Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziwne przypadki naszego DNA. Opowieści o miłości, wojnie i geniuszu zapisane w naszych genach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
54,90

Dziwne przypadki naszego DNA. Opowieści o miłości, wojnie i geniuszu zapisane w naszych genach - ebook

Sam Kean, autor obdarzony wyjątkowym talentem do snucia fascynujących opowieści o nauce, tym razem zabiera nas w niezwykły świat genetyki i DNA…

W Dziwnych przypadkach naszego DNA znajdziesz zarówno całkiem nieznane fakty i historie, jak i te, o których myślałeś, że je znasz (dopóki o nich tu nie przeczytałeś).

• Czy Paganini rzeczywiście sprzedał duszę diabłu?

• Czy można przetrwać dwa wybuchy atomowe i dożyć później starości?

• Dlaczego pod żadnym pozorem nie możemy jeść wątroby niedźwiedzia polarnego, a niedźwiedź naszą jak najbardziej?

• Ile zmutowanych owocówek zmieści się w kradzionej butelce po mleku?

• Czym różni się krew męczennika od moczu nietoperza? (Spoiler: smakiem).

DNA to nasze dobrodziejstwo i przekleństwo. To kapsuła czasu, w której zapisano historię ewolucji człowieka, i pierwsza przyczyna wszystkich naszych dążeń i starań (wszak liczą się tylko samolubne geny… a może jednak nie?). Sam Kean jak nikt inny przybliża działanie potężnego mechanizmu, jakim jest genetyka, a jego opowieści i anegdoty pochłania się po prostu jednym tchem.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8225-161-6
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPRO­WA­DZE­NIE

Właści­wie mogę napi­sać o tym od razu w pierw­szym aka­pi­cie. To książka o DNA – o ujaw­nia­niu opo­wie­ści zapi­sa­nych w nim przed tysią­cami, a nawet milio­nami lat. To rzecz o tym, jak wyko­rzy­stu­jemy DNA do wyja­śnia­nia zaga­dek doty­czą­cych ludz­ko­ści, o któ­rych jesz­cze nie­dawno sądzi­li­śmy, że klu­cze do ich roz­wią­za­nia utra­ci­li­śmy bez­pow­rot­nie. I tak, zde­cy­do­wa­łem się ją napi­sać, mimo że mój tata ma na imię Gene. Zresztą mama podob­nie. Gene i Jean. Gene Kean i Jean Kean. Imiona moich rodzi­ców przez lata były powo­dem do żar­tów. I nie cho­dziło tylko o ich absur­dalne brzmie­nie: każde moje potknię­cie i sła­bostkę można było przy­pi­sać „moim genom”, a gdy zda­rzyło mi się zro­bić coś szcze­gól­nie idio­tycz­nego, dow­cip­ko­wano, że „geny mnie do tego zmu­siły”. Świa­do­mość, że aby prze­ka­zać geny, moi rodzice musieli upra­wiać seks, nie uła­twiała sprawy. Docinki pod moim adre­sem były więc nie­jako podwój­nie uszczy­pliwe, a ja znaj­do­wa­łem się na z góry prze­gra­nej pozy­cji.

Zmie­rzam do tego, że bar­dzo się oba­wia­łem zajęć, na któ­rych oma­wiano kwe­stie genów i DNA, ponie­waż wie­dzia­łem, że dwie sekundy po odwró­ce­niu się do tablicy nauczy­ciela roz­le­gną się żar­ciki. A jeśli nawet w takich sytu­acjach nikt nic nie mówił, to mogłem mieć pew­ność, że ktoś już coś zło­śli­wego sobie _pomy­ślał_. Swego rodzaju odruch Paw­łowa wystę­po­wał u mnie przez długi czas, nawet – czy może raczej: szcze­gól­nie – gdy zaczęło do mnie docie­rać, jaką mocą obda­rzone jest DNA. Dopiero w szkole śred­niej prze­sta­łem się przej­mo­wać drwi­nami, ale słowo _gen_ wciąż wywo­ły­wało we mnie mie­sza­ninę róż­no­ra­kich emo­cji.

Mimo wszyst­kich tych doświad­czeń DNA mnie fascy­nuje. Nie ma dru­giej tak odważ­nej dzie­dziny nauko­wej jak gene­tyka, żadna inna dys­cy­plina bowiem nie obie­cuje w przy­szło­ści prze­łomu o porów­ny­wal­nej skali. I wcale nie cho­dzi mi tu o nowe lekar­stwa ani tera­pie, o obiet­nice, które, jakże czę­sto, oka­zują się na wyrost. Bada­nia nad DNA tchnęły nowe życie we wszyst­kie dzie­dziny bio­lo­gii i zmie­niły nauki o czło­wieku. Choć jed­no­cze­śnie, gdy tylko naukowcy zaczy­nają bar­dziej szcze­gó­łowo zaj­mo­wać się pod­sta­wami naszej bio­lo­gii, instynk­tow­nie rodzą się w nas obiek­cje – nie chcemy być redu­ko­wani do DNA. Kiedy zaś nie­któ­rzy zaczy­nają mówić o inge­ro­wa­niu w nasze bio­lo­giczne pod­stawy, zaczy­namy się bać.

DNA stało się też potęż­nym narzę­dziem bada­nia prze­szło­ści: z pew­nej per­spek­tywy bio­lo­gia może być histo­rią. Tylko w ciągu ostat­niej dekady gene­tycy odkryli nie­zli­cze­nie wiele opo­wie­ści na miarę tek­stów biblij­nych, ujaw­nili szcze­góły, które wyda­wały się nie­moż­liwe do pozna­nia – czy to z powodu upływu czasu, czy z braku wystar­cza­ją­cej liczby ska­mie­nia­ło­ści i dowo­dów antro­po­lo­gicz­nych. Oka­zało się jed­nak, że wie­dzę o nich cały czas nosi­li­śmy w sobie, w miliar­dach ksiąg pil­nie kopio­wa­nych każ­dej godziny i każ­dego dnia przez maleń­kich komór­ko­wych skry­bów. Ksiąg cier­pli­wie cze­ka­ją­cych przez dłu­gie bio­lo­giczne wieki ciemne na to, aż poznamy reguły języka, w jakim je spi­sano. Wśród przed­sta­wio­nych w nich histo­rii znaj­dziemy wyja­śnie­nie, skąd się wzię­li­śmy, jak wyszli­śmy z przed­wiecz­nego błocka i wyewo­lu­owa­li­śmy w gatu­nek, który zdo­mi­no­wał pla­netę. Ale też wiele z nich nie­ocze­ki­wa­nie może ude­rzyć w nasze czułe struny.

Gdy­bym miał szansę cof­nąć się do moich szkol­nych cza­sów i coś zmie­nić w tam­tej rze­czy­wi­sto­ści – poza zmianą imion moich rodzi­ców, rzecz jasna – to z pew­no­ścią wybrał­bym inny instru­ment do nauki gry. Nie cho­dziło wcale o to, że byłem jedy­nym chło­pa­kiem gra­ją­cym na klar­ne­cie w czwar­tej, pią­tej, szó­stej, siód­mej, ósmej i dzie­wią­tej kla­sie (no dobrze, w każ­dym razie nie tylko o to). Czymś istot­niej­szym było to, że zawsze czu­łem się okrop­nie nie­zdar­nie, obsłu­gu­jąc wszyst­kie te przy­ci­ski, klapy i otwory klar­netu. Z pew­no­ścią powo­dem nie był brak zaan­ga­żo­wa­nia i nie­wy­star­cza­jąca liczba ćwi­czeń. Swoje kło­poty przy­pi­sy­wa­łem zbyt ela­stycz­nym sta­wom i nad­mier­nej rucho­mo­ści kciu­ków. Pod­czas gry na klar­ne­cie moje palce zgi­nały się i spla­tały, two­rząc tak szcze­gólne układy, że wciąż strze­lało mi w kost­kach i stale bolały mnie stawy. Z rzadka zda­rzało się też, że mój kciuk zasty­gał w dzi­wacz­nej pozy­cji i musia­łem użyć dru­giej ręki, by go uwol­nić. Moje palce naj­wy­raź­niej nie potra­fiły robić tego samego co palce moich kole­ża­nek klar­ne­ci­stek. Cóż, tłu­ma­czy­łem sobie, że po pro­stu odzie­dzi­czy­łem te pro­blemy po rodzi­cach, z całym dobro­dziej­stwem gene­tycz­nego inwen­ta­rza.

Po odej­ściu z orkie­stry nie mia­łem powodu, by zasta­na­wiać się dłu­żej, jaki jest zwią­zek mię­dzy manu­alną zręcz­no­ścią a uzdol­nie­niami muzycz­nymi, aż do momentu, gdy dekadę póź­niej pozna­łem histo­rię Nic­cola Paga­ni­niego, czło­wieka uta­len­to­wa­nego do tego stop­nia, że całe życie musiał zaprze­czać pogło­skom, jakoby swój talent zawdzię­czał temu, iż zaprze­dał duszę dia­błu. (W rodzin­nym mie­ście Paga­ni­niego Kościół odma­wiał jego pochówku jesz­cze kil­ka­dzie­siąt lat po śmierci arty­sty). Oka­zało się jed­nak, że muzyk zawarł pakt z DNA. Nie­mal na pewno cier­piał bowiem na cho­robę, która spra­wiła, że miał nie­praw­do­po­dob­nie wręcz ela­styczne palce. Jego tkanki łączne były do tego stop­nia roz­cią­gliwe, że potra­fił na przy­kład odwieść mały palec tak, że two­rzył kąt pro­sty z grzbie­tem dłoni (sami spró­buj­cie). Potra­fił też bar­dzo sze­roko roz­cza­pie­rzać palce, co jest wielce przy­datne w grze na skrzyp­cach. Moja domo­ro­sła hipo­teza o ludziach z „wro­dzo­nym” talen­tem (lub jego bra­kiem) do gry na danym instru­men­cie oka­zała się więc sen­sowna. I na tym powi­nie­nem był zakoń­czyć swoje śledz­two – ale drą­ży­łem dalej. Odkry­łem wów­czas, że zespół obja­wów, jakie wystę­po­wały u Paga­ni­niego, stał się też źró­dłem roz­ma­itych pro­ble­mów zdro­wot­nych, takich jak bóle sta­wów, słaby wzrok, płytki oddech i stałe zmę­cze­nie prze­śla­du­jące muzyka przez całe życie. Narze­ka­łem na sztyw­ność sta­wów pod­czas odby­wa­ją­cych się wcze­śnie rano prób naszej szkol­nej orkie­stry mar­szo­wej, ale Paga­nini musiał odwo­ły­wać nie­które kon­certy nawet u szczytu kariery, a w ostat­nich latach życia w ogóle nie mógł wystę­po­wać publicz­nie. W jego przy­padku zami­ło­wa­nie do muzyki zbie­gło się z ułom­no­ściami ciała. Potra­fił jed­nak owe ułom­no­ści obró­cić na swoją korzyść, wyku­wa­jąc los, o jakim można by tylko marzyć. Ale też te ułom­no­ści przy­spie­szyły jego śmierć. Paga­nini, tak jak każdy z nas, nie mógł nego­cjo­wać zapi­sów paktu, jaki zawarł z wła­snymi genami – i cóż, to one go stwo­rzyły, a potem uni­ce­stwiły.

Ale to nie była ostat­nia histo­ria, jaką pozna­łem dzięki DNA. Naukowcy po cza­sie roz­po­znali gene­tyczne cho­roby m.in. u Karola Dar­wina, Abra­hama Lin­colna i egip­skich fara­onów. Zajęli się także samym DNA, odkry­wa­jąc nie­zwy­kłe wła­sno­ści jego języka i jego zaska­ku­jące mate­ma­tyczne piękno. W grun­cie rze­czy dzięki temu, że podą­ża­łem ścieżką pełną ostrych zakrę­tów, którą obra­łem jesz­cze w mło­do­ści – zaczą­łem od gry w zespole muzycz­nym, a potem zaj­mo­wa­łem się bio­lo­gią, histo­rią, mate­ma­tyką, a w końcu, w szkole śred­niej, naukami spo­łecz­nymi – zaczą­łem dostrze­gać histo­rie z DNA w tle w naj­róż­niej­szych kon­tek­stach, łączą­cych czę­sto bar­dzo odle­głe od sie­bie dzie­dziny. To wła­śnie wokół DNA zbu­do­wane są opo­wie­ści o ludziach, któ­rzy prze­żyli wybu­chy bomb ato­mo­wych, i o odkryw­cach, któ­rych spo­tkała przed­wcze­sna śmierć w Ark­tyce. Ono prze­nika też opo­wie­ści o tym, jak nie­mal wygi­nął ludzki gatu­nek, a także o mat­kach, które prze­ka­zują nowo­twory swoim nie­na­ro­dzo­nym dzie­ciom. Współ­two­rzy rów­nież histo­rie, w któ­rych, tak jak w przy­padku Paga­ni­niego, nauka wyja­śnia sztukę, i takie, w któ­rych naukowcy odkry­wają ślady gene­tycz­nych defek­tów przed­sta­wi­cieli ary­sto­kra­cji na pod­sta­wie ich por­tre­tów – wów­czas to sztuka obja­śnia naukę.

Jedną z kwe­stii, jakich dowia­du­jemy się na lek­cjach bio­lo­gii i na którą ni­gdy nie zwra­camy szcze­gól­nej uwagi, jest nie­sły­chana dłu­gość czą­steczki DNA. Na co dzień DNA jest co prawda cia­sno upchane w maleń­kich prze­strze­niach rów­nie maleń­kich komó­rek, ale gdyby jego poje­dyn­czą czą­steczkę udało się roz­pro­sto­wać, oka­za­łoby się, że ma impo­nu­jącą dłu­gość. W nie­któ­rych komór­kach roślin­nych sięga nawet 100 metrów; gdyby roz­wi­nąć całe DNA zawarte w ludz­kim orga­ni­zmie, można by je roz­cią­gnąć od Słońca do Plu­tona i z powro­tem; gdyby zaś roz­wi­nąć DNA wszyst­kich orga­ni­zmów na Ziemi, wie­lo­krot­nie połą­czy­li­by­śmy jego nićmi krańce zna­nego nam wszech­świata. A zatem, im wię­cej czasu poświę­ca­łem na pozna­wa­nie nowych histo­rii z DNA w tle, tym wyraź­niej dostrze­ga­łem, że wła­ści­wość roz­wi­ja­nia się i prze­miesz­cza­nia w cza­sie jest cha­rak­te­ry­styczna tylko dla niego. Każda ludzka aktyw­ność odci­ska ślad w naszym DNA, a obok zapi­sów wią­żą­cych się w ten lub inny spo­sób z uzdol­nie­niami spor­to­wymi i muzycz­nymi czy makia­we­licz­nie prze­bie­głymi mikro­bami znaj­dziemy w nim też opo­wieść o tym, jak poja­wi­li­śmy się na Ziemi, oraz wytłu­ma­cze­nie tego, dla­czego jeste­śmy orga­ni­zmami peł­nymi absur­dów i jed­no­cze­śnie koroną stwo­rze­nia.

Mojej fascy­na­cji genami towa­rzy­szy też jed­nak inne odczu­cie: lęk. W cza­sie zbie­ra­nia mate­ria­łów do tej książki zde­cy­do­wa­łem się zba­dać wła­sne DNA, sta­ra­jąc się podejść do sprawy z dystan­sem mimo dość wyso­kiej ceny usługi (414 dola­rów). Zdaję sobie sprawę zarówno z róż­nych nie­do­stat­ków komer­cyj­nego bada­nia indy­wi­du­al­nych gene­tycz­nych pre­dys­po­zy­cji, jak i faktu, że nawet gdy od strony nauko­wej wszystko gra, to uzy­skana w ten spo­sób wie­dza nie musi być spe­cjal­nie przy­datna. Mogę się bowiem na przy­kład dowie­dzieć z takiego bada­nia, że mam zie­lone oczy, co i tak już odkry­łem, korzy­sta­jąc z lustra. Podob­nie mogę się prze­ko­nać, że nie­zbyt dobrze meta­bo­li­zuję kofe­inę, choć prze­cież dosko­nale zdaję sobie sprawę, że jak wypiję colę póź­nym wie­czo­rem, to mam poważne kło­poty z zaśnię­ciem. Do tego zaś trudno było trak­to­wać pro­ce­durę wysyłki wła­snego DNA poważ­nie. Pla­sti­kowa pro­bówka, z zatyczką w kolo­rze cukier­ko­wego poma­rań­czu, dotarła do mnie pocztą. Zgod­nie z instruk­cją mia­łem inten­syw­nie pocie­rać policzki, by od ich wewnętrz­nej czę­ści złusz­czyć tro­chę komó­rek nabłonka. Następ­nie nale­żało wypeł­nić śliną dwie trze­cie obję­to­ści pro­bówki. Zajęło mi to dzie­sięć minut, ponie­waż instruk­cja z pełną mocą gło­siła, że nie może to być byle jaka ślina. Miała być gęsta, naj­le­piej kon­sy­sten­cji syropu, i tak jak to jest z piwem z nale­waka, nie powinno w niej być zbyt dużo piany. Naza­jutrz ode­sła­łem swoje plwo­ciny, kar­miąc się nadzieją, że czeka na mnie jakieś cie­kawe odkry­cie zwią­zane z mym gene­tycz­nym dzie­dzic­twem. Żadna dodat­kowa reflek­sja nie naszła mnie aż do chwili, gdy reje­stru­jąc test online, prze­czy­ta­łem frag­ment o postę­po­wa­niu z infor­ma­cjami wraż­li­wymi bądź mogą­cymi wzbu­dzić obawy. Cho­dziło o to, że gdyby się oka­zało, iż ist­nieje zwięk­szone ryzyko zacho­ro­wa­nia na przy­kład na raka piersi, alzhe­imera albo jesz­cze inne cho­roby – już sama myśl o nich napawa nas nie­po­ko­jem – ist­niała moż­li­wość ukry­cia tej infor­ma­cji, także przed samym bada­nym. Wystar­czyło zazna­czyć odpo­wied­nie okienko i można było pozo­stać nie­świa­do­mym tych cho­rób. Przy okienku z cho­robą Par­kin­sona tar­gnęła mną spora wąt­pli­wość. Jedno z moich naj­wcze­śniej­szych wspo­mnień, w dodatku to naj­gor­sze, jest bowiem zwią­zane z tym, jak prze­cho­dzi­łem przez kory­tarz w rodzin­nym domu i ujrza­łem mojego dziadka, który doży­wał swo­ich dni dotknięty wła­śnie tym scho­rze­niem.

Kiedy mój ojciec był dora­sta­ją­cym chło­pa­kiem, ludzie czę­sto mówili, że jest bar­dzo podobny do swo­jego ojca. Potem to samo sły­sza­łem o sobie. Kiedy więc zakra­dłem się do pokoju dziadka i ujrza­łem bia­ło­włosą wer­sję swo­jego ojca, leżącą w łóżku z meta­lową porę­czą ochronną, ujrza­łem też w pew­nym sen­sie sie­bie. W pokoju domi­no­wała biel – takiego koloru były ściany, dywan i pościel oraz wią­zana z tyłu koszula nocna. Dzia­dek wychy­lił się tak bar­dzo, że nie­mal wypadł, jego koszula była luźna, a włosy zwie­szały się ku pod­ło­dze.

Nie jestem pewien, czy mnie dostrzegł, ale gdy zawa­ha­łem się w progu, zaczął się trząść i jęk­nął drżą­cym gło­sem. Dzia­dek w pew­nym sen­sie miał szczę­ście, moja bab­cia była bowiem pie­lę­gniarką i zaj­mo­wała się nim w domu, a dzieci zaglą­dały do niego regu­lar­nie. Jed­nak wów­czas bar­dzo już pod­upadł na zdro­wiu pod wzglę­dem men­tal­nym i fizycz­nym. Naj­bar­dziej utkwiła mi w pamięci gęsta strużka śliny „kiwa­jąca się” na jego bro­dzie, z pew­no­ścią pełna DNA. Mia­łem wów­czas pięć lat i nie­wiele z tego wszyst­kiego rozu­mia­łem. Do dziś mi jed­nak wstyd, że czym prę­dzej stam­tąd ucie­kłem.

Teraz zaś obcy ludzie – a co gor­sza, ja sam – mieli zoba­czyć, czy samo­po­wie­la­jące się czą­steczki, które mogły wywo­łać cho­robę Par­kin­sona u mojego dziadka, czają się także w moich komór­kach. Ist­niała spora szansa, że nie. Liczba genów pocho­dzą­cych od dziadka została roz­wod­niona prze­cież genami babci ze strony taty, a jego geny roz­wod­niła swo­imi Jean, moja mama. Ale oczy­wi­ście ist­niała cał­kiem realna moż­li­wość, że jed­nak je otrzy­ma­łem. Byłem gotów sta­wić czoła infor­ma­cji o ryzyku dowol­nej innej cho­roby neu­ro­de­ge­ne­ra­cyj­nej czy nowo­tworu. Ale cho­roby Par­kin­sona – nie. Zazna­czy­łem więc odpo­wied­nie okienko.

Oso­bi­ste doświad­cze­nia, takie jak opi­sane wyżej, są w rów­nym stop­niu czę­ścią gene­tyki jak to, co doty­czy daw­nych dzie­jów – a może nawet w więk­szym, bo prze­cież każdy z nas ma jakąś wła­sną histo­rię zapi­saną w genach. Dla­tego zebrane tu opo­wie­ści wykra­czają poza opisy prze­szło­ści i łączą się z teraź­niej­szo­ścią, a nawet doty­czą przy­szło­ści. Roz­wój gene­tyki i zmiany, jakie przy­nie­sie, porów­ny­wano już do nad­cią­ga­ją­cej mor­skiej fali, potęż­nej i nie­moż­li­wej do powstrzy­ma­nia. Ale kon­se­kwen­cje jej roz­woju nie poja­wią się w postaci tsu­nami, lecz raczej w for­mie drob­nych falek nad­cho­dzą­cych jedna po dru­giej. Takie wła­śnie malut­kie poje­dyn­cze fale zwia­stują przy­pływ. A jed­nak woda dotrze do nas bez względu na to, w któ­rym miej­scu plaży sta­niemy.

Możemy wszak przy­go­to­wać się na nadej­ście przy­pływu. W opi­nii wielu bada­czy obec­nie nauki o DNA zastą­piły dawną nar­ra­cję, ujmu­jącą ludzką egzy­sten­cję przez pry­zmat roz­woju cywi­li­za­cji Zachodu. Zro­zu­mie­nie taj­ni­ków dzia­ła­nia DNA może pomóc nam lepiej pojąć, skąd się wzię­li­śmy oraz jak działa nasze ciało i umysł. Pozna­nie ogra­ni­czeń doty­czą­cych DNA może z kolei uła­twić nam zro­zu­mie­nie, dla­czego cza­sem nasze ciało i umysł nie dzia­łają jak należy. Wyzwa­niem o podob­nej skali jest zaję­cie sta­no­wi­ska wobec tego, co „mówi” nam DNA (lub czego nie mówi) na temat płci i rasy, a także kwe­stii, czy inte­li­gen­cja lub skłon­ność do agre­sji mają pod­łoże gene­tyczne, czy raczej zależą od śro­do­wi­ska. Będziemy musieli też zde­cy­do­wać, czy zaufać myśli­cie­lom, któ­rzy przy­zna­jąc, że wciąż nie wiemy wszyst­kiego o dzia­ła­niu DNA, z zapa­łem mówią o moż­li­wo­ści, a nawet obo­wiązku ulep­sza­nia dorobku czte­rech miliar­dów lat bio­lo­gii. Z tej per­spek­tywy naj­waż­niej­szą opo­wie­ścią doty­czącą DNA może być ta, która koń­czy się kon­klu­zją, że oto nasz gatu­nek prze­trwał na tyle długo, że zyskał (czy­sto poten­cjalną) moż­li­wość zapa­no­wa­nia nad wła­snymi genami.

Wiele zagad­nień opi­sa­nych w tej książce wciąż jest w fazie two­rze­nia, a każdy roz­dział _Dziw­nych przy­pad­ków naszego DNA_ przy­nosi odpo­wiedź na jedno klu­czowe pyta­nie. Główna opo­wieść zaczyna się od naro­dzin mikro­or­ga­ni­zmów w odle­głej prze­szło­ści, następ­nie doty­czy naszych zwie­rzę­cych przod­ków, w tym zwłasz­cza innych naczel­nych i homi­ni­dów, takich jak nean­der­tal­czycy, a koń­czy na poja­wie­niu się czło­wieka współ­cze­snego, wraz z jego kwie­ci­stym języ­kiem i prze­ro­śnię­tym mózgiem. W miarę zbli­ża­nia się do fina­ło­wego roz­działu odpo­wie­dzi na kolejne pyta­nia stają się jed­nak coraz bar­dziej otwarte. Poja­wiają się nie­ja­sno­ści – na czele z kwe­stią, do czego dopro­wa­dzi wielki eks­pe­ry­ment ludz­ko­ści z wywra­ca­niem do góry nogami wszyst­kiego, co wiemy o DNA.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Witaj w ostat­niej czę­ści książki! Zebra­łem tu róż­nego rodzaju uwagi, dygre­sje, dopo­wie­dze­nia i wyja­śnie­nia odno­szące się do frag­men­tów tek­stu ozna­czo­nych odno­śni­kami. Z przy­pi­sami możesz zapo­zna­wać się poje­dyn­czo, pod­czas lek­tury, lub czy­tać wszyst­kie za jed­nym zama­chem, trak­tu­jąc całą tę część jak posło­wie.
Pierw­szy przy­pis to krót­kie powtó­rze­nie praw Men­dla. Jeśli je znasz, możesz od razu prze­sko­czyć dalej. Ale nie pomiń reszty, bo jest tu cała masa pikant­nych szcze­gó­łów – obie­cuję.
Mała powtórka: Men­del zaj­mo­wał się cechami domi­nu­ją­cymi (jak dłu­gie łodygi, A) oraz rece­syw­nymi (krót­kie łodygi, a).Każda roślina i każde zwie­rzę mają w swo­ich komór­kach dwie kopie danego genu, po jed­nej od mamy i taty. Kiedy więc Men­del krzy­żo­wał roślinę AA rośliną aa (poni­żej, po lewej), rośliny potomne miały iden­tyczny układ cech (Aa) i tym samym wszyst­kie też miały wyso­kie łodygi (ponie­waż A domi­nuje nad a).

Kiedy jed­nak Men­del krzy­żo­wał uzy­skane wcze­śniej rośliny potomne (Aa), doświad­cze­nie nabie­rało rumień­ców. Każda roślina o geno­ty­pie Aa może prze­ka­zać potom­nej albo A, albo a; taka krzy­żówka dawała więc potom­stwo o czte­rech (wła­ści­wie trzech) geno­ty­pach: AA, Aa, aA, aa. Rośliny o pierw­szych geno­ty­pach miały dłu­gie łodygi, ale te o geno­ty­pie aa – krót­kie. Stąd wła­śnie wziął się współ­czyn­nik 3:1. I żeby nie było wąt­pli­wo­ści: cho­dzi o ogólną zasadę – ten sam współ­czyn­nik otrzy­ma­li­by­śmy nie tylko w wypadku gro­chu, lecz także innych roślin i zwie­rząt.
Z kolej­nym stan­dar­do­wym współ­czyn­ni­kiem men­dlow­skim mamy do czy­nie­nia, gdy krzy­żu­jemy rośliny Aa z aa. Połowa potom­stwa ma w tym wypadku geno­typ aa, cecha domi­nu­jąca ujaw­nia się zaś u dru­giej połowy (Aa).

Współ­czyn­nik 1:1 szcze­gól­nie czę­sto wystę­puje w histo­rii gene­tycz­nej rodzin, u któ­rych dana cecha domi­nu­jąca A jest rzadka lub poja­wia się spon­ta­nicz­nie wsku­tek muta­cji, w takim wypadku bowiem rzadko wystę­pu­jące Aa krzy­żuje się z czę­stym aa.
Ogól­nie rzecz bio­rąc, współ­czyn­niki 3:1 oraz 1:1 cią­gle na różne spo­soby dają o sobie znać w gene­tyce kla­sycz­nej. Cie­ka­wostka – pierw­szy rece­sywny gen u ludzi ziden­ty­fi­ko­wano w 1902 roku, a jego wystę­po­wa­nie pro­wa­dziło do czar­nego zabar­wie­nia moczu. Trzy lata póź­niej namie­rzono pierw­szy gen domi­nu­jący, powo­du­jący zra­sta­nie i nie­do­ro­zwój pal­ców.

2.

Szcze­góły doty­czące życia pry­wat­nego Brid­gesa opi­sano w książce _Lords of the Fly_ Roberta Koh­lera.

3.

Okre­śle­nie sfor­mu­ło­wane przez bio­loga Juliana Hux­leya (dosłow­nie: _eclipse of Dar­wi­nism_), odno­szące się do okresu poprze­dza­ją­cego powsta­nie nowo­cze­snej syn­tezy ewo­lu­cyj­nej (przyp. tłum.).

4.

W mło­do­ści, w latach 30. XIX wieku, Dar­win prze­ko­nał swo­jego kuzyna Fran­cisa Gal­tona, by ten rzu­cił stu­dia medyczne i zajął się mate­ma­tyką. Póź­niejsi obrońcy Dar­wina musieli z pew­no­ścią wie­lo­krot­nie żało­wać, że tak się stało, ponie­waż to wła­śnie pio­nier­skie prace doty­czące sta­ty­styki i krzy­wych dzwo­no­wych – a także uparta argu­men­ta­cja Gal­tona, opie­ra­ją­cego się na tych danych – naj­sil­niej ude­rzyły w repu­ta­cję Dar­wina.
Jak opi­sano to dokład­niej w książce _A Guinea Pig’s History of Bio­logy_, Gal­ton pozy­skał sporo danych istot­nych dla jego krzy­wych w typowy dla niego, dość eks­cen­tryczny spo­sób pod­czas mię­dzy­na­ro­do­wej wystawy zdro­wia zor­ga­ni­zo­wa­nej w Lon­dy­nie w 1884 roku. Zwie­dza­jący, prze­cha­dza­jąc się mię­dzy sta­no­wi­skami, przy któ­rych pre­zen­to­wano różne cie­ka­wostki doty­czące higieny i ście­ków, raczyli się mię­to­wymi jule­pami, ara­kiem oraz kumy­sem i coraz lepiej się bawili. Gal­ton też przy­go­to­wał swoje sta­no­wi­sko i zawzię­cie oce­niał wzrost, wzrok i słuch pod­pi­tych Angli­ków. Badał też ich siłę pod­czas udziału w kilku odpu­sto­wych kon­ku­ren­cjach, pole­ga­ją­cych na wal­nię­ciu lub ści­ska­niu róż­nych przy­rzą­dów, co jed­nak oka­zało się znacz­nie trud­niej­sze, niż przy­pusz­czał: dur­nie, któ­rzy nie rozu­mieli zasady dzia­ła­nia tychże urzą­dzeń, cią­gle je psuli, a inni popi­sy­wali się tylko przed dziew­czę­tami. Pano­wał bar­dzo odpu­stowy nastrój, choć aku­rat Gal­ton kiep­sko się bawił; po cza­sie stwier­dził, że „dur­nota i upór” zwie­dza­ją­cych „były wręcz nie­wia­ry­godne”. Jed­nak, tak jak zapla­no­wał, pozy­skał wystar­cza­jąco dużo danych, by potwier­dzić, że roz­kład róż­nych ludz­kich cech także przy­po­mina krzywą dzwo­nową. Utwier­dziło go to w prze­ko­na­niu, że wła­śnie on, a nie kuzyn Karol, naprawdę poj­muje, jak działa ewo­lu­cja i że drobne zmiany nie odgry­wają w niej istot­nej roli.
Ale nie był to też pierw­szy raz, gdy Gal­ton pomie­szał szyki Dar­wi­nowi. Ten drugi wie­dział bowiem, zapewne już od opu­bli­ko­wa­nia dzieła _O powsta­wa­niu gatun­ków_, że jego teo­ria ma pewien słaby punkt. Ewo­lu­cja drogą doboru natu­ral­nego wymaga, by stwo­rze­nia dzie­dzi­czyły korzystne cechy, nikt jed­nak (poza pew­nym mało zna­nym mni­chem) nie miał wów­czas poję­cia, jak to się odbywa. Ostat­nie swoje lata Dar­win spę­dził więc na roz­wi­ja­niu teo­rii pan­ge­nezy, która miała to obja­śniać.
Zgod­nie z teo­rią pan­ge­nezy każdy narząd i koń­czyna wytwa­rzają swoje małe zaczątki, tzw. gem­mule. Krążą one w orga­ni­zmie, prze­no­sząc infor­ma­cje zarówno o cechach wro­dzo­nych (natura), jak i naby­tych w trak­cie życia (śro­do­wi­sko). Następ­nie gem­mule są odfil­tro­wy­wane w gona­dach, a kopu­la­cja umoż­li­wia ich połą­cze­nie się na podo­bień­stwo dwóch zle­wa­ją­cych się ze sobą kro­pli (męskiej i żeń­skiej).
Teo­ria ta, choć błędna, była cał­kiem ele­gancka. Kiedy więc Gal­ton zapla­no­wał rów­nie ele­gancki eks­pe­ry­ment mający na celu namie­rze­nie gem­muli u kró­li­ków, Dar­win wspie­rał tę ini­cja­tywę. Ale jego nadzieje szybko pry­sły. Gal­ton zało­żył, że jeśli gem­mule istot­nie krążą wewnątrz orga­ni­zmów, robią to wraz z krwią. Zaczął więc prze­pro­wa­dzać trans­fu­zje krwi mię­dzy czar­nymi, bia­łymi i srebr­nymi dłu­go­uchami, licząc, że te potem, gdy już zaczną się ze sobą krzy­żo­wać, doro­bią się nakra­pia­nego potom­stwa. Jed­nak mimo lat prób było widać czarno na bia­łym, że teo­ria pan­ge­nezy się nie spraw­dza, nie naro­dził się bowiem ani jeden kró­lik o mie­sza­ni­nie odpo­wied­nich cech. Gal­ton opu­bli­ko­wał wów­czas pracę, w któ­rej zasu­ge­ro­wał, że gem­mule nie ist­nieją, co spra­wiło, że spo­kojny zwy­kle Dar­win wpadł w szał. Obaj męż­czyźni wymie­niali wcze­śniej miłe listy na tematy oso­bi­ste i naukowe, czę­sto wza­jem­nie chwa­ląc swoje pomy­sły. Tym razem jed­nak Dar­win wyżył się na Gal­tonie, z gnie­wem zauwa­ża­jąc, że ni­gdy nie wspo­mi­nał, jakoby gem­mule miały krą­żyć we krwi, więc wyniki doświad­czeń z trans­fu­zjami u kró­li­ków kom­plet­nie o niczym nie świad­czą.
Poza tym, że było w tym sporo obłudy – Dar­win nie wspo­mniał też jakoś ni­gdy, gdy Gal­ton pro­wa­dził swoje doświad­cze­nie, że krew nie jest dobrym środ­kiem trans­portu gem­muli – twórca teo­rii ewo­lu­cji oszu­ki­wał rów­nież samego sie­bie. Doświad­cze­nie Gal­tona prze­kre­śliło za jed­nym zama­chem kon­cep­cję gem­muli i całą teo­rię pan­ge­nezy.

5.

Zwią­zane z płcią cechy rece­sywne, takie jak te wspo­mniane w tek­ście, poja­wiają się czę­ściej u sam­ców niż u samic z pro­stego powodu. Samica XX posia­da­jąca rzadko wystę­pu­jący allel genu bia­łego koloru oczu nie­mal na pewno będzie miała drugi allel, czer­wo­nych oczu, na dru­gim chro­mo­so­mie X. Ponie­waż czer­wony kolor oczu to cecha domi­nu­jąca, biały się nie ujawni. Jeśli jed­nak samiec (XY) otrzyma chro­mo­som X z wer­sją genu bia­łych oczu, to dzia­ła­nie genu będzie się mogło uwi­docz­nić. Gene­tycy nazy­wają samice posia­da­jące na jed­nym z chro­mo­somów rece­sywną wer­sję genu jego „nosi­ciel­kami” – prze­ka­zują ją one poło­wie swo­ich dzieci. U ludzi przy­kła­dem tego rodzaju cech sprzę­żo­nych z płcią jest hemo­fi­lia, a także śle­pota barw (jej odmiana wystę­po­wała na przy­kład u Stur­te­vanta).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: