Dziwne przypadki naszego DNA. Opowieści o miłości, wojnie i geniuszu zapisane w naszych genach - ebook
Dziwne przypadki naszego DNA. Opowieści o miłości, wojnie i geniuszu zapisane w naszych genach - ebook
Sam Kean, autor obdarzony wyjątkowym talentem do snucia fascynujących opowieści o nauce, tym razem zabiera nas w niezwykły świat genetyki i DNA…
W Dziwnych przypadkach naszego DNA znajdziesz zarówno całkiem nieznane fakty i historie, jak i te, o których myślałeś, że je znasz (dopóki o nich tu nie przeczytałeś).
• Czy Paganini rzeczywiście sprzedał duszę diabłu?
• Czy można przetrwać dwa wybuchy atomowe i dożyć później starości?
• Dlaczego pod żadnym pozorem nie możemy jeść wątroby niedźwiedzia polarnego, a niedźwiedź naszą jak najbardziej?
• Ile zmutowanych owocówek zmieści się w kradzionej butelce po mleku?
• Czym różni się krew męczennika od moczu nietoperza? (Spoiler: smakiem).
DNA to nasze dobrodziejstwo i przekleństwo. To kapsuła czasu, w której zapisano historię ewolucji człowieka, i pierwsza przyczyna wszystkich naszych dążeń i starań (wszak liczą się tylko samolubne geny… a może jednak nie?). Sam Kean jak nikt inny przybliża działanie potężnego mechanizmu, jakim jest genetyka, a jego opowieści i anegdoty pochłania się po prostu jednym tchem.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-161-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Właściwie mogę napisać o tym od razu w pierwszym akapicie. To książka o DNA – o ujawnianiu opowieści zapisanych w nim przed tysiącami, a nawet milionami lat. To rzecz o tym, jak wykorzystujemy DNA do wyjaśniania zagadek dotyczących ludzkości, o których jeszcze niedawno sądziliśmy, że klucze do ich rozwiązania utraciliśmy bezpowrotnie. I tak, zdecydowałem się ją napisać, mimo że mój tata ma na imię Gene. Zresztą mama podobnie. Gene i Jean. Gene Kean i Jean Kean. Imiona moich rodziców przez lata były powodem do żartów. I nie chodziło tylko o ich absurdalne brzmienie: każde moje potknięcie i słabostkę można było przypisać „moim genom”, a gdy zdarzyło mi się zrobić coś szczególnie idiotycznego, dowcipkowano, że „geny mnie do tego zmusiły”. Świadomość, że aby przekazać geny, moi rodzice musieli uprawiać seks, nie ułatwiała sprawy. Docinki pod moim adresem były więc niejako podwójnie uszczypliwe, a ja znajdowałem się na z góry przegranej pozycji.
Zmierzam do tego, że bardzo się obawiałem zajęć, na których omawiano kwestie genów i DNA, ponieważ wiedziałem, że dwie sekundy po odwróceniu się do tablicy nauczyciela rozlegną się żarciki. A jeśli nawet w takich sytuacjach nikt nic nie mówił, to mogłem mieć pewność, że ktoś już coś złośliwego sobie _pomyślał_. Swego rodzaju odruch Pawłowa występował u mnie przez długi czas, nawet – czy może raczej: szczególnie – gdy zaczęło do mnie docierać, jaką mocą obdarzone jest DNA. Dopiero w szkole średniej przestałem się przejmować drwinami, ale słowo _gen_ wciąż wywoływało we mnie mieszaninę różnorakich emocji.
Mimo wszystkich tych doświadczeń DNA mnie fascynuje. Nie ma drugiej tak odważnej dziedziny naukowej jak genetyka, żadna inna dyscyplina bowiem nie obiecuje w przyszłości przełomu o porównywalnej skali. I wcale nie chodzi mi tu o nowe lekarstwa ani terapie, o obietnice, które, jakże często, okazują się na wyrost. Badania nad DNA tchnęły nowe życie we wszystkie dziedziny biologii i zmieniły nauki o człowieku. Choć jednocześnie, gdy tylko naukowcy zaczynają bardziej szczegółowo zajmować się podstawami naszej biologii, instynktownie rodzą się w nas obiekcje – nie chcemy być redukowani do DNA. Kiedy zaś niektórzy zaczynają mówić o ingerowaniu w nasze biologiczne podstawy, zaczynamy się bać.
DNA stało się też potężnym narzędziem badania przeszłości: z pewnej perspektywy biologia może być historią. Tylko w ciągu ostatniej dekady genetycy odkryli niezliczenie wiele opowieści na miarę tekstów biblijnych, ujawnili szczegóły, które wydawały się niemożliwe do poznania – czy to z powodu upływu czasu, czy z braku wystarczającej liczby skamieniałości i dowodów antropologicznych. Okazało się jednak, że wiedzę o nich cały czas nosiliśmy w sobie, w miliardach ksiąg pilnie kopiowanych każdej godziny i każdego dnia przez maleńkich komórkowych skrybów. Ksiąg cierpliwie czekających przez długie biologiczne wieki ciemne na to, aż poznamy reguły języka, w jakim je spisano. Wśród przedstawionych w nich historii znajdziemy wyjaśnienie, skąd się wzięliśmy, jak wyszliśmy z przedwiecznego błocka i wyewoluowaliśmy w gatunek, który zdominował planetę. Ale też wiele z nich nieoczekiwanie może uderzyć w nasze czułe struny.
Gdybym miał szansę cofnąć się do moich szkolnych czasów i coś zmienić w tamtej rzeczywistości – poza zmianą imion moich rodziców, rzecz jasna – to z pewnością wybrałbym inny instrument do nauki gry. Nie chodziło wcale o to, że byłem jedynym chłopakiem grającym na klarnecie w czwartej, piątej, szóstej, siódmej, ósmej i dziewiątej klasie (no dobrze, w każdym razie nie tylko o to). Czymś istotniejszym było to, że zawsze czułem się okropnie niezdarnie, obsługując wszystkie te przyciski, klapy i otwory klarnetu. Z pewnością powodem nie był brak zaangażowania i niewystarczająca liczba ćwiczeń. Swoje kłopoty przypisywałem zbyt elastycznym stawom i nadmiernej ruchomości kciuków. Podczas gry na klarnecie moje palce zginały się i splatały, tworząc tak szczególne układy, że wciąż strzelało mi w kostkach i stale bolały mnie stawy. Z rzadka zdarzało się też, że mój kciuk zastygał w dziwacznej pozycji i musiałem użyć drugiej ręki, by go uwolnić. Moje palce najwyraźniej nie potrafiły robić tego samego co palce moich koleżanek klarnecistek. Cóż, tłumaczyłem sobie, że po prostu odziedziczyłem te problemy po rodzicach, z całym dobrodziejstwem genetycznego inwentarza.
Po odejściu z orkiestry nie miałem powodu, by zastanawiać się dłużej, jaki jest związek między manualną zręcznością a uzdolnieniami muzycznymi, aż do momentu, gdy dekadę później poznałem historię Niccola Paganiniego, człowieka utalentowanego do tego stopnia, że całe życie musiał zaprzeczać pogłoskom, jakoby swój talent zawdzięczał temu, iż zaprzedał duszę diabłu. (W rodzinnym mieście Paganiniego Kościół odmawiał jego pochówku jeszcze kilkadziesiąt lat po śmierci artysty). Okazało się jednak, że muzyk zawarł pakt z DNA. Niemal na pewno cierpiał bowiem na chorobę, która sprawiła, że miał nieprawdopodobnie wręcz elastyczne palce. Jego tkanki łączne były do tego stopnia rozciągliwe, że potrafił na przykład odwieść mały palec tak, że tworzył kąt prosty z grzbietem dłoni (sami spróbujcie). Potrafił też bardzo szeroko rozczapierzać palce, co jest wielce przydatne w grze na skrzypcach. Moja domorosła hipoteza o ludziach z „wrodzonym” talentem (lub jego brakiem) do gry na danym instrumencie okazała się więc sensowna. I na tym powinienem był zakończyć swoje śledztwo – ale drążyłem dalej. Odkryłem wówczas, że zespół objawów, jakie występowały u Paganiniego, stał się też źródłem rozmaitych problemów zdrowotnych, takich jak bóle stawów, słaby wzrok, płytki oddech i stałe zmęczenie prześladujące muzyka przez całe życie. Narzekałem na sztywność stawów podczas odbywających się wcześnie rano prób naszej szkolnej orkiestry marszowej, ale Paganini musiał odwoływać niektóre koncerty nawet u szczytu kariery, a w ostatnich latach życia w ogóle nie mógł występować publicznie. W jego przypadku zamiłowanie do muzyki zbiegło się z ułomnościami ciała. Potrafił jednak owe ułomności obrócić na swoją korzyść, wykuwając los, o jakim można by tylko marzyć. Ale też te ułomności przyspieszyły jego śmierć. Paganini, tak jak każdy z nas, nie mógł negocjować zapisów paktu, jaki zawarł z własnymi genami – i cóż, to one go stworzyły, a potem unicestwiły.
Ale to nie była ostatnia historia, jaką poznałem dzięki DNA. Naukowcy po czasie rozpoznali genetyczne choroby m.in. u Karola Darwina, Abrahama Lincolna i egipskich faraonów. Zajęli się także samym DNA, odkrywając niezwykłe własności jego języka i jego zaskakujące matematyczne piękno. W gruncie rzeczy dzięki temu, że podążałem ścieżką pełną ostrych zakrętów, którą obrałem jeszcze w młodości – zacząłem od gry w zespole muzycznym, a potem zajmowałem się biologią, historią, matematyką, a w końcu, w szkole średniej, naukami społecznymi – zacząłem dostrzegać historie z DNA w tle w najróżniejszych kontekstach, łączących często bardzo odległe od siebie dziedziny. To właśnie wokół DNA zbudowane są opowieści o ludziach, którzy przeżyli wybuchy bomb atomowych, i o odkrywcach, których spotkała przedwczesna śmierć w Arktyce. Ono przenika też opowieści o tym, jak niemal wyginął ludzki gatunek, a także o matkach, które przekazują nowotwory swoim nienarodzonym dzieciom. Współtworzy również historie, w których, tak jak w przypadku Paganiniego, nauka wyjaśnia sztukę, i takie, w których naukowcy odkrywają ślady genetycznych defektów przedstawicieli arystokracji na podstawie ich portretów – wówczas to sztuka objaśnia naukę.
Jedną z kwestii, jakich dowiadujemy się na lekcjach biologii i na którą nigdy nie zwracamy szczególnej uwagi, jest niesłychana długość cząsteczki DNA. Na co dzień DNA jest co prawda ciasno upchane w maleńkich przestrzeniach równie maleńkich komórek, ale gdyby jego pojedynczą cząsteczkę udało się rozprostować, okazałoby się, że ma imponującą długość. W niektórych komórkach roślinnych sięga nawet 100 metrów; gdyby rozwinąć całe DNA zawarte w ludzkim organizmie, można by je rozciągnąć od Słońca do Plutona i z powrotem; gdyby zaś rozwinąć DNA wszystkich organizmów na Ziemi, wielokrotnie połączylibyśmy jego nićmi krańce znanego nam wszechświata. A zatem, im więcej czasu poświęcałem na poznawanie nowych historii z DNA w tle, tym wyraźniej dostrzegałem, że właściwość rozwijania się i przemieszczania w czasie jest charakterystyczna tylko dla niego. Każda ludzka aktywność odciska ślad w naszym DNA, a obok zapisów wiążących się w ten lub inny sposób z uzdolnieniami sportowymi i muzycznymi czy makiawelicznie przebiegłymi mikrobami znajdziemy w nim też opowieść o tym, jak pojawiliśmy się na Ziemi, oraz wytłumaczenie tego, dlaczego jesteśmy organizmami pełnymi absurdów i jednocześnie koroną stworzenia.
Mojej fascynacji genami towarzyszy też jednak inne odczucie: lęk. W czasie zbierania materiałów do tej książki zdecydowałem się zbadać własne DNA, starając się podejść do sprawy z dystansem mimo dość wysokiej ceny usługi (414 dolarów). Zdaję sobie sprawę zarówno z różnych niedostatków komercyjnego badania indywidualnych genetycznych predyspozycji, jak i faktu, że nawet gdy od strony naukowej wszystko gra, to uzyskana w ten sposób wiedza nie musi być specjalnie przydatna. Mogę się bowiem na przykład dowiedzieć z takiego badania, że mam zielone oczy, co i tak już odkryłem, korzystając z lustra. Podobnie mogę się przekonać, że niezbyt dobrze metabolizuję kofeinę, choć przecież doskonale zdaję sobie sprawę, że jak wypiję colę późnym wieczorem, to mam poważne kłopoty z zaśnięciem. Do tego zaś trudno było traktować procedurę wysyłki własnego DNA poważnie. Plastikowa probówka, z zatyczką w kolorze cukierkowego pomarańczu, dotarła do mnie pocztą. Zgodnie z instrukcją miałem intensywnie pocierać policzki, by od ich wewnętrznej części złuszczyć trochę komórek nabłonka. Następnie należało wypełnić śliną dwie trzecie objętości probówki. Zajęło mi to dziesięć minut, ponieważ instrukcja z pełną mocą głosiła, że nie może to być byle jaka ślina. Miała być gęsta, najlepiej konsystencji syropu, i tak jak to jest z piwem z nalewaka, nie powinno w niej być zbyt dużo piany. Nazajutrz odesłałem swoje plwociny, karmiąc się nadzieją, że czeka na mnie jakieś ciekawe odkrycie związane z mym genetycznym dziedzictwem. Żadna dodatkowa refleksja nie naszła mnie aż do chwili, gdy rejestrując test online, przeczytałem fragment o postępowaniu z informacjami wrażliwymi bądź mogącymi wzbudzić obawy. Chodziło o to, że gdyby się okazało, iż istnieje zwiększone ryzyko zachorowania na przykład na raka piersi, alzheimera albo jeszcze inne choroby – już sama myśl o nich napawa nas niepokojem – istniała możliwość ukrycia tej informacji, także przed samym badanym. Wystarczyło zaznaczyć odpowiednie okienko i można było pozostać nieświadomym tych chorób. Przy okienku z chorobą Parkinsona targnęła mną spora wątpliwość. Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień, w dodatku to najgorsze, jest bowiem związane z tym, jak przechodziłem przez korytarz w rodzinnym domu i ujrzałem mojego dziadka, który dożywał swoich dni dotknięty właśnie tym schorzeniem.
Kiedy mój ojciec był dorastającym chłopakiem, ludzie często mówili, że jest bardzo podobny do swojego ojca. Potem to samo słyszałem o sobie. Kiedy więc zakradłem się do pokoju dziadka i ujrzałem białowłosą wersję swojego ojca, leżącą w łóżku z metalową poręczą ochronną, ujrzałem też w pewnym sensie siebie. W pokoju dominowała biel – takiego koloru były ściany, dywan i pościel oraz wiązana z tyłu koszula nocna. Dziadek wychylił się tak bardzo, że niemal wypadł, jego koszula była luźna, a włosy zwieszały się ku podłodze.
Nie jestem pewien, czy mnie dostrzegł, ale gdy zawahałem się w progu, zaczął się trząść i jęknął drżącym głosem. Dziadek w pewnym sensie miał szczęście, moja babcia była bowiem pielęgniarką i zajmowała się nim w domu, a dzieci zaglądały do niego regularnie. Jednak wówczas bardzo już podupadł na zdrowiu pod względem mentalnym i fizycznym. Najbardziej utkwiła mi w pamięci gęsta strużka śliny „kiwająca się” na jego brodzie, z pewnością pełna DNA. Miałem wówczas pięć lat i niewiele z tego wszystkiego rozumiałem. Do dziś mi jednak wstyd, że czym prędzej stamtąd uciekłem.
Teraz zaś obcy ludzie – a co gorsza, ja sam – mieli zobaczyć, czy samopowielające się cząsteczki, które mogły wywołać chorobę Parkinsona u mojego dziadka, czają się także w moich komórkach. Istniała spora szansa, że nie. Liczba genów pochodzących od dziadka została rozwodniona przecież genami babci ze strony taty, a jego geny rozwodniła swoimi Jean, moja mama. Ale oczywiście istniała całkiem realna możliwość, że jednak je otrzymałem. Byłem gotów stawić czoła informacji o ryzyku dowolnej innej choroby neurodegeneracyjnej czy nowotworu. Ale choroby Parkinsona – nie. Zaznaczyłem więc odpowiednie okienko.
Osobiste doświadczenia, takie jak opisane wyżej, są w równym stopniu częścią genetyki jak to, co dotyczy dawnych dziejów – a może nawet w większym, bo przecież każdy z nas ma jakąś własną historię zapisaną w genach. Dlatego zebrane tu opowieści wykraczają poza opisy przeszłości i łączą się z teraźniejszością, a nawet dotyczą przyszłości. Rozwój genetyki i zmiany, jakie przyniesie, porównywano już do nadciągającej morskiej fali, potężnej i niemożliwej do powstrzymania. Ale konsekwencje jej rozwoju nie pojawią się w postaci tsunami, lecz raczej w formie drobnych falek nadchodzących jedna po drugiej. Takie właśnie malutkie pojedyncze fale zwiastują przypływ. A jednak woda dotrze do nas bez względu na to, w którym miejscu plaży staniemy.
Możemy wszak przygotować się na nadejście przypływu. W opinii wielu badaczy obecnie nauki o DNA zastąpiły dawną narrację, ujmującą ludzką egzystencję przez pryzmat rozwoju cywilizacji Zachodu. Zrozumienie tajników działania DNA może pomóc nam lepiej pojąć, skąd się wzięliśmy oraz jak działa nasze ciało i umysł. Poznanie ograniczeń dotyczących DNA może z kolei ułatwić nam zrozumienie, dlaczego czasem nasze ciało i umysł nie działają jak należy. Wyzwaniem o podobnej skali jest zajęcie stanowiska wobec tego, co „mówi” nam DNA (lub czego nie mówi) na temat płci i rasy, a także kwestii, czy inteligencja lub skłonność do agresji mają podłoże genetyczne, czy raczej zależą od środowiska. Będziemy musieli też zdecydować, czy zaufać myślicielom, którzy przyznając, że wciąż nie wiemy wszystkiego o działaniu DNA, z zapałem mówią o możliwości, a nawet obowiązku ulepszania dorobku czterech miliardów lat biologii. Z tej perspektywy najważniejszą opowieścią dotyczącą DNA może być ta, która kończy się konkluzją, że oto nasz gatunek przetrwał na tyle długo, że zyskał (czysto potencjalną) możliwość zapanowania nad własnymi genami.
Wiele zagadnień opisanych w tej książce wciąż jest w fazie tworzenia, a każdy rozdział _Dziwnych przypadków naszego DNA_ przynosi odpowiedź na jedno kluczowe pytanie. Główna opowieść zaczyna się od narodzin mikroorganizmów w odległej przeszłości, następnie dotyczy naszych zwierzęcych przodków, w tym zwłaszcza innych naczelnych i hominidów, takich jak neandertalczycy, a kończy na pojawieniu się człowieka współczesnego, wraz z jego kwiecistym językiem i przerośniętym mózgiem. W miarę zbliżania się do finałowego rozdziału odpowiedzi na kolejne pytania stają się jednak coraz bardziej otwarte. Pojawiają się niejasności – na czele z kwestią, do czego doprowadzi wielki eksperyment ludzkości z wywracaniem do góry nogami wszystkiego, co wiemy o DNA.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Witaj w ostatniej części książki! Zebrałem tu różnego rodzaju uwagi, dygresje, dopowiedzenia i wyjaśnienia odnoszące się do fragmentów tekstu oznaczonych odnośnikami. Z przypisami możesz zapoznawać się pojedynczo, podczas lektury, lub czytać wszystkie za jednym zamachem, traktując całą tę część jak posłowie.
Pierwszy przypis to krótkie powtórzenie praw Mendla. Jeśli je znasz, możesz od razu przeskoczyć dalej. Ale nie pomiń reszty, bo jest tu cała masa pikantnych szczegółów – obiecuję.
Mała powtórka: Mendel zajmował się cechami dominującymi (jak długie łodygi, A) oraz recesywnymi (krótkie łodygi, a).Każda roślina i każde zwierzę mają w swoich komórkach dwie kopie danego genu, po jednej od mamy i taty. Kiedy więc Mendel krzyżował roślinę AA rośliną aa (poniżej, po lewej), rośliny potomne miały identyczny układ cech (Aa) i tym samym wszystkie też miały wysokie łodygi (ponieważ A dominuje nad a).
Kiedy jednak Mendel krzyżował uzyskane wcześniej rośliny potomne (Aa), doświadczenie nabierało rumieńców. Każda roślina o genotypie Aa może przekazać potomnej albo A, albo a; taka krzyżówka dawała więc potomstwo o czterech (właściwie trzech) genotypach: AA, Aa, aA, aa. Rośliny o pierwszych genotypach miały długie łodygi, ale te o genotypie aa – krótkie. Stąd właśnie wziął się współczynnik 3:1. I żeby nie było wątpliwości: chodzi o ogólną zasadę – ten sam współczynnik otrzymalibyśmy nie tylko w wypadku grochu, lecz także innych roślin i zwierząt.
Z kolejnym standardowym współczynnikiem mendlowskim mamy do czynienia, gdy krzyżujemy rośliny Aa z aa. Połowa potomstwa ma w tym wypadku genotyp aa, cecha dominująca ujawnia się zaś u drugiej połowy (Aa).
Współczynnik 1:1 szczególnie często występuje w historii genetycznej rodzin, u których dana cecha dominująca A jest rzadka lub pojawia się spontanicznie wskutek mutacji, w takim wypadku bowiem rzadko występujące Aa krzyżuje się z częstym aa.
Ogólnie rzecz biorąc, współczynniki 3:1 oraz 1:1 ciągle na różne sposoby dają o sobie znać w genetyce klasycznej. Ciekawostka – pierwszy recesywny gen u ludzi zidentyfikowano w 1902 roku, a jego występowanie prowadziło do czarnego zabarwienia moczu. Trzy lata później namierzono pierwszy gen dominujący, powodujący zrastanie i niedorozwój palców.
2.
Szczegóły dotyczące życia prywatnego Bridgesa opisano w książce _Lords of the Fly_ Roberta Kohlera.
3.
Określenie sformułowane przez biologa Juliana Huxleya (dosłownie: _eclipse of Darwinism_), odnoszące się do okresu poprzedzającego powstanie nowoczesnej syntezy ewolucyjnej (przyp. tłum.).
4.
W młodości, w latach 30. XIX wieku, Darwin przekonał swojego kuzyna Francisa Galtona, by ten rzucił studia medyczne i zajął się matematyką. Późniejsi obrońcy Darwina musieli z pewnością wielokrotnie żałować, że tak się stało, ponieważ to właśnie pionierskie prace dotyczące statystyki i krzywych dzwonowych – a także uparta argumentacja Galtona, opierającego się na tych danych – najsilniej uderzyły w reputację Darwina.
Jak opisano to dokładniej w książce _A Guinea Pig’s History of Biology_, Galton pozyskał sporo danych istotnych dla jego krzywych w typowy dla niego, dość ekscentryczny sposób podczas międzynarodowej wystawy zdrowia zorganizowanej w Londynie w 1884 roku. Zwiedzający, przechadzając się między stanowiskami, przy których prezentowano różne ciekawostki dotyczące higieny i ścieków, raczyli się miętowymi julepami, arakiem oraz kumysem i coraz lepiej się bawili. Galton też przygotował swoje stanowisko i zawzięcie oceniał wzrost, wzrok i słuch podpitych Anglików. Badał też ich siłę podczas udziału w kilku odpustowych konkurencjach, polegających na walnięciu lub ściskaniu różnych przyrządów, co jednak okazało się znacznie trudniejsze, niż przypuszczał: durnie, którzy nie rozumieli zasady działania tychże urządzeń, ciągle je psuli, a inni popisywali się tylko przed dziewczętami. Panował bardzo odpustowy nastrój, choć akurat Galton kiepsko się bawił; po czasie stwierdził, że „durnota i upór” zwiedzających „były wręcz niewiarygodne”. Jednak, tak jak zaplanował, pozyskał wystarczająco dużo danych, by potwierdzić, że rozkład różnych ludzkich cech także przypomina krzywą dzwonową. Utwierdziło go to w przekonaniu, że właśnie on, a nie kuzyn Karol, naprawdę pojmuje, jak działa ewolucja i że drobne zmiany nie odgrywają w niej istotnej roli.
Ale nie był to też pierwszy raz, gdy Galton pomieszał szyki Darwinowi. Ten drugi wiedział bowiem, zapewne już od opublikowania dzieła _O powstawaniu gatunków_, że jego teoria ma pewien słaby punkt. Ewolucja drogą doboru naturalnego wymaga, by stworzenia dziedziczyły korzystne cechy, nikt jednak (poza pewnym mało znanym mnichem) nie miał wówczas pojęcia, jak to się odbywa. Ostatnie swoje lata Darwin spędził więc na rozwijaniu teorii pangenezy, która miała to objaśniać.
Zgodnie z teorią pangenezy każdy narząd i kończyna wytwarzają swoje małe zaczątki, tzw. gemmule. Krążą one w organizmie, przenosząc informacje zarówno o cechach wrodzonych (natura), jak i nabytych w trakcie życia (środowisko). Następnie gemmule są odfiltrowywane w gonadach, a kopulacja umożliwia ich połączenie się na podobieństwo dwóch zlewających się ze sobą kropli (męskiej i żeńskiej).
Teoria ta, choć błędna, była całkiem elegancka. Kiedy więc Galton zaplanował równie elegancki eksperyment mający na celu namierzenie gemmuli u królików, Darwin wspierał tę inicjatywę. Ale jego nadzieje szybko prysły. Galton założył, że jeśli gemmule istotnie krążą wewnątrz organizmów, robią to wraz z krwią. Zaczął więc przeprowadzać transfuzje krwi między czarnymi, białymi i srebrnymi długouchami, licząc, że te potem, gdy już zaczną się ze sobą krzyżować, dorobią się nakrapianego potomstwa. Jednak mimo lat prób było widać czarno na białym, że teoria pangenezy się nie sprawdza, nie narodził się bowiem ani jeden królik o mieszaninie odpowiednich cech. Galton opublikował wówczas pracę, w której zasugerował, że gemmule nie istnieją, co sprawiło, że spokojny zwykle Darwin wpadł w szał. Obaj mężczyźni wymieniali wcześniej miłe listy na tematy osobiste i naukowe, często wzajemnie chwaląc swoje pomysły. Tym razem jednak Darwin wyżył się na Galtonie, z gniewem zauważając, że nigdy nie wspominał, jakoby gemmule miały krążyć we krwi, więc wyniki doświadczeń z transfuzjami u królików kompletnie o niczym nie świadczą.
Poza tym, że było w tym sporo obłudy – Darwin nie wspomniał też jakoś nigdy, gdy Galton prowadził swoje doświadczenie, że krew nie jest dobrym środkiem transportu gemmuli – twórca teorii ewolucji oszukiwał również samego siebie. Doświadczenie Galtona przekreśliło za jednym zamachem koncepcję gemmuli i całą teorię pangenezy.
5.
Związane z płcią cechy recesywne, takie jak te wspomniane w tekście, pojawiają się częściej u samców niż u samic z prostego powodu. Samica XX posiadająca rzadko występujący allel genu białego koloru oczu niemal na pewno będzie miała drugi allel, czerwonych oczu, na drugim chromosomie X. Ponieważ czerwony kolor oczu to cecha dominująca, biały się nie ujawni. Jeśli jednak samiec (XY) otrzyma chromosom X z wersją genu białych oczu, to działanie genu będzie się mogło uwidocznić. Genetycy nazywają samice posiadające na jednym z chromosomów recesywną wersję genu jego „nosicielkami” – przekazują ją one połowie swoich dzieci. U ludzi przykładem tego rodzaju cech sprzężonych z płcią jest hemofilia, a także ślepota barw (jej odmiana występowała na przykład u Sturtevanta).