Dziunia, ale dama. Powieść o Hance Bielickiej - ebook
Dziunia, ale dama. Powieść o Hance Bielickiej - ebook
„Nie, nie, nie! Jeszcze raz nie! Przerwijcie to, proszę, zabierzcie tego krokodyla, bo tu umrę ze śmiechu! Następna studentka proszę!”
Hanka zbiegła ze sceny i ze łzami w oczach rzuciła się na krzesło w garderobie. Płakała jak nigdy w życiu.
Nie o tym marzyła, kiedy w tajemnicy przed ojcem zdawała egzaminy do szkoły teatralnej. Przy jej nazwisku pojawiła się wówczas adnotacja: „aktorka charakterystyczna”. Cóż z niej za aktorka? Wychodzi na scenę i wszyscy w śmiech!
A jednak Hanka udowodniła, że warto sięgać po to, czego się pragnie. I nie przeszkodziły jej w tym ani duży nos, ani „głos jak z baru”.
Dziunia, ale dama to opowieść o królowej polskiego kabaretu Hance Bielickiej, a jednocześnie wspaniały obraz epoki, przez którą przewijają się legendy polskiej sceny: Danuta Szaflarska, Jerzy Duszyński, Irena Kwiatkowska, Aleksander Zelwerowicz, Marek Hłasko, Helena Buczyńska, Hanka Ordonówna.
To powieść o dziewczynie, której wszystkiego było w życiu mało.
FRAGMENT KSIĄŻKI:
Hanka istotnie wyrastała na gwiazdę Syreny, i miała właściwie tylko jedną rywalkę – Irenę Kwiatkowską.
Poznały się dawno, w Siedmiu Kotach w Krakowie, i już wtedy Hanka wiedziała: Kwiatkowska to jest ktoś. Aktorka znakomita. Temperament, Hermenegilda Kociubińska. Och, gdybym ja miała taką wykreowaną dla siebie postać, myślała Hanka. Obie, zabawne na scenie, poza nią stawały się poważne i surowe. Obie też, w myśl zasad przedwojennej szkoły, ogromną wagę przykładały do profesjonalizmu, punktualności i przygotowania do roli. Publiczność je uwielbiała, one jednak darzyły się niechęcią. Plotkarze warszawscy powiadali, że to dlatego, że jeszcze w Krakowie Irenie spodobał się mąż Hanki. Cóż, Jerzy podobał się, jak wiadomo, wszystkim, więc nie byłoby w tym nic dziwnego. Irena jednakże wyszła wtedy za mąż za spikera Kielskiego, który się dla niej rozwiódł i obecnie uchodzili za szczęśliwą i wzorowa parę.
Co to w ogóle za bzdury? – myślała Hanka, jadąc do teatru. Mijało dziesięć lat istnienia Syreny i właśnie miały razem wystąpić w jubileuszowej rewii. - Warto byłoby zakopać topór wojenny, jak to mruknął pod nosem Jurandot. Ale jaki topór? Nigdy się nawet się nie pokłóciłyśmy! Co było, to było, nie ma sensu pielęgnować uraz. Nadchodzą wspólne próby. Pierwsza wyciągnę rękę!
Z tym postanowieniem weszła do garderoby. Irena już była, malowała sobie oczy.
– Dzień dobry pani – powiedziała Hanka, siadając przy sąsiednim lustrze.
– Dzień dobry pani – odpowiedziała Kwiatkowska.
Hankę pochwyciła impulsywna chęć, by powiedzieć: „A może po tylu latach znajomości, ba, nawet grywania w sztukach, będziemy mówić sobie na ty?”. Ale kiedy odwróciła się ku Irenie, ta zmierzyła ją lodowatym wzrokiem, po czym wstała i wyszła.
Czy rzeczywiście przed laty romansowała z Jerzym? Czy możliwe, że miała do niej żal, że to ona jest żoną amanta? Może rzeczywiście coś jest ze mną nie tak, rozmyślała Hanka. Że też te baby taką wagę przykładają do wzdychań i pocałunków, i chcą pojawiać się w SPATIF-ie pod rękę z przystojnym mężczyzną i miną „mój ci on!”. Sama nie uważała się za piękność, ale z pewnością wciąż była interesująca i niejeden kolega chętnie by jej to powiedział. Na przykład Tadzio Pluciński. Młody aktor nie krył zachwytu Bielicką i starał się często być w zasięgu wzroku starszej koleżanki. Śmiała się z tego. Nie miała ochoty na żadne romanse, a romanse Jerzego nie wstrząsały nią tak, jak powinny. Ale Kwiatkowska? Nie to niemożliwe. Zresztą nawet gdyby – oddałaby jej męża za palmę pierwszeństwa w teatrze… I nagle Hanka uświadomiła sobie, że jeśli chodzi o Kwiatkowską, to o wiele bardziej zazdrosna jest o publiczność niż o męża. Publiczność Syreny, jej śmiech, oklaski i uwielbienie były dla niej większą wartością nić wierność Jurka.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8553-8 |
Rozmiar pliku: | 885 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TEJ PANNIE W ŻYCIU BĘDZIE WSZYSTKIEGO MAŁO
ROZDZIAŁ 1
UKRAINA
Sznur furmanek sięgał po horyzont. Listopadowy chłód zaczął doskwierać bieżeńcom powoli sunącym na wschód, koła grzęzły w błocie, drogi stawały się coraz mniej przejezdne. Ile miesięcy już jechali i jechali, ile miejsc, zdarzeń i łez zostawili za sobą? Obraz tych setek ludzi ciągnących za wojskiem carskim stał się jedynym w swoim rodzaju symbolem początku dwudziestego stulecia. Ledwie się zaczęło, a już wojna, i to nie byle jaka, trzęsąca kontynentami, przesuwająca masy ludzi jak pionki w grze. Na jednym z wozów siedział Romuald Bielicki, mężczyzna niespełna trzydziestoletni, przystojny, ale zasępiony. Pogryzał trawkę i z niepokojem patrzył na brzemienną żonę Lonię. Spała na wozie, obok niej dwuletnia Marysia, ich córka. Jechali już siedem miesięcy i widział rzeczy straszne: trupy porzucone przy torach, maleńkie dzieci umarłe z głodu i choroby. Dobry Boże, żeby tylko podobny los nie spotkał jego rodziny. Ale gdzie przysiąść, jak dać im schronienie?
Wojna zastała ich w Boguchwale, majątku pod Krakowem, w którym Romuald był koniuszym. Do Galicji trafił jako zbieg, polski spiskowiec, który z kolegami założył tajną organizację patriotyczną. Gdy uczył się w szkole w Puławach, ktoś doniósł, relegowali go i znalazł się w więzieniu w Łomży – czyli w rodzinnych stronach, bo stąd wyruszył do szkół i był przekonany, że wszyscy Bieliccy na świecie wywodzili się z okolic Łomży, z tutejszej szlachty zaściankowej. Żona, ciemnowłosa i uparta Leokadia Czerwonkówna, była rdzenną łomżynianką, matka jej miała kamienicę w centrum miasta. Romuald był najszczęśliwszym człowiekiem świata, gdy na pytanie, czy zechce z nim spędzić życie, odpowiedziała „tak”, a potem, kiedy uciekł z więzienia i osiadł w Boguchwale, przyjechała do niego. W galicyjskim majątku spędzili szczęśliwe lata, pory roku powracały niezakłóconym trybem, każda niosła znajome trudy, ale i właściwe sobie radości: a to kuligi i ogniska w karnawale, a to słodycz owocowego lata, sianokosy i żniwa, a to grzybobranie i przygotowania do zimy… Mrozy i śniegi dokuczały, podobnie jak wiosenne błota, ale byli tu szczęśliwi. Doczekali się narodzin pierwszego dziecka. Córka Maria była dla nich źródłem wielkiej radości, ale nie dane im było wychowywać jej spokojnie w Boguchwale. Rok 1914 uciął wszystko. Kiedy wybuchła wojna, wszyscy poddani cara dostali rozkaz wycofania się na wschód wraz z rosyjskim wojskiem. Zabrali więc Bieliccy na wóz dobytek i ruszyli, ledwie nastał rok następny i przeminęły zimowe mrozy. Odtąd jechali i jechali ku wschodniej granicy, wśród setek ludzi, którzy uciekali przed Niemcami. Biedniejsi podróżowali pieszo, kto mógł, jechał wozem. Powoli sunęli w kierunku Połtawy, a brzuch Loni z dnia na dzień robił się większy. Ludzie gadali, że Polaków osiedlają aż nad Wołgą, ale Romuald przeczuwał, że dziecko urodzi się tutaj, na Ukrainie.
Tego listopadowego dnia 1915 roku jechali już długo, Marysia zaczęła marudzić, Lonia postanowiła rozprostować kości. W oddali majaczył jakiś dwór, podjechali bliżej. Leokadia wstała i zanim Romuald zdążył podać jej rękę, zeskoczyła z wozu na błotną ziemię. Jęknęła, złapała się za brzuch i ze strachem popatrzyła na męża. Romuald pobladł i zaczął wołać pomocy. Kiedy kobiety otoczyły rodzącą, pognał szybko do dworu, z nadzieją, że przyjmą ich choćby na tę jedną noc.
– Gdzie jesteśmy, kto tu mieszka? – pytał na dziedzińcu. – Czy może Polacy?
– Dwór Kononowka, ano, Polacy, Barczewscy, a czego wam trzeba? – usłyszał w odpowiedzi od parobka.
– Żona rodzi! – wysapał. – My też Polacy, uciekamy przed wojną do Rosji, idziemy z Galicji. Pomóżcie, żona rodzi…
Na progu stanął wąsaty mężczyzna. Chłopak, z którym gadał Romuald, ukłonił się gospodarzowi i zaczął tłumaczyć.
– Słyszałem – uciął dziedzic – jestem Jan Barczewski. Nie odmówi nikt w tym domu pomocy rodzącej, choćby i na chwałę tego, co się w stajence urodził. Przybywajcie czym prędzej, powiadomię żonę.
Kiedy Leokadia Bielicka rodziła w obecności kobiet ze dworu Kononowka, jej mąż rozmawiał z dziedzicem i wraz z nim popijał siwuchę. Dziedzic słuchał z zaciekawieniem historii o ucieczce z więzienia i o życiu w Boguchwale i zaczął mu świtać pewien pomysł. Sam miał sporą stajnię i jak widać, dzielili z Bielickim fascynację końmi. Nad ranem mieli już ugadane, że Bielicki zostanie tu pomóc w administracji i w stajniach, a żonie dziedziczka znajdzie zajęcie. Pani Anna Barczewska stanęła właśnie przy nich, przyszła z dobrą nowiną.
– Panie Romualdzie, masz pan drugą córeczkę – powiedziała z uśmiechem. – W trzech czepkach urodzona, będzie to szczęśliwa osoba!
Romuald patrzył z niedowierzaniem to na jedno, to na drugie. Ręka dziedzica, chcącego pogratulować młodemu ojcu, zawisła w powietrzu.
– Nie może być – wyjąkał Bielicki. – Nie syn? To co?
– Nie syn – zaśmiała się dziedziczka. – No jak nie chłopak, to co może być?
Romuald Bielicki cisnął czapką o ziemię i wybiegł z dworu, puścił się pędem przed siebie, w pola i do pobliskiego lasu, przemyśleć nowinę i ochłonąć. Chciał syna. Córkę już miał. Wymarzył sobie chłopaka, którego mógłby do koni przysposobić, który nazwisko by przedłużył, a może i rozsławił. Po co komu druga dziewucha? A nie zamierzał mieć pięciorga dzieci, jak w wielu rodzinach – nie w tych czasach. Jeszcze by mu się trafiło pięć dziewuch! Romuald był człowiekiem porywczym, ale też gniew szybko mu przechodził, więc po godzinie zastał go dziedzic w stajni już spokojnego. Gniadego konia głaskał po szyi i coś tam do niego przemawiał. Koń zapewne dosłyszał tylko, że dziewczyna właściwie niewinna temu, że się nie urodziła chłopakiem…
– Będzie jeszcze i syn – pocieszył Bielickiego dziedzic Barczewski – a na razie zostańcie u nas. Czasy niespokojne, ja potrzebuję dobrego człowieka do koni, a i twoja żona znajdzie zajęcie we dworze.
Dziewczynka urodzona dziewiątego listopada 1915 roku w Kononowce dostała na cześć pani dziedziczki imię Anna, a na drugie po matce Romualda: Weronika. Lonia Bielicka szybko przyszła do siebie i przyjęła z wdzięcznością pracę garderobianej. Nie było to wydumane zajęcie. Dziedziczka pobierała nauki w Paryżu, znała się na modzie i kochała stroje, były jej pociechą w tej głuszy ukraińskiej. Miała całe szafy zestawów dobranych do okazji i do pogody. Wisiały rzędem: suknie lekkie i jasne na lato, do nich kapelusze z woalami i pantofelki w kolorze szali. Wiosenne płaszczyki i wachlarze od upałów. Jesienne szuby, peleryny i parasolki chroniące przed deszczem, futra na zimę, a także bogate, zdobione haftami i koronkami, wydekoltowane suknie na bale karnawałowe. Stroje trzeba było wietrzyć, uważać, żeby mole się w nich nie zalęgły i żeby materie utrzymały ładny zapach, bo czasem pani przychodziło do głowy urządzić barbakoję z sąsiadami i popołudniowa suknia musiała być natychmiast gotowa.
Lonia Bielicka miała ręce pełne roboty, układała w szafach gałązki zielonego bagna, które skutecznie przegania mole. Płukała w kłączach kosaćca pościele i narzutki, wynosiła na dwór suknie, żeby wiatr je owiał, rozkładała kapelusze, a kiedy tak uwijała się wśród strojów, plątały się koło niej córki. Na młodszą wołano Hania. Kiedy tylko Hania opanowała sztukę chodzenia, chowała się w jedwabiach pani dziedziczki albo próbowała paradować w za dużych pantofelkach. Była bardzo ruchliwa i radosna, ale matka z niepokojem nasłuchiwała choćby jednego słowa. Hania nie chciała mówić. Miała już dwa lata, a nie powiedziała nawet „mama”. Mimo to – a może właśnie dlatego – była ulubienicą pani dziedziczki, która własnych dzieci nie miała, a pragnęłaby takiej córeczki, którą można by stroić w koronki i falbanki. Ledwie było widać buzię Hanki spod kapelusza, który spadał jej na oczy; krótka pelerynka pani sięgała jej do stóp i dziewczynka wyglądała rozczulająco.
Kto wie, myślała sobie Anna Barczewska. Może Bieliccy dorobią się jeszcze z pół tuzina dzieciaków i pozwolą, by Hania została we dworze… Wspominała nieraz własne dzieciństwo, zabawy z bratem, guwernerów i szkołę za granicą. Może nie trzeba było za Jana iść wbrew woli rodziców, wyjeżdżać tutaj na koniec świata. Rodzice wiano dali, ale zerwali kontakt, nie wybaczyli córce nieposłuszeństwa. Pewnie dlatego Bóg dzieci nam nie dał mimo wielkiej miłości, myślała, ale tę dziewczynkę mogłabym przysposobić i wykształcić. Ojciec jej obrotny, ale biedni są i biedni będą…
Rzeczy jednak miały się potoczyć zupełnie inaczej. Rok siedemnasty i osiemnasty przyniósł zmiany w życiu wszystkich mieszkańców Kononowki. Nie dość, że toczyła się wojna i front przechodził przez Europę, to w Rosji wybuchła rewolucja, a jej echo wkrótce dotarło i na Ukrainę. Coraz częściej słyszano, że chłopi odbierają panom ziemię, coraz więcej rodzin ziemiańskich uciekało do miast lub krewnych na terenach, na których było jeszcze spokojnie. Uciekinierzy przybywali też do Kononowki. Leokadia pomagała szykować pokoje gościnne i posiłki i słuchała opowieści. Kierowali się do Polski, więc Romuald zaprzęgał konie i odwoził gości w dalszą drogę, choćby do pobliskich Łubniów.
Kiedy do dworu dobiegły wieści o zamordowaniu starego księcia Sanguszki, Bieliccy popatrzyli na siebie.
– Gorąco się robi – rzekł Romuald do żony. – Wielka wojna się kończy, kto wie, co nadejdzie, może i Polska znowu będzie wolna. Trzeba nam wracać w rodzinne strony.
Leokadia kiwnęła głową i poszła pakować dobytek. Romuald udał się do Barczewskiego. Lubił i szanował swego gospodarza, zawiązała się między nimi przyjaźń.
– Panie Janie – powiedział powoli – niebezpiecznie będzie na Ukrainie. Poczta i telegraf już nie działają, Sowieci z jednej strony, wojska centralne z drugiej, a grabią wszyscy. Podobno państwo z Ryżawki wyjechali w ukryciu, autem swoim przez pola, bo przez wsie coraz trudniej się przedrzeć. I my z żoną chcielibyśmy do Polski ruszyć, póki czas.
– A gdzie osiądziecie? – spytał dziedzic.
– Na początek u matki mojej żony, kamienicę ma w Łomży. Potem się zobaczy. Ja może nie do rady jestem stworzony, ale państwo też powinni uciekać. Ponoć w Mohylewie i do mieszkań się wkradają, pana Krassowskiego nożem zabili w jego łóżku, kobiet nie oszczędzają.
Jan Barczewski popatrzył na Romualda ze smutkiem.
– Jedźcie z Bogiem – powiedział. – Niech wam Pan Bóg sprzyja i niech się wszystko dobrze ułoży. Dziękuję ci, panie Romualdzie, za te lata u nas. Weźcie wóz i udawajcie chłopów, na razie zawzięli się tylko na polskich panów. My zostaniemy, tu nasze miejsce. Nie będę się po kuzynach tułał, z chłopami dobrze żyłem. Zapasami się podzielę, a tak, żeby zabrali własny dom, to chyba nie może być.
Mylił się jednak. W roku 1918 w całej Rosji prawo własności przestało istnieć. Hordy chłopów żądnych ziemi i podjudzanych przez ideowców sterujących rewolucją napadały dwory. Grabili, zabijali, podpalali budynki. Kiedy Bielicki z żoną i córkami dojeżdżali do Łomży, fala rewolucji doszła do Kononowki. Pan Barczewski stał przed swoim domem jak na reducie i nawet broni nie miał, bo myślał najeźdźców przekonać. Padł zadźgany widłami na własnym dziedzińcu. Opowiadano, że przed samą śmiercią krzyczał imię żony i że w jednej chwili osiwiał. Anna nie zdołała uciec, też zginęła, zabita we własnym domu. Majątek i ogród splądrowano i gdyby Romuald mógł zobaczyć dwór, który trzy lata był mu domem, serce by mu pękło. Część koni uciekła, część zarekwirowali sołdaci. Budynki spłonęły, sczerniałe resztki mebli straszyły kalekim widokiem. Na dziedzińcu walały się jedwabne suknie i strojne kapelusze dziedziczki, jakby urągały przywiązaniu ludzi do zwykłego życia.ROZDZIAŁ 2
ŁOMŻA
Władysława Czerwonko, łomżynianka od pokoleń, stała jak wmurowana w ziemię i nie mogła wydobyć z siebie głosu przez dobrych pięć minut. Nie zdarzało jej się to często! Żeby na dłużej zatrzymać wartki słowotok Władzi, trzeba było rewolucji w Rosji, światowego konfliktu i splotu jeszcze kilku międzynarodowych okoliczności. Lecz stało się: oto patrzyła na swoją córkę Leokadię i jej męża Romualda, zarośniętego, brodatego i przez to zaniedbanie wyraźnie postarzałego. Na dwie dziewczynki obok rodziców, rozglądające się ciekawie po salonie. Wzruszenie ogarnęło Władysławę, bo po raz pierwszy w życiu widziała swoje wnuczki: prawie pięcioletnią Marynię i niespełna trzyletnią Hanię. Babcia Czerwonko wyciągnęła ręce i odzyskała mowę. Teraz jej słowa popłynęły jak woda w Narwi:
– Skąd, kiedy, jakim sposobem? Nareszcie w domu! A po co było tułać się po Ukrainie, ludzie kochani! Od razu trzeba było z Galicji do Łomży! Kamienica, chwała Bogu, duża, ja wdowa od dwunastu lat z okładem, pomieścimy się. A myślałam nieraz, a tęskniłam! Pod jednym dachem rodzinie najlepiej! – I uprzedzając wszelkie protesty, zastrzegła: – Mowy nie ma, żebyście się po obcych chałupach tułali, żadnych tam wynajmów, Romeczku, już wiem, co ty zamyślasz. Mój mąż Czerwonko, niech mu tam aniołowie, nigdy by na to nie pozwolił, trzy pokoje na pierwszym piętrze akurat czekają. A pracę znajdziesz, wykształciłeś się przecież, teraz wolna Polska sybirakom przyjazna. Urząd dostaniesz, na wszystkim się znasz. Ja zaraz pana Kotwickiego zapytam, może w magistracie wakaty mają, bo to się od nowa wszystko układa. I pomyślcie, dzieci, doczekaliśmy własnej ojczyzny! A wy, dziewczynki, po ukraińsku też umiecie? No, mam nadzieję, że po polsku mówicie z rodzicami.
Westchnął w duchu Romuald, bo mu się stare wątpliwości przypomniały, że jako gołodupiec ożenił się z córką kupca i bogatej mieszczanki, co ma własną kamienicę. Ale też przypomniał mu się dziadek Bielicki, który uczył, że to we własnej głowie człek ma największy majątek. Leokadia była najwyraźniej szczęśliwa. Utonęła w ramionach matki i już planowały, gdzie kto zamieszka, rozdzielały pokoje i obowiązki, godziny posiłków, potrawy i ciasta, bo na targu w Łomży zaopatrywanym przez okoliczne wsie dostać można było wszystko.
– Dziewczęta do dobrej szkoły trzeba będzie posłać – trajkotała dalej babcia Czerwonko – na szczęście teraz szkoły już polskie! Urzędy polskie, a nie myślcie sobie, że w Łomży łatwo to przeszło! Wrzało u nas i nie obyło się bez nieszczęść przy obejmowaniu wolności, jakżem ja się nad tą naszą Halką spłakała…
Opowiedziała im smutną historię Halinki Jarnuszkiewiczówny, która na zabój zakochała się w komendancie Leonie Kaliwodzie.
– Kaliwody nie możesz, Loniu moja, pamiętać, bo przybył zastąpić aresztowanego szefa Polskiej Organizacji Wojskowej w Łomży dopiero w roku siedemnastym, niby jako adwokat, ale jaki tam z niego adwokat był, zaraz zaczął w mieście konspiracyjną działalność. Halinkę za to musisz pamiętać, jakże nie? Małą dziewczynką była, kiedy braliście ślub z Romualdem, kwiatki ci przed kościołem rzucała z koszyka, i kto by to pomyślał, że nie ma jej wśród żywych! O mój Boże. O włos byli od szczęścia, bo kochali się oboje ogromnie, bohater i sanitariuszka. Mieli się po wszystkim pobrać, nie sądź, Loniu moja, że grzesznicy. Co z tego, kiedy Niemcy w ostatniej chwili, już w odwrocie, strzelili do Kaliwody na ulicy w biały dzień. Taki głupi strzał, jakby pożegnanie wojny. Statystyki już ofiar nie notowały, ale Kaliwoda oddał życie. Wszyscy radowali się odzyskaniem wolności, a jedna Halinka płakała i nie umiała unieść swojej rozpaczy. I co powiecie? Zastrzeliła się dziewczyna na grobie ukochanego…
Słuchali wzruszeni, nawet Romuald otarł łzę. Później Lonia wypytywała, co się dzieje z kuzynkami, koleżankami, kto się urodził, a kto umarł. Babcia Czerwonko rada udzielała odpowiedzi. Na pytanie, gdzie grób Halinki, bo przecież samobójczyni, wzniosła oczy do nieba.
– Ksiądz się nawet zgodził na pochówek w rodzinnym grobowcu – szepnęła konspiracyjnie – ale podobno nie tam leży, tylko razem z Kaliwodą. Nocą brat z ojcem ją do niego przenieśli, żeby chociaż po śmierci razem byli…
Nagle Władzia usłyszała jakiś dźwięk i wyprostowała się jak struna, klaszcząc w dłonie.
– Wiadra! – wrzasnęła donośnie. – Szybko, Jania, Mietek, łapcie za wiadra. Woziwoda!
Jak się wkrótce okazało, było to ważne hasło w mieście. Trzeba było przerwać powitania, rozmowy i lecieć po wodę, bo cała, wówczas trzydziestotysięczna, Łomża korzystała z usług woziwody i gdy pojawiał się na horyzoncie, ludzie biegli z wiadrami z różnych stron. Chcieli nabrać wody, żeby starczyło im do gotowania, do sprzątania i do mycia.
Lonia się roześmiała – pod wieloma względami niewiele się zmieniło od czasów jej dzieciństwa. Kochała Łomżę, rodzinną kamienicę i wąskie uliczki wokół rynku. Odetchnęła. Pewna była, że mąż jej znajdzie pracę w polskim urzędzie, a ona nareszcie zacznie rodzinne życie. Marzyła o takim i takie planowała w Galicji, ale tutaj będzie jeszcze lepiej wychowywać córki, dbać o Romualda, przyjmować gości i szykować przetwory na zimę. Będzie mieć firanki w oknach i ładne obrusy, obiady jadać będą na rodzinnej zastawie. Z radością i rozwagą zaplanują edukację dziewczynek. Głupi ten, kto oczekuje większego szczęścia! Wciąż miała w głowie los dziedziczki z Kononowki, pięknej pani Anny kochającej stroje i kapelusze. Doszła ich wieść, że oboje z mężem Janem zostali zabici w okrutny sposób. I jakie znaczenie miało, czy ostatnia godzina zastała ją w popielatej jedwabnej sukni, czy w niebieskiej, popołudniowej? Leokadia dotknęła ręką ściany matczynej kamienicy, przytuliła do niej policzek. Dom. Polska. Nareszcie przystań. I żeby tylko Hania nareszcie mówić zaczęła.
*
Kamienica Czerwonków była spora, liczyła bowiem cztery piętra, na każdym mieszkanie i wszystkie były zajęte, co jednak nie czyniło z Władzi bogatej kamieniczniczki. Czasy przecież były niespokojne (zresztą w Polsce zawsze czasy były niespokojne), więc jak cokolwiek ustabilizowało się po zaborach, odnalazła się rodzina po wojennych przeżyciach i musiała gdzieś osiąść. Najlepiej na kupie, a gościnność jest na Podlasiu cnotą najważniejszą i bezdyskusyjną, dla krewnych dotkniętych bezdomnością drzwi i bramy muszą być zawsze otwarte. I tak w myśl owej zasady więcej było w kamienicy kuzynów niż lokatorów płacących czynsze. Sama Władzia z najmłodszą z córek, Gienią, jeszcze panienką, mieszkała na parterze. Na pierwszym piętrze Bieliccy zajęli trzy pokoje z kuchnią, na drugim zamieszkał syn Władzi z rodziną. Śmiała się babcia Czerwonko, że jak Bronek na górze kichnie, to z dołu Gienia woła mu: „Na zdrowie!”. Wynajmowała za czynsz jedno mieszkanie na najwyższym piętrze zamożnej rodzinie Górskich, do tego dwa frontowe sklepy, i musiało to jakoś wystarczyć, bo przecież od własnych dzieci nie godzi się brać haraczu za lokal. Była szczęśliwa, że rozrzucona po świecie rodzina jest znów razem i wszystko teraz będzie jak trzeba. Toteż zaraz po powrocie Bielickich ochrzcili Hanię, która ciągle chodziła po świecie bez sakramentu – Władzia w głębi duszy sądziła, że właśnie dlatego mała nie mówi. „Mała” potrafiła pokazać charakterek i bardzo była w babcię zapatrzona. Czasami stawała za nią i tak samo brała się pod boki i ruszała ustami, ale bez słów. Śmiała się za to głośno i dziwiła światu, bo wszystko ją ciekawiło. Pewnego dnia Leokadię odwiedziła kuzynka Helenka z małym dzieckiem w wózku, chciała pokazać synka. Lonia z czułością wzięła malucha na ręce. Wtem Hanka wbiegła do pokoju i czy się przeraziła, że rodzice mają nowe dziecko, czy też tak nią poruszył widok berbecia o imieniu Edzio, że krzyknęła nagle i całkiem poprawnie:
– A to kto? Edek? Jaki Edek?!
Od tej pory mówiła dużo i swobodnie, chociaż przez jakiś czas sepleniła. Gdy ksiądz na chrzcie położył jej sól na język, powiedziała, sepleniąc:
– Jesce plose!
– No, no – zażartował ksiądz – tej pannie będzie w życiu wszystkiego za mało!
Na razie mało jej było zwykłej mowy, bo skoro już pokonała tę swoją dziwną blokadę, z radością uczyła się wierszyków i piosenek i popisywała się nimi przed mieszkańcami kamienicy.
– Zobacz no, Lonia – zawołała pewnego razu z kuchni babcia Czerwonko. – Chodź no tutaj, wyjrzyj przez okno!
Na dziedzińcu, na małym wzniesieniu zwanym górką, stała Hanka. Trzymała w palcach spódniczkę i z uczuciem śpiewała _Krakowiaczek jeden miał koników siedem._
– Całkiem czysto jak na pięciolatkę – stwierdziła babcia z uśmiechem – i głośno.
– A już się bałam, że zostanie niemową – westchnęła zadowolona Leokadia.
– Jaka tam niemowa w naszej rodzinie! – zawołała Władysława. – Mnie nigdy języka w gębie nie zabrakło, a i ty milczkiem nie jesteś. Jeszcze całą rodzinę zagada, zobaczysz! Hania najbardziej jest do mnie podobna z wnuków, nie będzie z tych, co to „stań w kącie, a znajdą cię”. Nic dziwnego, że dopiero w rodzinnym domu zaczęła mówić… ale że na widok tego Edzia zasmarkanego!
Roześmiały się obie. Zarówno pięćdziesięcioletnia Władzia, jak i dobiegająca trzydziestki Leokadia czuły się naprawdę szczęśliwe. Wróciły do swoich prac w kuchni, bo często razem przyrządzały obiad, ale mimo łączącej je bliskości nie dzieliły się kulinarnymi sekretami, bowiem podobnie jak inne łomżynianki konkurowały o to, która jest lepszą gospodynią i panią domu. Zwykle stawały odwrócone do siebie plecami, Władzia przy kredensie, Lonia przy stole, i szykowały swoje dania.
– Jaki sos robisz dzisiaj do ozorków? – zapytała podstępnie Lonia, zaglądając matce przez ramię. – Cytrynę dodajesz czy tylko chrzan?
– Nic ci do tego! – odburknęła Władzia i zasłoniła miskę ściereczką. – Jak umrę, przeczytasz w moich notatkach!
Strzegła przepisu na sos do ozorków jak skarbu i ani córka, ani gosposia nie mogły wydedukować, co dodaje do specjalnego moździerza, w którym kręciła przyprawy do owego specjału co najmniej przez kwadrans. Sos wychodził znakomity, nadawał się też do pieczystego, wiedziała o tym cała Łomża i niejedna znajoma pani domu daremnie podpytywała o przepis. Władzia nie zamierzała stracić renomy mistrzyni i trzymała go w ukryciu przed służbą i przed córką. Zamierzała wtajemniczyć kiedyś wnuczkę, ale na razie Hanka nie przejawiała żadnych oznak zainteresowania kuchnią.
*
Rok 1920 targnął nerwami rodziny, bo znów wybuchła wojna, chociaż szczęśliwie nie światowa i nie trwała długo. Romuald, który poszedł w kamasze, by bronić Polski przed bolszewikami, wrócił szybko i bez zadraśnięcia, za to z medalem za odwagę. Leokadia z dumą patrzyła na męża i modliła się w duchu, żeby to już była ostatnia wojna, jaka przypada w udziale ich pokoleniu. Czy nie zasłużyli sobie na życie bez wojen i rewolucji? Romuald zaś wiedział, że każda wojna oznacza ruinę i po niej przychodzi budowanie nowego porządku, w Łomży też. Rzucił się w wir działalności społecznej, był bowiem człowiekiem czynu i uważał, że ma obowiązki wobec kraju. Założył Kasę Komunalną Wspomagającą dla rolników i wszedł do polityki. Roman Dmowski, kolega Bielickiego ze szkolnej ławy, przekonał go do swoich poglądów i Romuald wstąpił do partii endeckiej, a w roku 1925 został posłem na sejm. Jako pani posłowa Leokadia także poczuła, że powinna robić coś dla społeczności, a nie tylko ubierać się bardziej elegancko, dbać o modne buciki, chodzić do fryzjera i mobilizować do aktywności inne panie. Zaledwie kilka lat minęło od powrotu z Kononowki, a moda tak bardzo się zmieniła! Część nauk jaśnie pani Barczewskiej można było odłożyć do lamusa: że kobieta powinna być w tali jak łątka, ściśnięta dobrym gorsetem, włosy mieć długie i szczotkowane rano i wieczorem sto razy, lecz za dnia upięte stosownie do wieku i stanowiska męża. Gdzież tam! Włosy modnie było teraz ściąć, z grzywką i pod uszy, jak Zula Pogorzelska, a sukienki w ogóle nie miały talii, spódnicę odcinało się na biodrach, a w dodatku kończyła się w pół łydki. Treny i tiurniury odeszły z ruską rewolucją, teraz nowoczesna kobieta nie była omdlewająca i delikatna, lecz energiczna, ruchliwa, mocna. Dobrze było nosić marynarskie kołnierze, plisowane spódnice, sukienki o sportowym kroju, bez gorsetów. Jedno się nie zmieniło od czasów dziedziczki Anny: żadna szanująca się dama nie wyszłaby z domu bez kapelusza. W Łomży szyk nadawały żony oficerów stacjonującego tu Trzydziestego Trzeciego Pułku Piechoty: założyły „Rodzinę Wojskową”, wydawały przyjęcia, kwestowały i organizowały koncerty orkiestry pułkowej w Domu Żołnierza. Wojsko stanowiło naturalny element łomżyńskiego krajobrazu. Kiedy garnizon wchodził do kościoła na mszę, dziewczęta zerkały spod oka na umundurowanych chłopaków, córki Bielickich także: trzynastoletnia Marynia i jedenastoletnia Hanka z taką samą wielką ciekawością. „Cywile” lubili swoich wojaków i dopiero rok 1926 przyniósł niesnaski, bo wydarzenia majowe w stolicy podzieliły społeczeństwo tak w małej Łomży, jak i w całej Polsce. Wojsko oczywiście było rękojmią Marszałka, wielu obywateli uważało jednak, że Piłsudski dokonał zamachu stanu. Dyskusje bywały gorące do tego stopnia, że w końcu musiało dojść do dramatu.
– Słyszałyście o tragedii? – Do salonu Bielickich wpadła
zadyszana kuzynka Helena, pospiesznie przekazując Edzia opiekuńczej Marysi.
Edzio już się szykował do ryknięcia, ale zaciekawił go piękny piernik z lukrem, a że ryczeć i pałaszować jednocześnie się nie da, skupił się na pałaszowaniu. Jego matka opowiadała z wypiekami na twarzy o dziwnej historii, która zdarzyła się pomiędzy młodym studentem Zielińskim i porucznikiem Stefanowiczem. Pojedynek! Właściwie jeszcze inaczej: pojedynek, który prawie się odbył…
– Widzisz, moja kochana Loniu, i ty, stryjenko! – opowiadała Helena. – Wszystko zaczęło się na potańcówce w Domu Żołnierza. Zieliński zapalczywy, chyba krzty rozumu nie ma, bo zaczął w tym gnieździe piłsudczyków ogromnie krytykować Marszałka… No i wtedy wyrwał się porucznik, że nu, zaraz mordę obije, a Zieliński się na niego rzucił. Stefanowicz napastnika odepchnął, ale wyzwał go na pojedynek. Sprawa honorowa, oficer polski nie może sobie pozwolić na takie… takie… akty przemocy – dokończyła, nie chcąc przy panienkach użyć słowa „mordobicie”.
Panienki słuchały jak zaczarowane, a Hanka rozdziawiła buzię. Tylko Edzio zajadał zadowolony i cały się umorusał piernikiem.
– I co? – zapytała Władzia z nadzieją. – Bili się?
– Pojedynki zakazane – rzuciła ze zgrozą Leokadia.
– Za moich czasów też były zakazane, a honorowi mężczyźni się bili – odpowiedziała jej Władysława – i najczęściej o kobietę…
– Co do zakazu, porucznik próbował legalnie – podjęła opowieść kuzynka Hela. – Podobno do samego ministra napisał, że jego adwersarz znieważył honor nie tylko porucznika, ale i całego wojska polskiego. I że on się czuje powołany bronić tego honoru. Odpowiedzi nie dostał, ale termin i miejsce na ubitej ziemi wyznaczył. I co powiecie?
Milczenie potęgowało ciekawość słuchaczek.
– I Zieliński się nie stawił! – obwieściła triumfalnie Helena. – Ojciec załatwił mu areszt na ten czas. Jak wyszedł, porucznik znowu. To z kolei policja aresztowała sekundanta.
– Wiadomo, że porucznik lepiej strzela, to się student miga – wtrąciła Lonia.
– To nie koniec. Porucznik dał anons w prasie, że Zieliński jest tchórzem bez honoru. Ale przeżyć tego wszystkiego nie mógł i doszedł do wniosku, że według kodeksu żołnierskiego nie obroni honoru, jeśli nie palnie sobie w łeb. I nie dalej jak wczoraj poszedł się zabić, zostawił list pożegnalny.
– Ach, mój Boże! – krzyknęła Marysia. – I cóż?
– Nie martw się, moje dziecko – uspokoiła ją Hela – po drodze spotkał Zielińskiego. Strzelił cztery razy, jedna kula dosięgła celu.
– Zabity? – krzyknęła Lonia.
– Bynajmniej – odparła Hela, bardzo zadowolona z wrażenia, jakie uczyniła na słuchaczkach. – W szpitalu jest, wyjdzie z tego. Ale porucznik Stefanowicz trafił do aresztu. Usiłowanie zabójstwa!
– Coś takiego! – zdenerwowała się Władysława Czerwonko. – O honor się bił, powinni go wypuścić.
Leokadia, która wiedziała, że jej mąż nie popiera działań Marszałka i sam często wdaje się w dyskusje z piłsudczykami, nie była już tego taka pewna. Czy ludzie mają prawo strzelać do siebie ot tak, na ulicy? Rozgorzała między paniami dyskusja o pojedynkach, dawnych czasach i honorze i tylko Edzia sprawy te kompletnie nie obchodziły: wymazał się piernikiem po same oczy i radował okrzykiem przerażenia matki, która akurat na niego spojrzała.
*
Zamach majowy Piłsudskiego spowodował sporo zawirowań w życiu Bielickich. Romuald zły był na Marszałka i zraził się do polityki, co objawiło się tak, że przestał posłować, wrócił do Łomży ze służbowej kwatery w stolicy i został urzędnikiem. Objął posadę w banku, został też, powszechnie szanowany, sekretarzem w radzie miejskiej. Ucinał sobie często pogawędki z biskupem i rozważali, jaką rolę w niechęciach narodowościowych odgrywa pieniądz, a jaką prawdziwy patriotyzm. Okres między kolejnymi świętami Bożego Narodzenia a wakacjami minął niepostrzeżenie i tak oto rozpoczęły się lata trzydzieste dwudziestego wieku. Puściej zrobiło się w domu, odkąd Marynia wyjechała na studia do Warszawy, a Hanka często wybywała. Tylko wypatrywała okazji, żeby pobiec do Klubu Wioślarskiego, tam bowiem regularnie urządzano przedstawienia, a koło Hanki gromadzili się chmarami koledzy. Nieraz chodziła otoczona grupą chłopaków, roześmiana i wydająca polecenia, bo uwielbiała wciąż coś organizować. Oczywiście z jednym osobnikiem płci męskiej nie mogłaby się pokazać na łomżyńskiej ulicy, ale dyrektor szkoły, który dbał bardzo o moralność swoich uczniów, sam wydał zgodę na to, by Bielicka paradowała po mieście, z kim chce, ponieważ, jak orzekł: „zawsze w grupie chodzą i zawsze coś przygotowują”. Hanka nakładała więc berecik na bakier i prosiła matkę o zgodę, bo już tam koledzy czekali na dziedzińcu, żeby zorganizować przedstawienie lub potańcówkę na molo. Oczywiście przed dziewiątą musiała być w domu, później „odprowadzaczy” z dziedzińca wyganiał stróż: „Panowie uczniowie, czas do domu, dziewiąta, zamykam!”. Wpadała nieraz w ostatniej chwili, całowała na powitanie ojca w mankiet i znikała w swoim pokoju. Miała coraz więcej własnych tajemnic i marzeń, matka ją rozumiała, ojciec zupełnie nie. Nie był zbyt zadowolony, że mija rok za rokiem, jakby przeczuwał nadchodzące zmiany. Wolałby jak dawniej muzykować spokojnie w domu i cieszyć się rodzinnym życiem. I czasem tak się działo.
Pewnego dnia w porze poobiedniej Romuald czytał w salonie gazetę. Nagle przeniósł myśli ze spraw społecznych ku domowym i zobaczył Hankę przy fortepianie. Grała żywo, głowę jej zdobiła przepaska z kokardą; zbyt duży nos psuł nieco delikatną linię profilu, za to Bielicki uznał, że córka ma zgrabną sylwetkę i całkiem pokaźny biust. Uświadomił sobie, że oto jego młodsza pociecha nie jest już dzieckiem. Nie doczekał się syna, ale Hanka miała więcej z chłopaka niż z grzecznej panienki. Była rezolutna i wygadana, bardzo ruchliwa, a obecna moda, zgodnie z którą panny nosiły włosy ścięte krótko, jeszcze bardziej upodabniała ją do młodzieńca. Jaka szkoda, że nazwiska mu nie przedłuży ani nie rozsławi. Ale przyznać musiał, że jest muzykalna, nie mniej niż on sam. Romuald pięknie śpiewał barytonem, brał udział w przedstawieniach teatralnych i dostawał nawet propozycje od warszawskich dyrektorów, którzy bywali w Łomży na gościnnych występach, by spróbował talentu na scenie. Może i zaśpiewałby chętnie dla większej widowni i zaznał sławy, kto wie, ale jako ojciec rodziny wolał stałą pensję, posadę urzędniczą i swoje łomżyńskie życie. Podśpiewywał często, nawet podczas spacerów, a bywało, że zapomniał się na pogrzebie i Lonia szturchała go wtedy w bok. Był optymistą. Inwestował w wykształcenie córek – oprócz lekcji muzyki miały trzy razy w tygodniu francuski i angielski.
– Wiesz, Loniu – mawiał do żony – majątek można stracić ot tak. – Tu pstrykał palcami. – A co w głowie jest, to jest.
Leokadia zgadzała się w pełni, czasem jednak żałowała, że nie budują sobie oddzielnego domu, tylko wciąż siedzą u matki.
– E tam – odpowiadał na to Romuald, wskazując na córki – to są nasze dwie kamienice!
Leokadia sama była przecież córką kupiecką i jej dziadek Czerwonko miał majątki i gorzelnie pod Kisielnicą, a została z nich tylko posażna kamienica matki. Romuald wywodził się ze szlachty, ale mająteczki rodzinne zostały a to potracone, a to skonfiskowane, a to sprzedane za życie i długi przodków. Odkąd przestał być posłem, nie zarabiał wiele, ale pensji starczało na wygody i kształcenie córek. Leokadia szyła dziewczynkom sukienki, obszywała kurtki futerkiem i pilnowała, by Romuald mógł codziennie zmieniać mankiety, a co drugi dzień koszule. Mankietów miał ponad trzydzieści, wszystkie bielutkie. Teraz też, w zwykłe popołudnie, kiedy Hanka grała w salonie, Romuald czytał, Lonia miała co robić i uwijała się z pomocną Anusią w kuchni. Drzwi miały otwarte, żeby słuchać, jak panna Hanka ładnie gra. Dźwięki się nagle zmieniły i z salonu popłynęły dwa zgrane głosy: męski i dziewczęcy. Bo oto Romuald wstał z fotela, podszedł do córki i zaintonował swoją ulubioną balladę podwórkową. Hanka z chęcią podjęła melodię. Leokadia uśmiechała się i pokręciła głową, słysząc słowa:
_A_ _jak wejdę_ _i_ _– broń Boże –_
_cię zastanę_ _z_ _innym draniem,_
_zimnym trupem go położę,_
_tobie sprawię ekstra lanie._
_Aniele mój, aniele mój!_
Romuald śpiewał ciepłym barytonem, Hanka niskim jak na dziewczynę głosem, oboje układali usta w śmieszne ryjki, by zaśpiewać tę balladę tak, jak śpiewali ją prawdziwi kloszardzi, co wcale nie było łatwe.
_Potem zginę_ _z_ _własnej ręki,_
_ty żyć będziesz, aż dopiero_
_kiedy umrzesz za me męki,_
_pójdziesz do piekła, cholero!_
_Aniele mój._
Zakończyli triumfalnie i ze śmiechem. Leokadia zaczęła im bić brawo, po czym przypomniała obojgu, że Romek ma jeszcze tego dnia zebranie Kasy Rolniczej, a Hania lekcje i chyba za dużo wolnego dostała.
*
Czas biegł Hance bardzo szybko: harcerstwo, lekcje, pianino, języki. Pomagała także w domu, bo pełno było roboty – i dla gosposi, i dla niej, i dla Marysi, kiedy przyjeżdżała ze szkoły. Musiały pomagać matce, zwłaszcza gdy nadchodziły święta lub późne lato i czas przetworów. Dom pachniał wówczas jabłkami i cynamonem, czerwone soki połyskiwały w butelkach. Leokadia Bielicka, jak każda szanująca się łomżynianka, udzielała się społecznie w kole pań pomagających dzieciom i staruszkom, regularnie więc szykowała poczęstunek na zebrania, a wówczas po domu rozchodziła się rozkoszna woń ciasta. Jej babeczki śmietankowe nie miały sobie równych – i ten przepis był jej tajemnicą, pożądaną zarówno przez babcię Czerwonko, jak i przez wszystkie panie z towarzystwa, ale Leokadia Bielicka wypraszała z kuchni nawet córki, przygotowując swoje delicje. Te łakocie były ozdobą każdego zebrania i znikały ze stołu pierwsze.
Tego dnia spotkanie pań miało się odbyć u Bielickich i Leokadia wyciągnęła najpiękniejsze serwetki, które osobiście haftowała. Chciała poprosić Hankę, by ta rozłożyła sztućce na stole i ponakładała do kryształowych miseczek różnobarwne konfitury – przedmiot dumy tego domu. Hanka jednak gdzieś przepadła, a kiedy wreszcie wyłoniła się z pokoju dziewcząt, miała wyraźnie zapuchnięte oczy.
– Co się stało? – zakrzyknęła Lonia, a porcja konfitur brzoskwiniowych o cudnej barwie bursztynu omal nie spadła na podłogę.
– Nie dopuszczą mnie do matury, mamo – wychlipała Hanka. – Koniec marzeń o studiach, o Warszawie. Ten stary indor postawił mi dwóję z matematyki…
I rozpłakała się w głos, a z nią niechybnie zapłakałaby Leokadia, gdyby nie to, że nie miała czasu na łzy. Pięć pań z koła wstępowało zaraz w jej progi i nie mogły ujrzeć ani łez, ani nawet plamki na obrusie. A już za żadne skarby nie mogły się dowiedzieć o przyczynie rozpaczy.
– Coś się wymyśli – powiedziała szybko Lonia – a ty nie rycz. Zresztą nawet gdyby, to co? Większość kobiet nie ma matury i są dobrymi żonami i matkami…
– Ale co z moim wyjazdem na studia? – łkała Hanka. – Aktorką chciałam być jak Barszczewska… studiować u Zelwerowicza…
– Oj, Hania. – Leokadia delikatnie objęła córkę. – Ojciec nie pozwoliłby ci studiować w szkole teatralnej, przecież wiesz. Co to za zawód: aktorka? Konserwatorium, koncerty albo uniwersytet to co innego. A teraz idź, kochanie, idź do siebie, bo tu zaraz wejdzie pani Adamowa Lisocka, a jak ona zwęszy nieszczęście…
Hanka otarła łzy i posłusznie poszła do siebie, rada, że ominęło ją nakrywanie do stołu. Nie miała teraz głowy do serwetek bielutkich jak śnieg i podstawek pod kieliszki, które trzeba było pucować godzinami, żeby na szkle nie ostał się żaden zaciek. Postanowiła podsłuchiwać, o czym będą gadać panie, bo czasami mówiły bardzo ciekawe rzeczy – o ślubach i skandalach – a nic tak nie poprawiało Hance humoru jak to, że zamiast nazwisk używały pierwszej litery. „Wiecie już panie o tej B, która pospiesznie musiała wyjechać i porzucić pracę guwernantki?” Hanka od razu śmiała się w kułak, bo każdy wiedział, że chodzi o Wandę Brzozowską, która miała romans z panem W, czyli Antonim Wronowskim, który ją skompromitował, przez co musiała wyjechać z Łomży. Gadały o tym wszystkie dziewczyny w liceum. Na czym ta kompromitacja polegała, tego już Hanka dokładnie nie wiedziała, podejrzewała jednak, że Wronowski musiał tę Brzozowską pocałować. Może nawet publicznie! Z pewnością było to okropne, ale czemu to ona miała opuścić miasto, a nie on? Dziewczyna uświadomiła sobie jednak, że kiedy po mieście rozejdzie się wieść o jej dwói z matematyki, będzie taki sam okropny wstyd jak tamtej Wandzi, tylko skutek odwrotny, bo to właśnie zablokuje jej wyjazd z Łomży. Tak bardzo chciała studiować aktorstwo, chociaż pomysłu na przekonanie ojca do takiej hańby nie miała. Marysia studiowała w Warszawie już od dwóch lat i kiedy przyjeżdżała do domu, wydawała się coraz doroślejsza. A jakie ładne miała kapelusze! Modne teraz były takie jak odwrócone garnki, ściśle przylegające do głowy, zdobione szeroką wstążką z kokardą z boku… Hanka też chciała taki, tylko większy, w intensywniejszym kolorze i nie z kokardką, lecz z wielkim kwiatem. Westchnęła raz jeszcze i z tego zmęczenia łzami i emocjami – zasnęła.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej