Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzisiejsze małżeństwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzisiejsze małżeństwa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO HRA­BIE­GO K. J.

Za­pew­ne za­po­mnia­łeś, ja­ke­śmy się lat temu kil­ka zna­leź­li w Pro­ski­ro­wie, za­sko­cze­ni za­wie­ją śnie­go­wą, nie­mo­gąc da­lej od­być na­szej po­dró­ży. W pierw­szej chwi­li po­ło­że­nie wy­da­ło nam się przy­krem; mo­gą­cy się prze­cią­gnąć po­byt w po­dol­skiej mie­ści­nie, prze­stra­szał nas. Wie­czo­rem po kil­ku fi­li­żan­kach ros­syj­skiej her­ba­ty, od­zy­ska­łeś swój zwy­kły hu­mor swo­ją nie­oce­nio­na, we­rwę opo­wia­da­nia. Prze­bie­ga­łeś w pa­mię­ci mi­nio­ne wy­pad­ki, dzie­je Two­ich zna­jo­mych roz­pro­szo­nych po świe­cie, któ­rych zna­łeś w Twych wy­ciecz­kach, z któ­ry­mi wią­za­ły Cię wspo­mnie­nia – i już­to ści­ślej­sze, już­to dal­sze sto­sun­ki. Opo­wia­da­łeś ma­low­ni­czo, nad­zwy­czaj­nym in­te­re­sem oży­wia­łeś wy­pad­ki, któ­rych te­atrem były sa­lo­ny pol­skie i sto­li­ce eu­ro­pej­skie, ak­to­ra­mi lu­dzie dla któ­rych od­czu­wa­łem nie za­wsze sym­pa­tyę, lecz czę­sto współ­czu­cie.

Wy­ra­zi­łem ży­cze­nie moje ogło­sze­nia tych sa­lo­no­wych opo­wia­dań dru­kiem, ży­cze­nie wów­czas go­rą­ce, lecz któ­re czas ochło­dził.

Do­pie­ro nie­daw­no, prze­bie­ga­jąc my­ślą prze­szłość, przy­po­mnia­łem so­bie Pro­ski­row­ską karcz­mę, Cie­bie przy­ja­cie­lu, oży­wio­ne­go wła­snem opo­wia­da­niem wy­pad­ków, któ­reś ob­da­rzał uśmie­chem i łzą czę­sto na wspo­mnie­nie ich bo­ha­te­rów.

Opo­wia­da­nia całe od­ży­ły w mej pa­mię­ci, oraz cha­rak­te­ry wy­stę­pu­ją­cych w nich osób, ja­keś mi je przed­sta­wił.

Spi­sa­łem je; prze­pra­szam, je­śli nie dość wier­nie i nie tak do­brze, jak­byś je chciał wi­dzieć.

Nie weź­miesz mi za złe, że zmie­ni­łem na­zwi­ska, cof­ną­łem lub po­su­ną­łem daty; opo­wia­da­nia Two­je za­wsze, choć nie­udol­nem pió­rem spi­sa­ne, zo­sta­ną wier­nym ob­ra­zem sa­lo­nów pol­skich ostat­nich lat kil­ku­dzie­się­ciu.

A da­łem im ty­tuł: "Dzi­siej­sze mał­żeń­stwa" – ty­tuł może i wła­ści­wy, je­śli zwa­żę, iż w więk­szej czę­ści opo­wia­dań, był akt ten naj­waż­niej­szy w ży­ciu, punk­tem wyj­ścia.

Są­dzę rów­nież, iż mogę Ci po­świę­cić tę pró­bę pió­ra, na pa­miąt­kę mi­łych chwil ra­zem spę­dzo­nych. Je­że­li opo­wia­da­nia te za­in­te­re­su­ją jaką pięk­ną czy­tel­nicz­kę, bę­dziesz wy­na­gro­dzo­ny.

Ja z po­ko­rą znio­sę kry­ty­kę, o ile bę­dzie do­ty­kać cia­snych gra­nic w ja­kich jest za­mknię­te opo­wia­da­nie.

Kra­ków, 20 stycz­nia 1883.

Win­cen­ty hr. Łoś.DO CZY­TEL­NI­KA.

Opo­wia­da­nia ni­niej­sze, nie­ma­ją­ce żad­nej pre­ten­syi li­te­rac­kiej, chcia­łem umie­ścić w fej­le­to­nach pism co­dzien­nych, uwa­ża­jąc, iż nie za­słu­gu­ją na uwa­gę na­leż­ną książ­ce. A mia­łem o nich może zbyt do­bre wy­obra­że­nie, są­dząc iż da­dzą się czy­tać z in­te­re­sem, któ­ry tak oce­nia­ją czy­tel­ni­cy i czy­tel­nicz­ki mi­lio­nów ar­ku­szy dru­ko­wa­nej co­dzień bi­bu­ły.

Uda­łem się aż do trzech pism na­szych, zda­jąc na sąd zna­ko­mi­tych współ­pra­cow­ni­ków, czy za­słu­gu­ją na miej­sce w szpal­tach ich dzien­ni­ków.

Nie­ste­ty, od­po­wie­dzi "jury" fej­le­to­nów były dla mnie nie­po­myśl­ne.

Przy­to­czę je z góry, by nie za­bie­rać cza­su czy­tel­ni­kom, nie lu­bią­cym czy­tać rze­czy uzna­nych przez kry­ty­kę, za nie­uda­ne.

Od­po­wie­dzi pa­nów X. Y. i Z, brzmia­ły.

"Speł­nia­jąc ży­cze­nie Pana, zwra­cam mu ła­ska­wie mi po­wie­rzo­ne ma­nu­skryp­ta, ża­łu­jąc bar­dzo, iż mimo rze­czy­wi­stych za­let no­we­lek, ko­rzy­stać z nich nie mogę.

X. "

"Sza­now­ny Pa­nie!

Od­czy­ta­łem no­wel­ki za­raz: prze­ko­na­łem się jed­nak, że mię­dzy mną a Pa­nem za­cho­dzą waż­ne róż­ni­ce, w poj­mo­wa­niu ar­ty­stycz­nych wa­run­ków i za­dań no­wel­li. Nie utrzy­mu­ję, iżby słusz­ność była po mo­jej stro­nie, ale przy­zna­ję szcze­rze, iż uzna­jąc ta­lent au­to­ra, nie mogę od­czu­wać sym­pa­tyi dla kie­run­ku jaki so­bie ob­rał.

Y. "

"Sza­now­ny Pa­nie!

W no­wel­li może być na­wet mniej fa­bu­ły, niż w nie­któ­rych Pań­skich po­wiast­kach; dość jest lek­kie­go za­ry­su, frag­men­tu fa­bu­ły; ale w ra­mach ta­kie­go za­ry­su, wy­ma­ga się cho­ciaż­by rzu­ce­nia ja­kie­goś pro­ble­ma­tu psy­cho­lo­gicz­ne­go.

W pań­skich po­wiast­kach nie­ma nic prócz fa­bu­ły, któ­ra w drob­nej qu­asi-no­wel­li nie może się dość roz­wi­nąć i za­wi­kłać, żeby sama przez się sta­ła się do­syć in­te­re­su­ją­cą. Lu­dzi, ich tem­pe­ra­men­tu, ich uczuć i psy­cho­lo­gicz­ne­go tych uczuć wy­cie­nio­wa­nia, nie znać zgo­ła. Nie­ma na­wet ak­ces­so­ry­ów w no­wel­li nie­zbęd­nych; ten jest wzgląd za­sad­ni­czy, dla któ­re­go uwa­żam Pań­skie po­wiast­ki za nie­uda­ne

Z. "

Jesz­cze raz po­wta­rzam, koń­cząc te kil­ka słów do Czy­tel­ni­ka, sło­wa­mi jed­ne­go fran­cu­skie­go pi­sa­rza, że książ­ka ta obej­dzie się bez prze­ba­cze­nia, jak się uwal­nia od tło­ma­czeń. Je­że­li ma jaką war­tość, to chy­ba war­tość ak­tów pro­ce­su; nie na­pa­da, nie rzu­ca po­twa­rzy, tyl­ko stwier­dza.I TAK BYWA.

"Nie­przy­pusz­czal­ne przy­cho­dzi cza­sem w po­moc."

Hra­bia Adam­ski, czło­wiek lat czter­dzie­stu kil­ku, za­je­chał ele­ganc­kim ekwi­pa­żem przed fron­ton wspa­nia­łe­go gma­chu, nad któ­re­go bra­mą wzno­sił się na­pis w zło­co­nych ogro­mych li­te­rach: "Bank Mar­co­nie­go i S-ki."

Wy­sko­czył z po­jaz­du i po­dą­żył po mar­mu­ro­wych scho­dach na pierw­sze pię­tro, gdzie się drzwi szklan­ne uchy­li­ły same, a lo­kaj w ban­ko­wej li­be­ryi z mo­no­gra­ma­mi B. M. S. pręd­ko zdej­mo­wał z hra­bie­go lek­ko za­rzu­co­ne fu­tro.

– Pan dy­rek­tor jest? – za­py­tał przy­by­ły.

– Jest – od­rzekł lo­kaj i uchy­lił drzwi na pra­wo. Po­dąż­my za hra­bią do kan­ce­la­ryi sa­me­go pana Mar­co­nie­go.

Dy­rek­tor, czło­wiek lat pięć­dzie­się­ciu, niz­ki, oty­ły, na twa­rzy ru­mia­ny, siwy, z wą­si­kiem bia­łym pod­krę­co­nym, w zło­tych oku­la­rach, po­waż­nie pod­szedł ku hra­bie­mu, któ­re­mu wska­zał obok swe­go biór­ka fo­tel i za­raz za­czął.

– Co za ślicz­ny zro­bi­łeś hra­bia in­te­res, sprze­da­jąc te Po­mo­rza­ny; jaka cena, hm! hm! I to dziś, gdy dla ka­pi­ta­łów ta­kie świet­ne na­sta­ły cza­sy, gdy do­praw­dy, po­wiem hra­bie­mu, my, my sami, na­szym wie­rzy­cie­lom da­je­my od sta dzie­sięć, dwa­na­ście.

– Otóż chciał­bym z pa­nem po­mó­wić wła­śnie o spo­so­bie ko­rzyst­ne­go i pew­ne­go umiesz­cze­nia ka­pi­ta­łu. Poj­mu­jesz pan, że sprze­daw­szy me do­bra dla­te­go tyl­ko, że mi mały czy­ni­ły…

– Ko­muż dziś zie­mia u nas czy­ni? to w Bel­gii… prze­rwał dy­rek­tor, któ­re­mu hra­bia nie po­zwo­lił skoń­czyć, i da­lej mó­wił.

– Więc chciał­bym zna­leźć umiesz­cze­nie zy­skow­niej­sze, lubo rów­nie pew­ne…

– Co do pew­no­ści, nie mów­my: wszyst­kie u mnie za­wią­za­ne in­te­re­sa, są pew­ne – prze­rwał su­cho i spo­koj­nie dy­rek­tor.

– Nie wąt­pię – od­rzekł hra­bia – lecz wi­dzisz pan, ma­jąc dzie­ci, syna już do­ra­sta­ją­ce­go, trze­ba być prze­zor­nym; szu­kam też umiesz­cze­nia dla mego ka­pi­ta­łu ta­kie­go, abym go w każ­dej chwi­li, w ca­ło­ści lub czę­ści, pod­nieść mógł.

Dy­rek­tor się na­my­ślał, po chwi­li prze­mó­wił spo­koj­nie, ręką w któ­rej trzy­mał pa­pier, ude­rza­jąc o stół.

– Mam! – za­wo­łał.

– Może ak­cye dla han­dlu i prze­my­słu?…

– Nie.

– A więc?

– Bank nasz wy­pusz­cza w tych dniach ak­cye na przed­się­bior­stwa bu­dow­li w na­szem mie­ście…

– A! sły­sza­łem, ale….

– Za­cze­kaj hra­bia, mamy mi­lio­ny w na­szych rę­kach; wszy­scy ka­pi­ta­li­ści na­le­żą i nie­za­wod­nie ak­cye w dniu wy­pusz­cze­nia ich w kurs, będą ro­ze­bra­ne….

– Pa­nie dy­rek­to­rze…

– Cze­kaj hra­bia, gdy­byś ze­chciał, tyl­ko przez wzgląd iż tak daw­no znam jego po­wa­ża­ną, ro­dzi­nę, i od ś.p… ojca pana tyle w swo­im cza­sie do­zna­łem do­bre­go, mógł­bym jesz­cze coś po­krę­cić w dy­rek­cyi i wy­ro­bić hra­bie­mu, iż­byś żą­da­ną ilość ak­cyi otrzy­mał. Rzecz jest pew­na, mi­lio­ny do dys­po­zy­cyi, pla­ny bu­dyn­ków w te­kach, rze­mieśl­ni­cy z za­gra­ni­cy za­mó­wie­ni. Ra­chun­ki pew­ne wy­ka­zu­ją ośm­na­ście pro­cent; ja rę­czę za dwa­na­ście, nie li­cząc zy­sku na ka­pi­ta­le, któ­ry, bo­daj czy na dru­gi dzień się nie po­dwoi.

Hra­bia się na­my­ślał.

– A pew­ność ka­pi­ta­łu – cią­gnął da­lej dy­rek­tor – czyż może być pew­niej ka­pi­tał umiesz­czo­ny, jak w mu­rach wzno­szą­cych się w han­dlo­wem i bo­ga­tem mie­ście; w do­mach, w któ­rych miesz­kać będą lu­dzie; w pa­ła­cach, od któ­rych ban­ko­wi rząd, wła­dze, woj­sko pła­cić będą czyn­sze? Wła­śnie in­te­res ten przed­sta­wia się do­brze ze stro­ny swej pew­no­ści ra­czej, niż ze stro­ny zy­sku.

– Za­pew­ne – mruk­nął hra­bia.

– Nie na­ma­wiam hra­bie­go, lecz tyl­ko przed­sta­wiam mu in­te­res, któ­ry tak jak wszyst­kie przez nas pro­wa­dzo­ne, no­szą już­to mniej­sze, już­to więk­sze ce­chy pew­no­ści i zy­sku.

– Tak mi więc dy­rek­tor, nie jako dy­rek­tor, lecz jako mój daw­ny zna­jo­my, przy­ja­ciel domu na­sze­go, ra­dzisz? – za­py­tał hra­bia.

– Dziś… dziś… ten in­te­res ra­dzę.

– Więc się de­cy­du­ję.

– Jaki ka­pi­tał pra­gniesz hra­bia umie­ścić w akey­ach bu­dow­li – za­py­tał dy­rek­tor, bio­rąc ołó­wek do ręki i za­bie­ra­jąc się do no­to­wa­nia.

– Pół mi­lio­na reń­skich.

Dy­rek­tor spu­ścił oczy i no­tu­jąc, niby od nie­chce­nia za­py­tał.

– A cóż z resz­tą zro­bisz pan, bo mi się zda­je, iż na­byw­ca Po­mo­rzan wy­pła­cił 750 ty­się­cy. Prze­pra­szam za nie­dy­skre­cyę.

– Nie je­stem zde­cy­do­wa­ny, może ku­pię jaki ma­ją­tek, może…

– Pół mi­lio­na – szep­nął ci­cho dy­rek­tor.

– Dziś to nic – mruk­nął hra­bia.

– Lub mało co wię­cej – od­rzekł pan Mar­co­ni.

Dy­rek­tor za­dzwo­nił w dzwo­nek le­żą­cy na biór­ku, a ob­ra­ca­jąc się za­raz do wcho­dzą­ce­go słu­żą­ce­go, za­wo­łał.

– Moja ka­ret­ka! – Do hra­bie­go zaś rzekł: – Za­raz jadę do księ­cia, by mu do­nieść iż hra­bia pra­gniesz wejść w po­czet fun­da­to­rów no­we­go ban­ku, któ­re­go on za­pew­ne bę­dzie pre­ze­sem i głów­nym za­ło­ży­cie­lem. Hra­bia wstał; wstał i dy­rek­tor.

– Ju­tro cze­kam hra­bie­go tu­taj o dzie­sią­tej, dziś po­sie­dze­nie za­ło­ży­cie­li u księ­cia o 7-mej wie­czo­rem. Uprze­dzę, że hra­bia bę­dziesz.

– Do wi­dze­nia z pa­nem – do­dał hra­bia po­da­jąc rękę dy­rek­to­ro­wi, któ­ry za­trzy­mu­jąc ją i uśmie­cha­jąc się do­dał.

– Nie trzy­mam hra­bie­go za sło­wo, je­śli­byś się roz­my­ślił, je­śli­by może pani hra­bi­na była prze­ciw­ną…

– Wąt­pię, bar­dzo wąt­pię; mo­żesz dy­rek­tor na mnie li­czyć – od­rzekł Adam­ski, zmie­rza­jąc ku drzwiom.

– Pa­nię­taj hra­bia – wo­łał jesz­cze dy­rek­tor – je­że­li się nie roz­my­ślisz, dziś o siód­mej u księ­cia bar­dzo waż­ne po­sie­dze­nie.

W kil­ka mi­nut po­tem, kare ko­nie uno­si­ły za­my­ślo­ne­go hra­bie­go, któ­ry jak­by się obu­dził, gdy ekwi­paż wjeż­dżał w bra­mę jego pa­ła­cy­ku.

– Czy wy­przę­gnąć? – za­py­tał fur­man.

– Wy­przę­gnąć, a o siód­mej bądź go­tów.

* * *

W czte­ry lata po­tem, tem sam ekwi­paż stał przed pa­ła­cem, nad któ­re­go bra­mą wzno­sił się na­pis "Bank Mar­co­nie­go i S-ki."

Stał dłu­go, bo fur­man da­wał cią­gle zna­ki nie­cier­pli­wo­ści, a ko­nie prze­bie­ra­ły no­ga­mi.

W bra­mie uka­zał się hr. Adam­ski, za nim mło­dy czło­wiek mod­nie ubra­ny, o szla­chet­nych ry­sach twa­rzy, bru­net bez za­ro­stu, wy­so­ki i bar­czy­sty.

Por­tier uchy­lił drzwicz­ki po­jaz­du, do któ­re­go wszedł hra­bia, a za nim mło­dzie­niec. Ko­nie ru­szy­ły.

– Sły­sza­łeś, co po­wie­dział Mar­co­ni?

– Sły­sza­łem oj­cze.

– Je­ste­śmy więc zruj­no­wa­ni! zruj­no­wa­ni!… ro­zu­miesz? Zo­sta­ją nam reszt­ki, z któ­rych żyć trud­no, a cóż do­pie­ro pod­trzy­mać ma­ją­tek odzie­dzi­czo­ny w Ros­syi. Dziś o na­szej ru­inie nikt nie wie, ju­tro bę­dzie gło­śną!

– Więc trze­ba ra­to­wać, co moż­na; wszak Mar­co­ni mó­wił – od­rzekł syn hra­bie­go, Ja­ro­sław – że dziś moż­na za ak­cye wziąść po dwa­dzie­ścia i pięć… a więc jed­ną czwar­tą tego, co oj­ciec dał. Więc to ura­tuj­my!

– Toś nie zro­zu­miał rze­czy – za­wo­łał nie­cier­pli­wie oj­ciec – dziś ak­cye któ­re pła­ci­łem po sto, sto­ją po dwa­dzie­ścia i pięć, lecz gdy­bym ze­chciał pu­ścić w kurs moje 5, 000 ak­cyi, toby dziś jesz­cze spa­dły na zero. Za sobą po­cią­gnął­bym in­nych, któ­rzy jesz­cze łu­dzą: księ­cia, któ­ry do­tąd wie­rzy, i Mar­co­nie­go, któ­ry dla pod­trzy­ma­nia upa­dłe­go ban­ku, na gieł­dzie mniej­sze par­tyę po dwa­dzie­ścia i pięć ku­pu­je. Ro­zu­miesz te­raz.

– Ro­zu­miem – od­rzekł Ja­ro­sław z prze­ra­że­niem.

– Dla­te­go tak się Mar­co­ni pro­sił, bym cze­kał, tak obie­cy­wał. Pusz­cza­jąc pięć ty­się­cy ak­cyi bu­dow­li w kurs, spra­wia na gieł­dzie po­spo­li­te ru­sze­nie. Za pierw­szych sto, da­li­by po dwa­dzie­ścia i pięć; sam bank ty je wy­ku­pił, bo tak robi reszt­ka­mi ka­pi­ta­łów. Za dru­gich sto, da­li­by po 12, a na trze­cie sto nie by­ło­by kup­ca. Zro­bił­by się alarm, a ban­kru­two moje i ban­ku sta­ło­by się gło­śne. Prę­dzej moż­na­by coś ura­to­wać, wcho­dząc w ukła­dy z sa­mym ban­kiem, któ­ry może jesz­cze dla pod­trzy­ma­nia się, dał­by za swo­je akeye, coby miał, lub mógł do­stać go­tów­ki. Je­ste­śmy zruj­no­wa­ni, nie­ma o czem mó­wić: czy ura­tu­je­my tyle, czy tyle, rzecz zo­sta­nie ta sama.

Ja­ro­sław ukry­ty w ką­cie po­wo­zu, my­ślał.

Za­milkł i hra­bia; po chwi­li pod­niósł głos.

– Dla utrzy­ma­nia się przy ma­jąt­ku, któ­ry­śmy odzie­dzi­czy­li w Ros­syi, po­trze­ba ka­pi­ta­łu któ­re­go nie mamy.

Znów na­stą­pi­ła chwi­la mil­cze­nia.

– Nie­po­dob­na się z dnia na dzień re­du­ko­wać, wy­prze­dać, ze­rwać sto­sun­ki, po­pro­stu zban­kru­to­wać.

Ja­ro­sław mil­czał.

Po­wóz się za­trzy­mał. Hra­bia w sta­nie go­rącz­ko­wym wy­chy­lił się, by wi­dzieć gdzie. Byli już pod wła­snym do­mem.

– Jedź da­lej – za­wo­łał do fur­ma­na.

– Do­kąd? – za­py­tał ten­że.

– Na oko­ło mia­sta, gdzie chcesz! Po­trze­bu­ję po­wie­trza – do­dał ob­ra­ca­jąc się do syna. – Je­dy­ny ra­tu­nek dla pod­trzy­ma­nia domu, leży w two­jem oże­nie­niu…..

– Oże­nie­niu? – prze­rwał mło­dzie­niec.

– Pan­na Z., któ­rąś wczo­raj u mar­grab­stwa po­znał, jest bo­ga­tą "a mi­lions", jak mó­wią; jest do­brze wy­cho­wa­ną, do­bre­go domu i ład­ną, co może przy tylu za­le­tach naj­waż­niej­sze. Ksią­że mi za­rę­cza, żeby ci ją dali.

– Więc już o tem była mowa? – za­py­tał z iro­nicz­nym uśmie­chem Ja­ro­sław.

– Je­st­to je­dy­na mą­dra rzecz i na cza­sie, ja­ką­byś mógł zro­bić. Ju­tro bę­dzie może za­póź­no, bo by cię nie chcie­li. Dziś je­steś… ucho­dzisz za bo­ga­te­go; ju­tro nie bę­dziesz miał nic.

– Ależ to by­ło­by oszu­kań­stwo…

– To są fra­ze­sy – prze­rwał hra­bia.

– Ależ ona mi się, je­śli mam praw­dę po­wie­dzieć, zu­peł­nie nie­po­do­ba – twier­dził spo­koj­nie Ja­ro­sław.

– To ci się bę­dzie po­do­bać – od­rzekł oj­ciec, i da­lej cią­gnął: – Są pew­ne chwi­le w ży­ciu czło­wie­ka, w któ­rych musi on zro­bić po­świę­ce­nie ze swe­go "ja" dla na­zwi­ska któ­re nosi, dla tra­dy­cyi, ro­dzi­ny, je­śli nie dla sie­bie. Ta chwi­la dla cie­bie na­de­szła, na­de­szła w uro­czej po­sta­ci pan­ny Z., co tak­że się nie każ­de­mu zda­rza. Inni w da­le­ko lep­szych wa­run­kach, nie spo­tka­li for­tu­ny po­da­ją­cej im ręki pod tak uro­czą po­sta­cią. Nie mó­wił­bym ci o tem, gdy­by to tyl­ko o mnie, lub o cie­bie cho­dzi­ło, ale tu cho­dzi o na­zwi­sko, kil­ka­set lat ma­jąt­ko­wo świet­nie re­pre­zen­to­wa­ne. Dziś je­ste­śmy, ży­je­my, ju­tro nas nie bę­dzie. Ra­tu­nek jest w two­ich rę­kach. Na­myśl się: księż­na ofia­ru­je się z po­mo­cą, i nie bę­dziesz na­wet wie­dział kie­dy… Ależ oj­cze, pan­na Z. mi się zu­peł­nie…

– Czę­sto do­pie­ro po ślu­bie pan­ny się po­do­ba­ją – od­parł z uśmie­chem hra­bia.

– Być może – za­wo­łał Ja­ro­sław – ale pod tym wzglę­dem mam uspo­so­bie­nie…

– Uspo­so­bie­nie, qu­el­le far­ce!

– Za­wsze ma­rzę, ma­rzy­łem o pew­nem uczu­ciu w mał­żeń­stwie, za­wsze pra­gną­łem…

– L'amo­ur pas­se, l'ar­gent re­ste – ostro i to­nem, z ja­kim się mówi do­gmat, za­wo­łał oj­ciec, i rów­no­cze­śnie po­cią­gnął za sznu­rek, któ­rym to ru­chem za­trzy­mał po­wóz. – Pod­jedź pod klub – roz­ka­zał do fur­ma­na, a ob­ra­ca­jąc się do syna, do­dał: – Ja tu zo­sta­nę, ty każ się od­wieźć, gdzie chcesz.

Po­wóz sta­nął.

– Do wi­dze­nia! – mó­wił wy­cho­dząc hra­bia – po­myśl nad tem com ci po­wie­dział, a nie za­po­mnij, że dziś wie­czór u ba­ro­no­wej; bę­dzie i księż­na – koń­czył, za­my­ka­jąc drzwicz­ki ka­re­ty.

Wie­czo­rem w oświe­tlo­nych sa­lo­nach ba­ro­no­wej Ja­ro­sław tań­czył ka­dry­la z księż­ną, a ko­ty­lio­na z pan­ną Z., ró­żo­wą blon­dyn­ką, wy­smu­kłą, ślicz­ną o nie­bie­skich oczach, po­sta­cią.

* * *

W kil­ka mie­się­cy po balu u ba­ro­no­wej, a było to w je­sie­ni, w Si­no­try­nie, na dwor­cu ko­lei że­la­znej, for­mal­ne było zbie­go­wi­sko. Urzęd­ni­cy, woj­sko­wi, wło­ścia­nie i róż­nych klas lu­dzie, spa­ce­ro­wa­li po pe­ro­nie cze­ka­jąc na tuż ma­ją­cy na­dejść po­ciąg.

Przed dwor­cem sta­ło kil­ka po­jaz­dów i wo­zów. Mię­dzy nie­mi zwra­cał uwa­gę czte­ro­kon­ny ekwi­paż, świe­ży, lśnią­cy, ze służ­bą w bia­łych kra­wa­tach i ko­za­ka­mi, któ­rzy się koło nie­go krę­ci­li.

– Co to? – py­ta­li nie­świa­do­mi rze­czy.

– To mło­dy hra­bia Adam­ski, dzie­dzic Smo­try­na zjeż­dża ze swą mło­dą, a bo­ga­tą żoną.

Tu na­stę­po­wa­ły uwa­gi, py­ta­nia i opo­wia­da­nia, jak ś.p… pan Ana­sta­zy umarł, jak w dłu­gach zo­sta­wił, od wie­ków bę­dą­cy w ro­dzi­nie Smo­tryn, jak hr. Ja­ro­sław się oże­nił, a jak bo­ga­to i t.d.

Nad­szedł po­ciąg.

Służ­ba po­rwa­ła z wa­go­nu rze­czy; wy­bie­gła za­wo­alo­wa­na po­stać zgrab­nej i wy­smu­kłej pani, za nią Ja­ro­sław bla­dy, smut­nym uśmie­chem wi­tał na dro­dze jego sto­ją­cych zna­jo­mych.

Pod­je­cha­ła ka­re­ta; ko­zak drzwicz­ki otwo­rzył, Ja­ro­sław po­dał rękę pani, wsiadł sam i po­je­chał na Smo­tryń­ski za­mek z wiel­ką de­cep­cya pu­blicz­no­ści, na któ­rej to wszyst­ko nie we­so­łe zro­bi­ło wra­że­nie.

Gdy z mi­ło­ści, czy z in­nych po­bu­dek, dwo­je mło­dych i ta­kich, jak Ja­ro­sław i Ce­cy­lia, bo tak jej było na imię, sko­ja­rzą się wę­złem mał­żeń­skim, to pierw­sze dnie mio­do­wych mie­się­cy mi­ja­ją za­wsze uro­czo.

Ja­ro­sław był ma­ło­mów­ny jed­nak, choć pe­łen uczu­cia na po­zór dla żony; a ona we­so­ła, szczę­śli­wa, ro­bi­ła wra­że­nie róży roz­kwi­ta­ją­cej, jesz­cze na pół w pącz­ku za­mknię­tej,

Czwar­te­go dnia ich po­by­tu w Su­mo­try­nie, po obie­dzie Ce­cy­lia za­żą­da­ła, by Ja­ro­sław jej swe ży­cie opo­wie­dział.

Ja­ro­sław się wy­ma­wiał, od­kła­dał.Łza sta­nę­ła w oku mło­dej ko­bie­ty.

– Ty mnie nie ko­chasz! – za­wo­ła­ła.

– Jaka myśl – od­rzekł zwy­kłym spo­koj­nym to­nem Ja­ro­sław.

– Tyś mnie nig­dy nie ko­chał – cią­gnę­ła Ce­cy­lia – ja to czu­łam pra­wie, a ja cię tak ko­cham!

Ja­ro­sław po­rwał żonę w swe ob­ję­cia i w po­ca­łun­kach za­koń­czył tę kwe­styę.

I znów upły­nę­ło dni kil­ka­na­ście, dni nie za­ciem­nio­nych żad­ną, chmur­ką; Ce­cy­lia we­so­ła i peł­na ży­cia, a Ja­ro­sław ule­ga­ją­cy jej i w spo­sób ci­chy, spo­koj­ny, my­śli jej od­ga­du­ją­cy.

Pew­ne­go po­ran­ku Ja­ro­sław uczuł się nie­sły­cha­nie zmę­czo­nym: cho­dził po po­ko­ju wiel­kie­mi kro­ka­mi, ręką prze­cią­gał co chwi­la po czo­le, przy­sta­wał w oknie i bez­myśl­ny wzrok pusz­czał w pru­szą­cą śnie­giem prze­strzeń.

Wie­czo­rem przy obie­dzie roz­mo­wa nie szła. Ja­ro­sław był roz­draż­nio­ny, dziw­ny: za­da­wał py­ta­nia, lub od­po­wia­dał na to, o co nie py­ta­no.

Uni­kał spo­rze­nia Ce­cy­lii, któ­ra ukrad­kiem na nie­go zer­ka­ła, a gdy­by był wów­czas wzrok swój pod­niósł, wi­dział­by ślicz­ne nie­bie­skie oczy żony, jak mgłą za­szłe.

Po obie­dzie, wbrew zwy­cza­jo­wi, udał się za­raz do swych po­koi, gdzie bez­myśl­nie za­czął cho­dzie z kąta w kąt, trzy­ma­jąc ręce w kie­sze­ni, wzdy­cha­jąc, to znów po­świ­stu­jąc. Ro­bił wra­że­nie czło­wie­ka, w któ­re­go du­szy coś się dzie­je nie­zwy­kłe­go.

Her­ba­tę z wiel­kiem zdzi­wie­niem ka­mer­dy­ne­ra, ka­zał so­bie po­dać u sie­bie.

Oko­ło go­dzi­ny dzie­sią­tej uczuł ro­dzaj go­rącz­ki i rzu­cił się na ka­na­pę.

Po chwi­li za­pu­ka­no do drzwi.

– Kto tam?

– To ja, Kla­ra. – Była to pan­na słu­żą­ca Ce­cy­lii. – Czy pan hra­bia dziś u sie­bie bę­dzie spał? – za­py­ta­ła przez drzwi, nie­śmia­ło.

Za­sta­no­wił się Ja­ro­sław.

– U sie­bie… Po­wiedz pani że ju­tro bar­dzo rano wstać mu­szę.

I znów wpadł w bez­myśl­ną za­du­mę. Ze­rwał się, po­pa­trzył na za­ga­rek: wska­zy­wał pół­noc.

– Okrop­ność! – za­wo­łał sam do sie­bie, ja jej nig­dy ko­chać nie będę!

Otwo­rzył drzwi i ci­cho mi­jał sa­lo­ny pro­wa­dzą­ce do po­koi Ce­cy­lii.

Drzwi od jej po­ko­ju za­stał za­mknię­te. Przy­sta­nął, za­parł od­dech, jak­by chciał słu­chać i usły­szał tłu­mio­ne szlo­cha­nie. Prze­stra­szył się i uciekł.

W swym po­ko­ju rzu­cił się na fo­tel i pła­kał. Łzy w nie­jed­nych chwi­lach przy­no­szą ulgę.

Gdy po­wstał, uczuł po­trze­bę po­dzie­le­nia się z kimś swym smut­kiem. Za­trzy­maw­szy wzrok na por­tre­cie mat­ki sto­ją­cym na biór­ku, po­rwał ćwiart­kę pa­pie­ru i go­rącz­ko­wo za­brał się do pi­sa­nia.

"Ko­cha­na mat­ko! Jak nie ko­cha­łem mej na­rze­czo­nej, tak nie ko­cham mej żony. Prze­by­łem dzień strasz­nej wal­ki z sobą: czu­ję się spo­koj­niej­szym, lecz mu­szę się z tobą, dro­ga mat­ko, po­dzie­lić. Dzię­ki za­sa­dom ja­kie we mnie wla­łaś, uwa­żam za po­twor­ne, za­braw­szy ośm­na­sto­let­niej isto­cie wszyst­ko, nie dać jej w za­mian szczę­ścia. Da­łem so­bie sło­wo naj­uro­czyst­sze, że choć­by kosz­tem ca­łe­go mo­je­go je­ste­stwa, Ce­cy­lia bę­dzie szczę­śli­wą i pro­szę tyl­ko Boga, by się nie do­my­śli­ła że jej nie ko­cham, ta mi­ło­ścią ja­ką­bym ko­chać mógł….."

Dłu­go jesz­cze pi­sał, po­czem scho­waw­szy list do pu­gi­la­re­su, spo­koj­nie już po­ło­żył się spać.

I znów mi­nę­ło dni kil­ka, w któ­rych Ja­ro­sław zda­wał się od­zy­ski­wać swój zwy­kły spo­kój.

Ce­cy­lia za­wsze z uśmie­chem na ustach dla nie­go go­to­wym, czę­sto po­ły­ka­ła łzę ci­cha­czem a znaw­ca nie­raz był­by do­strzegł chwi­lę, w któ­rej, ca­łej swej ko­bie­cej i mło­dej, mo­ral­nej siły mu­sia­ła użyć, by nie wy­buch­nąć pła­czem, któ­rym się z ni­kim nie mo­gła po­dzie­lić.

Uda­wa­ła, że żad­nej nie spo­strze­ga w mężu zmia­ny, że wszyst­ko co ten­że robi, jest na­tu­ral­nem i dla niej mi­łem Na wszyst­ko z góry się zga­dza­ła, a swym hu­mo­rem, te­raz już wy­mu­szo­nym, we­so­ło­ścią, któ­rej te kil­ka dni roz­pro­szyć nie były w sta­nie, spro­wa­dza­ła nie­raz jesz­cze uśmiech, pra­wie szczę­ścia, na twarz Ja­ro­sła­wa.

Ja­ro­sław też ze zdzi­wie­niem pod­no­sił oczy na mło­dą ko­bie­tę, ze zdzi­wie­niem, jak­by w niej od­kry­wał coś ta­kie­go, cze­go nie znał, cze­go się nie do­my­ślał.

A gdy cza­sem, po kil­ko­go­dzin­nem roz­łą­cze­niu, spo­strze­gał w oczach Ce­cy­lii śla­dy łez wy­la­nych, jak­by zdję­ty li­to­ścią, od­zy­ski­wał nie­zna­ny jej znów hu­mor, by ją roz­we­se­lić i mgłę na nie­bie­skich oczach roz­pro­szyć.

Mu­sia­ło to być mę­czą­ce dla jed­nej i dru­giej stro­ny, a trwa­ło dni kil­ka.

Pew­ne­go dnia Ce­cy­lia była smut­ną, za­du­ma­ną, Ja­ro­sław go­rącz­ko­wy, choć niby na­tu­ral­ny, nie opusz­czał jej na krok i ko­rzy­stał z chwil za­du­my, by się jej przy­pa­try­wać. A gdy mło­da ko­bie­ta pod­no­si­ła oczy, Ja­ro­sław swo­je nie­zręcz­nie spusz­czał.

Wie­czo­rem w ma­łym sa­lo­ni­ku, przy sy­pial­ni Ce­cy­lii, on sie­dział przy ko­min­ku, wpa­tru­jąc się w do­go­ry­wa­ją­cy ogień, ona czy­ta­ła Men­ni­ki świe­że. Cie­kaw­sze ustę­py gło­śno Ja­ro­sła­wo­wi od­czy­ty­wa­ła, i ztąd za­wią­zy­wa­ła się kon­wer­sa­cya, pra­wie bez­myśl­na, gdyż Ja­ro­sław zda­wał się roz­tar­gnio­nym i cze­góś wy­cze­ku­ją­cym.

Dzie­sią­ta ude­rzy­ła na sta­ro­świec­kim ze­gar­ku, sto­ją­cym na ko­min­ku.

– Dzie­sią­ta! – za­wo­ła­ła Ce­cy­lia wsta­jąc. Zło­ży­ła ga­ze­ty, zbli­ży­ła się do ka­nap­ki na któ­rej sie­dział Ja­ro­sław, i po­da­jąc mu bia­łą rącz­kę:

– Do­bra­noc ci – wy­mó­wi­ła tro­chę ci­szej, jak­by to­nem wzru­szo­nym.

Ja­ro­sław po­wstał zmie­sza­ny, po­chwy­cił po­da­ną mu rącz­kę i za­trzy­mu­jąc ją w swo­jej:

– Do­bra­noc?–-za­py­tał.

– Wszak pew­nie pój­dziesz do sie­bie jak zwy­kle – mó­wi­ła ci­cho, bar­dzo ci­cho, Ce­cy­lia.

Ja­ro­sław przy­bli­żył się do żony. Ona spu­ści­ła oczy, a on obej­mu­jąc dru­gą ręką jej smu­kłą ki­bić, na­chy­lił się do niej, wzrok swój wle­pił w jej spusz­czo­ne oczy, rękę przy­ło­żył do ust i rów­nie ci­cho za­py­tał. – A gdy­bym nie chciał iść do sie­bie…

Jesz­cze nie do­koń­czył, Ce­cy­lia nie mo­gła dłu­żej po­wstrzy­mać pła­czu któ­ry ją du­sił. Szlo­cha­jąc rzu­ci­ła się w jego ob­ję­cia.

– Ja nie chcę iść do sie­bie – po­wta­rzał Ja­ro­sław, trzy­ma­jąc bez­sil­ną po­stać ko­bie­ty w swym ręku i okry­wa­jąc jej wło­sy i oczy po­ca­łun­ka­mi.

W kil­ka go­dzin po­tem, mimo iż sil­nym swym gło­sem ze­ga­rek po­wta­rzał go­dzi­ny i kwa­dran­se, Ja­ro­sław klę­czał jesz­cze u nóg Ce­cy­lii.

– Więc dziś nie pój­dziesz do sie­bie – za­py­ta­ła na­gle po dłuż­szem mil­cze­niu, śmie­jąc się i obie­ma rę­ka­mi trzy­ma­jąc gło­wę klę­czą­ce­go Ja­ro­sła­wa.

– Mam do cie­bie proś­bę – mó­wił ci­cho, od­po­wia­da­jąc Ja­ro­sław.

– Jaką?

– Byś mi nig­dy tego nie przy­po­mi­na­ła.

– Cze­go? – py­ta­ła fi­glar­nie Ce­cy­lia, ba­wiąc się jego wło­sa­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: