- W empik go
Dzisiejsze małżeństwa - ebook
Dzisiejsze małżeństwa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapewne zapomniałeś, jakeśmy się lat temu kilka znaleźli w Proskirowie, zaskoczeni zawieją śniegową, niemogąc dalej odbyć naszej podróży. W pierwszej chwili położenie wydało nam się przykrem; mogący się przeciągnąć pobyt w podolskiej mieścinie, przestraszał nas. Wieczorem po kilku filiżankach rossyjskiej herbaty, odzyskałeś swój zwykły humor swoją nieoceniona, werwę opowiadania. Przebiegałeś w pamięci minione wypadki, dzieje Twoich znajomych rozproszonych po świecie, których znałeś w Twych wycieczkach, z którymi wiązały Cię wspomnienia – i jużto ściślejsze, jużto dalsze stosunki. Opowiadałeś malowniczo, nadzwyczajnym interesem ożywiałeś wypadki, których teatrem były salony polskie i stolice europejskie, aktorami ludzie dla których odczuwałem nie zawsze sympatyę, lecz często współczucie.
Wyraziłem życzenie moje ogłoszenia tych salonowych opowiadań drukiem, życzenie wówczas gorące, lecz które czas ochłodził.
Dopiero niedawno, przebiegając myślą przeszłość, przypomniałem sobie Proskirowską karczmę, Ciebie przyjacielu, ożywionego własnem opowiadaniem wypadków, któreś obdarzał uśmiechem i łzą często na wspomnienie ich bohaterów.
Opowiadania całe odżyły w mej pamięci, oraz charaktery występujących w nich osób, jakeś mi je przedstawił.
Spisałem je; przepraszam, jeśli nie dość wiernie i nie tak dobrze, jakbyś je chciał widzieć.
Nie weźmiesz mi za złe, że zmieniłem nazwiska, cofnąłem lub posunąłem daty; opowiadania Twoje zawsze, choć nieudolnem piórem spisane, zostaną wiernym obrazem salonów polskich ostatnich lat kilkudziesięciu.
A dałem im tytuł: "Dzisiejsze małżeństwa" – tytuł może i właściwy, jeśli zważę, iż w większej części opowiadań, był akt ten najważniejszy w życiu, punktem wyjścia.
Sądzę również, iż mogę Ci poświęcić tę próbę pióra, na pamiątkę miłych chwil razem spędzonych. Jeżeli opowiadania te zainteresują jaką piękną czytelniczkę, będziesz wynagrodzony.
Ja z pokorą zniosę krytykę, o ile będzie dotykać ciasnych granic w jakich jest zamknięte opowiadanie.
Kraków, 20 stycznia 1883.
Wincenty hr. Łoś.DO CZYTELNIKA.
Opowiadania niniejsze, niemające żadnej pretensyi literackiej, chciałem umieścić w fejletonach pism codziennych, uważając, iż nie zasługują na uwagę należną książce. A miałem o nich może zbyt dobre wyobrażenie, sądząc iż dadzą się czytać z interesem, który tak oceniają czytelnicy i czytelniczki milionów arkuszy drukowanej codzień bibuły.
Udałem się aż do trzech pism naszych, zdając na sąd znakomitych współpracowników, czy zasługują na miejsce w szpaltach ich dzienników.
Niestety, odpowiedzi "jury" fejletonów były dla mnie niepomyślne.
Przytoczę je z góry, by nie zabierać czasu czytelnikom, nie lubiącym czytać rzeczy uznanych przez krytykę, za nieudane.
Odpowiedzi panów X. Y. i Z, brzmiały.
"Spełniając życzenie Pana, zwracam mu łaskawie mi powierzone manuskrypta, żałując bardzo, iż mimo rzeczywistych zalet nowelek, korzystać z nich nie mogę.
X. "
"Szanowny Panie!
Odczytałem nowelki zaraz: przekonałem się jednak, że między mną a Panem zachodzą ważne różnice, w pojmowaniu artystycznych warunków i zadań nowelli. Nie utrzymuję, iżby słuszność była po mojej stronie, ale przyznaję szczerze, iż uznając talent autora, nie mogę odczuwać sympatyi dla kierunku jaki sobie obrał.
Y. "
"Szanowny Panie!
W nowelli może być nawet mniej fabuły, niż w niektórych Pańskich powiastkach; dość jest lekkiego zarysu, fragmentu fabuły; ale w ramach takiego zarysu, wymaga się chociażby rzucenia jakiegoś problematu psychologicznego.
W pańskich powiastkach niema nic prócz fabuły, która w drobnej quasi-nowelli nie może się dość rozwinąć i zawikłać, żeby sama przez się stała się dosyć interesującą. Ludzi, ich temperamentu, ich uczuć i psychologicznego tych uczuć wycieniowania, nie znać zgoła. Niema nawet akcessoryów w nowelli niezbędnych; ten jest wzgląd zasadniczy, dla którego uważam Pańskie powiastki za nieudane
Z. "
Jeszcze raz powtarzam, kończąc te kilka słów do Czytelnika, słowami jednego francuskiego pisarza, że książka ta obejdzie się bez przebaczenia, jak się uwalnia od tłomaczeń. Jeżeli ma jaką wartość, to chyba wartość aktów procesu; nie napada, nie rzuca potwarzy, tylko stwierdza.I TAK BYWA.
"Nieprzypuszczalne przychodzi czasem w pomoc."
Hrabia Adamski, człowiek lat czterdziestu kilku, zajechał eleganckim ekwipażem przed fronton wspaniałego gmachu, nad którego bramą wznosił się napis w złoconych ogromych literach: "Bank Marconiego i S-ki."
Wyskoczył z pojazdu i podążył po marmurowych schodach na pierwsze piętro, gdzie się drzwi szklanne uchyliły same, a lokaj w bankowej liberyi z monogramami B. M. S. prędko zdejmował z hrabiego lekko zarzucone futro.
– Pan dyrektor jest? – zapytał przybyły.
– Jest – odrzekł lokaj i uchylił drzwi na prawo. Podążmy za hrabią do kancelaryi samego pana Marconiego.
Dyrektor, człowiek lat pięćdziesięciu, nizki, otyły, na twarzy rumiany, siwy, z wąsikiem białym podkręconym, w złotych okularach, poważnie podszedł ku hrabiemu, któremu wskazał obok swego biórka fotel i zaraz zaczął.
– Co za śliczny zrobiłeś hrabia interes, sprzedając te Pomorzany; jaka cena, hm! hm! I to dziś, gdy dla kapitałów takie świetne nastały czasy, gdy doprawdy, powiem hrabiemu, my, my sami, naszym wierzycielom dajemy od sta dziesięć, dwanaście.
– Otóż chciałbym z panem pomówić właśnie o sposobie korzystnego i pewnego umieszczenia kapitału. Pojmujesz pan, że sprzedawszy me dobra dlatego tylko, że mi mały czyniły…
– Komuż dziś ziemia u nas czyni? to w Belgii… przerwał dyrektor, któremu hrabia nie pozwolił skończyć, i dalej mówił.
– Więc chciałbym znaleźć umieszczenie zyskowniejsze, lubo równie pewne…
– Co do pewności, nie mówmy: wszystkie u mnie zawiązane interesa, są pewne – przerwał sucho i spokojnie dyrektor.
– Nie wątpię – odrzekł hrabia – lecz widzisz pan, mając dzieci, syna już dorastającego, trzeba być przezornym; szukam też umieszczenia dla mego kapitału takiego, abym go w każdej chwili, w całości lub części, podnieść mógł.
Dyrektor się namyślał, po chwili przemówił spokojnie, ręką w której trzymał papier, uderzając o stół.
– Mam! – zawołał.
– Może akcye dla handlu i przemysłu?…
– Nie.
– A więc?
– Bank nasz wypuszcza w tych dniach akcye na przedsiębiorstwa budowli w naszem mieście…
– A! słyszałem, ale….
– Zaczekaj hrabia, mamy miliony w naszych rękach; wszyscy kapitaliści należą i niezawodnie akcye w dniu wypuszczenia ich w kurs, będą rozebrane….
– Panie dyrektorze…
– Czekaj hrabia, gdybyś zechciał, tylko przez wzgląd iż tak dawno znam jego poważaną, rodzinę, i od ś.p… ojca pana tyle w swoim czasie doznałem dobrego, mógłbym jeszcze coś pokręcić w dyrekcyi i wyrobić hrabiemu, iżbyś żądaną ilość akcyi otrzymał. Rzecz jest pewna, miliony do dyspozycyi, plany budynków w tekach, rzemieślnicy z zagranicy zamówieni. Rachunki pewne wykazują ośmnaście procent; ja ręczę za dwanaście, nie licząc zysku na kapitale, który, bodaj czy na drugi dzień się nie podwoi.
Hrabia się namyślał.
– A pewność kapitału – ciągnął dalej dyrektor – czyż może być pewniej kapitał umieszczony, jak w murach wznoszących się w handlowem i bogatem mieście; w domach, w których mieszkać będą ludzie; w pałacach, od których bankowi rząd, władze, wojsko płacić będą czynsze? Właśnie interes ten przedstawia się dobrze ze strony swej pewności raczej, niż ze strony zysku.
– Zapewne – mruknął hrabia.
– Nie namawiam hrabiego, lecz tylko przedstawiam mu interes, który tak jak wszystkie przez nas prowadzone, noszą jużto mniejsze, jużto większe cechy pewności i zysku.
– Tak mi więc dyrektor, nie jako dyrektor, lecz jako mój dawny znajomy, przyjaciel domu naszego, radzisz? – zapytał hrabia.
– Dziś… dziś… ten interes radzę.
– Więc się decyduję.
– Jaki kapitał pragniesz hrabia umieścić w akeyach budowli – zapytał dyrektor, biorąc ołówek do ręki i zabierając się do notowania.
– Pół miliona reńskich.
Dyrektor spuścił oczy i notując, niby od niechcenia zapytał.
– A cóż z resztą zrobisz pan, bo mi się zdaje, iż nabywca Pomorzan wypłacił 750 tysięcy. Przepraszam za niedyskrecyę.
– Nie jestem zdecydowany, może kupię jaki majątek, może…
– Pół miliona – szepnął cicho dyrektor.
– Dziś to nic – mruknął hrabia.
– Lub mało co więcej – odrzekł pan Marconi.
Dyrektor zadzwonił w dzwonek leżący na biórku, a obracając się zaraz do wchodzącego służącego, zawołał.
– Moja karetka! – Do hrabiego zaś rzekł: – Zaraz jadę do księcia, by mu donieść iż hrabia pragniesz wejść w poczet fundatorów nowego banku, którego on zapewne będzie prezesem i głównym założycielem. Hrabia wstał; wstał i dyrektor.
– Jutro czekam hrabiego tutaj o dziesiątej, dziś posiedzenie założycieli u księcia o 7-mej wieczorem. Uprzedzę, że hrabia będziesz.
– Do widzenia z panem – dodał hrabia podając rękę dyrektorowi, który zatrzymując ją i uśmiechając się dodał.
– Nie trzymam hrabiego za słowo, jeślibyś się rozmyślił, jeśliby może pani hrabina była przeciwną…
– Wątpię, bardzo wątpię; możesz dyrektor na mnie liczyć – odrzekł Adamski, zmierzając ku drzwiom.
– Paniętaj hrabia – wołał jeszcze dyrektor – jeżeli się nie rozmyślisz, dziś o siódmej u księcia bardzo ważne posiedzenie.
W kilka minut potem, kare konie unosiły zamyślonego hrabiego, który jakby się obudził, gdy ekwipaż wjeżdżał w bramę jego pałacyku.
– Czy wyprzęgnąć? – zapytał furman.
– Wyprzęgnąć, a o siódmej bądź gotów.
* * *
W cztery lata potem, tem sam ekwipaż stał przed pałacem, nad którego bramą wznosił się napis "Bank Marconiego i S-ki."
Stał długo, bo furman dawał ciągle znaki niecierpliwości, a konie przebierały nogami.
W bramie ukazał się hr. Adamski, za nim młody człowiek modnie ubrany, o szlachetnych rysach twarzy, brunet bez zarostu, wysoki i barczysty.
Portier uchylił drzwiczki pojazdu, do którego wszedł hrabia, a za nim młodzieniec. Konie ruszyły.
– Słyszałeś, co powiedział Marconi?
– Słyszałem ojcze.
– Jesteśmy więc zrujnowani! zrujnowani!… rozumiesz? Zostają nam resztki, z których żyć trudno, a cóż dopiero podtrzymać majątek odziedziczony w Rossyi. Dziś o naszej ruinie nikt nie wie, jutro będzie głośną!
– Więc trzeba ratować, co można; wszak Marconi mówił – odrzekł syn hrabiego, Jarosław – że dziś można za akcye wziąść po dwadzieścia i pięć… a więc jedną czwartą tego, co ojciec dał. Więc to uratujmy!
– Toś nie zrozumiał rzeczy – zawołał niecierpliwie ojciec – dziś akcye które płaciłem po sto, stoją po dwadzieścia i pięć, lecz gdybym zechciał puścić w kurs moje 5, 000 akcyi, toby dziś jeszcze spadły na zero. Za sobą pociągnąłbym innych, którzy jeszcze łudzą: księcia, który dotąd wierzy, i Marconiego, który dla podtrzymania upadłego banku, na giełdzie mniejsze partyę po dwadzieścia i pięć kupuje. Rozumiesz teraz.
– Rozumiem – odrzekł Jarosław z przerażeniem.
– Dlatego tak się Marconi prosił, bym czekał, tak obiecywał. Puszczając pięć tysięcy akcyi budowli w kurs, sprawia na giełdzie pospolite ruszenie. Za pierwszych sto, daliby po dwadzieścia i pięć; sam bank ty je wykupił, bo tak robi resztkami kapitałów. Za drugich sto, daliby po 12, a na trzecie sto nie byłoby kupca. Zrobiłby się alarm, a bankrutwo moje i banku stałoby się głośne. Prędzej możnaby coś uratować, wchodząc w układy z samym bankiem, który może jeszcze dla podtrzymania się, dałby za swoje akeye, coby miał, lub mógł dostać gotówki. Jesteśmy zrujnowani, niema o czem mówić: czy uratujemy tyle, czy tyle, rzecz zostanie ta sama.
Jarosław ukryty w kącie powozu, myślał.
Zamilkł i hrabia; po chwili podniósł głos.
– Dla utrzymania się przy majątku, któryśmy odziedziczyli w Rossyi, potrzeba kapitału którego nie mamy.
Znów nastąpiła chwila milczenia.
– Niepodobna się z dnia na dzień redukować, wyprzedać, zerwać stosunki, poprostu zbankrutować.
Jarosław milczał.
Powóz się zatrzymał. Hrabia w stanie gorączkowym wychylił się, by widzieć gdzie. Byli już pod własnym domem.
– Jedź dalej – zawołał do furmana.
– Dokąd? – zapytał tenże.
– Na około miasta, gdzie chcesz! Potrzebuję powietrza – dodał obracając się do syna. – Jedyny ratunek dla podtrzymania domu, leży w twojem ożenieniu…..
– Ożenieniu? – przerwał młodzieniec.
– Panna Z., którąś wczoraj u margrabstwa poznał, jest bogatą "a milions", jak mówią; jest dobrze wychowaną, dobrego domu i ładną, co może przy tylu zaletach najważniejsze. Książe mi zaręcza, żeby ci ją dali.
– Więc już o tem była mowa? – zapytał z ironicznym uśmiechem Jarosław.
– Jestto jedyna mądra rzecz i na czasie, jakąbyś mógł zrobić. Jutro będzie może zapóźno, bo by cię nie chcieli. Dziś jesteś… uchodzisz za bogatego; jutro nie będziesz miał nic.
– Ależ to byłoby oszukaństwo…
– To są frazesy – przerwał hrabia.
– Ależ ona mi się, jeśli mam prawdę powiedzieć, zupełnie niepodoba – twierdził spokojnie Jarosław.
– To ci się będzie podobać – odrzekł ojciec, i dalej ciągnął: – Są pewne chwile w życiu człowieka, w których musi on zrobić poświęcenie ze swego "ja" dla nazwiska które nosi, dla tradycyi, rodziny, jeśli nie dla siebie. Ta chwila dla ciebie nadeszła, nadeszła w uroczej postaci panny Z., co także się nie każdemu zdarza. Inni w daleko lepszych warunkach, nie spotkali fortuny podającej im ręki pod tak uroczą postacią. Nie mówiłbym ci o tem, gdyby to tylko o mnie, lub o ciebie chodziło, ale tu chodzi o nazwisko, kilkaset lat majątkowo świetnie reprezentowane. Dziś jesteśmy, żyjemy, jutro nas nie będzie. Ratunek jest w twoich rękach. Namyśl się: księżna ofiaruje się z pomocą, i nie będziesz nawet wiedział kiedy… Ależ ojcze, panna Z. mi się zupełnie…
– Często dopiero po ślubie panny się podobają – odparł z uśmiechem hrabia.
– Być może – zawołał Jarosław – ale pod tym względem mam usposobienie…
– Usposobienie, quelle farce!
– Zawsze marzę, marzyłem o pewnem uczuciu w małżeństwie, zawsze pragnąłem…
– L'amour passe, l'argent reste – ostro i tonem, z jakim się mówi dogmat, zawołał ojciec, i równocześnie pociągnął za sznurek, którym to ruchem zatrzymał powóz. – Podjedź pod klub – rozkazał do furmana, a obracając się do syna, dodał: – Ja tu zostanę, ty każ się odwieźć, gdzie chcesz.
Powóz stanął.
– Do widzenia! – mówił wychodząc hrabia – pomyśl nad tem com ci powiedział, a nie zapomnij, że dziś wieczór u baronowej; będzie i księżna – kończył, zamykając drzwiczki karety.
Wieczorem w oświetlonych salonach baronowej Jarosław tańczył kadryla z księżną, a kotyliona z panną Z., różową blondynką, wysmukłą, śliczną o niebieskich oczach, postacią.
* * *
W kilka miesięcy po balu u baronowej, a było to w jesieni, w Sinotrynie, na dworcu kolei żelaznej, formalne było zbiegowisko. Urzędnicy, wojskowi, włościanie i różnych klas ludzie, spacerowali po peronie czekając na tuż mający nadejść pociąg.
Przed dworcem stało kilka pojazdów i wozów. Między niemi zwracał uwagę czterokonny ekwipaż, świeży, lśniący, ze służbą w białych krawatach i kozakami, którzy się koło niego kręcili.
– Co to? – pytali nieświadomi rzeczy.
– To młody hrabia Adamski, dziedzic Smotryna zjeżdża ze swą młodą, a bogatą żoną.
Tu następowały uwagi, pytania i opowiadania, jak ś.p… pan Anastazy umarł, jak w długach zostawił, od wieków będący w rodzinie Smotryn, jak hr. Jarosław się ożenił, a jak bogato i t.d.
Nadszedł pociąg.
Służba porwała z wagonu rzeczy; wybiegła zawoalowana postać zgrabnej i wysmukłej pani, za nią Jarosław blady, smutnym uśmiechem witał na drodze jego stojących znajomych.
Podjechała kareta; kozak drzwiczki otworzył, Jarosław podał rękę pani, wsiadł sam i pojechał na Smotryński zamek z wielką decepcya publiczności, na której to wszystko nie wesołe zrobiło wrażenie.
Gdy z miłości, czy z innych pobudek, dwoje młodych i takich, jak Jarosław i Cecylia, bo tak jej było na imię, skojarzą się węzłem małżeńskim, to pierwsze dnie miodowych miesięcy mijają zawsze uroczo.
Jarosław był małomówny jednak, choć pełen uczucia na pozór dla żony; a ona wesoła, szczęśliwa, robiła wrażenie róży rozkwitającej, jeszcze na pół w pączku zamkniętej,
Czwartego dnia ich pobytu w Sumotrynie, po obiedzie Cecylia zażądała, by Jarosław jej swe życie opowiedział.
Jarosław się wymawiał, odkładał.Łza stanęła w oku młodej kobiety.
– Ty mnie nie kochasz! – zawołała.
– Jaka myśl – odrzekł zwykłym spokojnym tonem Jarosław.
– Tyś mnie nigdy nie kochał – ciągnęła Cecylia – ja to czułam prawie, a ja cię tak kocham!
Jarosław porwał żonę w swe objęcia i w pocałunkach zakończył tę kwestyę.
I znów upłynęło dni kilkanaście, dni nie zaciemnionych żadną, chmurką; Cecylia wesoła i pełna życia, a Jarosław ulegający jej i w sposób cichy, spokojny, myśli jej odgadujący.
Pewnego poranku Jarosław uczuł się niesłychanie zmęczonym: chodził po pokoju wielkiemi krokami, ręką przeciągał co chwila po czole, przystawał w oknie i bezmyślny wzrok puszczał w pruszącą śniegiem przestrzeń.
Wieczorem przy obiedzie rozmowa nie szła. Jarosław był rozdrażniony, dziwny: zadawał pytania, lub odpowiadał na to, o co nie pytano.
Unikał sporzenia Cecylii, która ukradkiem na niego zerkała, a gdyby był wówczas wzrok swój podniósł, widziałby śliczne niebieskie oczy żony, jak mgłą zaszłe.
Po obiedzie, wbrew zwyczajowi, udał się zaraz do swych pokoi, gdzie bezmyślnie zaczął chodzie z kąta w kąt, trzymając ręce w kieszeni, wzdychając, to znów poświstując. Robił wrażenie człowieka, w którego duszy coś się dzieje niezwykłego.
Herbatę z wielkiem zdziwieniem kamerdynera, kazał sobie podać u siebie.
Około godziny dziesiątej uczuł rodzaj gorączki i rzucił się na kanapę.
Po chwili zapukano do drzwi.
– Kto tam?
– To ja, Klara. – Była to panna służąca Cecylii. – Czy pan hrabia dziś u siebie będzie spał? – zapytała przez drzwi, nieśmiało.
Zastanowił się Jarosław.
– U siebie… Powiedz pani że jutro bardzo rano wstać muszę.
I znów wpadł w bezmyślną zadumę. Zerwał się, popatrzył na zagarek: wskazywał północ.
– Okropność! – zawołał sam do siebie, ja jej nigdy kochać nie będę!
Otworzył drzwi i cicho mijał salony prowadzące do pokoi Cecylii.
Drzwi od jej pokoju zastał zamknięte. Przystanął, zaparł oddech, jakby chciał słuchać i usłyszał tłumione szlochanie. Przestraszył się i uciekł.
W swym pokoju rzucił się na fotel i płakał. Łzy w niejednych chwilach przynoszą ulgę.
Gdy powstał, uczuł potrzebę podzielenia się z kimś swym smutkiem. Zatrzymawszy wzrok na portrecie matki stojącym na biórku, porwał ćwiartkę papieru i gorączkowo zabrał się do pisania.
"Kochana matko! Jak nie kochałem mej narzeczonej, tak nie kocham mej żony. Przebyłem dzień strasznej walki z sobą: czuję się spokojniejszym, lecz muszę się z tobą, droga matko, podzielić. Dzięki zasadom jakie we mnie wlałaś, uważam za potworne, zabrawszy ośmnastoletniej istocie wszystko, nie dać jej w zamian szczęścia. Dałem sobie słowo najuroczystsze, że choćby kosztem całego mojego jestestwa, Cecylia będzie szczęśliwą i proszę tylko Boga, by się nie domyśliła że jej nie kocham, ta miłością jakąbym kochać mógł….."
Długo jeszcze pisał, poczem schowawszy list do pugilaresu, spokojnie już położył się spać.
I znów minęło dni kilka, w których Jarosław zdawał się odzyskiwać swój zwykły spokój.
Cecylia zawsze z uśmiechem na ustach dla niego gotowym, często połykała łzę cichaczem a znawca nieraz byłby dostrzegł chwilę, w której, całej swej kobiecej i młodej, moralnej siły musiała użyć, by nie wybuchnąć płaczem, którym się z nikim nie mogła podzielić.
Udawała, że żadnej nie spostrzega w mężu zmiany, że wszystko co tenże robi, jest naturalnem i dla niej miłem Na wszystko z góry się zgadzała, a swym humorem, teraz już wymuszonym, wesołością, której te kilka dni rozproszyć nie były w stanie, sprowadzała nieraz jeszcze uśmiech, prawie szczęścia, na twarz Jarosława.
Jarosław też ze zdziwieniem podnosił oczy na młodą kobietę, ze zdziwieniem, jakby w niej odkrywał coś takiego, czego nie znał, czego się nie domyślał.
A gdy czasem, po kilkogodzinnem rozłączeniu, spostrzegał w oczach Cecylii ślady łez wylanych, jakby zdjęty litością, odzyskiwał nieznany jej znów humor, by ją rozweselić i mgłę na niebieskich oczach rozproszyć.
Musiało to być męczące dla jednej i drugiej strony, a trwało dni kilka.
Pewnego dnia Cecylia była smutną, zadumaną, Jarosław gorączkowy, choć niby naturalny, nie opuszczał jej na krok i korzystał z chwil zadumy, by się jej przypatrywać. A gdy młoda kobieta podnosiła oczy, Jarosław swoje niezręcznie spuszczał.
Wieczorem w małym saloniku, przy sypialni Cecylii, on siedział przy kominku, wpatrując się w dogorywający ogień, ona czytała Menniki świeże. Ciekawsze ustępy głośno Jarosławowi odczytywała, i ztąd zawiązywała się konwersacya, prawie bezmyślna, gdyż Jarosław zdawał się roztargnionym i czegóś wyczekującym.
Dziesiąta uderzyła na staroświeckim zegarku, stojącym na kominku.
– Dziesiąta! – zawołała Cecylia wstając. Złożyła gazety, zbliżyła się do kanapki na której siedział Jarosław, i podając mu białą rączkę:
– Dobranoc ci – wymówiła trochę ciszej, jakby tonem wzruszonym.
Jarosław powstał zmieszany, pochwycił podaną mu rączkę i zatrzymując ją w swojej:
– Dobranoc?–-zapytał.
– Wszak pewnie pójdziesz do siebie jak zwykle – mówiła cicho, bardzo cicho, Cecylia.
Jarosław przybliżył się do żony. Ona spuściła oczy, a on obejmując drugą ręką jej smukłą kibić, nachylił się do niej, wzrok swój wlepił w jej spuszczone oczy, rękę przyłożył do ust i równie cicho zapytał. – A gdybym nie chciał iść do siebie…
Jeszcze nie dokończył, Cecylia nie mogła dłużej powstrzymać płaczu który ją dusił. Szlochając rzuciła się w jego objęcia.
– Ja nie chcę iść do siebie – powtarzał Jarosław, trzymając bezsilną postać kobiety w swym ręku i okrywając jej włosy i oczy pocałunkami.
W kilka godzin potem, mimo iż silnym swym głosem zegarek powtarzał godziny i kwadranse, Jarosław klęczał jeszcze u nóg Cecylii.
– Więc dziś nie pójdziesz do siebie – zapytała nagle po dłuższem milczeniu, śmiejąc się i obiema rękami trzymając głowę klęczącego Jarosława.
– Mam do ciebie prośbę – mówił cicho, odpowiadając Jarosław.
– Jaką?
– Byś mi nigdy tego nie przypominała.
– Czego? – pytała figlarnie Cecylia, bawiąc się jego włosami.