Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziwadła. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziwadła. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 268 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PANU ED­MUN­DO­WI SU­SZY, W WAR­SZA­WIE.

Tu­rza Góra, 20 Wrze­śnia 184…

Ko­cha­ny Ed­mun­dzie! A! a! a! ubo­le­waj na­de­mną, je­śli ci cza­su na ubo­le­wa­nie, ro­dzaj two­je­go ży­cia i roz­licz­ne próż­niac­kie za­ję­cia, zo­sta­wia. Je­stem na­re­ście w Tu­rzej Gó­rze i nu­dzę się śmier­tel­nie.

Spo­dzie­wa­łem się tego, i prze­ciw naj­pow­szech­niej­sze­mu pra­wi­dłu, zi­ści­ły się cał­ko­wi­cie na­dzie­je moje nie za­wio­dłem się wca­le. I nie­dość że się nu­dzę, jak rze­kłem, ale w od­da­lo­nej per­spek­ty­wie jak zaj­rzeć, nic nie wi­dzę przed sobą, nic, tyl­ko sze­ro­ko roz­ło­żo­ne sino i ciem­no nudy. Mój Boże! a wy tam się tak ślicz­nie ba­wi­cie w War­sza­wie. Wście­kam się my­śląc o tem, ser­ce mi ro­śnie z za­zdro­ści i wy­ry­wa się, gło­wa krę­ci….. sze­ro­kie ziew­nie­nie gniew ten i szał za­my­ka! Na­uczy­łem się zie­wać, na­uczy­łem spać, na­uczy­łem pa­trzeć w okno przez pół­to­rej go­dzi­ny i li­czyć bel­ki na su­fi­cie, uwa­ża­jąc bacz­nie czy są pa­rzy­ste; na­uczy­łem się li­czyć tar­ci­ce w pod­ło­dze. Trze­ba ci bo­wiem wie­dzieć, że tu su­fi­ty są o bel­kach i pod­ło­gi z tar­cic so­sno­wych! Ale cze­kaj! nie od razu Kra­ków zbu­do­wa­ny, do­wiesz się o wszyst­kiem, cier­pli­wo­ści tyl­ko tro­chę, cier­pli­wo­ści.

Wiesz już to do­brze jak za­dłu­żo­ny, prze­śla­do­wa­ny przez za­wist­ne losy (styl te­atru Roz­ma­ito­ści), zdra­dzo­ny przez Lorę, na­glo­ny nie­li­to­ści­wie przez Szmu­la Malsz­tej­na i bli­ski osa­dze­nia za na­leż­no­ści fan­ta­stycz­nych roz­mia­rów, w sto­sun­ku do kie­sze­ni mo­jej, – przy­po­mnia­łem so­bie na­re­ście jed­ne­go wie­czo­ra (wła­śnie w porę), żem miał bar­dzo bo­ga­te­go dzia­da stry­jecz­ne­go i bez­dziet­ne­go star­ca, na któ­re­go ogrom­ne dzie­dzic­two czy­ha­li ubocz­ni krew­ni, – wiesz, jak na­gle siła krwi po­cią­gnę­ła mnie ku nie­mu, jak mi się za­chcia­ło wsi, po­lo­wa­nia, sa­mot­no­ści, ci­szy, ustro­nia da­le­kie­go i spo­czyn­ku. Wiesz i to, ja­ke­śmy się po­że­gna­li z do­bry­mi to­wa­rzy­sza­mi przy bu­tel­ce szam­pa­na, jak upo­jo­ny Mon­te­bel­lo i na­dzie­ją, sia­dłem w ko­czyk wy­gra­ny od Al­fre­da, i z to­wa­rzy­sze­niem pocz­tar­skiej trąb­ki, pu­ści­łem się w kra­je nie­zna­ne.

A za mną zo­sta­wał nie­utu­lo­ny w żalu Mary, któ­re­mu cóś na­kształt dwóch ty­się­cy zło­tych na­le­ża­ło się za ostat­nie śnia­da­nie, cza­ro­dziej­ska Lora, do­brzy przy­ja­cie­le, któ­rych ogra­łem spo­so­biąc się w dro­gę i Szmul Malsz­tejn, gła­dzą­cy siwą bro­dę i wzno­szą­cy oczy w nie­bo, jak gdy­by my­ślał, żem w la­zu­ry na wo­zie El­ja­szo­wym ule­ciał, po­rwa­ny żyw­cem za cno­ty moje.

A! bo w isto­cie cnot mo­ich nikt z was, opła­ku­ją­cych mnie te­raz, za­prze­czyć nie może. Al­bo­żem kie­dy wy­pchnął żyda za drzwi, po­szczuł psa­mi lub przy­najm­niej nie ha­mu­jąc się wy­besz­tał?

Al­bo­żem nie sza­no­wał w każ­dym z nich i pie­nię­dzy któ­re dał, i tych któ­re mógł dać jesz­cze? Al­bo­żem nie był mar­ki­zem fran­cuz­kim (prze­szłych wie­ków), co do grzecz­no­ści z nimi, ru­skim Bo­ja­rem w szczo­dro­bli­wo­ści – na pa­pie­rze. Al­bo­żem po ohyd­nej zdra­dzie Lory zro­bił jej naj­mniej­szą, o któ­rą­by ze­msta wo­ła­ła, nie­grzecz­ność??

Czym choć nie ukło­nił się jej kie­dy? czym wy­mów­ki czy­nił? czym… Któż cno­ty moje wy­li­czy, któ­re te­raz wszyst­kie ra­zem wy­cho­dzą przedem­nie i kła­nia­ją mi się z miną od­pra­wio­nych sług.

A wyż to­wa­rzy­sze moi, nie uzna­cie-li, żem wy­gry­wa­jąc był de bon­ne com­po­si­tion, tak da­le­ce, tak da­le­ce, że bra­łem za do­brą mo­ne­tę faj­ki wa­sze pian­ko­we i pier­ścion­ki z wło­sa­mi, po­zwa­lał za­kła­dać w Ban­ku cy­gar­nicz­ki; a prze­gry­wa­jąc pła­ci­łem do ostat­niej po­dar­tej pię­cio­zło­tów­ki? Nie uzna­cież, żem pil nig­dy się nie da­jąc pro­sić (choć­by szka­rad­ne wino), se­kun­do­wał choć to pa­chło kozą i strze­lał się ze świe­żo po­wra­ca­ją­cy­mi z Pa­ry­ża lwa­mi, co dali do­wo­dy traf­no­ści swych strza­łów u Le­pa­ge'a i De­vi­smes na dys­kach tre­flo­wych!

Nie­ste­ty! nic na świe­cie mniej uży­tecz­ne­go nad to­wa­rzy­skie cno­ty. Na cóż mi się one dziś przy­da­dzą? ta­len­ta, na­uka, do­świad­cze­nie, na­by­te w ko­cha­nej War­sza­wie tak dro­go, leżą dziś tru­pa­mi przedem­ną, – je­stem w Tu­rzej Gó­rze, – to do­syć.

Ale że ty nie znasz jej i nie wiesz zu­peł­nie co to jest Tu­rza Góra, mu­szę na­re­ście po­cząć od po­cząt­ku, gdyż jak uwa­żam te­raz, za­czy­na­łem po­dob­no od ża­lów, to jest od koń­ca.

Ko­czyk mój to­czył się po nie­rów­nym bru­ku i spusz­czał na most Prag­ski, a ja, ob­wi­nię­ty w płaszcz, uda­łem że drze­mię, jed­no tyl­ko i to nie całe oko na świat pu­ściw­szy, aby za­kry­te­go nie po­znał Szmul Malsz­tejn lub prze­jeż­dża­ją­ca Lora. Pierw­szy za koł­nierz, dru­ga za ser­ce za­trzy­mać i za­wró­cić mnie mo­gli.

I wi­dzia­łem jed­nem okiem na świat pa­trzą­cem, wszyst­kie sce­ny ży­wo­ta, z któ­rem sio roz­sta­wa­łem. Mia­sto wrza­ło, krzą­ta­ło się jak wczo­raj, – ni­ko­mu nic nie bra­kło, nikt nie po­czuł żem wy­jeż­dżał! tak ze mną, jak bez­em­nie!! Nig­dzie nie wi­dać było po mnie ża­ło­by. Ude­rzo­ny tą nie­wdzięcz­no­ścią, otrzą­słem proch z nóg mo­ich i po­czą­łem wy­mow­ne a dłu­gie prze­kleń­stwo na mia­sto, któ­re trwa­ło do ro­ga­tek. U ro­ga­tek, gdy­śmy się jesz­cze roz­mi­ja­li z nie­do­bit­ka­mi miej­skie­go ży­wo­ta, a pocz­tyl­jon po­czy­nał trą­bić raź­nie, ja już usną­łem…..

Snów opi­sy­wać nie będę, choć nu­dząc się tu wście­kle, miał­bym pra­wo sna­mi na­wet mo­je­mi, list, je­dy­ną za­baw­kę, prze­dłu­żyć. – Ale mam li­tość nad tobą, je su­is­bon en­fant com­me a u tems ja­dis.

Gdym się prze­bu­dził, mi­nę­li­śmy już byli Mi­ło­śne, a tę­sk­no­ta gorz­ka na­pa­dła mnie ra­zem ze zmro­kiem. My­śla­łem co wy tam po­ra­bia­cie i za­zdro­ści­łem, zie­wa­jąc sze­ro­ko. Oni się ba­wią! i nikt mnie nie wspo­mni! Lora sie­dzi ne ko­la­nach pana Ge­ne­ra­ła, któ­re­mu gła­dzi siwą czu­pry­nę i po­czer­nio­ne wąsy; Szmul po­ży­cza Sta­ni­sła­wo­wi tak jak mnie po­ży­czał, a Mary kar­mi po­ra­fjań­skie żo­łąd­ki przy­by­łych do War­sza­wy, któ­rzy nie wie­dzą cze­mu się bar­dziej dzi­wo­wać, czy że tak smacz­no je­dzą, czy że tak dro­go pła­cą.

Z my­śli wpa­da­jąc w myśl inną, nie­zna­ne­mi dro­gi do­sta­łem się na su­ro­we uwa­gi nad sobą i przy­szło­ścią. Wy­znasz, że zna­la­zł­szy się na­tem nie­zwy­czaj­nem mi sta­no­wi­sku, moc­no się na­przód za­dzi­wi­łem. Miej­sce było mi cał­kiem obce, kie­ro­wa­łem się w niem in­stynk­to­wo. Sie­ro­ta, utra­ciw­szy co mia­łem, odłu­żo­ny, bez przy­ja­cioł (da­ruj­cie, nie wie­dzia­łem może com mó­wił), bez ro­dzi­ny, bez żą­dzy i na­dziei w ser­cu wy­sty­głem i wy­schłem, ma­jąc tyl­ko sto du­ka­tów ob­cię­tych, ko­czyk i nie­opła­co­ne­go Sta­sia (Staś się zo­wie nie­opła­co­nym, bo dwa lata pen­syi nie wi­dział), pusz­cza­łem się na fale roz­hu­ka­ne­go mo­rza wy­pad­ków i losu. Jadę do dzia­da, któ­ry mnie nig­dy me wi­dział, któ­ry za­le­d­wie może wie że żyję, do któ­re­gom się nie zgła­szał, od cza­su jak mat­ka przy­pil­no­wa­ła mię abym pi­sał do nie­go po­win­szo­wa­nia Świąt na dwóch li­ni­jach. – Jak on mnie przyj­mie? Co z tej po­dró­ży wy­nik­nie? Żyje-li on? Kto to jest?? Te i tym po­dob­ne py­ta­nia przez myśl mi prze­cho­dzi­ły, a od­po­wie­dzieć so­bie na nie nie po­tra­fi­łem. – Pro­buj­my, po­wta­rza­łem tyl­ko w du­chu.

O fan­ta­stycz­nym moim dzia­du­niu tyle tyl­ko wie­dzia­łem, że bar­dzo bo­ga­ty, że bar­dzo sta­ry, że miesz­ka w za­pa­dłem Po­le­siu nad brze­ga­mi Słu­czy, że za­rdza­wia­ły jak sta­ra sza­bla, i że trud­no mi za­pew­ne bę­dzie ująć go i po­do­bać mu się.

Na­de­dniem obu­dzi­łem się zno­wu po snach róż­nych i ma­rze­niach, stłu­czo­ny, zmę­czo­ny i zie­wa­ją­cy na­prze­ciw mia­stecz­ka Bia­łej, gdzie sta­ry za­mek, po­dob­no Ra­dzi­wi­łow­ski, świe­ci bia­łe­mi że­bra­mi jak ko­ścio­trup wie­lo­ry­ba, odar­te­go z mię­sa i tłu­sto­ści, po­rzu­co­ny przez ry­ba­ków na mor­skim brze­gu. Tu spo­cząw­szy tro­chę, uda­łem się da­lej i do­je­chaw­szy do­pie­ro do Brze­ścia, na­uczy­łem się Geo­gra­fii. Po­ka­za­ło się bo­wiem, że po­wi­nie­niem był je­chać na Lu­blin i Chełm lub Wło­da­wę. Wzią­łem, jak pra­wy War­sza­wia­nin, Po­le­sie za Li­twę, i my­śla­łem Słu­czy szu­kać oko­ło Wil­na kę­dyś lub Grod­na. Na­pra­wi­łem tę omył­kę za­wsty­dza­ją­cą, choć się z niej śmia­łem do­brze, prze­dzie­ra­jąc się bez dro­gi pocz­to­wej, na­ję­tym fur­ma­nem, ku za­mie­rzo­ne­mu ce­lo­wi po­dró­ży.

Skocz­my od razu do nie­go, mi­ja­jąc nud­ne i po­wol­ne za kąty błą­ka­nie się po kra­ju, któ­re­go wy­obra­że­nia mieć nie mo­żesz, boś go, jak ja, nie wi­dział na wła­sne oczy. Kraj to dzi­ki, strasz­ny, smut­ny a za­miesz­ka­ny przez sa­mych tyl­ko wie­śnia­ków, ży­dów i eko­no­mów; przy­najm­niej nic tu in­ne­go wi­dzieć mi się nie tra­fi­ło.

Ja, co przy­wy­kłem dłu­go do wy­god­ne­go miesz­ka­nia, do zbyt­kow­nych wy­gód ży­cia, do po­zor­nej wy­twor­no­ści, któ­ra po mia­stach nie­do­sta­tek na­wet osła­nia, co chwi­la zdu­mie­wa­łem się, ja­kim oso­bliw­szym przy­pad­kiem lu­dzie w ta­kiej nę­dzy, upodle­niu, nie­do­stat­ku, bru­dzie i smro­dach dwie go­dzi­ny prze­żyć mogą? Pierw­szy noc­leg w ja­mie okrop­nej, któ­rą tu do­brą karcz­mą na­zy­wa­ją, wy­dal mi sio całą wiecz­no­ścią pie­kieł. Wie­śnia­cy, tak uj­mu­ją­cy w sta­rych sie­lan­kach i no­wych po­wie­ściach, po­ka­za­li mi się strasz­li­wi, osmo­le­ni, z całą po­twor­no­ścią, jaką ich ob­da­rzy­ła nę­dza i ze­zwie­rzę­ce­nie dłu­gie. Jak na złość na­wet na­tu­ra nie osła­dza­ła żad­nem mil­szem wra­że­niem, przy­krych, ja­kie od­bie­ra­łem od lu­dzi i wszyst­kie­go ludz­kie­go. Na­sza na­tu­ra w Paź­dzier­ni­ku, jak wiesz, wca­le się nie wdzię­czy i nie stroi; a tu wąt­pię, żeby i Maj był bar­dzo po­wab­ny. Ogrom­ne prze­strze­nie zaj­mo­wa­ły bło­ta kę­pia­ste, po­kry­te sto­ga­mi po­chy­lo­ne­mi; lasy krzy­we i nędz­ne, żół­te pia­ski so­śnin­ką rzad­ką po­trzę­sio­ne itp.

Na­re­ście nie­wiem już któ­re­go dnia mo­jej po­dró­ży, gdy mi i cy­gar i ty­tu­niu i wód­ki fran­cuz­kiej i czo­ko­la­dy i cia­ste­czek i cu­kier­ków na­wet, u Les­sla na dro­gę ku­pio­nych, za­bra­kło, do­wie­dzia­łem się że je­stem prze­cie o trzy tyl­ko mile szka­rad­nej dro­gi (in­nej tu nie­ma) od Tu­rzej Góry i od ko­cha­ne­go dzia­da.

Ser­ce mi się po­ru­szy­ło bar­dziej na wspo­mnie­nie spo­czyn­ku, wy­zna­ję, ni­że­li sza­now­ne­go ze wszech miar star­ca, któ­re­go po­znać mia­łem. Po­trze­bo­wa­łem bo­wiem pil­niej od­po­czyn­ku niż dzia­da. Ubra­ny świe­żo i mod­nie, ale że go­dzi­na była ran­na, nie we fra­ku, sia­dłem do po­wo­zu i wy­glą­da­łem ry­chło­li się uka­że port ocze­ki­wa­ny.

Nie­ste­ty! trzy mile je­cha­łem dla bło­ta i na­ka­tów (in­nym ra­zem wy­tło­ma­czę ci co to jest), naj­mniej sześć go­dzin i do­pie­ro oko­ło po­łu­dnia woź­ni­ca mi oznaj­mił, że kar­czem­ka przy któ­rej ko­nie od­po­czy­wa­ły, na­le­ża­ła już do ob­szer­ne­go klu­cza Tu­rzo­gór­skie­go. Z pierw­sze­go przed­mio­tu chcia­łem za­raz wnieść o po­sia­da­czu i cie­ka­wie wy­chy­li­łem się ku kar­czem­ce.

A po­my­śla­łem so­bie, je­śli tak dzia­du­nio wy­glą­da jak kar­czem­ka, nie było poco je­chać! Wy­staw so­bie cha­tę – tout ce qu'il y a de plus mi­se­ra­ble, czte­ry słu­py niz­kie, za­rzu­co­ne kłód­ka­mi nie­obro­bio­ne­mi, okien­ko na wpół w zie­mi, dach zie­lo­ny mchem po­ro­sły, ko­min szczer­ba­ty, drzwicz­ki kosz­la­we – sło­wem naj­nędz­niej­szy sza­łas w świe­cie. – Chcą­ce­mu wnio­sko­wać, wnio­ski su­nę­ły się tłu­mem do gło­wy; skoń­czy­łem na osta­tecz­nym wy­ro­ku, że sta­rzec nie­dba­ły, bez­sil­ny, a lu­dzie rzą­dzą za nie­go i rzą­dzą nic do rze­czy.

W tem ko­ni­ska wy­tchnąw­szy, ru­szy­ły da­lej, skoń­czył się prze­cie nud­ny i jed­no­staj­ny las, wy­je­cha­li­śmy na pole sze­ro­kie i w od­da­le­niu uka­za­ła mi się góra, drze­wa­mi za­ro­sła. Z po­środ­ka sza­rych już ga­łę­zi wzno­si­ła się bia­ła wie­życz­ka ko­ściel­na i ciem­ne ko­pu­ły cer­kwi ru­skiej – nic wię­cej nie do­strze­głem. Dro­ga su­nę­ła się wśród pia­sczy­stych ła­nów, ob­rzu­co­nych żer­dzia­mi, a na niej śla­dy tyl­ko nie­ku­tych kół wy­ry­te były. Zbli­ża­jąc się ku Tu­rzej Gó­rze, wy­do­sta­łem się zno­wu na nie­zno­śną gro­blę, nad któ­rą sta­ły mły­ny, zgar­bio­ne i siwe od mącz­ne­go pyłu; prze­jeż­dża­łem przez most­ki praw­dzi­wie pol­skie i y/to­czy­łem się na­re­ście do mia­stecz­ka.

Tu­rza Góra bo­wiem zo­wie się mia­stecz­kiem. Aże­byś wie­dział co tu tem imie­niem na­zy­wa­ją, opi­szę ci je. Nie mam co ro­bić, a pa­pie­ru i atra­men­tu nie ry­chło mi za­brak­nie. Słu­chaj więc, a ra­czej czy­taj i ucz się. Ab uno di­sce omnes; (pa­trz­cie jak wy­rzu­ca na wierzch sta­ra szkol­na ła­ci­na!) Błot­ni­stą uli­cą wje­cha­łem w tak zwa­ne mia­stecz­ko: po obu jego bol­cach sta­ły cha­łu­py czar­ne, gdzie­nieg­dzie po­rząd­niej­sze bia­łe, po pas osza­me­ro­wa­ne i ob­wie­dzio­ne ta­kąż ob­wód­ką do koła okien i drzwi. Przed do­mo­stwa­mi ogrom­ne śmiet­ni­ska za­świad­cza­ły o sta­ro­żyt­no­ści sa­dy­by. – Sta­ra gru­sze, ob­wie­szo­ne sza­re­mi płach­ta­mi, ocie­nia­ły zgni­łe dra­ni­co­we da­chy. W po­środ­ku był ry­nek; tu, w pię­ciu karcz­mach, któ­re sta­ły jak pi­ja­ne, po­wyw­ra­caw­szy się na róż­ne stro­ny i pod­pie­ra­jąc jed­na dru­gą, i w dwu­dzie­stu li­chych dom­kach z ga­necz­ka­mi, peł­ne­mi fan­ta­zyi, mie­ści­li się ży­dzi. Żyd sta­no­wi mia­stecz­ko.

Pra­wo po­wszech­ne: je­den żyd – wio­ska; gdzie tyl­ko ich wię­cej – mia­stecz­ko; im więk­sza licz­ba ży­dów, tem lep­sze i han­dlow­niej­sze. Do­dat­ko­we­mi tyl­ko ce­cha­mi mia­sta są cer­kiew, jak tu, sta­ra i cia­sna, ko­ścio­łek odra­pa­ny, nie­gdyś bia­ły, i kra­my. Zaj­mu­ją one śro­dek ryn­ku w Tu­rzej Gó­rze; były może daw­niej kie­dyś po­rząd­ne, ale dziś wi­dać ogo­ło­co­ne kro­kwie na da­chu, a pia­sek za­sy­pał je do okien. Przed nie­mi, pod da­chem wy­chy­lo­nym, mia­ra miej­ska. Dom z ga­necz­kiem pią­tro­wy, na któ­re­go wierz­choł­ku był daw­niej dzwo­nek, zwał się ongi Ra­tu­szem. Wy­sa­dza­ną wierz­ba­mi am­pu­to­wa­ne­mi nie­mi­ło­sier­nie, dro­gą, na któ­rej tyl­ko dwa razy ugrzą­złem, i to nie śmier­tel­nie, bo mnie drą­ga­mi pod­wa­ża­no, a nie wo­ła­mi wy­cią­ga­no, wska­za­no mi do Dwo­ru.

Wy­so­kie pło­ty ota­cza­ją­ce sady, jak się do­my­śla­łem, cią­gnę­ły się po za ro­wem sze­ro­kim; wszę­dzie drze­wa. Z za ga­łę­zi ich uj­rza­łem wre­ście ocze­ki­wa­ny Dwór. Wy­so­ka mu­ro­wa­na bra­ma wio­dła w dzie­dzi­niec, któ­re­go je­den bok zaj­mo­wa­ła bu­do­wa ob­szer­na, ciem­na, z wy­so­kim da­chem i licz­ne­mi ko­mi­na­mi; da­lej sta­ły po­dob­ne­go po­zo­ru of­fi­cy­ny, mu­ro­wa­ny skar­biec z her­bow­ną cho­rą­giew­ką na gło­wie itd. "Wał nie­gdyś ota­cza­ją­cy za­mczy­sko, na któ­re­go miej­scu sta­nął póź­niej ów Dwór, opa­sy­wał jesz­cze za­bu­do­wa­nia. Wy­schła fos­sa za­ra­sta­ła drze­wy i krze­wa­mi; tuż po za dwo­rem pły­nę­ła Słucz głę­bo­kim pa­ro­wem.

Dwór mo­je­go dzia­da dla mnie miał minę wiel­kiej sta­ro­żyt­no­ści; nig­dy bo­wiem nic po­dob­ne­go nie wi­dzia­łem. Drew­nia­ne jego ścia­ny prze­ci­na­ły okna dość duże, ale z ma­łych po­więk­szej czę­ści szy­bek, w ołów opraw­nych, zło­żo­ne. Ga­nek na czte­rech słu­pach opar­ty, z ław­ka­mi do­ko­ła, wy­sła­ny był ce­głą, któ­ra środ­kiem głę­bo­ko wy­cho­dzo­na w zie­mię wklę­sła.

Gdy ko­czyk mój za­ta­czał się po­wo­li przede­drzwi, uj­rza­łem kil­ka fi­gur cie­ka­wie wy­bie­ga­ją­cych z za wę­głów domu, z kuch­ni i of­fi­cyn, aby się przy­pa­trzyć przy­by­wa­ją­ce­mu. Sta­ną­łem: szpa­ko­wa­ty w krót­kiej li­siur­ce i skó­rą wy­szy­tych raj­tu­zach męż­czy­zna, ze stę­plem w ręku, siwe oczki brwią chmur­ną okry­te wle­pił we mnie za­raz w gan­ku. Zda­wał się ocze­ki­wać za­py­ta­nia. Ja tym­cza­sem mie­rzy­łem go oczy­ma na­wza­jem, chcąc od­gad­nąć coby zacz był. Twarz po­ry­ta zmarszcz­ka­mi, wąs za­wie­si­sty, usta ru­mia­ne, przy uchu kol­czyk, bo­ko­bro­dy wy­mia­rów ol­brzy­mich, do góry pod­cze­sa­ne, do­peł­nia­ły fi­zy­ogno­mii; z pod li­siur­ki prze­glą­dał tom­ba­ko­wy łań­cuch z de­wiz­ka­mi, na­le­żą­cy, ja­kem się do­my­ślił, do ogrom­ne­go srebr­ne­go ze­gar­ka.

– Pan Ko­niu­szy jest w domu? spy­ta­łem dość grzecz­nie (wie­cie że je­stem za­wsze grzecz­ny, na­wet gdym naj­bar­dziej zmę­czo­ny i znu­dzo­ny).

Słu­ga, (gdyż nie­wąt­pli­wie był to słu­ga), obej­rzał mnie i po­wóz uważ­nie, wy­jął po­wo­li z ust kłak, któ­ry do­pie­ro te­raz pod wą­sa­mi spo­strze­głem i od­po­wie­dział mi splu­nąw­szy, dość ochry­płym gło­sem:

– A jest.

– Wszak będę się mógł z nim wi­dzieć?

– A cze­muż nie? Po­stą­pi­łem krok.

– Wskaż­cie mi pro­szę, rze­kłem, gdzie mam iść?

– Pro­sto do sali, rzekł szpa­ko­wa­ty, a po­tem na pra­wo.

– Bez oznaj­mie­nia? spy­ta­łem.

– Albo co? rzekł zdu­mio­ny słu­gus. Do­pie­rom przy­po­mniał że je­stem na wsi i że tu inne mu­szą być oby­cza­je, i ro­ze­braw­szy się, pu­ści­łem się w po­dróż od­kryć za sza­now­nym dzia­dem.

W sie­niach na ło­sich ro­gach wi­sia­ły trą­by, tor­by, ha­ra­py, smy­cze, ob­ró­że, dwa za­ją­ce i pęk ja­rząb­ków.

– Już­ciż, rze­kłem w du­chu, sie­dem­dzie­siąt-let­ni górą sta­rzec nie może być my­śli­wym; lu­dzie to so­bie tak go­spo­da­ru­ją u nie­go; znaj­dę go pew­nie w wy­god­nem krze­śle u ko­min­ka. To mó­wiąc otwar­łem drzwi tak zwa­nej sali i wsze­dłem do ciem­nej dość izby, któ­rej okna wy­cho­dzi­ły na za­ro­sły brzeg Słu­czy. Ścia­ny okry­te były sta­rym pa­pie­rem, wy­pło­wia­łym, w ja­kieś dziw­ne de­se­nie. Na ło­dy­gach kwia­tów ol­brzy­mich prze­cha­dza­ły się tam pa­nie i pa­no­wie, pa­ster­ki i pa­ste­rze. Od su­fi­tu wi­siał por­ce­la­no­wy pa­jąk, oka­pa­ny wo­skiem. Ka­na­pa i krze­sła były nie­gdyś bia­łe ze zło­tem, wy­bi­te spło­wia­łą cy­try­no­wą try­pą. Dwa sto­ły, dwa pie­ce ka­flo­we po ką­tach (w któ­rych się wła­śnie pa­li­ło), otoż i cała pra­wie sala. Z resz­tą ży­wej du­szy. We­dle ska­zów­ki, pły­ną­łem na pra­wo, zkąd do­no­śny głos mnie do­cho­dził; mi­mo­wol­nie sły­sza­łem odła­mek roz­mo­wy.

– A był­że na miej­scu?

– A był Ja­śnie pa­nie.

– I pew­nie wie że ło­sie są w ostę­pie?

– Mówi że na­pa­trzył.

– A ob­ła­waż na­ka­za­na?

– Jesz­cze wczo­raj.

– Cóż u stu rej­men­tów dja­błów, że do­tąd nie wy­szła! Po­win­na być na miej­scu! Po­słać za­raz gu­mien­ne­go, po­lo­we­go, ga­jo­wych z ha­ra­pa­mi, nie­chaj pę­dzą spóź­nio­nych!

Wła­śnie na te wy­ra­zy wsze­dłem do po­ko­ju na pra­wo.

Dwóch łu­dzi sta­ło w bor­su­czych tor­bach u drzwi prze­ciw­nych, a ja­kaś fi­gur­ka do­brze siwa, ma­leń­ka, tro­chę oty­ła, pę­ka­ta, sze­ro­kich ra­mion, prze­cha­dza­ła się po po­ko­ju – w ta­kiej sa­mej, now­szej tyl­ko tro­chę, zie­lo­nej li­siur­ce od wi­dzia­nej już w gan­ku, z ha­ra­pem przez ple­cy, w bu­tach juch­to­wych i czap­ce na ucho za­rzu­co­nej.

Ten je­go­mość zmie­rzył mnie sto­ją­ce­go w pro­gu, ubra­ne­go wy­twor­nie, okiem nie­uf­nem, zdzi­wio­nem – głos za­marł mu na ustach.

– Chciał­bym wi­dzieć się z P. Ko­niu­szym, nie po­wie mi Pan z ła­ski swo­jej gdzie go znaj­dę?

– Pana Ko­niu­sze­go Su­mi­na!

– Tak jest.

– A po kie­goż on dja­bła Je­go­mo­ści?

– Przy­by­łem do nie­go.

– Do nie­go, pew­nie z ja­kim in­te­re­sem.

– Bez żad­ne­go in­te­re­su, chęć po­zna­nia go tyl­ko. Mały Sta­ru­szek nie do­wie­rza­jąc po­glą­dał mi w oczy, ja wzdy­cha­łem, uża­la­jąc się w du­chu na ty­ra­nią, z jaką słu­dzy bied­ne­mu star­co­wi na­wet wi­dzieć się nie dają z przy­by­ły­mi do nie­go.

– Cóż to on taki cie­ka­wy, mó­wił da­lej sta­ry, że Pan go po­znać chcesz?

– Po­zwól Pan że­bym mu się da­lej nie tłó­ma­czył – od­par­łem tro­chę ży­wiej, – mogę się z nim wi­dzieć?

– A toż go wi­dzisz mój pa­ni­czy­ku! wi­dzisz go! Ja je­stem Ko­niu­szy Su­min.

Spa­dłem z wy­so­ko­ści, ja, com go wy­sta­wiał so­bie bez­sil­nym star­cem; pe­ro­ra przy­go­to­wa­na na po­wi­ta­nie, ule­cia­ła, sło­wa nie zna­la­złem w ustach.

– Je­stem Je­rzy Su­min, wy­bąk­ną­łem po­mię­sza­ny… zbli­ża­jąc się z usza­no­wa­niem.

– A, Ju­raś! Ju­rek! Pan Je­rzy! Ki dja­beł! kto­by się spo­dzie­wał! cha! cha! cha! cha!

I sta­ry rzu­cił mi się w ob­ję­cia. Jur­ko! da­li­pan! po­cze­kaj! Ma rysy fa­mi­lij­ne! Szel­ma je­stem że ma! Hej! Ma­kow­ski! Ja­nie! Paw­le! Ma­cie­ju! Służ­ba! od­wo­łać po­lo­wa­nie! Nie­chże się na­pa­trzę! Raź­ny da­li­pan chło­piec, tyl­ko tro­chę wy­mo­kły! Oto­żem ci rad! Ale kie li­cho za­pę­dzi­ło cię aż w Po­le­skie lasy i bory?

– Przy­je­cha­łem umyśl­nie z War­sza­wy, dla po­zna­nia ko­cha­ne­go dzia­da.

– Dzia­da! dzia­da! nie na­zy­waj bo mnie tak Wa­szeć. Już le­piej Ko­niu­szym, czy jak tam so­bie chcesz. Pa­trzaj go! Umyśl­nie z War­sza­wy! Ani chy­bi, my­śli­wy być mu­sisz i za­chcia­ło ci się po­lo­wać.

– O ! nie.

– Jak to! nie je­steś my­śli­wym? a cóż?

– Na nie­szczę­ście, nie­je­stem, ale nim być mogę.

– O ba! nie ła­two! Ale sia­daj­że i roz­gość się. Gdy­śmy to mó­wi­li, służ­ba w ogrom­nej licz­bie gro­ma­dzi­ła się u drzwi. Było cóś pa­try­ar­chal­ne­go w jej fi­zy­ogno­mii po­ufa­łej i uśmiech­nię­tej. Mój dziad wy­dał roz­ka­zy żeby na­tych­miast rze­czy moje zno­szo­no na górę, a sam do­byw­szy klu­czów na sar­niej łap­ce z głę­bo­kiej kie­sze­ni, otwo­rzył sza­fecz­kę, wy­jął bu­tel z gdań­ską wód­ką i ka­wał pier­ni­ka.

– Stru­dzo­nym po­dró­żą te kor­dja­ły słu­żą! rzekł mru­ga­jąc ku mnie – nie praw­da? do Wa­sze­ci pa­nie Je­rzy.

Ko­cha­ny Ed­mun­dzie, roz­pa­czam że­bym ci resz­tę god­nie po­tra­fił opi­sać, a na­de­wszyst­ko moje osłu­pie­nie, po­dzi­wie­nie co krok i głę­bo­ko uczu­ty za­wód. Spo­dzie­wa­łem się nu­dzić, ale nig­dy w ten spo­sób: my­śla­łem że znaj­dę bez­sil­ne­go star­ca, oto­czo­ne­go wszyst­kie­mi wy­go­da­mi ży­cia, pie­lę­gno­wa­ne­go, kasz­lą­ce­go, po­waż­ne­go; a wpa­dłem na po­le­skie­go Nem­ro­da, krzep­kie­go i sil­ne­go jak łoś, ży­we­go i ru­cha­we­go, no­szą­ce­go klu­cze w kie­sze­ni, pi­ją­ce­go naj­mniej czte­ry razy wó­decz­kę, za­ja­da­ją­ce­go bi­gos i kieł­ba­sę wę­dzo­ną, i sie­dem razy na ty­dzień jeż­dżą­ce­go na po­lo­wa­nie na wóz­ku, któ­ry od pierw­szej pró­by ta­kie­mi mnie kol­ka­mi ob­da­rzył, że my­śla­łem iż umrę na miej­scu.

Chcesz po­znać Pana Ko­niu­sze­go, miej jesz­cze tro­chę cier­pli­wo­ści i do­czy­taj list do koń­ca. Za­raz pierw­sze­go dnia, (aus­si­tôt ar­ri­vé, aus­si­tôt pen­du) mu­sia­łem je­chać z nim i ca­łym jego dwo­rem na po­lo­wa­nie na lo­sie. Dano mi ja­koś prze­dziw­ną gwin­tów­kę, któ­ra mu­sia­ła wa­żyć ze czter­dzie­ści fun­tów, bo mi ra­mię od niej zcier­pło; uzią­błem, za­ka­ta­rzy­łem się, opi­łem pro­stej wód­ki (bo gdań­ska nie wy­jeż­dża na łowy), za­ką­si­łem zim­ną kieł­ba­są i po­wró­ci­łem wie­czo­rem wśród śpie­wu my­śli­wych, chó­rem in­to­nu­ją­cych:

Za­jąc so­bie leży pod mie­dzą.

O! Boże! cóż to za kraj bar­ba­rzyń­ski, ja­kie oby­cza­je! Na wie­cze­rzę dano mnie, przy­wy­kłe­mu do wy­twor­nej kuch­ni Ma­re­go, po­tra­wy ja­kieś sta­ro­żyt­ne, pa­try­ar­chal­ne, o ja­kich wy­obra­że­nia nie mia­łem. Pod­nie­bie­nie moje i ja ski­pie­li­śmy z po­dzi­wie­nia. Wy­staw so­bie krup­ni­czek z wę­dzo­nej gęsi, ja­kąś przed­po­to­po­wą ka­szę ze sło­ni­ną, i pie­czy­ste (dla mnie do­da­ne), su­che jak pan­na M….. A win­ko! a ! a !

Cze­muż cię tem słod­ko-kwa­śnem win­kiem dni po­wsze­dnich po­czę­sto­wać nie mogę! Był to garn­ca­mi spro­wa­dza­ny wę­grzy­nek są­sied­nie­go mia­stecz­ka, któ­ry zbli­żał się do osło­dzo­ne­go octu. Pan Ko­niu­szy do­le­wał a do­le­wał, jam speł­niał przez grzecz­ność i po­sze­dłem spać z bó­lem gło­wy.

Po­sta­wio­no mnie "na gó­rze." Wy­staw so­bie ogrom­ne dwa po­ko­je, zim­ne jak Sy­be­ryą, ogrom­nie wy­so­kie, bez po­dwój­nych okien, bez fi­ra­nek, bez okien­nic i z chwie­ją­cą pod­ło­gą. – Łóż­ko na czte­rech, z ko­ta­rą kwie­ci­stą, któ­rej mole nie do­ja­dły, – sto­lik z odła­ma­ną nogą, sześć krze­seł ku­la­wych i po­wy­sia­dy­wa­nych na wy­lot. Szczę­ściem na ko­mi­nie trzesz­czał ogień ol­brzy­mi, cala kło­da ol­cho­wa.

Mój Sta­ni­sław wście­kał się ze zło­ści, nie wie­dząc jak się roz­pa­ko­wać i gdzie się umie­ścić; ja zno­si­łem, mogę to so­bie po­wie­dzieć bez po­chleb­stwa – jak Anioł. Sta­ry Ko­niu­szy sam mnie od­pro­wa­dził, po­ma­cał twar­de­go ma­te­ra­ca, uznał go zby­tecz­nej mięk­ko­ści dla mło­de­go czło­wie­ka, po­grzał się tro­chę u ko­mi­na i od­cho­dząc po­wie­dział mi, że w tych pa­rad­nych po­ko­jach stał przed laty pięć­dzie­się­ciu Wo­je­wo­da Ra­dzi­wiłł, któ­ry po­lo­wał przez dni dzie­sięć w Tu­rzej Gó­rze. Mó­gł­żem mu po­wie­dzieć, że mi nie­do­god­nem było, czem się kon­ten­to­wał Pan Wo­je­wo­da?

Zna­czy­ło to, że mi od­da­no co mia­no naj­lep­sze­go; in­nych go­ści sta­wią na fol­war­ku lub z pi­sa­rzem pro­wen­to­wym. Sta­ni­sław ra­mio­na­mi ru­szał i co chwi­la ro­bił mi sce­ny. Rady so­bie z nim dać nie mo­głem. La­tał za świe­ca­mi wo­sko­we­mi, któ­rych tu­taj po­trze­by nikt zro­zu­mieć nie mógł, za ty­sią­cz­ne­mi drob­nost­ka­mi, któ­rych w tym domu z na­zwi­ska na­wet nie zna­no.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: