Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziwne kariery - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
7,99

Dziwne kariery - ebook

W wielkich księstwach Milicyi i Landweryi życie płynie zwyczajnie. Mieszkańcy byliby całkiem zadowoleni, gdyby nie fatalna okoliczność, że trzydzieści lat temu przyłączono do ich kraju hrabstwo Sokołowskie, którego mieszkańcy uważają się za ludzi "wykształceńszych", moralniejszych i bogobojniejszych od Milicyan. Sokołowszczanie czują się upokorzeni, że w Wilkowie, czyli stolicy Milicyi, przebywa Ober-Komisarz i Ober-Szpitalnik, kiedy to Sokołów, miasto starsze i poważniejsze, zadowolić musi się prostym komisarzem i szeregowym szpitalnikiem. Mieszkańcy hrabstwa przebiegłością zdobywają wysokie posady, a konflikty zaczynają narastać...

Jan Lam jak zwykle w swoich powieściach wyśmiewa ludzkie przywary i wytyka wady klasowego podziału społeczeństwa. Dzięki mistrzowskiej satyrze autor ten uważany jest za jednego z największych ironistów polskiej rzeczywistości XIX wieku. W intrygach i problemach mieszkańców księstw Milicyi i Landweryi nieustannie możemy odczytywać uniwersalne sceny z życia politycznego i prywatnego.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-261-0670-1
Rozmiar pliku: 260 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I,

opisujący stosunki klimatyczne, społeczne, gospodarskie, etnograficzne i polityczne Wielkich Księstw Milicyi i Landweryi, wraz z ich przyległościami. — Oprócz tego czytelnik dowie się początku niniejszej powieści.

Ktokolwiek albo sam niedawno opuścił szkoły, albo tez ma dzieci i zwraca uwagę na postępy ich w naukach, ten z pewnością, spostrzegł, ze wydoskonalony przez znakomitych tegoczesnych pedagogów system nauczania w teoryi jest niezrównanym, ale w praktyce zostawia pewne luki, których zapełnienie zostawione jest przypadkowi i czytaniu gazet i powieści. Nie moją rzeczą byłoby wykazywać tu braki w innych dyscyplinach, z konieczności więc tylko wspomnę, że wyłączne zajmowanie się jeografią fizyczną po dwunastu latach mozolnych studyów zostawia w umyśle młodzieńca wrażenie, iż ziemia jest kulą z masy papierowej, starannie lakierowana, i symetrycznie kratkowana, po której, w kształcie przerywanych drobnych kresek, krążą, rozmaite cieple i zimne prądy powietrza i wody, i na której znajdują się rozmaite wysoczyzny i niziny, pasma gór z dolinami podłużnemi i poprzecznemi, jakoteż mniejsze i większe dorzecza — która wszelako oprócz zjawisk geologicznych i meteorologicznych wraz z ich skutkami nie zawiera nic uwagi godnego. Dzięki tej dokładnej znajomości kanwy, na której tkane są ślady istnienia rodzaju ludzkiego, tkanina pozostaje rzeczą zupełnie nieznaną i kiedy już młodzieniec wyrośnie na męża, i zaczyna piórem lub słowem brać udział w życiu publicznem, zadziwia on nieraz ziomków swoich mniemaniem, ze Monachium leży we Włoszech, albo ze Wagner urządza swoje uroczystości melodramatyczne w Bejrucie, w Syryi.

Wobec takiego stanu rzeczy autor niniejszej powieści zaledwie może przypuszczać, że dziesiątemu z pomiędzy jego czytelników znana, jest widownia wypadków, które w następnych rozdziałach odbywać się mają. Musiałby on przeto opowiadanie swoje przeplatać nawiasami i odsyłaczami, które dałyby powieści pozór uczonej rozprawy i naraziłyby go na to, ze z jednej strony zniecierpliwiłby i znudził czytelnika, a z drugiej znalazłby się w niebezpieczeństwie, iż go kiedyś powołają, na członka Akademii Umiejętności — tego wielkiego świecznika, przeznaczonego do demonstrowania _ad oculos_, iż łojówki jakkolwiek wysoko umieszczone na podniebiu wspanialej sali, nie dają wielkiego światła. Lepiej więc będzie, opisać zaraz z góry w osobnym rozdziale teren powiastki wraz ze wszystkiemi jego właściwościami, a dalej dopiero iść torem przez tysiące innych pisarzy wskazanym, t. j. wprowadzić dwoje ludzi, rożnej płci, pragnących połączyć się węzłem małżeństwa i spotykających się z różnemi trudnościami podmiotowemi i przedmiotowemi w ciągu tego pragnienia — dać im doświadczyć naprzemian wiele radości i smutku, a w końcu dać im się pobrać, albo umrzeć z rozpaczy, albo tez wynaleść jaki sposób pośredni, pozwalający położyć słowo „koniec“ pod ostatnim rozdziałem.

Wielkie księstwa Milicyi i Landweryi leżą w strefie umiarkowanej, to znaczy, że w lecie gorąco, a w zimie zimno dochodzą tam do 30 stopni Celzyusza, reszta zaś roku bywa średnio zimna. Są to kraje rolnicze i uważane za spichlerz tej części świata; jakoteż w istocie zaledwie raz do roku odzywa się tam wołanie o zapomogę głodową. Głównym ich produktem, tym, któremu zawdzięczają swoją nazwę, i który stanowi jedyny znaczniejszy przedmiot — nie handlu, ale wywozu, są rekruci. Mieszkańcy dostarczają ich tak chętnie, tak są uprzedzającymi w tej mierze, ze jeografowie nadali im tę nazwę równie trafnie, jak są n. p. w Ameryce Wybrzeża Niewolników, Złota, Pieprzu, Kości Słoniowej i t. p. Ludność pod względem etnograficznym dzieli się podług religii. Są chrześcijanie, którzy żegnają się raz, i tacy, którzy żegnają się trzy razy — dla analogii, nazywać będę pierwszych Polakami, a drugich Rusinami — tak, jak nazywalibyśmy „ludźmi“ stworzenia zamieszkujące Marsa, gdyby się udało odkryć je za pomocą jakiego olbrzymiego teleskopu. Są także Nie-chrześcijanie, pełniący funkcye Żydów. Są nakoniec różne żywioły napływowe, o których później będzie mowa.

