- W empik go
Dziwactwa pewnej blondynki - ebook
Dziwactwa pewnej blondynki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 183 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczął od tego, że jego historia jest prosta i że nazywa się Macario…
Poznałem tego człowieka w pewnym zajeździe w prowincji Minho. Był wysokiego wzrostu, tęgi; głowę miał łysą jak kolano, gładką i lśniącą, z kępkami zjeżonych włosów jak wianuszek; oczy czarne, skóra wokół nich była pomarszczona, pożółkła, z ciemnosinymi obwódkami pod nabrzmiałymi powiekami; zza okrągłych okularów w szylkretowej oprawie biła z jego oczu szczególna jasność i prawość. Brodę miał wygoloną, podbródek wystający, znamionujący zdecydowanie. Nosił czarny satynowy krawat, zapięty z tyłu na spinkę, i jasnotabaczkowy surdut o wąskich, dopasowanych rękawach z welurowymi wyłogami. Poprzez szerokie wycięcie jedwabnej kamizelki, na której błyszczała antyczna dewizka, widniały miękkie fałdy haftowanej koszuli.
Był wrzesień; wcześniej już zapadały noce z suchym, przejmującym chłodem i nieprzeniknioną ciemnością. Wysiadłem z dyliżansu zmęczony, zgłodniały, dygocząc z zimna pod opończą w szkarłatne pręgi.
Przeprawiliśmy się przez łańcuch górski, przez poszarzałe pustkowie. Była ósma wieczorem. Niebo zwisało zaciągnięte chmurami i posępne. I czy to wskutek pewnego zaćmienia umysłu, wywołanego monotonnym kołysaniem dyliżansu, czy nerwowego osłabienia po wysiłku, czy pod wpływem pejzażu górskiego otulonego nocną ciszą, czy też oddziaływania elektryczności, przesycającej powietrze na tych wysokościach – pozostaje faktem, że ja, pozytywista i realista, uległem tyranii własnej wyobraźni i różnych chimer.
W głębi każdego z nas istnieje na pewno – niezależnie od tego, jak realistycznie byliśmy edukowani – resztka mistycyzmu i czasem wystarczy jedynie jakiś posępny pejzaż, mur omszałego cmentarza, ascetyczna pustelnia czy zagadkowa biel księżycowej poświaty, by ów mistyczny podkład wystąpił na wierzch, spowił wszystko jak mgłą, przeniknął duszę, odczucia i myśli; i najbardziej nawet matematyczny i krytyczny umysł staje się wtedy smętny, wizjonerski i idealistyczny niczym stary mnich-poeta.
Mnie wprawił w nastrój niepokoju i marzeń widok klasztoru Rostelo, który wyłonił się nagle na łagodnym pagórku w podwieczerz jesienny o delikatnej jasności. Potem zapadł zmierzch, dyliżans posuwał się stale do przodu, białe koniki ciągnęły go wątłym kłusikiem, woźnica w burce z kapturem nasuniętym na głowę gryzł fajkę; wtedy ogarnięty żałosnym nastrojem zagłębiłem się w rozważaniach nad marnością żywota. Zapragnąłem być mnichem, osiąść w jakimś spokojnym klasztorze, położonym w gaju lub w jakimś pełnym szmerów zakątku doliny, i w czasie gdy obmurowany zdrój szemrałby dźwięcznie w swym łożysku, ja zagłębiłbym się w lekturze Naśladowania, wsłuchany w trele słowicze, tęsknie kląskające za Niebem wśród drzew laurowych. Trudno o większą głupotę, ale w taki wpadłem nastrój i przypisuję to marzycielskie nastawienie i brak ducha wrażeniu, jakie na mnie wywarła opowieść męża z rękawami o welurowych wyłogach.
Moje zaciekawienie rozbudziło się przy kolacji, gdy kroiłem na kawałki kurzą pierś w białym ryżu z dodatkiem szkarłatnej wieprzowej kiełbasy, a usługująca, niewiasta tęga i upstrzona piegami, nalewała musujące młode wino do kieliszka z uniesionej wysoko szklanej karafki; nieznajomy siedział naprzeciw mnie, spokojnie posilając się galaretką; zagadnąłem go z ustami zapchanymi jadłem, z lnianą serwetką z Guimaraes owiniętą wokół palców, czy pochodzi z Vila Real.
– Mieszkam tam od wielu lat – odpowiedział.
– O ile wiem, to miasto pięknych kobiet – zauważyłem.
Nieznajomy zamilkł.
– Jak pan sądzi? – znów spróbowałem.
Człowiek pogrążył się w uporczywym milczeniu; przed chwilą był jeszcze wesoły, śmiał się szeroko i dobrodusznie gadał. Ale odtąd jedynie subtelny uśmieszek znieruchomiał na jego twarzy. Pojąłem, że dotknąłem szczególnie bolesnego nerwu wspomnień. Zapewne jakaś kobieta musiała się pojawić w życiu tego starszego pana. Za tym „na pewno” kryła się jego farsa czy melodramat – bezwiednie wbiłem sobie do głowy, że „przygoda” czy „przypadek” tego człowieka musiał mieć charakter groteskowy i tchnąć komizmem. Odezwałem się tedy:
– Wmawiano mi, że płeć niewieścia z Vila Real jest najbardziej nadobna w całym Minho. Najczarniejsze oczka – tylko w Guimaraes, kibić – w Santo Aleixo, warkocze – w Arcos; tam tylko można ujrzeć główki złotowłose niczym pszeniczne łany.Nieznajomy milczał z opuszczoną głową.
– Najbardziej gibkie talie – to Viana de Castello, gładkie liczka – w Amarante, ale wszystko razem znajdziesz tylko w Vila Real. Mam tam przyjaciela, który pojechał ożenić się w Vila Real, może pan go zna, nazywa się Peixoto, wysoki, blond broda, magister praw.
– Znam pana Peixoto – odpowiedział poważnie, spoglądając na mnie.
– Pojechał ożenić się w Vila Real, jak niegdyś jeździło się do Andaluzji, by wyszukać sam kwiat doskonałości. Pańskie zdrowie!
Widocznie krępowała go rozmowa, gdyż wstał od stołu i ciężkim krokiem podszedł do okna; wtedy zauważyłem jego duże zamszowe kamasze na grubej podeszwie, ze skórzanymi sznurowadłami. Opuścił jadalnię.
Gdy poprosiłem o światło, służąca przyniosła mi lichtarz z połyskującego brązu i powiedziała:
– Pan razem z drugim panem pod numerem trzecim.
W zajazdach w Minho bywa niekiedy tak, że pokoje przemieniają się w zbiorowe, niewygodne sypialnie.
– Niech tam… – odpowiedziałem.
Pokój numer trzy znajdował się w głębi korytarza. Po obu stronach pod drzwiami przyjezdni wystawili swoje obuwie do oczyszczenia: stała tu para drogich butów z cholewami, zabłoconych, z przytwierdzonymi ostrogami; dalej juchtowe trzewiki myśliwego, eleganckie buciki z safianowymi cholewkami, trzewiki należące z pewnością do jakiegoś duchownego, z jedwabnymi pomponikami; powykrzywiane kamasze z cielęcej skóry, zapewne jakiegoś studenta; pod drzwiami pokoju numer piętnaście stały niewielkie delikatne pantofelki damskie z mocnej szarszy, a przy nich malutka para dziecinna, podrapana i zniszczona, jej rozsznurowane cholewki z delikatnej skórki opadły na boki. Wszyscy już spali. Przed numerem trzecim były wystawione zamszowe kamasze ze sznurowadłami; gdy wszedłem, zobaczyłem pana z welurowymi wyłogami na rękawach, jak zawiązywał na głowie jedwabną chustę; miał na sobie bonżurkę w deseń i długie skarpety z grubej wełny; stopy tkwiły w oblamowanych bamboszach.
– Proszę nie zwracać na mnie uwagi – odezwał się.
– Niech się pan nie krępuje – i dla stworzenia intymnego nastroju zdjąłem marynarkę.
Nie wiem, jakie motywy nim kierowały, gdy już leżąc w łóżku opowiedział mi swoją historię. Ponoć znane jest w Galicji takie słowiańskie przysłowie: „Czego nie opowiesz swojej żonie lub swojemu przyjacielowi – wyznasz nieznajomemu w zajeździe”. W ciągu długiego smutnego wyznania niejednokrotnie nachodziły go wybuchy nieoczekiwanego i niepohamowanego gniewu. Zwłaszcza w odniesieniu do tego mojego przyjaciela Peixoto, który przyjechał ożenić się do Vila Real. Widziałem, jak ten stary człowiek, już prawie sześćdziesięciolatek, płakał. Być może jego opowieść będzie uznana za pospolitą, ale mnie tej nocy, w stanie nerwowego napięcia i wyostrzonej wrażliwości, wydała się okropna – opowiadam ją po prostu jako jedno jeszcze osobliwe zdarzenie z życia zakochanych…