- W empik go
Dziura w bucie - ebook
Dziura w bucie - ebook
„Dziura w bucie” Magdaleny Kobis to fascynujące zapiski autobiograficzne. Autorka opisuje swój pobyt w paryskim szpitalu psychiatrycznym. Poprzez szczegółowe opisy zmagań z chorobą, walki z własnymi demonami, wkraczamy w świat, który dawniej był spychany na margines. Dowiadujemy się, jak wygląda codzienne życie w szpitalu, poznajemy pacjentów oraz lekarzy. Dzięki notatkom spisanym w formie pamiętnika autorka wprowadza czytelników w niesamowity świat fantasmagorycznych wizji, które nawiedzają schizofreników.
Mada, trzydziestoletnia Polka mieszkająca we Francji, trafia do szpitala Salpêtrière na miesiąc, który przedłużył się do prawie dwuletniego pobytu między oddziałem zamkniętym, otwartym i dziennym… Dzięki prowadzonym zapiskom odtwarza swoje wspomnienia, wizje, zaburzenia i odczucia z urojeń, leczenia lekami i elektrowstrząsami…
„Dziura w bucie” ukazuje świat umysłowo chorych wolny od stereotypowego postrzegania. Jest to książka, którą koniecznie muszą przeczytać rodziny ludzi chorych psychicznie, aby poznać i choć trochę zrozumieć świat, w jakim żyją chorzy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-432-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przesyłam serdeczności moim najbliższym, a w szczególności mojej Mamie Elżbiecie, Tacie Januszowi, braciom: Grzegorzowi i Rafałowi, ich żonom: Sylwii i Klaudii, oraz przedstawicielowi najmłodszego pokolenia: mojemu dwuletniemu bratankowi Iwo, który w przyszłości, mam nadzieję, wynajdzie jakiś cudowny lek dla swej szalonej ciotki.
Wielkie merci dla moich lekarzy psychiatrów: dla doktora Simona Baroudeta z Paryża i dla obecnego doktora Silvia Paraschiv-Lascu z Menton – za świetną opiekę medyczną i ogromne przekonanie o tym, że „coś ze mnie będzie”.
Nie sposób tu pominąć otaczających mnie wspaniałych ludzi: dlatego gorąco dziękuję mojemu partnerowi, znakomitemu dramaturgowi i poecie – Robertowi Pantetowi za żar wiary, garstce moich przyjaciół: Joasi i Piotrowi Brzozowskim – za wsparcie i nieocenioną pomoc, Ani Engler-Jasieczek za nieprzespane noce przy dobrowolnej korekcie moich zapisków, Ani Karpińskiej – która od początku całej tej afery nigdy mnie nie potępiła, i w końcu mojej cudownej przyjaciółce Beacie Kurze-Pomietło, która wraz z mężem Krzysiem zawsze dopingowała i wciąż dopinguje mnie do dalszej walki.Prolog
Szpital Salpêtrière historycznie powstał z prochów i na nich gnał jak burza przez całe lata świetlne: od strzelniczego pudru, który dał mu nazwę i tożsamość, aż po dzisiejszą potoczną nazwę psychotropów.
W 1656 roku szary budynek został przemianowany na przytułek dla mieszaniny ubogich, przestępców i prostytutek. Prawie wszyscy kończyli żywot nago, opadając z zimna lub głodu na kamienną podłogę, a uwięzione w kajdanach ręce zwisały pokracznie ku ziemi, rozpostarte lub spięte – i tylko ludzki fetor skłaniał niechętnych strażników do odczepienia przeżartych cierpieniem ciał od szerokich, żelaznych łańcuchów.
Ludwik XIV urządzał tam „bal dla obłąkanych”, zaśmiewając się z szaleńców swym charakterystycznym perlistym głosem.
Kilka dziesięcioleci później dwóch francuskich lekarzy, doktor Pinel i doktor Pussin, w czerwcu 1798 roku wydało dekret, by obłąkanym po raz pierwszy ściągnąć kajdany.
Nie jestem lekarzem, lecz zwykłym pacjentem – pisząc tę książkę w XXI wieku, pragnę roztrzaskać słowem te mentalne łańcuchy stereotypów i oddać obłąkanym ludzką i godną twarz.
Bo cóż może znaczyć obecnie słowo schizofrenia? Dziś budzi lęk: człowiek chory psychicznie nazywany psychopatą czy socjopatą klasyfikuje się jako latający od domu do domu z siekierą w ręce. Na tę myśl uśmiecham się bez słowa, ale z przekonaniem.
Ja – obłąkana – gdybym miała taką siekierę, zrobiłabym to samo, co dziesięć, piętnaście lat temu.
Rozbiłabym czaszkę Zeusa.Geneza
Początki są trudne, początki są nudne, początki nie mają nic wspólnego z akcją czy jej zwrotem; początki mogą być bardziej lub mniej udane, odpowiadać lub nie odpowiadać na pytania, zachęcać lub zniechęcać, wywoływać niesmak, radość, zdziwienie, powodować oczopląs, ból głowy i trafiać do serca. Początki mogą też być proste jak w Obcym Camusa; skomplikowane jak pierwsza powieść Sagan; mogą zaczynać się od końca albo wgłębiać w sam środek opowieści; początki mogą być powtarzane, dedykowane, sztuczne, prozaiczne lub wręcz przeciwnie – bardzo poetyckie. O początkach myśli się nad białą kartką papieru bądź – nowocześniej – przed dziewiczą stroną Worda, skreśla się lub modyfikuje słowa, dorzuca tu cytat, tam swoje własne przemyślenia.
Piszę, bo taką mam potrzebę; piszę, bo muszę; piszę trochę dla siebie, trochę dla innych. Zdaję sobie sprawę, że taka literatura dotrze przede wszystkim do rodzin ludzi chorych psychicznie oraz do samych chorych. Myślałam o opowiadaniu, relacji, reportażu, czasami o ewentualnej książce. Nie miałam pojęcia, że zabrnie to aż tak daleko, bym musiała dziewięciusetstronicowe zapiski dzielić na kilka części.
Na wstępie chciałam powiedzieć, że część pierwsza opiera się głównie na faktach. Wszystkie opowieści, poza analizą mnie samej, mają oddźwięk w sercach tych, którzy dzielili ze mną zamknięty na cztery spusty oddział. Bohaterowie tej książki są ludźmi z krwi i kości. W związku z tym, że piszę po polsku, dostosowuję niektóre ich imiona do polskiej deklinacji. Co ważne, nie staram się ani koloryzować, ani niczego dodawać. Przyznam jednak, że czasem, dla ubarwienia narracji, mi się to zdarza. Jakoś lubię tę swoją rozczochraną jak macki ośmiornicy wyobraźnię.
W latach 2006–2008 spędziłam dziewiętnaście miesięcy na uświadamianiu sobie, że jestem chora, na odrzucaniu prawdy i na walce z rzeczywistością. Dziewiętnaście miesięcy między oddziałem zamkniętym, otwartym i dziennym, między przepustkami a krótkimi tygodniami w czymś, co miało przypominać dom.
Długo nie mogłam się zdecydować ani na tytuł, ani na wstęp. W końcu postanowiłam zrobić to w ten sposób:
***
Wszystko zaczęło się wtedy, gdy z opuchniętą stopą i myślami pana Cogito dotarłam na wyznaczone miejsce. Człowiek w rogowych okularach, niski, wąsaty, przystrzyżony na jeża pokazał mi pokój, grzebiąc w kartotekach, po czym prychnął tylko „to tutaj” i mrucząc coś pod nosem, odszedł. (Jak się później okazało, zabawił on u nas niedługo, kilka tygodni po moim przybyciu zrezygnował).
Pokój był duży i słoneczny. Urządzenia na ścianach, bajecznie kolorowe wtyczki do kontaktów i ewentualnego tlenu, znajdujące się tuż pod lampami w kształcie walca, tu zielone, tam żółte, tu znów niebieskie wskazywały, iż prawdopodobnie dawniej stały tu dwa łóżka. Teraz było jedno wysokie, pachnące jeszcze specyficznym chlorem i dławiące szorstką czystością prześcieradeł. Okno wychodziło na północ. Nie miało krat, jak przypuszczałam, aczkolwiek zabezpieczone było rodzajem metalowego trójkąta o zaokrąglonych kształtach. (Trzecie piętro, widok na podwórko, po którym snuli się ospali, zmizerowani ludzie – ale na to zwróciłam uwagę dwa dni później). Zdumiała mnie cisza.
Ja i walizka. Walizka pamiętająca jeszcze czasy mojego dzieciństwa z wyjazdów do Bułgarii. Komoda przy oknie, zaraz obok wejścia do łazienki, miała trzy szuflady. W jednej pomieściło się całe moje wyposażenie na miesiąc: kilka letnich bluzek, dwie pary spodni, bielizna, skarpetki, karton gauloises light i piżama. Scena jakby wzięta z filmu Girl, interrupted, co mnie wówczas nieskromnie bawiło. Kiedy układałam kosmetyki w łazience, wpadła inspekcja. Dostało mi się za rozpakowanie walizki. Jokonda, bo tak ją tutaj będę nazywać, we własnej osobie przyszła się ze mną przywitać. Była to sztywna, starzejąca się panna o krzywym nosie i ustach Mony Lizy. Otworzyła szufladę i wyrzuciła moje rzeczy na podłogę. Nie znalazła zbyt wiele. Zainteresowały ją perfumy w szklanej butelce, obcinacz do paznokci, kredka do brwi, golarka i sznurówki z jedynej mojej pary tenisówek. Wszystko to poszło w depozyt znajdujący się na korytarzu, wraz z kartoteką i kawałkiem kartki, na którym widniało moje imię, nazwisko, data urodzenia i numer pokoju. Szóstka. Tak, szóstka. To był mój pokój. Mogłam zamknąć drzwi, położyć się na łóżku i marzyć. Mogłam wejść do łazienki, opłukać twarz zimną wodą, przejrzeć się w mikroskopijnym lusterku lub po prostu posłuchać, jak woda bulgocze w rurach. Bo bulgotała. I to dosyć głośno.
Poskładałam leżące na podłodze ubrania, zwinęłam rękawy na chybił trafił, skarpetki wrzuciłam luzem. Miesiąc to przecież nie tragedia. Dam radę, wytrzymam. Zza okna dochodziły krzyki. Potem wszystko ucichło.
Był 8 sierpnia 2006 roku. A ja miałam dziurę w bucie. Realną. Dziurę w mojej prawej tenisówce bez sznurówek, dziurę wielkości małego palca. Podeszwa, podwijając się tam, gdzie widniała dziura, do wewnątrz, podrażniała moją gołą stopę. Maleńka ranka miała wkrótce się zagoić. Zrezygnowałam z tenisówek. Bez sznurówek spadały z nóg, a ja deptałam piętami po podłodze. Włożyłam klapki i wyszłam na korytarz. Był śmiesznie krótki, zaledwie kilka metrów i już skręcał w prawo. A tam zatrzymywał się na solidnych i szczelnie zamkniętych drzwiach. Obok na ścianie znajdował się stary telefon na karty i kilka drewnianych krzeseł, nad którymi wisiała tabliczka „Tu wolno palić”. Policzyłam pokoje. Dwanaście. Plus sala z telewizorem. Plus oszklona dyżurka, w której rządziła Jokonda pod nieobecność przełożonego. I, w końcu, plus depozyt, zawierający wszelkie niebezpieczne przedmioty: długopisy, ołówki, męskie i damskie golarki, kable do laptopów, płyty CD, telefony komórkowe, sznurówki, paski, zapalniczki, nożyczki i szklane ramki do zdjęć.
Pierwszego dnia nie poznałam nikogo. Po krótkiej inspekcji korytarza wróciłam do pokoju numer sześć i wyszłam tylko na kolację (sałatka z pomidorów, omlet bez jajek, fasolka szparagowa po włosku, jogurt i mandarynka). Miałam wytrzymać miesiąc. Wciąż sobie to powtarzałam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że miesiąc przedłuży się w nieskończoność i spędzę w szóstce prawie dwa lata, nie licząc przerw, oraz że wyrywając się z objęć realnego świata, który spoczywał mi na plecach jak ciało topielca wyłowionego z morza, pod nickiem Lotka76 zacznę pisać Jejukowo…Pierwsza doba
Muszę się przyznać – pierwsza doba nie należała do najłatwiejszych. Dostałam płynny, zielony lek nasenny w małej, szklanej miseczce. Połknęłam go pod okiem pani Genowefy, z pochodzenia Polki. Przyzwyczajona do dużo większych dawek nie mogłam usnąć, kręciłam się po pokoju, wyglądałam na korytarz. Między drugą a czwartą rano wypaliłam trzy papierosy, budząc pilnujące nas panie, które drzemały na rozkładanych fotelach. Papierosy bowiem miałam, natomiast zapalniczka znajdowała się w depozycie jako przedmiot szczególnie niebezpieczny. Trzy razy usłyszałam nieprzyjemne słowa, począwszy od westchnienia, a skończywszy na „niech pani już idzie spać, do cholery”. Będąc osobą kulturalną i uprzejmą, poszłam, do tej cholery, spać. O siódmej obudziło mnie światło z rażącej, białej świetlówki: weszły panie w gumowych rękawiczkach i zaczęły wycierać mopem podłogę oraz płytki w łazience. Miało się okazać, że taka pobudka będzie rytuałem w moim przyszłym, „zamkniętym” życiu. Na śniadanie czekałam z niecierpliwością. Kubki, miski, kawa, herbata, po jednej bułce z masłem i paczkowana konfitura. Świat powoli budził się do życia.
Jako „nowa” zostałam przedstawiona wszystkim towarzyszom mojej niedoli. Zdumiało mnie, że nie zrobiono tego wczoraj. Ludzie spoglądali ciekawie, żując kawałki chleba, popijając kawą (która, notabene, była wyborna), niektórzy spoglądali na swoje dłonie z rozczapierzonymi palcami, ktoś się roześmiał, ktoś dostał czkawki, komuś wypadła plastikowa łyżeczka. Oceniłam towarzystwo na plus. Sześć osób w wieku od dziewiętnastu do osiemdziesięciu lat. Florka, anorektyczka o zapadniętych policzkach, okularnica zwana Stefą, Ramzedin, w nieskończoność buszujący w swojej gęstej, kudłatej czuprynie, Benio, który bał się terrorystów, Angelika w ciąży oraz sędziwa pani Mayar. I ja. Siódma. NOWA.
Ramzi zaczął konwersację, pytając, skąd pochodzę i dlaczego mam „akcent”. Odgadł za trzecim razem, sugerując się imieniem – od Hiszpanki przez Rosjankę aż do Polki – po czym od razu przeszedł do kwestii najważniejszej, a mianowicie – czy posiadam papierosy, w jakiej ilości i czy mógłby ode mnie dostać kilka. Posiadałam i w przypływie dobroci dałam mu całą paczkę, czego później miałam żałować. Towarzystwo, z wyjątkiem pani Mayar, rozsiadło się przy telefonie pod tabliczką „Tu wolno palić”. Brzuchata Angelika także paliła, gestykulując i wybuchając śmiechem co jakiś czas. Florka tylko raz się zaciągnęła, po czym od razu uciekła do łazienki, bo zrobiło jej się niedobrze. Ramzi opowiadał o maturze. Był sierpień i poprawkę z francuskiego miał zdawać za miesiąc. Siedział więc ciągle obłożony książkami i zapisanymi strzępkami papieru, które co jakiś czas gubił. Notatki nosił wszędzie – i w kieszeniach, i w butach. W butach, oczywiście, bez sznurówek. Stefa nic nie mówiła. Podobno była dzień po sejsmoterapii i nie pamiętała nawet, jak się nazywa. O wszystkim dowiedziałam się z ust Ramziego. A to, że Angelika może być bardzo brutalna i nie znosi, jak ktoś siedzi godzinami przy telefonie. A to, że Stefa ma fajki i nie chce się dzielić. A to, że Benia odwiedza jego zgniła i pomarszczona małżonka o wyglądzie gruszki i patrzy na wszystkich z pogardą. W końcu, że pani Mayar już kilka razy błagała o wyjście, ale prośby te nie doczekały się realizacji. O Florce mówił mało. Szczupluteńka, śliczna, dwudziestoletnia, domyślałam się, że wpadła mu w oko. Potwierdził, dodając, że to „bez szans”, bo nie wolno NAM się dotykać. Jak to? A dlaczego? – A bo nie mamy prawa ani nikogo z NAS objąć, ani trzymać za rękę.
– One tu wszystko widzą – rzekł, spoglądając w stronę dyżurki. – Terminatory jedne.
Terminatorami okazali się być wszyscy noszący białe fartuchy i plastikowe buty. Począwszy od profesora Allarda, przez ordynatora, doktora Rebastarda, internistę, czyli doktora Chayona, Jokondę – oddziałową pielęgniarek, opiekunów, animatorów, a skończywszy na pani, która rano umyła mopem moją podłogę. Terminator Główny odwiedził mnie niemal zaraz po śniadaniu, otoczony tabunem studentów. Rozsiadł się w fotelu; ja – na łóżku. Studenci, jakby ich ktoś namówił, wszyscy ustawili się gęsiego pod oknem. A terminator gładził kilkutygodniową bródkę i spoglądał na mnie jak dobry, kochający dziadek, po czym zaczęły padać pytania. Skąd jestem; czy mam rodzeństwo; czy w rodzinie ktoś już miał taką przypadłość? Czy zdaję sobie sprawę, że jestem w ciężkim stanie i że być może obiecany miesiąc nie wystarczy? – Absolutnie nie czułam się w żadnym „ciężkim stanie”. Starsza piskliwa kobieta, najwyraźniej przełożona studentów, zaproponowała, aby zmienić mi lek na anafranil zamiast łykanej przeze mnie od roku lamotryginy. Dziadek z bródką przytaknął, coś zapisał, wyraził życzenie dobrej aklimatyzacji i miłego dnia. Zareagowałam od razu, pytając, czy, do cholery, nie mogą mi na noc dać czegoś mocniejszego niż dziesięć kropelek tercianu. Chciałam mój stilnox i koniec. Dziadek powiedział, że się zobaczy. Podzieliłam zdanie Ramziego, że terminatorom nie można wierzyć. Że odpowiedź „zobaczy się” jest wyraźnie odpowiedzią „nie”. Miałam się o tym przekonać już tego wieczoru i w ciągu kilku następnych dni.
Po godzinach spędzonych na spacerowaniu z jednego punktu do drugiego, łyknięciu różowego anafranilu, rozdaniu papierosów upominającej się wiecznie Angelice i obejrzeniu z letargiczną Stefą kilkunastu bajek dla dzieci i jednej debaty politycznej dostałam – jak zwykle – dziesięć kropel tercianu i nie mogłam zasnąć. Zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że „miesiąc” będzie jednak strasznie długi i że muszę zacisnąć zęby, aby wytrzymać. Pachniało mi nudą i pastą do butów, ale podświadomie wierzyłam, że coś się nagle zacznie dziać. I nie pomyliłam się. Siedem osób w zamknięciu (nie licząc przybycia „nowych”) musiało jakoś rozładować stłumioną energię. Powoli, lecz bardzo osobiście, miałam zaangażować się w wiele spraw, które jak gotująca się woda przeciekały mi przez palce i parzyły wnętrze dłoni…
------------------------------------------------------------------------
Sejsmoterapia – leczenie wstrząsowe.Zoo dla psychotyków
– Zoo dla psychotyków – powiedział kiedyś szeptem Ramzi przy obiedzie, kiedy jeden z terminatorów niższej kategorii patrzył mu na talerz. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy. Odstawienie lamotryginy spowodowało u mnie senność w ciągu dnia, a nowy lek, anafranil – wilczy apetyt. Po tygodniu jadłam za czterech. Mało tego, pożerałam porcje innych – spoglądałam, czy ktoś nie zostawił gdzieś kawałka bagietki, kubka jogurtu, jabłka, pomarańczy. Jednocześnie nagle dopadło mnie zamiłowanie do czekolady i wszelakich wyrobów czekoladopodobnych. Piszę – nagle, bo nigdy nie przepadałam za czekoladą. A teraz ze śliną, dosłownie cieknącą, gapiłam się na tabliczkę w aluminiowej folii, tabliczkę, którą Benio dostał od żony i którą sprawiedliwie chciał podzielić między nas. Florka z obrzydzeniem oddała mi swój kawałek. A ja chodziłam wciąż głodna! Głodna i niewyspana, bo tercian zupełnie mi nie wystarczał, noce przesiadywałam na korytarzu, a w dzień spać się nie dało.
Wbrew pozorom w dzień trudno było zasnąć w naszym „więzieniu”. Codzienna poranna wizyta zaczynała się po śniadaniu i trwała do obiadu. Nigdy nie było wiadomo, kiedy Główny Terminator zajrzy do pokoju. Początkowo myślałam, że obchód ma swoje racjonalne, proste zasady – zaczyna się od sali numer jeden, a kończy na sali numer dwanaście. Byłam w środku – terminatora spodziewać się mogłam między 10:30 a 11:00. Biorąc pod uwagę fakt, że było nas tylko siedmioro, od 10:00 była możliwość pojawienia się u mnie Terminatora Głównego lub Podrzędnego. (Terminator Główny zjawiał się tylko we wtorki). Niestety ekipa terminatorów nie znała się na logice ani na matematyce. Nie szła pokojami od lewej do prawej lub od prawej do lewej, ale wpadała wtedy, kiedy uznawała za stosowne. Mogła przyjść o dziewiątej, mogła w południe. Z czerwonymi ze zmęczenia powiekami czekałam potulnie na swoją kolej. O spaniu nie było mowy. Bałam się, że wyrwą mnie brutalnie z przyjemnego, dziennego półsnu i nie będę mogła ponownie zasnąć. Półsen był bowiem tym, co uwielbiałam; zwłaszcza ten moment między jawą a pojawiającymi się marzeniami, które u mnie, przede wszystkim rankiem, były bardzo miłe i wyraziste. Więc siedziałam na łóżku aż do obiadu – bo nawet jeśli wizytę miałam wcześnie, istniało prawdopodobieństwo, że ktoś czegoś zapomniał: karty, długopisu, okularów.
Po obiedzie zaś zaczynał się koszmar. Podopieczne Jokondy na siłę wyciągały nas z pokojów, żeby pograć w monopol, cluedo, szachy czy inne warcaby. Kilka razy się zbuntowałam i najnormalniej w świecie ucięłam sobie krótką drzemkę. Niestety! Już zasypiałam, kiedy nagle: „puk, puk” – w drzwiach rozanielona pani z wielkim notesem, uśmiech od ucha do ucha i słodki głosik: „Przyszłam zaproponować menu”. Kurczę blade, nieomal jak w restauracji. I jak to zabrzmiało – „menu”! I na zamówienie! Można zamiast ryby wziąć szynkę, a zamiast sałatki z pomidorów – mizerię. Jeżeli danie główne nie odpowiada delikwentowi, proponuje się omlet bez jajek. Omlet bez jajek zastępuje wszystko. No i jak tu spać, kiedy uśmiechnięta pani proponuje takie cuda? Pamiętam, że kiedyś napisałam kartkę o treści brzmiącej mniej więcej tak: „Wszystko mi jedno, co będę jutro jeść, nie przeszkadzać!” i przykleiłam do drzwi. Zostałam podwójnie poszkodowana: dostałam na kolację żylastą wołowinę, której nie cierpię, i naganę od samej Jokondy, kartek bowiem na drzwiach przyklejać nie było wolno, dlaczego – tego mi nikt nie potrafił wytłumaczyć.
Byłam więc wiecznie głodna i wiecznie zaspana; podczas cotygodniowego ważenia okazało się, że przytyłam ponad pięć kilo, ale nie zwrócono na to szczególnej uwagi, jako że zwykle byłam dość szczupła i nie było tego po mnie widać. Spodnie natomiast „wiedziały”, że coś jest nie tak, gdyż coraz trudniej było mi zapiąć guzik, bielizna wrzynała się w ciało. Jednocześnie, być może na skutek przemęczenia albo cudu łaski Pańskiej, która na mnie spłynęła, zielonokropelkowy tercian zaczął działać. Jeść dalej mi się chciało, ale przynajmniej spałam w nocy. A w dzień, jak to w dzień – rytmicznie: śniadanie, anafranil, wizyta, obiad, szachy (warcaby, monopol, niepotrzebne skreślić), wizyty znajomych, kolacja, film, tercian, spanko.
Właśnie, wizyty znajomych. Nie mogłam doczekać się chwili, kiedy zniosą mi zakaz wizyt, standardową procedurę, trwającą od czterdziestu ośmiu godzin do tygodnia. Póki co, wdawałam się w dyskusję ze znajomymi moich towarzyszy. Stefę odwiedzała mama, przeraźliwie chuda i kaszląca gruźliczo kobiecina. Stefy to nie ruszało, bo nie bardzo kojarzyła, kim jest ta pani, która przynosi jej czekoladę, papierosy (czarne, bo Stefa paliła tylko czarne) i różnego rodzaju przytulanki, wydające zbędne dźwięki typu „aj low ju” albo „kis mi”. Z mamą Stefy nie było jak pogadać. Do Florki nie przyjeżdżał nikt, do Angeliki jej narzeczony. Cygan. Nie wiadomo, czy ojciec dziecka, bo raz mówiła, że tak, raz, że nie. Chłopak był z niego fajny, z poczuciem humoru. W wysokich butach lub w obszernych kieszeniach spodni przynosił Angelice małą flaszkę whisky lub innego wysokoprocentowego alkoholu. Angelika miała gest, więc z racji swojej sześciomiesięcznej ciąży piła mało i dzieliła się z nami sprawiedliwie – łyk za papierosa. Domagała się również stilnoxu, który w jej stanie był niewskazany. Po alkoholu stilnox może wywołać halucynacje, zresztą całkiem miłe, rozumiałam doskonale. Sęk w tym, że stilnox podawano wyłącznie pani Mayar. Opowieści o handlu stilnoxem i pani Mayar nadają się chyba na osobną historię.
– Zoo dla psychotyków – powiedział Ramzi, tym razem głośno, i pilnujący nas terminator w wieku średnim poczerwieniał ze złości. Odpowiedź brzmiąca „bo jesteś psycholem, czubku” w związku ze stanem Ramziego byłaby wielkim nietaktem, a i terminator, używając tego zwrotu, naraziłby się na naganę od Jokondy lub którejś z jej podwładnych.
Ach, serce rosło! To była rozkosz podobna do tej, którą DiCaprio odczuwał, stojąc krzyżem na dziobie Titanica. Byliśmy pod stałą obserwacją, karmieni, leczeni, zabawiani – terminatorzy i wizytatorzy przewijali się jak cienie, obserwując nas z tym samym głupim uśmieszkiem. Parę razy w tygodniu domagaliśmy się więc swoich praw, często wulgarnie, czasem niezdarnie, nigdy ze skutkiem.
Aż pewnego wrześniowego dnia w pokoju numer dwa pojawiła się M.G.Konfrontacja
Na krótko przed przybyciem do nas osoby o podwójnym imieniu M.G. zaczęło się dziać coś dziwnego. Najpierw myślałam, że po prostu zaspałam na śniadanie. Kiedy otworzyłam oczy, była 10:00 – godzina potencjalnych wizyt. Leżałam na prawym boku, twarzą zwrócona do okna i długo nie mogłam się nadziwić, jak to się stało, że nikt nie zainteresował się moją nieobecnością. Byłam już tu na tyle długo, żeby pamiętać pewne szczegóły, od których zaczynał się każdy dzień – kobieta z mopem, pielęgniarka z termometrem i ciśnieniomierzem, potem brzęk szklanek, kubków i misek, wreszcie – apetyczny zapach świeżego pieczywa. Wiedziałam również, że ze względu na śmiesznie niską liczbę osób, które miały spożywać śniadanie, nieobecny (a zdarzało się to miśkowatemu Beniowi) zostawał natychmiast obudzony, przetarty ohydną myjką, w miarę możliwości jako tako ubrany, uczesany i posadzony do stołu. Nie jeden raz Benio kołysał się na krześle, w zupełnie innym świecie, po czym uderzał głową w stół i zasypiał. Jego przerzedzona czupryna moczyła się w kubku z kawą lub herbatą, powodując ogólnie wesoły nastrój i zakłady, „czy jutro Benio też sobie przyśnie”.
Dlatego z takim zdumieniem przyglądałam się budzikowi w zielonej obudowie i gdyby nie słońce, zalewające częściowo mój pokój, uwierzyłabym, że ktoś chciał mi zrobić kawał. Nie wiem, ile trwałam w tej pozycji, obserwując, jak sekundnik lekko wspina się do góry, aby tak samo lekko opaść po dwunastce. Byłam pewna – oto godzina dziesiąta i NIKT nie obudził mnie na śniadanie. Nie przyszła ani pani z mopem, ani pielęgniarka z termometrem, przyjdzie natomiast terminator i dostanie mi się za lenistwo. A może śniłam? Usiłowałam zmienić pozycję i z prawego odwróciłam się na lewy bok. Nie było lepiej. Powoli rozpoznałam kształt, zapach, głos – słowem, w ciągu chwili z mgły wyłonił mi się obraz Terminatora Podrzędnego, internisty kończącego staż: doktora Chayona. Siedział w fotelu, jak zwykle uśmiechnięty, poważny i nieziemsko przystojny. A ja czułam, że muszę koniecznie umyć sobie zęby, zanim wydukam z siebie jakiekolwiek słowo.
Ale doktor Chayon o nic nie pytał. Uśmiechnął się, pokiwał głową jak mędrzec (a był niewiele starszy ode mnie), po czym wstał, zatrzymując się we framudze drzwi. I wtedy się zaczęło. Nagle przypomniano sobie, że istnieję!!! Boże ty mój!!! Termometr, ciśnienie, ktoś otwierał mi powieki, inny grzebał w uchu. Jeszcze inna osoba złapała mnie za rękę, aż syknęłam z bólu. Nie wiem, co się stało z lewym przedramieniem, było całe sine, już kiedy odwracałam się na łóżku, zanim zauważyłam pana doktora, wiedziałam, że coś jest nie tak. Bardzo bolało. Doktor Chayon spojrzał na mnie jak na wariatkę i rzekł, że prześwietlenie jest niezbędne, bo istnieje możliwość, że złamałam sobie obojczyk. I tu się zagotowałam! JA? Głupi chłopie, ja nic sobie nie złamałam! KTOŚ mi złamał! Ktoś chciał mnie wrobić w jakieś lewe interesy, najprawdopodobniej paryska mafia rodem z Moskwy! Z tą mafią trochę przesadziłam, ale chciałam, żeby doktor Chayon choć trochę mnie zrozumiał. Na próżno. Wyszedł, zanim wykrzyczałam całe zdanie.
Na prześwietlenie poszłam z panem Krzysiem, pielęgniarzem, mrucząc pod nosem. Oczywiście nie było żadnego złamania ani naciągnięcia mięśni, dostałam maść o zapachu kamfory na ewentualny ból i wróciłam do „siebie”. Wszystko to było tak dziwne, że z trudem mogłam uwierzyć, że dzieje się naprawdę. Ramzi był dziwny. Ospała Stefa była dziwna. Benio był dziwny, był jak zwykle zresztą. Nawet Florka była dziwna. Na ścianach wisiały plakaty, każdy podpisany nazwiskiem pacjenta, plakaty, których wcześniej nie zauważyłam. Jednocześnie, nagle przed sam nos wyskoczył mi chłopak, którego nigdy w życiu nie widziałam, a który znał mnie bardzo dobrze. Nie miał fartucha. Pacjent? Nowy? Ktoś przybył do nas tej nocy? Ewidentnie wariat, gdyż opowiadał, że już trzy dni siedzi w tej „klatce” i że czeka na przejście na oddział dzienny. Idiota! Mógł sobie czekać. Doktor Chayon (ach, miałam do niego słabość…) obiecał mi, że jak tylko zwolni się miejsce na dziennym, zostanę tam przeniesiona. JA, a nie ten kretyński, żałosny blondyn, który szczekał przede mną jak pies, podrywając przy tym Florkę, która, rumieniąc się, uciekała do swojego pokoju. Mogłam powiedzieć Ramziemu, żeby obił mu tę durną gębę. Od czasu mojego przybycia Ramzi stał się dla mnie jak brat i wierzyłam, że zrobi dla mnie wszystko.
Nie musiał. Blondyn okazał się dziwny, acz sympatyczny. Miał miękki głos i opowiadał, jak straż pożarna wpadła do niego do domu. Bo zerwał z dziewczyną; to znaczy dziewczyna z nim zerwała – podkreślał. Wszyscy uważali to za normalne, tylko ja wytrzeszczałam oczy. Jaka dziewczyna, jaka straż? Czy jemu zupełnie odbiło? Czy ci wszyscy ludzie, którzy do tej pory mnie otaczali, nagle potracili zmysły? Benia mogłabym usprawiedliwić, Stefę także. Ale reszta? Florka słuchała, opierając się na łokciach złożonych w serce, owijała sobie włosy na palcach, a chłopak mówił, mówił i mówił, i wydawało mi się, że nigdy nie skończy! Całkowicie załamana poszłam do dyżurki po jakąś małą dawkę tercianu albo innego leku – okazało się, że tercianu już nie biorę, że został on zastąpiony kremową pigułką o nazwie oxazepan i że nie można mi go podawać tak wcześnie. Aha, czyli koniec kropelkowego tercianu. Mogliby mnie przynajmniej uprzedzić.
To wszystko było tak dziwne, tak nierealne, że w końcu złapałam Ramziego za kołnierz i zażądałam wyjaśnień. Strasznie się speszył. Powiedział, że nie ma mi za złe tego, co się stało. Dosłownie opadła mi szczęka – co się miało stać? Kiedy? Wczoraj? Przecież wczoraj oglądaliśmy razem jakiś kretyński amerykański serial policyjny i Stefa się darła, bo podczas reklamy przełączałam na inne kanały. Ramzi początkowo próbował mi coś wyjaśnić, ale zanim wydukał z siebie kilka zupełnie nieskładnych zdań, zostałam od niego odciągnięta przez bezimiennego terminatora w białym fartuchu, położona we własnym pokoju, na własnym łóżku z potwornym bólem przedramienia.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam. Wówczas słowa doktora Chayona budziły we mnie wstręt i obrzydzenie. Nie wierzyłam, że ja SAMA biłam się tak ręką w kaloryfer, aż stała się czerwona. Nie wierzyłam, że mówiłam zupełnie od rzeczy, wyzywając potencjalnego męża i profanując wszystko, co było dla mnie święte. Nie wierzyłam, tak jak nie wierzyłam w opowieść blondyna, który po tym, jak dziewczyna z nim zerwała, groził, że rzuci się przez okno z siódmego piętra i dlatego straż pożarna (w ramach pomocy dla oddziału pogotowia) musiała interweniować. Nie dotarło to do mnie nawet po obejrzeniu kasety i rozpoznaniu siebie na nagraniu. Nie mogłam patrzeć na rysunki, które rzekomo sama wykonałam. To nie mogła być prawda.
Rzuciłam się na łóżko, zatykając uszy. Pragnęłam, aby świat się zamknął sam w sobie; w wyobraźni widziałam Ziemię niczym kłębek włóczki, która rozwija się sama z siebie. Długo nie mogłam się z tym pogodzić. Ślady na przedramieniu zmieniały kolor z sinego w fioletowy, potem w żółty. Słońce kładło się coraz niżej, a ja, na trzecim piętrze budynku szpitala Pitié-Salpêtrière, budynku, w którym zamykano prostytutki za czasów Ludwika XIV, każdego dnia o tej samej porze łykałam kremowe tabletki oxazepanu, nie wiedząc dokładnie, kim i czym byłam wtedy i jaką tajemnicę kryją przede mną terminatory w białych fartuchach.Jarmark szpitalny
Dzień, którego tak się obawiałam, był późnosierpniowym czwartkiem. Byłam świadoma, że w końcu to nastąpi, jednak łudziłam się myślą, że do tej pory coś wykombinuję. Nie wykombinowałam nic i fakty były nie do podważenia: została mi jedna, niepełna paczka papierosów, czyli doza na około sześć godzin, licząc to, że sprawiedliwie dzieliłam się z Ramzim i z Angeliką, a ostatnio nawet z Beniem, który rzucił palenie na prośbę swojej znerwicowanej żony i który nagle okazał się chętny do naszych konwersacji pod kabiną telefoniczną. Krótko mówiąc, przystał do „kółka palaczy”. Benio żył w swoim świecie, ale o fajkę zapytać potrafił i robił to co dwadzieścia minut, za każdym razem zdumiony odmową. Na Stefę nie można było liczyć. Ona paliła czarne, które, jak przypuszczała, wychodząc od czasu do czasu z letargu, dostała od jakiejś ważnej osobistości. Łaskawie podarowała nam jednego, kiedy sytuacja zaczęła się robić dramatyczna. Trzeba było opracować plan.
Ów plan do tej pory mam w swoich notatkach. Zaczynał się tak: kto mógł wychodzić na spacery? Ramzi. Kto miał przy sobie dziesięć euro? Benio. Kto znał okolicę szpitalną jak własną kieszeń i wiedział, gdzie najbliżej znajduje się kiosk z papierosami? Florka. Plan wydawał się realny: Florka naszkicuje, jak najłatwiej i najszybciej wyjść poza granicę szpitala, Benio podaruje dziesięć euro, a Ramzi, na spacerze, załatwi resztę. Wszystko runęło, kiedy okazało się, że owszem, Ramzi może wychodzić na spacer, ale nie sam. Towarzyszył mu pielęgniarz lub opiekun, a znałam już na tyle rozkład dyżurów personelu, żeby zdać sobie sprawę z tego, że sytuacja była tragiczna. Akurat w ten dzień i kilka następnych były przy nas podlizujące się Jokondzie młode panny, które, nawet na kolanach proszone, nie pozwoliłyby Ramziemu przekroczyć bramy szpitala, choćby na kilka sekund – kiosk znajdował się naprzeciwko bramy. Nie liczyliśmy także na odwiedzających nas znajomych: żona Benia za żadne skarby nie kupiłaby mu paczki, narzeczony Angeliki nagle gdzieś przepadł, a osoba, która przychodziła do mnie, miała kilkudniowy kongres pod Avignon. Musieliśmy więc przyjąć do wiadomości, że nici z tego lub, jak to podsumował Ramzi, „dupa zbita”.
I tu nie doceniliśmy inteligencji naszego nowego, gadatliwego kompana – blondyna Jérôme’a, którego „przerobię” na swojskiego Jarka (choć Hieronim byłby bardziej odpowiednią formą). Znalazł się on u nas przez przypadek, gdyż nigdy nie przyszłoby mu do głowy skakać przez okno z siódmego piętra. Terminator Główny stwierdził, iż był to zwykły kaprys czy szantaż zdesperowanego młodego człowieka, któremu zawalił się świat, i że Jarek jest w pełni władz umysłowych, co najwyżej cierpi na lekką depresję. Okazało się, że dzień później ma on przejść na oddział otwarty – już po kilku godzinach, co było dla mnie niepojęte. Planowane przejście Jarka na ten oddział, czyli do raju (tam można było wychodzić ze szpitala, spacerować samemu, posiadać zapalniczkę, komórkę i używać laptopów), przełknęłam jak gorzką pigułkę – przez zwykłą zazdrość, ale również i rozczarowanie w stosunku do doktora Chayona, który to właśnie mnie obiecywał „przeprowadzkę” w chwili, gdy na otwartym zwolni się miejsce. Poza tym zdawaliśmy sobie sprawę, że bez Jarka już nie będzie tak samo. Posiadał on bowiem niesamowitą wyobraźnię i talent do rysunków, które kolorował specjalnymi, drogimi flamastrami podobnymi do pędzla. Flamastry te posiadały w składzie alkohol, ale personel w ogóle się tym nie przejmował. Wystarczył krótki opis, zamówienie na projekt domu, namalowanie lasu czy portretu i Jarek brał się do pracy, zwalniając tempo tylko przy posiłkach.
Achom i ochom nie było końca. Pielęgniarki lub osoby pilnujące – czyli, krótko mówiąc, cały tabun terminatorów podrzędnych – zamawiały kolejno rysunki dla swoich dzieci, portrety mężów, kochanków i, nieskromnie, siebie samych. Jarek odważnie ogłosił stawkę – jeden rysunek, jeden piętnastominutowy spacer. Rozkochane w jego twórczości terminatory zgadzały się bez mrugnięcia okiem i w ten sposób, obrabiając Benia z kieszonkowego i dorzucając nasze pięćdziesięciocentówki cudem znalezione w swetrach, spodniach lub kurtkach – otrzymaliśmy od Jarka sporą ilość paczek.
Oczywiście, nie oszczędzaliśmy; nikomu nie wpadło do głowy, żeby przedłużyć przyjemność, paląc mniej – wszyscy byliśmy zdania, że chwilę należy chwytać i że być może jutro cegła bądź jakiś inny ciężki przedmiot spadnie z dachu i pozbawi nas żywota.
Przejście Jarka na oddział otwarty przeżywaliśmy każdy na swój sposób. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że niebawem znów się u nas pojawi, a to po części z powodu osoby o imieniu M.G., która wkrótce miała przewrócić nasze, regulowane przez posiłki i lekarstwa, życie do góry nogami, i to na bardzo długo.Przypadek Benia: 4170
Benio na swój oryginalny sposób przeżył przeniesienie Jarka na oddział otwarty.
Stało się to po śniadaniu, kiedy większość z nas przesiadywała w swoich pokojach, oglądała telewizję lub czytała ubiegłoroczne brukowce. Benio stał na straży i wytrzeszczał oczy, widząc, jak pielęgniarki przerzucają kartoteki, rysunki i rzeczy osobiste Jarka na metalowy wózek i otwierają dotychczas zabarykadowane szklane drzwi – nie te pod kabiną telefoniczną, ale inne, pod dyżurką. Wytrzeszczał oczy wtedy, kiedy Jarek klepnął go po ramieniu, mówiąc: „cześć, stary”, i ten wyraz twarzy utrzymywał przez cały czas, gdy Jarek pukał do drzwi naszych pokoi i machał nam ręką przez szybkę, każdemu z osobna. Oczy Benia pozostawały nieruchome nawet wtedy, kiedy wózek Jarka ruszył i zniknął w ciemnym korytarzu. W oczach Benia malował się strach, lęk przed nieznanym – takich oczu nie potrafiłby namalować nawet sam, obdarzony nieziemskim talentem, Jarek.
Benio stał i czekał. Benio zrozumiał.
Benio miał czterdzieści osiem lat, opryskliwą, pogardzającą innymi żonę i dzieci w wieku nieokreślonym. Namiętnie wierzył, że to, co go otacza – czyli, w skrócie, szpitalny korytarz w kształcie litery „L” na trzecim piętrze – nie jest niczym innym niż bunkrem, skonstruowanym po tragedii jedenastego września i chroniącym NAS przed atakiem terrorystów. Benio był fizykiem i czasami, kiedy wychodził z letargu i nieustającej melancholii, raczył nas porcją skomplikowanych przemyśleń, wzorów i argumentów. Nigdy nie podchodził do TAMTYCH drzwi zbyt blisko, bo magnetyczne zło mogło go wessać do czegoś w rodzaju wielkiej rury zakończonej gwizdkiem w kształcie rogu. Benio przebywał na oddziale od trzech miesięcy i było to jego pierwsze empiryczne doświadczenie z tajemnicą zawsze zamkniętych drzwi. W umyśle Benia wszystko nagle prysło jak bańka mydlana, a w głowie pojawiła się niekontrolowana panika. Zamieniony w słup soli Benio, z wytrzeszczonymi oczami i śliną cieknącą z kącika ust na kwadratową brodę pokrytą dwudniowym zarostem, sam w sobie stał się bunkrem.
Kilka dni, a może godzin później, w chwili gdy osoba o imieniu M.G. zajęła pokój numer dwa i miała przewrócić oddział do góry nogami, Benio doznał olśnienia i trzęsąc się, opowiedział, co widział Ramziemu, który z kolei powiadomił Angelikę, ta – panią Mayar, a pani Mayar konspiracyjnym szeptem zdała raport osobom siedzącym w sali z telewizorem – czyli Florce, ospałej Stefie i mnie.
Florka wzruszyła ramionami. Ospała Stefa przytaknęła i poprosiła o ciszę, gdyż w telewizorze wrzeszczał do mikrofonu pewien znany niemiecki piosenkarz i chciała w spokoju zrozumieć, co on śpiewa. (Stefa ogólnie uwielbiała programy telewizyjne, a najbardziej debaty na wszystkich możliwych zagranicznych kanałach, władała zaś jedynie francuskim, i to nie do końca poprawnie). Z opisów podekscytowanej pani Mayar, maleńkiej, ususzonej jak jabłko staruszki, wyglądało na to, że Benio odkrył jakąś niezmiernie ważną tajemnicę międzynarodową i rozwiązał zadanie, które męczyło go od trzech miesięcy. Resztę wytłumaczył mi Ramzi przy popołudniowym papierosie. Otóż Benio przez ostatnie kilka tygodni wszystkie możliwe znaki, które wydawały mu się podejrzane, zapisywał w formie liczb i przy ostatnim wyszła mu suma 4529, która po odjęciu skomplikowanego dla mojego umysłu ciągu cyfr dawała wynik 4170. Czyli, zdaniem Benia, wszystko stało się jasne. Nie znajdowaliśmy się w żadnym szpitalu, w żadnym bunkrze czy podobnej kryjówce. To nie terroryści nas ścigali. Ścigały, a raczej oglądały nas osoby z innej planety, dla której byliśmy wszyscy, nie licząc terminatorów, rodzajem kosmicznego Big Brothera. Kamery znajdowały się w każdej lampie, w oknach, w łazienkowych mikroskopijnych lustrach, pod prysznicem, a nawet w jedzeniu, ściśle rzecz biorąc – w kalafiorze, który dla Benia oznaczał liczbę 26. Dzień przed odejściem z oddziału Jarka podano nam właśnie kalafior pod beszamelem. A to oznaczało jedno. Jarek został zdyskwalifikowany przez telewidzów, którzy najnormalniej w świecie głosowali na innego kandydata. W ramach rekompensaty przysłali kogoś o inicjałach M.G. – osobę, która miała wywęszyć, kto z nas nadaje się do likwidacji.
Benio nie wychodził z pokoju przez dwa dni, a my z zaparciem usiłowaliśmy rozwiązać zagadkę liczby 4170 – dodawaliśmy, mnożyliśmy na wszystkie możliwe sposoby to, co zapisał Benio. Ja pogubiłam się już na samym początku, Ramzi skapitulował godzinę potem. Prawdę mówiąc, liczby Benia i jego cudowne odkrycie były sposobem na zabicie czasu i… podświadomie oszukiwały niesamowitą ciekawość – mianowicie, kim jest osoba znajdująca się w dawnym pokoju Jarka, czyli nieznajoma M.G.
Przez szybkę dostrzegliśmy tylko wysoką, szczupłą dziewczynę w wieku góra osiemnastu lat, dziewczynę w żółtej szpitalnej koszuli, o długich, jasnych włosach, która, zamknięta w środku, tańczyła i podskakiwała niczym nimfa wodna, nie odpowiadając ani na nasze zdumione, zniekształcone szybą twarze, ani na jakiekolwiek próby komunikacji czy nawiązania znajomości przez drzwi. Nie widzieliśmy jej oblicza, chociaż Ramzi nie potrafił oprzeć się pokusie, aby co jakiś czas nie przyglądać się cudownemu zjawisku, a trochę prozaiczniej – podglądać dziewczynę, która z racji szpitalnej bluzy zapinanej od tyłu, pod którą nie nosiła bielizny, odsłaniała co jakiś czas białe plecy i pośladki. Systematycznie był odganiany od drzwi przez wszelkie możliwe rodzaje terminatorów, ale ciekawość była silniejsza, zwłaszcza że pokój nimfy znajdował się między jedynką Benia a jego trójką.
Benio natomiast dostał szału. Tłumaczył przez wiele godzin, gestykulując, że obecność tej dziewczyny w pokoju numer dwa zakłóca jego matematyczny spokój, że mu przeszkadza i profanuje wszelkie możliwości matematycznych ciągów, układów równań i logarytmów. Zanim poznałam sekret liczby 4170, słyszeliśmy przez drzwi, że wpada w histerię. Akurat Benia mogliśmy podsłuchiwać regularnie, gdyż jedynka znajdowała się obok aparatu telefonicznego i kącika dla palaczy. Benio uspokoił się po podaniu mu dożylnie końskiej dawki przeciwlękowej substancji, a my z wypiekami na twarzach czekaliśmy, kiedy dziewczyna z dwójki pojawi się na korytarzu. Miało się to stać nazajutrz po obiedzie i wizycie rodziców dziewczyny, którzy przywieźli jej ubrania, zeszyty, książki, kosmetyki i kilka pluszaków – po samym wyposażeniu ogromnej walizki już wtedy wiedziałam, że zabawi ona u nas bardzo długo.