Pod względem społecznym Milicyanie dzielą się na szlachtę, mieszczan i chłopów, jak każde społeczeństwo dobrze zorganizowane. O szlachcie milicyjskiej piszą historycy, że była kiedyś bardzo wojowniczą, że większą część życia przepędzała na koniu, i t. p. Być to może, ale jeżeli to prawda, to przyznać potrzeba, że w biegu czasów charakter i temperament tej szlachty zmienił się nie do poznania. Jest to owszem rasa niesłychanie spokojna i potulna, i w całej Milicyi trudno byłoby sformować chorągiew złożoną ze szlachciców, umiejących jeździć konno. Cechą szlachectwa jest posiadanie większej przestrzeni ziemi. Kto potrafi posiąść jej tyle, co trzech do trzydziestu innych, ten zostaje grandem i staje się przedmiotem czci powszechnej — kto zaś przestaje posiadać ziemię, idzie w mieszczany. Wyjątek stanowią tu tylko grandowie, mniejsi i więksi, dla tych albowiem, skoro się zrujnują, istnieją rozmaite posady — dzięki oryginalnemu politycznemu ustrojowi kraju. Należy bowiem wiedzieć, że przed laty sprzykrzyło się było Milicyanom i Landweryjczykom mieć jakikolwiek rząd własny. Po różnych zmianach, weszli w taki stosunek z sąsiednim królem Chaocyi, że tenże, w zamian za podatki i rekrutów, przysłał im _„Oberkomisarza“_ i mnóstwo innych urzędników, w celu zarządzania Milicyą i Landweryą. Z czasem atoli król ten spostrzegł, że opłaciwszy _Oberkomisarza_ i kilku komisarzy, może bez wszelkiej trudności ściągnąć podatki i pobrać rekruta, oświadczył więc Milicyanom, że odtąd kontentować się będzie temi dwoma czynnościami rządowemi — a jeżeli Milicyanom potrzeba czego więcej, n. p. szpitali, szkół, dróg, mostów, porządków gminnych, sanitarnych i t. p., to wolno im w tym celu zaprowadzić sobie własne władze i własne podatki. Milicya i Landwerya przyjęły tę propozycyę z uniesieniem — rozpisano czemprędzej obok dawniejszych podatków nowe, a obok władz chaotycznych, ustanowiono autonomiczne. Na wypadek zaś, gdyby król Chaocyi zapotrzebował więcej pieniędzy, lub więcej żołnierzy, zobowiązała się Milicya i Landwerya utrzymywać przy jego boku ambasadę, której obowiązkiem jest pamiętać o tych potrzebach, i która składa się z posłów wybieranych osobno przez szlachtę, mieszczan i chłopów. Tym sposobem powstały w Milicyi dwa rządy: jeden, który pobiera podatki i rekruta dla króla Chaocyi, a drugi, który o ile może i umie, zajmuje się innemi sprawami Milicyi i Landweryi — w pośrodku zaś tego wszystkiego stoi wyż wspomniana ambasada. Ustrój ten odpowiada wybornie usposobieniu i gustom Milicyan, zwłaszcza, gdy król Chaocyi — jakkolwiek oprócz Koszamerdynerów, Morchów i Teremtetów ma 37 różnych narodów podswojem panowaniem, mianuje zawsze Oberkomisarza i Oberszpitalnika, czyli naczelnika rządu autonomicznego, z pomiędzy grandów milicyjskich.

Tym sposobem, zadowolenie Milicyan byłoby zupełnem, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że przed trzydziestu laty przyłączono do ich kraju hrabstwo Sokołowskie, którego mieszkańcy uważają się za ludzi nierównie wykształceńszych, moralniejszych i bogobojniejszych od Milicyan, i widzą w tem wielkie dla siebie upokorzenie, iż w Wilkowie, jako stolicy Milicyi, przebywa Ober-Komisarz i Ober-Szpitalnik, podczas gdy Sokołów, miasto nierównie starsze i poważniejsze, kontentować się musi prostym komisarzem i ladajakim szpitalnikiem. Z początku Sokołowianie upominali się o osobne dwa naczelne rządy dla siebie, ale spostrzegłszy, że tą drogą nic nie wskórają, wzięli się na inny sposób i opanowali najpierw ambasadę milicyjską w Krachenburgu, stolicy Chaocyi, a następnie, przez swoich grandów, zaczęli wciskać się na najwyższe posady w Wilkowie. Umieli nawet większość grandów milicyjskich przyciągnąć na swoją stronę, przedstawiając im, że Wilków jest siedzibą niebezpiecznych agitacyj, grożących upadkiem religii i społeczeństwa, a nawet, zamąceniem dobrych stosunków Milicyi z Chaocyą i utratą dobrej opinii w Krachenburgu. Jeden tylko jeszcze hrabia Albin Skirgiełło opierał się temu wpływowi Sokołowian na sprawy Milicyi, i ku niemu też demokracya wilkowska, opuszczona przez swoich grando w, spogląda z ufnością. Był to pan tak piękny, tak dawnego rodu, i tak posiadający wszystkie przymioty, które stanowią bohatera, że z przyjemnością naznaczyłbym mu pierwsze miejsce w opowiadaniu, ale niestety nie mogę, a to z dwóch przyczyn. Najpierw, hrabia Skirgiełło nigdy nie zrobił nic nadzwyczajnego, a powtóre, powieść moja obracać się ma w sferach mieszczańskich, grandowie zaś, Oberkomisarze, Oberszpitalnicy i t. p. odgrywać w niej mogą tylko taką rolę, jaką odgrywają w epopei władze nadprzyrodzone, n. p. bogi greckie i rzymskie w Iliadzie i w Eneidzie.

Kiedy jeszcze Milicya i Landwerya używały spokojniejszych stosunkowo czasów, zgromadzone było towarzystwo składające się z czterech osób w dworku, położonym na przedmieściu Wilkowa. Był to dworek z gankiem zasłoniętym z dwóch stron gęstemi ścianami dzikiego winogradu. Od ulicy oddzielony był białemi sztachetami i ogródkiem pełnym kwiatów, w którym znajdowało się nadto parę drzew owocowych i cienista altanka, przyparta do parkanu, stanowiącego granicę od sąsiedniej realności. Za dworkiem były oficyny i ogród warzywny, dobrze utrzymany. Wewnątrz dworku, złożonego z pięciu do sześciu pokoików, wszystko znamionowało pewną zamożność gospodarza i wielką zapobiegliwość, skrzętność i schludność gospodyni. Było to około piątej popołudniu, i stół nakryty czerwoną w białe kwiaty serwetą, w bawialnym pokoju, świadczył próżnemi filiżankami i innymi przedmiotami tego rodzaju, że wypito właśnie podwieczorkową kawę. Po pokoju przechadzał się wielkimi krokami jegomość o szpakowatym zaroście twarzy, w czapeczce haftowanej na głowie i z fajką w ustach. Jegomość ten od godziny mówił bezustannie, z wielką emfazą. Treścią jego wykładu były stosunki polityczne wszystkich państw we wszystkich pięciu częściach świata, nie dość, jak utrzymywał, dokładnie i trafnie wyświecone w trzech dziennikach, które leżały na komodzie. Wykładu tego słuchała bez widocznego zajęcia niemłoda już jejmość, siedząca na kanapie za stołem i zajęta odczyszczaniem i układaniem listków róży, przeznaczonych na konfitury. Obok niej siedziała młoda osoba, zbudowana jak łania, o dużych ciemnych oczach, w tej chwili niepospolicie znudzonych, o cerze, której nawet pudr nie mógł odjąć wrodzonej świeżości, i pięknych brunatnych włosach, szkaradnie napiętrzonych i pokudłanych dla oddania hołdu modzie. Przy tym samym stole, na krześle już atoli, trzymał się bardzo sztywnie młody człowiek w czarnym tużurku, zadający sobie wszelką pracę, ażeby się zdawało, że słucha uważnie wykładu szpakowatego jegomości, że podziela znudzenie czarnookiej sąsiadki, i że wraz z niemłodą już jejmością koncentruje całą uwagę swoją na przygotowania do konfitur różanych.

Niezwykłe to rozstrzelenie uwagi ze strony sztywnego młodego człowieka w czarnym tużurku tłumaczy się tem, że szpakowaty jegomość był to sekretarz Kluszczyński, ojciec panny Natalii Kluszczyńskiej, czarnookiej szatynki, niemłoda zaś jejmość była panią sekreterzową Kluszczyńską, matką panny Natalii, i że nikt nie mógł wiedzieć, w czyjem ręku spoczywała właściwie władza w domu państwa Kluszczyńskich, podczas gdy władza nad sercem młodego sztywnego człowieka w czarnym tużurku spoczywała niewątpliwie w ręku panny Natalii. Wypadało więc być uważnym na wszystkie strony, ale nie było to łatwo. Od czasu do czasu bowiem pani Kluszczyńska, jak gdyby wywód polityczny pana sekretarza był szmerem tak mało znaczącym jak szum samowaru albo turkot powozów na ulicy, zwracała się do panny Natalii z zapytaniami, odnoszącemi się do różnych szczegółów gospodarskich — albo też panna Natalia bez względu na powikłane stosunki polityczne Europy, Azyi, Afryki i Ameryki, dowiadywała się co jutro grać będą w teatrze, i kiedy odbędzie się zabawa ogrodowa na dochód ochronek; jednocześnie zaś pan sekretarz, podnosząc głos, zatrzymywał się przed zakłopotanym młodzieńcem i wołał:

— Głupi chyba nie widzi tego, że w tym roku jeszcze przyjść musi do wojny między Chaocyą a Beocyą — w takim wypadku zaś, pytam pana, co będzie, co będzie?

Mówiąc to, pan sekretarz mierzył młodego naszego człowieka tak surowo, jak gdyby go czynił odpowiedzialnym za skutki przewidywanego konfliktu. Młody człowiek, który jeszcze nie odpowiedział był na ostatnie zapytanie panny Natalii, ratował się chwilowo tem, że poprawiał cygareto, które się było rozkleiło.

— Co będzie, pytam pana — wołał dalej pan sekretarz — jeżeli nas wypadki zastaną nieprzygotowanymi? Czy ambasada nasza w Krachenburgu, panie tego, zdaje sobie sprawę z tego co się dzieje? Ani mowy! Oberszpitalnik, panie tego, pojechał sobie do wód, Oberkomisarz strzela kaczki w swoich dobrach, a tu panie tego, (było to przysłowie pana sekretarza, ilekroć wpadł w ferwor) milionpięćkroćstotysięcy Laputańczyków stoi o trzy dni marszu od Plejty i powiedz mi pan z łaski swojej, dokąd my zajdziemy?

— A kto będzie sprzedawał fanty podczas zabawy? — wtrąciła panna Natalia.

Młody człowiek targany w ten sposób, usiłował ile możności przybrać minę odpowiadającą na zapytanie pana sekretarza, że nie wiedzieć doprawdy, „dokąd zajdziemy“, ale że zajdziemy niewątpliwie w jakieś straszne miejsce; a jednocześnie przypomniał sobie; kto będzie sprzedawał losy loteryi fantowej w parku miejskim. Ściśle rzecz biorąc, mógłby był uspokoić pana sekretarza uwagą, że ponieważ wielkie księstwa Milicyi i Landweryi uwolniły się od stu lat od kłopotów wyższej polityki, więc niechajby i pan sekretarz zostawił Chaocyi i Beocyi rozprawienie się z półtoramilionowym zastępem Laputańczyków nad Plejtą — ale to byłoby mogło sprzeciwić się zapatrywaniom pana sekretarza i najbezpieczniej przeto było, nie odzywać się wcale. Trudno było natomiast nieodpowiedzieć pannie Natalii, a jeszcze trudniej zdecydować się na razie, co zrobić.

Wtem, na szczęście naszego, bezimiennego dotychczas młodego człowieka, dały się słyszeć kroki i głosy na ganku, i jednocześnie prawie wpadły do pokoju dwa indywidua bardzo ożywione i zaperzone. Obydwa były średniego wzrostu i nie wielkiej tuszy, obydwa posiadały poważnie oszklone oczy, i obydwa miały twarze zakończone u dołu bródkami takiemi, jakie znamy z portretów kardynała Richelieu — a więc bródkami pełnemi przebiegłości dyplomatycznej i ogromnej mądrości stanu. Obydwa indywidua nadto miały w ręku numer dziennika, pachnący świeżem czernidłem drukarskiem — to jest, pachnący albo niepachnący, bo to rzecz gustu.

— Czytałeś, sekretarzu? — zawołało pierwsze indywiduum.

— I wiesz, dziś wieczór odbywają naradę u Oberszpitalnika, a jutro ogłaszają zgromadzenie wyborców! — dodało indywiduum Nr. 2.

Sekretarz wziął dziennik z rąk jednego z przybyłych, odszedł do okna, i trzymając o długość ramienia od oczu, zaczął czytać z miną człowieka świadomego tej okoliczności, że jeżeli on nie sprosta sytuacyi, to już chyba nikt jej nie da rady:

— „Jutro na korzyść funduszu rzemieślników, odbędzie się w parku miejskim...“

— Nie to, nie to — zawołała bródka dyplomatyczna Nr. 1. — Tu, niżej: „Dowiadujemy się, że grono bardzo poważnych obywateli naszego miasta zamierza stawiać kandydaturę znakomitego weterana-obrońcy zasad demokratycznych dra Ciemięgi. Nie ma wątpliwości, że wobec tej kandydatury o żadnej innej mowy być nie może“.

— I cóż ty na to, sekretarzu?

— Hm, Ciemięga dzielny człowiek i ma wiele poważania w Krachenburgu.

— Ale uważaj, kto go stawia! Organ Skirgiełły, „_Postęp Witkowski!_“ Chodzi tu o sparaliżowanie wszystkich zabiegów, wszystkich robót demokratycznych...

— Alboż były jakie roboty?

— No, nie było żadnych, ale być mogą! Czytaj tylko poniżej doniesienie: Hr. Albin Skirgiełło przybył z Schwitzenbadu do Krachenburga!

— Macie racyę... ale co tu począć?

— Za kwadrans mamy się zejść w biurze redakcyi „_Orędowniczki Witkowskiej._“ Ułożymy listę komitetu i każemy ją zaraz wydrukować. Chodźże prędko, sekretarzu!

— Idę, idę, sprawa publiczna wymaga tego koniecznie. Maryśka! daj mi kapelusz i laskę. Ho, ho, jeszcze my tu w Wilkowie nie damy się arystokracyi! Maryśka! Maryśka!

— Proszę pani! Syrup wybiega z rądelka! — rzekła, pojawiając się na progu, wezwana na pomoc przeciw arystokracyi Maryśka. Pani Kluszczyńska pospieszyła na pomoc syrupowi, a p. sekretarz znalazłszy tymczasem sam kapelusz i laskę, wybiegł na ulicę w towarzystwie dwóch dyplomatycznych bródek. I tak naraz niespodzianie, nasz sztywny młody człowiek, uwolniony od odpowiedzi na interpelacye polityczne, znalazł się sam na sam z panną Natalią...

Sytuacya zawsze ponętna, ale często kłopotliwa.

Był to młody człowiek, słusznego wzrostu, liczący lat koło 28miu, regularnych rysów twarzy, ze zgrabnym wąsikiem, z głową krótko ostrzyżoną, oczy miał ciemne, ale bynajmniej nie tak duże, jak panna Natalia — o nie! Potrzeba było kilku par zwykłych oczu, ażeby z nich złożyć jednę źrenicę panny Kluszczyńskiej, i potrzeba było konstelacyi złożonej z takich gwiazd, jakie ma Orion, ażeby w przybliżeniu oddać blask takiej jednej źrenicy. Sztywny młody człowiek miał oczy zaledwie trzeciej lub czwartej wielkości, ale jak to się czasem zdarza małym oczom, miały one pewien wyraz figlarny, który stanowił sprzeczność rażącą z sztywnością ich właściciela. Kto wie zresztą, czyli sztywność ta była wrodzoną, lub też pochodziła jedynie z tużurka angielskiego, zapiętego na przepisaną ilość guzików — jest to bowiem kostium, w którym nawet sylf nie potrafiłby poruszać się z gracyą. Nie zawadzi tu nadmienić, że nasz młody człowiek nazywał się Stanisław Wołodecki, i był z profesyi pedagogiem, a z nałogu poetą.

_Tête-à-tête_ zaczęło się od tego, że p. Stanisław zesztywniał jeszcze bardziej, spojrzał jeszcze figlarniej na pannę Natalię, i westchnął, to jest wykonał trzy czynności, nie mające z sobą najmniejszego logicznego związku, a jednak logicznie złączone z tem, co myślał w tej chwili.

Panna Natalia zerknęła na niego z pod oka, i chociaż p. Stanisław nie uważał tego, to obowiązkiem powieściopisarza jest zanotować, iż w tej chwili, jak ongi po knującej zdradę fizyonomii Wallenroda, tak po jej twarzy „uśmiech przeleciał, blady i znikomy“, zamaskowany zręcznie zwrotem ku wazonkom, stojącym za nią na oknie. Może jaka łaskawa czytelniczka wytłumaczy czytelnikowi co znaczy taki uśmiech przelatujący po twarzy młodej panienki w chwili, gdy znajduje się sama w pokoju z młodym człowiekiem, który trzyma się sztywnie, spogląda figlarnie, i wzdycha.

— Czy pana bardzo bawi polityka? — zagadnęła go nagle.

— Nie, nie bardzo... osobliwie gdy...

— Osobliwie gdy mój ojciec rozgada się o niej, nieprawdaż?

— Nie pani, osobliwie, chciałem powiedzieć... gdy mógłbym mówić o czem innem... z kim innym...

— Naprzykład z mamą o konfiturach?

— Jaka panna Natalia niedobra, że mię nie chce rozumieć!

— Przyznasz pan, że dotychczas nie powiedziałeś nic zrozumiałego.

— Nie potrzebuję mówić, że wolałbym rozmawiać z panią... o czemkolwiek, niż zajmować się polityką z największymi mędrcami stanu.

— Dlaczegóż pan słuchałeś tak pilnie tego co tato prawił?

— Bo... bo chciałbym pozyskać jego względy.

— Na cóż panu jego względów?

— I pani mię pytasz o to?

Tak to zazwyczaj bywa w podobnych razach. Nieśmiały młodzieniec chciałby, ażeby panna zrozumiała pośrednie jego wyznania, a naiwność dziewicza żąda wyjaśnień kategorycznych, aż po półgodzinnej szermierce zapytań i odpowiedzi, ktoś trzeci wejdzie do pokoju, albo tylko skrzypnie drzwiami, i dobra sposobność przemija, czasem niepowrotnie. Była to czterdziesta sposobność, którą opuszczał właśnie p. Stanisław, i przeminęła z powodu, iż p. Kluszczyńska wróciła z kuchni donosząc, iż syrup jeszcze się nie wygotował.

Zabawiwszy jeszcze czas jakiś, bohater nasz pożegnał się i wyszedł zrozpaczony.

Nie będziemy ścigali duszy naszego bohatera na tych manowcach, któremi błąkała się w ponurej zadumie. Dosyć nam będzie dowiedzieć się, że wrócił do domu i ulżył sobie najpierw, zdejmując i wieszając w szafie czarny tużurek, i wkładając inny, bardziej zastosowany do gorącej pory roku. Następnie próbował jeszcze ulżyć sobie, wylewając na papier niesforny potok bujnych rymów, po którego szalonych fluktach różne gorżkie uczucia tłukły się jak skołatane burzą nawy, pozbawione steru, z poszarpanymi żaglami. Niebawem był tego cały arkusz, i wiersze były niezłe, ale nie wypowiadały nic więcej nad to, że autor ich musi być djabelnie niezadowolonym sam z siebie, skoro tak mocno narzeka na świat, na los i na ludzi. Nawiasem powiedziawszy, taki bywa sens moralny każdego pesymizmu, poetycznego i prozaicznego. Na pochwałę p. Stanisława powiedzieć muszę, że coś nakształt refleksyi podobnej przyszło mu do głowy, i że nie odczytawszy nawet swego utworu, schował go do szuflady, gdzie byłby spoczywał dotychczas, gdyby nie pewna okoliczność, ściśle złączona z gospodarstwem domowem naszego poety. Oto, najmował on pokój z meblami, a wyprowadzając się w jakiś czas później, nie uważał za rzecz potrzebną wypróżnić szuflady, o której wiedział, że nie zawiera nic cennego. Po nim zaś odziedziczył pokój, stolik i szufladę inny poeta, znalazł ów manuskrypt i posłał do Warszawy, gdzie wydrukowano go w pewnem piśmie literackiem, umieszczającem prace pierwszorzędnych jedynie autorów. Poeta Nr. 2. otrzymał za to dziesięć rubli srebrnych (w papierach) i pochwalną wzmiankę w rocznikach literatury, a poeta Nr. 1. nie zubożał wcale.

Skazawszy swoje rymy na pogrzebanie w szufladzie, Stanisław przypomniał sobie, że pewien mędrzec rzymski zwykł był znajdować w nauce pociechę i zapomnienie bólów i trosk wszelkiego rodzaju. Wziął tedy z półki książkę, traktującą teoretycznie i praktycznie o konstrukcyi rozmaitych mostów kamiennych, drewnianych i żelaznych, otarł dwie łzy, które mu stanęły były w oczach podczas owego potopu rymotwórczego, i wkrótce wśród rozmaitych formułek i figur o prostych i o krzywych liniach, wojna z Laputańczykami, konfitury różane i czarne oczy panny Natalii już tylko nakształt jakiejś niewyraźnej zmory ciężyły na umyśle ujętym w karby nieubłaganych i wyraźnych prawideł matematycznych.

Rzecz oczywista, że żaden romans nie mógłby się rozwinąć, gdyby wszyscy zakochani młodzieńcy postępowali w ten sposób. Ale jest muza, która czuwa nad powieściopisarzami, i nim jeszcze słońce tego dnia zaszło, muza ta wkroczyła do pokoju p. Stanisława, przybrawszy skromną postać pani Janowej, żony stróża kamienicznego, która usługiwała kawalerom, mieszkającym w domu.

— Proszę pana profesora — rzekła — tu był jakiś pan sekretarz Klu... Kluska...

— Kluszczyński? — zawołał nasz bohater — zrywając się z krzesła, jak gdyby odkrył jaką wadę w jego konstrukcyi i przewidywał, że się zawali.

— A, może i Kluszczyński.

— Czemużeście go nie prosili na górę, Janowa! Tyle razy wam mówiłem...

— Jakżem go miała prosić, kiedy nie chciał iść, jeno mówił, _coby_ pan profesor _zara_ przyszli do niego, bo jakaś tam _publika_ nie cierpi _zawołoki_.

— Pewnie „sprawa publiczna nie cierpi zwłoki!“ Idę natychmiast, idę. Poczciwa ta sprawa publiczna! Pędzę bez zwłoki!

I nie wdziawszy nawet napowrót czarnego tużurka, Stanisław chwycił za kapelusz i wybiegł, zostawiając swoje gospodarstwo na łasce Janowej, która ruszała ramiouami i dziwiła się w duchu, jak taki porządny człowiek, profesor, może zajmować się osobami tak dwuznacznej reputacyi, i pędzić za niemi nie zamknąwszy na klucz pokoju. Zszedłszy na dół, nie omieszkała udzielić swoich uwag w tej mierze żonie listonosza, który mieszkał na podwórzu w oficynie. Listonosz zaraz potem przy szklance piwa rozmówił się o tem z woźnym, ten zaś nie będąc Milicyaninem z rodu, ale pochodząc z Chaocyi, miał _une idée fixe_, że ktokolwiek mówi o zawołokach i o publice, ten dybie na jego posadę. Zaraz więc nazajutrz w południe doszło do wiadomości _ober_ komisarskiej władzy, że niejaki profesor Wołodecki i jakiś sekretarz, jeszcze nie wyśledzony, knują spiski zmierzające do zamącenia dobrych stosunków między Chaocyą z jednej, a Milicyą i Landweryą z drugiej strony — w trzy dni zaś później _Rak_, organ opinii wychodzący w Sokołowie, umieścił artykuł dający niedwuznacznie do zrozumienia, że Wilków jest siedliskiem niebezpiecznej agitacyi, importowanej z zagranicy, że knują się tam różne rzeczy, mogące narazić kraj na ogromne nieszczęścia, i że ludzie dobrze myślący powinni sparaliżować takie niecne zamachy, wskazując sprawców kompetentnej władzy. Byłoby szczególnie pożądaną rzeczą — mówił dalej _Rak_ — ażeby wyłączny nadzór nad wychowaniem młodzieży oddano kościołowi, wówczas bowiem nie mielibyśmy pedagogów, pod pozorem miłości dobra _publicznego_, nie znoszącego _zwłoki_, zatruwających umysły młodociane jadem bezbożności, nieuszanowania świętej spuścizny ojców, zawartej w trądycyi itd. itd.

Tymczasem pedagogowi, który dał powód do całej tej chryi, i który w tej chwili pędzi na przedmieście do dworku pp. Kluszczyńskich, sprawa publiczna — o ile ona rozgrywała się w Wilkowie — o tyle tylko wydawała się ważną, o ile pozwalała mu tego samego dnia po raz drugi zbliżyć się do panny Natalii. Wielkiem też było na razie jego rozczarowanie, gdy w bawialnym pokoju, zamiast swojego bóstwa zastał tylko p. sekretarza i jakiegoś młodego człowieka, bardzo ujmującej powierzchowności, którego jedyną może wadą było, że ruszał się i mówił nieco z pańska, grzecznym był z pańska, a w danym razie, nadskakującym z pańska. Był to słuszny mężczyzna o szlachetnych rysach twarzy, o przenikającem spojrzeniu, i nosił czarny zarost starannie utrzymany. Do tych szczegółów, które Stanisław spostrzegł bez niczyjej pomocy, dodał p. sekretarz wiadomość, że jest to dr. Mitręga, nowy nabywca i wydawca _Orędowniczki Wilkowskiej_.

— Jakto, — rzekł — czyliż Kosturski...?

— Kosturski panie tego, zostaje w redakcyi, ale to widzisz pan, potrzeba większej _forsy_, ażeby sparaliżować Skirgiełłę, który nie żałuje pieniędzy na _Postąp Witkowski_, i pan doktor, który zarówno z nami kocha sprawę publiczną, przyszedł nam w pomoc swoimi funduszami, i swoim talentem. To drugi Girardin, panie tego, drugi Gambetta, a arystokracyi nie cierpi, panie tego! Ale, do rzeczy. Panie Stanisławie, powiedz mi czy jesteś demokratą?

— Dokazałbym nie małej sztuki, gdybym chciał być arystokratą.

— A co, nie mówiłem doktorowi? To zacna dusza — chodź tu Stasiu, niech cię uściskam! Widzisz, ja mówiłem, że możemy liczyć na ciebie, jak na Zawiszę. Otóż jutro robimy zgromadzenie wyborców, i wybierzemy komitet, który nie dopuści do wyboru dr. Ciemięgi, bo to panie tego, figura Skirgiełły. Lista członków jest już wydrukowaną; masz oto dwieście egzemplarzy; tylko pamiętaj ażebyś przyszedł, i ażebyś zaagitował między kolegami profesorami i innymi znajomymi, niech także przyjdą, i niech każdy oddaje tę listę czerwoną. Lista Ciemięgo wców, pamiętaj, będzie zielona; dowiedzieliśmy się o tem z drukarni. A możebyś tak szepnął na ucho chłopakom, niechby przyszli na galeryę i sykali, gdy będzie mówił Ciemięga, a jak my będziemy mówili, to niech krzyczą: Wiwat kandydat narodowy!

— Ale któż jest tym... kandydatem narodowym? — zapytał pedagog, odurzony wirem akcyi politycznej, w którą go wciągano, a nieposiadający się z radości, że ojciec panny Natalii daje mu takie dowody zaufania i sympatyi.

— Już ty się tem nie turbuj, kochany Stasiu! — zawołał sekretarz, całując go w policzki. — Idź tylko i spisz się gracko! A nie zapomnij: nasza lista czerwona; antinarodowa zielona! Idźże, a zwijaj się, i daj mi znać około południa, co zrobiłeś.

Staś wyszedł, pożegnany po ojcowsku przez sekretarza, i wymieniwszy uścisk ręki z Dr. Mitręgą, który go zapewnił, że będzie uszczęliwionym, jeżeli będzie mógł pielęgnować nadal tak miłą znajomość.

— A co, panie tego, nie mówiłem? — zawołał, tryumfując sekretarz po odejściu swego młodego przyjaciela politycznego. — Mamy już dwieście głosów jakby w kieszeni, bo to najpierw profesorowie, to prawdziwa inteligencya, a powtóre, pytam szanownego doktora, który też ojciec rodziny zechce zadzierać z profesorami na tydzień przed egzaminami, ażeby jeszcze chłopcu palnął dwójkę? Ho, ho, znam ja moje miasto, i nie Skirgielle zaczynać ze mną!

— Co do mnie, przyznam się, że nie pojmuję, dlaczego panowie wszyscy widzicie uosobienie zasad arystokratycznych w Skirgielle. Przecież nie on jeden tylko jest hrabią!

— Ale panie... on panie tego... — prawił sekretarz z miną niezmiernie tajemniczą, nachylając się do ucha swemu gościowi.

— Co, panie?

— On... dąży do... dyktatury!

— Ha, być może, ale widzimy przykłady w historyi, że dyktatura zawsze najściślej łączy się z demokracyą. Kto chce sam dyktować prawa, ten musi wpierw poucinać wszystkie głowy, które się wznoszą nad ogół. Co do mnie, miałem dziś zaszczyt wyjaśnić panom obszernie na zgromadzeniu w redakcyi, jak dalece i z jakich przyczyn jestem przeciwnikiem Skirgiełły. Swoją drogą atoli nie miałbym nic przeciw temu, gdyby mu się udało zostać dyktatorem, i gdyby poucinał pewne głowy. Uważaj pan, panie sekretarzu, że w takim razie my, mielibyśmy do czynienia już tylko z jedną głową hr. Albina!

— Jak Boga kocham, panie tego, taki prawda! Więc pan doktor sądzisz, że w gruncie rzeczy, niechajby i Ciemięg...a.

— Cóż znowu! Ciemięga jest duszą i ciałem zaprzedany Skirgiełłom, a co innego jest, jak nadmieniłem, skorzystać z czyjej kandydatury, i co innego znowu podawać mu rękę do dopięcia celu. W polityce, panie sekretarzu, najprostsza droga jest najpewniejszą, i dlatego hasłem naszem być powinno: precz z Ciemięgą, precz ze Skirgiełłami! Ale już późno, czas spocząć, jutro czeka nas zadanie nielada! Dobrej nocy szanownemu sekretarzowi!

— Do widzenia z kochanym doktorem! Tak, tak, precz z Ciemięgą, precz ze Skirgiełłami! Ten Mitręga, to tęgi człowiek — powtarzał sekretarz, udając się do spoczynku — ale bezemnie niczegoby nie dokazali. Niechno Wołodecki sprowadzi mi profesorów, a zobaczymy, która lista przejdzie, czerwona czy zielona!

Na zakończenie tego rozdziału, niechaj mi będzie wolno popełnić jedyną niedyskrecyę. Oto Dr. Mitręga, gdy przybył do hotelu, w którym zajął tymczasowo mieszkanie, zastał czekającego przed drzwiami „numeru“ lokaja w liberyi, który oddał mu bilet w kopercie, ozdobionej koroną z dziewięciu perełkami. Na guzikach liberyi powtarzała się ta sama korona, a pod nią, o ile mię moje wiadomości heral. dyczne nie mylą, błyszczał „Palemon“, od pięciuset lat, jak wiadomo, herb hrabów Skirgiełłów.

Bilet zawierał lakoniczne wyrazy:

„Co słychać? A. S.“

Dr. Mitręga zawołał lokaja do pokoju i wyjął z necessaire podróżnego bilet i kopertę, ozdobioną owym, tak mało pretensyonalnym znakiem, który w Anglii i we Francyi przedstawia koronę margrabską, a w Milicyi i Land weryi, Hidalgowską, wojewódzkiej równą. Odszukawszy jeszcze atrament i pióro, Dr. Mitręga odpisał:

„Słychać tylko tyle, że kandydatura Ciemięgi jest zachwiana. Zresztą potrzeba: pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy! M.“ROZDZIAŁ II,

jako p. Stanisław Wołodecki, mitrężąc się przeciw Ciemiędze, mimowoli uciemiężył Mitręgę.

Słońce jak gdyby chciało dodać ognia ruchowi politycznemu w Wilkowie, wstało nazajutrz gorętsze niż kiedykolwiek. Stanisław wstał także rozgrzany snami, w których czerwona lista członków komitetu, wetknięta mu w rękę przez sekretarza, przybierała chwilami tak wyraźnie urocze kształty panny Natalii, iż musiał się aż zbudzić, ażeby się przekonać o nieuchwytności sennej złudy. Wypił pospiesznie ranną kawę, zaopatrzył pugilares swój w znaczniejszą niż zwykle kwotę pieniędzy, — takich samych pieniędzy, o jakie w poprzednim rozdziale wołał Dr. Mitręga, ale nierównie mniej wydatnych co do ilości — i wyszedł z domu w tem przekonaniu, że jak Jakób przez tyle lat służył o Rachelę Labanowi, tak i on przez czternaście mozolnych godzin gwoli sekretarzowi obalać będzie Ciemięgów i Skirgiełłów, ażeby zdobyć serce i rękę panny Natalii.

Zapas pieniężny, o którym mowa, okazał się bardzo pożytecznym, ze względu na gorąco bowiem trudno było agitować inaczej, jak chyba zapraszając bardzo wpływowych kolegów do chłodnego, sklepionego pokoiku, stanowiącego atynencyę pewnego sklepu korzennego. Tam okazały się wprawdzie niejakie różnice zdań; jedni mianowicie utrzymywali, że nic tak nie chłodzi, jak porter; drudzy dawali pierwszeństwo węgrzynowi, a jeszcze inni oświadczali się za czystym o ile możności wywarem z ojczystych ziemniaków; co się atoli tyczyło czerwonej listy, nietrudno było naszemu bohaterowi pozyskać dla niej wszystkie głosy. Sprawa poruczona mu przez sekretarza stała tedy jak najlepiej, kiedy się towarzystwo rozeszło i zostawiło p. Stanisława w sklepie w celu wyrównania rachunku.

— Cóż to? czy zanosi się na jakiś zjazd pedagogów, że was się tylu tu wysypało? — zagadnął go w tej chwili jakiś jegomość, kupujący zapasy cukru i kawy.

— Ej, nie — ot, tak, przyszliśmy się ochłodzić — była odpowiedź.

— Nie wierzę ci Stasiu, nie wierzę, bo masz jakąś dyplomatyczną i wcale niechłodną minę!

Stanisław uśmiechnął się, bo insynuacya ta głaskała jego miłość własną. Od kilku godzin już powtarzał sobie w duchu, że ma niepospolity talent do dyplomacyi. Nagle, myśl genialna przyszła mu do głowy.

— Proszę ciebie Władysławie, czy ty jesteś wyborcą?

Jegomość, którego bohater nasz nazwał Władysławem, zrobił głową znak potwierdzający, zapłacił za towary, które nabył, i miał się ku wychodowi. Stanisław pospieszył za nim, wziął go za rękę, i szedł z nim w jego stronę.

— Bo to widzisz... chciałem ci coś powiedzieć — rzekł tajemniczo. Pan Władysław nie objawiał wprawdzie wielkiej ciekawości, ale słuchał cierpliwie, i wkrótce znalazł się w posiadaniu wszystkich szczegółów tajemniczej misyi powierzonej Stanisławowi.

— I powiedz mi — zagadnął go w końcu — zkąd racya, żebyś się tak zasługiwał Kluszczyńskiemu?

— Wiesz przecież, że bywam w jego domu... dla jego córki... — odparł Stanisław.

— Aha, rozumiem. Kochasz się w pannie Kluszczyńskiej i wyznajesz program polityczny przyszłego swego teścia. Rzecz godna Milicyanina!

— Mój kochany, wierz mi, że gdybym nie był przekonanym, że sprawa jest dobra i czysta, za nic w świecie nie dałbym się użyć dla niej!

— Co ty możesz wiedzieć, jaka to sprawa! Wierzaj mi, który zjadłem zęby na polityce w Wilkowie, że tutaj nigdy nikt nie może twierdzić z pewnością, czyli jaka sprawa jest dobrą i czystą, lub nie. Ale — dodał po chwili, jakby po namyśle — swoją drogą rad jestem, że wypłatacie figla temu Ciemiędze. Możebyś wstąpił do mnie, tobyśmy pomówili o tej sprawie. Powiadasz tedy, że wasza lista jest czerwona?

— Tak, czerwona, a tamta zielona.

W tej różnicy kolorów streszczało się niestety wszystko, co Stanisław wiedział dokładniejszego o całej akcyi, do której się zaprzągł.

— Możebyś mi mógł dać jeden egzemplarz? — rzekł p. Władysław.

— Jak najchętniej; ale zostawiłem wszystkie w domu. Pojmujesz, że byłoby niezręcznością nosić się z listami, które mają być rozdane dopiero wieczór.

— Hoho, jaki z ciebie przebiegły polityk! Ale ta twoja przebiegłość pozbawia mię jednego egzemplarza, którybym oddał wieczór przy głosowaniu.

— Jakto, pozbawia! Chciej tylko potrudzić się do mnie, a dam ci tyle egzemplarzy, ile zechcesz! Albo nawet... wiesz, jaka doskonała myśl wpada mi do głowy? Ty mieszkasz tak blisko sali wyborczej; ja mam jeszcze mnóstwo bieganiny przed sobą; możebyś pozwolił, kochany Władziu, żebym cały pakiet zostawił u ciebie, a wieczór zamiast wracać do domu, wpadnę tylko na moment i oddasz mi depozyt.

P. Władysław zgodził się na to, i pakiet list wyborczych, starannie, do niepoznania, w inną bibułę owinięty, został ulokowany w jego domu, poczem nasz Stanisław poleciał na przedmieście donieść sekretarzowi, że nietylko zapewnił mu głosy wszystkich pedagogów, ale nadto pozyskał dla partyi anticiemięgowskiej poparcie słynnego w mieście dziwaka, a bardzo przytem wpływowego obywatela, p. Władysława Smiechowskiego.

O rozkoszy! Sekretarza nie było w domu! Sekreta rzowa była nieubrana! Panna Natalia, czarująca w zgrabnym stroju porannym, przyjęła go sama jedna, wysłuchała całej relacyi i dała mu skosztować z wodą konfitur różanych, które mama wczoraj usmażyła! I dodała czarodziejka, że przecież wypada jej osłodzić mu bodaj czemkolwiek gorzkie trudy zawodu publicznego! Już, już omal nie naprawił wczorajszej nieśmiałości, gdy na nieszczęście sekretarzowa, ukończywszy toaletę, pojawiła się i zapytała go, jak znajduje jej konfitury... Ale — co się odwlecze, to nie uciecze.

Tymczasem, dokąd to takim pędem cwałowała dorożka, w której siedział p. Władysław Smiechowski, mając w kieszeni jeden egzemplarz czerwonej listy członków komitetu?

Ej, czy nie do drukarni _Postępu Witkowskiego?_ Do głównej kwatery zwolenników Dr. Ciemięgi.

Wilków miał osobne swoje obyczaje wyborcze, latami uświęcone. Jednym z nich było, że stronnictwa nie tworzyły komitetów w celu popierania tego lub owego kandydata, ale owszem wszyscy wyborcy razem uważali się „w zasadzie“ jako jedno stronnictwo i wybierali bardzo liczny komitet; ten komitet wybierał ze swego łona podkomitet, a dopiero w łonie tego ostatniego objawiały się różnice zdań, które kończyły się zawsze zaproszeniem kilku lub kilkunastu mniej lub więcej znakomitych ludzi do kandydowania. Znakomitości te odbywały następnie wobec zgromadzeń wyborczych rodzaj popisu krasomówczego, przypominającego owe „kazania na próbę“ w gminach reformowanych, które decydować mają o wyborze przyszłego pastora. Nadaremnie atoli wysilał się zazwyczaj ten i ów na jak najpopularniejszy program polityczny, nadaremnie obiecywał pokazać zęby Chaotom w Krachenburgu, zredukować wszelkie podatki do zera, i wznowić wiek jeżeli nie złoty, to przynajmniej srebrny, przez sierdziste ambasadowanie w Krachenburgu nad Plejtą — gdyby się był zobowiązał zjeść Krachenburg z cegłami i kamieniami i wypić potem Plejtę, na nicby mu się to nie przydało. Nadaremnie także byłby się powoływał na dawne swoje zasługi, nadaremnie przyjaciele jego wskazywaliby jego zdolności, charakter, dążności itp. jako zalety stawiające go wyżej od innych współzawodników — w komitecie bowiem już dawno utworzyła się była większość, która upatrzyła sobie z góry swojego kandydata, i tego ogłaszała „kandydatem narodowym“. Biada śmiałkowi, któryby nie uznał takiego _senatusconsultum_ i ważył się odwoływać do plebiscytu na rzecz innego jakiego kandydata! Zobaczymy może w dalszym ciągu tego opowiadania, co go czekało.

Jakkolwiek może szanowny czytelnik znajduje się w tem samem położeniu co autor, tj. jakkolwiek może nie wie, do jakich bliższych i dalszych celów politycznych i lokalnych dążyła partya dr. Ciemięgi, i jej przeciwnika, która świeżo pozyskała „talent i fundusze“ dra Mitręgi, to przynajmniej słowa powyższe wytłumaczą mu, dlaczego jednej i drugiej partyi tyle zależało na tem, ażeby na zgromadzeniu wyborców utrzymała się lista członków komitetu, przez nią ułożona.

Radbym przedstawić rzecz dramatycznie i opowiedzieć, w jakiej postawie i jakim krokiem zmierzali wieczorem owego pamiętnego dnia do sali wyborczej najznakomitsi koryfeusze obydwu stronnictw. W takim razie musiałbym atoli dopuścić się wierutnego zmyślenia, żadne żywe oko nie widziało jeszcze bowiem przywódzców agitacyi politycznej w Wilkowie dążących na Kapitol — wyrastają oni tam w danej chwili, jakby z posadzki. Tak stało się i tym razem. Pięć minut przed uderzeniem godziny szóstej, na którą zwołane było zgromadzenie, utworzyły się, a raczej stworzyły się z niczego w sali wyborczej dwie grupy, z niedowierzaniem na siebie spoglądające. W jednej z nich można było widzieć naszych znajomych z dworku pp. Kluszczyńskich, tj. szanownego sekretarza, dra Mitręgę, obiedwie dyplomatyczne bródki _à la Richelieu_ i kilka innych fizyonomij bądź tak poważnych, że nie zostawało w nich miejsca dla sprytu, bądź tak sprytnych, że nie zapowiadały żadnego innego przymiotu moralnego lub intelektualnego. Był tam także p. Kosturski, redaktor _Orędowniczki_, człowiek, jak mówiono, olbrzymiej pracy i ruchliwości — tak olbrzymiej pracy, iż nie miał nigdy czasu pozapinać wszystkich guzików u swego ubrania, i tak olbrzymiej ruchliwości, że udzielała się ona nawet jego włosom i brodzie, obiedwie te bowiem najpiękniejsze ozdoby wolnego i niezawisłego męża wyglądały u niego tak, jak gdyby król Eol przekupiony przez zwolenników Ciemięgi oddał je na pastwę nieustającą wszystkim swoim wiatrom. Po drugiej stronie sali wyrosła była z posadzki podobna grupa, złożona z samych Ciemięgowców i z redaktorów _Postępu_. W tej, uderzała oko widza najbardziej trzymająca się nieco na uboczu para, złożona z jednego bardzo długiego i jednego bardzo krótkiego polityka, która zdawała się knować coś niezwykłego i z tego powodu ściągała na siebie badawcze i pełne podejrzliwości spojrzenia członków przeciwnego obozu.

O szóstej sala zaczęła się zapełniać. Środek zajęło około stu wyborców, między którymi odznaczała się ścisłą zwartością swoją falanga pedagogów i ojców rodzin, sprowadzona przez naszego przyjaciela, Stanisława Wołodeckiego, któremu p. sekretarz w przechodzie z niewymowną wdzięcznością uścisnął rękę. Około tych obywateli, uprawnionych do głosowania, uszykowało się w sali i na galeryach około tysiąc ciekawych, a gdy już powietrze było nad wszelki wyraz duszne, wstąpił p. Kluszczyński na podwyższenie, zadzwonił, i zagaił zgromadzenie krótką przemową, w której nadmienił, że czyni to z polecenia grona obywateli, przejętych uczuciem, że w tak nader ważnej chwili należy naradzić się gruntownie nad wyborem nowego ambasadora do Krachenburga. Mowa ta nie sprawiła wielkiego wrażenia, może z tego powodu, iż od niepamiętnych czasów zwoływano kilka razy do roku obywateli Wilkowa upewniano ich zawsze, że chwila jest nader ważną. Na wniosek p. Kosturskiego zgodziło się atoli zgromadzenie przez aklamacyę na przewodnictwo p. Kluszczyńskiego; przyjaciele _Orędowniczki_ widzieli w tem bowiem tryumf swojego stronnictwa, a przyjaciele _Postępu_ mieli może nadzieję, że pełniąc obowiązki przewodniczącego p. sekretarz nie będzie mógł szkodzić im swoją wymową i powagą swojego stanowiska w mieście. Nadzieja ta srodze ich zawiodła, przewodniczący rozpoczął bowiem natychmiast rzecz oddawna przygotowaną i niezmiernie długą, której tu nie będziemy powtarzali, bo nie różniła się ona co do treści swojej w niczem od alokucyj szanownego sekretarza do p. Wołodeckiego, które już mieliśmy sposobność słyszeć w pierwszym rozdziale tej powieści. Powiemy tylko, że p. Kluszczyński zakończył swoją mowę doniesieniem, że jest wniosek, ażeby szanowne zgromadzenie przystąpiło do wyboru komitetu przedwyborczego, złożonego z 300 członków — i zapytaniem, czy kto nie życzy sobie zabrać głosu. W odpowiedzi na to podniosło się z krzeseł kilku mówców, najwyżej atoli podniosła się owa niezmiernie długa połowa nierównej pary _Postępowców_, na którą zwróciliśmy już podejrzenie ogólne, a ponieważ przewodniczący miał nieco krótki wzrok, więc jakoś nie dojrzał nikogo oprócz niej, i oświadczył z rezygnacyą:

— P. Słomomłocki ma głos!

Jednem poruszeniem niepospolitych swoich nóg, p. Słomomłocki znalazł się na trybunie, co znaczy, iż sięgał głową niemal do sufitu — i rzekł:

— Moi panowie! Zanim przystąpimy do wyboru ambasadora, musimy się porozumieć co do instrukcyi, jaką mu damy na drogę...

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: