- W empik go
Dziwolągi - ebook
Dziwolągi - ebook
Przedstawienia z ich udziałem – freak shows lub side shows – stały się w drugiej połowie XIX stulecia elementem wystaw światowych oraz występów cyrkowych. Choć wystawianie na pokaz ludzi zdeformowanych od urodzenia bądź wskutek chorób nie było niczym nowym, bo tego typu spektakle urządzano już na średniowiecznych rynkach, to koniec XIX wieku, wraz z rodzącymi się środkami masowego przekazu, show-biznesem i reklamą, przyniósł rozkwit tego zjawiska.
Julia Pastrana, Generał Tomcio Paluch czy bracia syjamscy Chang i Eng byli gwiazdami, światowymi celebrytami, a ich historie weszły do popkulturowego kanonu. Nie byli jednak jedyni, zaś życie ludzi wystawianych na pokaz było raczej pełne cieni niż blasku. Historie tych niezwykłych osób są często tragiczne, pełne okrucieństwa, niezrozumienia, wyzysku, choć pojawiały się też w nich momenty wielkiej sławy w świetle reflektorów scenicznych, emancypacja i walka o swoje prawa.
Książka opowiada o losach ludzi, którzy byli bohaterami freak shows, i czasach, kiedy te pokazy święciły największe sukcesy. Autorka poprzez te biografie przygląda się dziejom freak shows, bada źródła ich popularności, a także analizuje kontekst historyczno-kulturowy kolonializmu i rasizmu oraz przemiany w świadomości społecznej, które przyniosły kres tego typu występom.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8151-742-3 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zacznijmy od wprowadzenia w świat, o którym opowiada ta książka; świat osób, które swojej niezwykłości (wrodzonej lub też nabytej) zawdzięczały niekoniecznie wymarzoną karierę gwiazd sceny. Wystawianie na pokaz ludzi zdeformowanych od urodzenia lub wskutek chorób nie było w wieku dziewiętnastym niczym nowym – już w średniowieczu urządzano tego typu spektakle, oczywiście za pieniądze. W miarę upływu czasu zmieniała się tylko ich skala. Początkowo sława i – co za tym idzie – zasięg popularności osób prezentowanych publiczności jako „dziwolągi” , wybryki natury (freaks of nature) były ograniczone do tawern i lokalnych centrów handlu, czyli targów. To tam zbierały się większe grupy widzów skłonnych rozstać się z pewną sumą pieniędzy i tam gromadzili się wszyscy, którzy na byt zarabiali dzięki hojności innych: artyści, żebracy oraz właśnie dziwolągi. Taka rozrywka przyciągała raczej publiczność o prostym guście, pragnącą się pośmiać, zadziwić i wrócić do domu z opowieścią o tym, co zobaczyła.
Jednak w miarę upływu czasu osoby niezwykłe nabyły nowego statusu – obiektów kolekcjonerskich dla bogaczy. Królowie i książęta, pragnąc zaimponować przyjaciołom, wrogom i konkurentom, kolekcjonowali nieprzeciętnych ludzi dokładnie tak, jak dziś zbiera się znaczki albo monety. Im dziwniejszy i rzadszy egzemplarz, tym lepiej. Sprzedawali ich, wymieniali się nimi, wręczali ich sobie w prezencie. Przyzwyczajeni do feudalnej struktury społeczeństwa nie widzieli w tym nic niezwykłego.
Zjawisko pokazywania swojej niezwykłości za pieniądze największą popularność zyskało na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, kiedy to pierwszy środek masowego przekazu – prasa – nadał mu rozgłos. Widzów z tawern i małomiasteczkowych rynków zastąpiła nowa publiczność: zgromadzona w teatrach, muzeach typu dime popularyzujących naukę wśród klasy pracującej, gabinetach osobliwości, wystawach medycznych oraz ludzkich zoo będących częścią wystaw światowych. Początkowo organizatorzy targów międzynarodowych ograniczali się jedynie do prezentacji teoretycznie mających cele edukacyjne, a nie rozrywkowe, czyli właśnie do ludzkich zoo, pokazujących mniej lub bardziej realistycznych przedstawicieli wiosek rdzennej ludności odległych krajów świata. Można było zobaczyć w nich członków afrykańskich plemion, ale również mieszkańców szwajcarskiej wsi czy Egipcjan. Prezentowanie osób zdeformowanych przez wrodzone lub nabyte dolegliwości uważano za rozrywkę niższych lotów. Jednak po pewnym czasie organizatorzy takich występów musieli przyznać, że w budynkach wynajmowanych wokół terenów wystawowych nagminnie urządza się tego rodzaju pokazy, co skutecznie odciąga uwagę i pieniądze publiczności od głównej atrakcji. Wyciągnięto z tego wnioski i zjawisko freak show wkroczyło również na tereny wystaw światowych.
Kres, chociaż nie całkowity, przyniosła tego typu występom wzrastająca w społeczeństwie empatia i działania aktywistów, którzy skutecznie przypominali społeczeństwu, że niecodzienny wygląd nie świadczy o tym, iż mamy do czynienia z pozbawionym emocji przedmiotem. Freaks okazali się ludźmi takimi samymi jak reszta społeczeństwa, w dodatku świadomymi swoich praw. W przeciwieństwie do swoich poprzedników z tawern mieli do dyspozycji środki służące do komunikowania się i nawiązywania więzi, więc budowali organizacje upominające się o godne traktowanie. Zaczęli od zrzucenia brzemienia w postaci nazwy nadanej im przez publiczność – nie byli już freaks of nature, ale prodigies – cudami.
W tej książce będą się przewijać dwa terminy: freak show i side show. Czym było side show? Jeżeli do miasta przyjeżdżał cyrk, w głównym namiocie odbywały się występy. Ale dookoła namiotu organizowano inne atrakcje: można było postrzelać do celu, zagrać w jakąś (niekoniecznie legalną) hazardową minigrę, powróżyć sobie z ręki czy skorzystać z usług frenologa, a także obejrzeć taniec brzucha, występy siłaczy, wytatuowanych od stóp do głów kapitanów żeglugi morskiej lub podziwiać jedną z najwyższych osób świata. Tego rodzaju atrakcje wymagały podejścia bliżej. Taniec brzucha oglądany z daleka traci na atrakcyjności, a brodatej kobiety nie można chwycić za zarost, jeżeli nie podejdzie się do niej na wyciągnięcie ręki. Takie rozrywki organizowano w rozlicznych mniejszych namiotach i stoiskach z dala od głównej trasy do namiotu cyrkowego, stąd właśnie poboczność tych pokazów, czyli bycie side show. Tego typu występy pojawiały się również podczas wszelkich imprez masowych takich jak targi światowe.
Freak show to jedna z odmian side show, nierozłącznie z nim związana. Nie było szanującej się trupy cyrkowej bez jednego z wybryków, czy też cudów natury. Oczywiście istniały też jednoosobowe freak shows – na przykład Julia Pastrana (kobieta z brodą) występowała solo. Generał Tomcio Paluch dawał pokazy ze swoją żoną, jej druhną i swoim drużbą, ale woził ze sobą pianistę, sekretarza, skarbnika, menadżera z małżonką i inne osoby odpowiedzialne za organizację ekscytującego show. Freaks występowali również w muzeach i gabinetach osobliwości. Czasami tournée z całym gabinetowym entourage’em było kontynuowane nawet po... ich zgonie. Zwykle wiosna, lato i wczesna jesień były porami rozjazdów i podróży, a późna jesień i zima przerwą na odpoczynek albo dobrym momentem na to, żeby znaleźć sobie miejsce na jakiejś stacjonarnej wystawie osobliwości. Phineas Taylor Barnum, największy z impresariów w świecie freak shows, zatrudniał w swoim American Museum grupę artystów stale związanych z placówką, ale pojedynczym gwiazdom organizował trasy przypominające międzynarodowe tournée słynnych wokalistów naszych czasów.
Freaks, którzy zaczynali od występów w tawernach i na jarmarkach, trafiali również na dwory koronowanych głów. Forma pokazów, plan trasy i wybór kariery (solowa lub we współpracy z większą trupą) zależały od gwiazd lub ich menadżerów. Przy czym rotacja współpracowników była bardzo duża. Żeby utrzymać popularność, należało wciąż odwiedzać nowe miejscowości, więc wędrujące stałymi trasami cyrki i mniejsze grupy showmanów często wymieniały się wybrykami natury, i to nierzadko bez pytania ich o zdanie. Podczas tras rekrutowano także nowe osoby.
Od kandydatów do zawodu menadżerowie wymagali tylko jednego – bycia unikalnym. Osoby trafiające na scenę musiały być najwyższe, najniższe, najbrzydsze, niespotykanie włochate, mieć efektownie wyglądające choroby skórne, stracić kończyny lub ulec oszpeceniu w okropnym wypadku albo po prostu urodzić się z pasożytniczym bliźniakiem. Nie wszystkie wybryki natury były prawdziwe – na przykład pół kobietą, pół mężczyzną (podział w pionie) można było zostać. Trzeba było opalić i regularnie ćwiczyć męską połowę ciała, a drugą, kobiecą, zostawić bladą i niewytrenowaną. Potem należało zrobić połowiczny makijaż i równie połowiczną fryzurę i doczepić jedną sztuczną pierś. I gotowe! Na deskach sceny można było też zobaczyć mężczyzn udających kobiety z brodą, kobiety ze sztucznymi brodami, fałszywych bliźniaków syjamskich, a nawet łyse niedźwiedzie przebrane za kobiety czy artystkę – pannę Fanny, która okazała się małpą. Menadżerowie prawdziwych cudów natury nader chętnie organizowali publiczne badania lekarskie, pragnąc udowodnić, że ich gwiazdy są oryginalne. P. T. Barnum – mistrz marketingu – zapłacił mężczyźnie za oskarżenie jego brodatej damy o oszustwo, po czym wytoczył mu proces, co stanowiło świetną reklamę.
W tej książce opisano historie prawdziwych gwiazd sceny, ponieważ temat oszustw wymagałby tak naprawdę oddzielnego opracowania.
Freakiem można było też zostać dzięki swoim talentom. Aby dostać pracę, wystarczyło powiesić kilogramowy odważnik na skórze napletka albo połknąć i zwymiotować wciąż żywą białą mysz. Na scenie często pokazywały się także osoby z dużą liczbą tatuaży czy kolczyków. Najlepiej jednak, jeżeli oprócz fizycznej unikalności kandydaci do tytułu najwspanialszego cudu natury mieli również talenty: mogli popisać się śpiewem, tańcem lub grą na instrumencie bądź przynajmniej opowiadać śmieszne dowcipy. No i przede wszystkim doskonale „sprzedawały się” osoby wyglądające egzotycznie czy dziko – krótko mówiąc, wszystkie niemające białego koloru skóry. Hotentocka Wenus, przeciętna przedstawicielka swojego plemienia, w Europie i Stanach zrobiła furorę jako absolutny unikat. Największą popularnością cieszyły się okazy pochodzące z Afryki lub Azji i z fizycznymi defektami, albinizmem, mikrocefalią albo dziwacznymi guzami.
Nowych artystów trzeba było szukać, przekonywać do współpracy, a czasami nawet im płacić! Stąd brały się absolutnie nieetyczne metody ich pozyskiwania. Jeżeli nie zgłosili się sami, nie ugięli się pod namowami menadżerów, można ich było kupić jako niewolników bądź nabyć prawa do opieki nad obiecującym dzieckiem od rodziców, których często nie było stać na utrzymanie nietypowego potomstwa. Jeżeli rodzice nie dali się przekonać, zawsze pozostawało porwanie. Tak było w przypadku braci zwanych Ambasadorami z Marsa – matka odnalazła ich dopiero wtedy, gdy byli już dorośli.
Jak powiedzieliśmy, choć freak shows znane były już w średniowieczu, to przełom dziewiętnastego i dwudziestego wieku przyniósł temu zjawisku popularność. Wtedy na dobre wpisało się w popkulturę i obrosło kolorową i hałaśliwą otoczką konieczną do osiągnięcia sukcesu. Przede wszystkim żadna gwiazda nie stawała się popularna sama z siebie. Wszystkie potrzebowały reklamy. Sławę i rozpoznawalność osiągano na wiele sposobów, w zależności od tego, jaką widownię próbowano przyciągnąć i jaki był styl pracy gwiazd i ich menadżerów. Inaczej podchodzono do reklamy, gdy artysta współpracował z większą trupą lub cyrkiem, a inaczej, gdy występował we własnym show. Na przykład Barnum ciężko pracował nad zorganizowaniem dla swojego ulubieńca Generała Tomcia Palucha wizyty na dworze brytyjskiej królowej, która momentalnie uczyniła Tomcia sławnym w Wielkiej Brytanii. Organizowano prywatne pokazy dla bogaczy i ekskluzywne spotkania dla lekarzy, którzy w zamian za możliwość zbadania cudu natury odwdzięczali się certyfikatami prawdziwości i artykułami naukowymi przyciągającymi jeszcze więcej ludzi świata nauki, co nakręcało spiralę sławy.
Menadżer (chociaż w tym przypadku bardziej odpowiednie słowo to „właściciel”) Hotentockiej Wenus pracował na jej markę, wożąc ją co niedziela na przejażdżki karetą, żeby londyńczycy nie zapomnieli o niej i nie stracili nią zainteresowania. Zresztą Tomcio Paluch też urządzał podobne wycieczki w swojej miniaturowej karecie zaprzężonej w kucyki.
Popularną formą reklamy było również organizowanie aranżowanych małżeństw pomiędzy artystami, na przykład śluby grubych dam i żywych szkieletów zawsze cieszyły się wysoką oglądalnością. Publiczność kochała kontrasty.
By przyciągnąć szerszą i mniej wyrafinowaną widownię, drukowano obszerne ulotki i rozklejano plakaty. W ramach reklamy współpracowano z dziennikarzami i publikowano w gazetach opinie ekspertów. Ponadto, jeżeli gwiazda była prezentowana w ramach side show obok innych atrakcji, potrzebowała własnego wyeksponowanego stoiska lub namiotu i specjalnie przygotowanego banneru. Projektowanie i malowanie takich plakatów stanowiło sztukę samą w sobie. Musiały być kolorowe i fascynujące, zachęcać widzów, ale nie pokazywać zbyt wiele, żeby publiczność nie uznała przypadkiem, że już nie potrzebuje wchodzić do namiotu, a przede wszystkim nie musiały trzymać się prawdy. Czasami na jednym wielkim bannerze reklamowano wiele atrakcji, tworząc przytłaczającą mieszankę, która zachwycała i oszałamiała oglądających.
Przed wejściem do namiotu, w którym prezentowano gwiazdę, często stała osoba wprowadzająca widzów w temat. Na wszelki wypadek, gdyby główna atrakcja nie była jednoznacznie wspaniała, opowiadano publiczności o jej egzotycznym pochodzeniu, burzliwej przeszłości i niezwykłych cechach. Czasami wprowadzenie takie bardziej przypominało wykład niż zwykłe okrzyki zachęty. Odpowiednie zmanipulowanie widzów przed pokazem było sztuką. Nawet jeżeli gwiazda podróżowała i występowała sama, zwykle miała przy sobie menadżera, który nie tylko zajmował się kwestiami organizacyjnymi, lecz także opowiadał publiczności o tym, co za chwilę zobaczy. Słynni bracia syjamscy Chang i Eng po uwolnieniu się od swojego właściciela wciąż podróżowali z menadżerem i korzystali z jego usług.
Kiedy widzowie skusili się już na obejrzenie reklamowanych cudów natury, od gwiazd lub ich menadżerów mogli dodatkowo nabyć broszury zawierające biografie występujących i podstawowe informacje o nich. Ponadto w obiegu krążyły kolekcjonerskie ryciny i fotografie przedstawiające sławnych odmieńców. Freak shows cieszyły się taką popularnością, że zdjęcia artystów ich scen sprzedawały się czasami w tysiącach egzemplarzy, a rodziny uczęszczające na pokazy zbierały je tak, jak dziś zbiera się karty ze sportowcami. Niektórzy fotografowie wręcz specjalizowali się w tej tematyce. Zdjęcia czasem retuszowano, na przykład żeby wyjątkowo owłosiony mężczyzna zamienił się w prawdziwego niedźwiedzia o bujnym zaroście. W wielu starych rodzinnych albumach obok ciotki Maggie i wuja Freda można było znaleźć fotografie brodatych dam czy pozbawionych kończyn mistrzów zwijania papierosów ustami. Wiele z tych zdjęć dziś jest dostępnych w sieci, a niektóre sprzedaje się na aukcjach staroci za całkiem spore pieniądze. Handel takimi fotografiami i rysunkami stanowił dodatkowy dochód dla artystów, którzy w martwym zimowym sezonie nierzadko musieli rezygnować z podróży.
Najważniejsze jednak było to, co działo się na samej scenie: choreografia, muzyka, kostiumy, często droga biżuteria, a także scenografia. Hotentocka Wenus występowała w ubraniu, które przypominało nagie ciało, a na scenę wychodziła z modelu afrykańskiej chatki. Brodata madame Clofullia pokazywała się w diamentowej biżuterii. Bohemian Twins, zrośnięte siostry bliźniaczki, pozowały w egzotycznych kostiumach z wachlarzami z piór, mikrocefaliczna Koo Koo nosiła kostium ptaka, a udający dzikusa Zip Co To Jest występował przebrany za goryla. Kostiumy i sposób prezentacji podkreślały unikalność gwiazdy, czasami poprzez kontrasty – dlatego brodate kobiety zwykle pokazywały się publiczności w sukniach z gorsetem i obwieszone biżuterią (brodatość w starciu z kobiecością). Karły wkraczały na scenę w towarzystwie olbrzymów, a grube damy występowały często z małżonkami chudymi jak szczapa.
Artyści nie ograniczali się do stania na scenie, ale żeby utrzymać uwagę publiczności, prezentowali swoje umiejętności: tańczyli, śpiewali, grali na instrumentach. Widzowie bowiem dość szybko się nudzili, w miarę jak cudowna nowość już im się opatrzyła. Dlatego cuda natury ciągle podróżowały.
Skąd ta niezwykła popularność zjawiska freak show? To złozłożone zagadnienie. Ludzka odmienność zawsze stanowiła dla społeczeństwa trudny temat. Widok osoby zdeformowanej chorobą wzbudza w oglądającym szereg emocji – od empatii, przez litość, porównywanie się, do dyskomfortu, a nawet odrazy czy szyderstwa. Patrzący próbuje pogodzić te emocje ze swoim obrazem siebie jako dobrego człowieka oraz wymogami społeczeństwa i często nie udaje mu się tego dokonać. We freak show sytuacja się zmieniała. Zapłacenie za bilet dawało widzom, w ich poczuciu, prawo do ujawniania emocji. Czuli, że mogą się śmiać, mogą okazywać wstręt, wolno im poczuć się lepszymi i litować się. Osoby, które na ulicy minęłyby brodatą kobietę ze spuszczonymi oczyma, usiłując nie patrzeć na nią, by nie wyjść na niegrzeczne, podczas pokazu śmiało mogły dotknąć brody, a nawet spróbować za nią pociągnąć. Skrępowane gorsetami wiktoriańskie damy, mdlejące od nadmiaru emocji, nie miały najmniejszego problemu ze szturchaniem i podszczypywaniem Hotentockiej Wenus podczas jej pokazów. Jest coś takiego we freak shows, co wyzwalało w widowni jej wewnętrzne zwierzę. Do tego stopnia, że czasami zastanawiamy się, kto tu tak naprawdę jest dziwadłem, potworem i wybrykiem natury. Określenia zarezerwowane przez społeczeństwo dla artystów freak shows dziwnym sposobem zaczynają odnosić się do samego społeczeństwa.
Freak shows promowano również i odbierano jako wydarzenia edukacyjne. Często osoby nietypowe albo pochodzące z okolic uznawanych za egzotyczne prezentowano jako najciekawsze okazy naukowe, sprowadzone w celach kształcenia społeczeństwa. Zaangażowanie w pokazy uczelni medycznych i środowiska lekarzy wzmacniało ten wizerunek. Nawet po śmierci gwiazd ich nietypowe zwłoki prezentowano i wykorzystywano do zarabiania pieniędzy pod pretekstem naukowym. Ciała osób, które spędziły życie w świetle reflektorów, rzadko kiedy mogły spocząć w grobie. Czekały na nie garnki do wygotowywania kości, ług do wybielania, gips do odlewów, formalina i alkohol do konserwacji organów wewnętrznych. Mózg i genitalia, jelita i wątroby, kręgosłupy i skóra – wszystko mogło być źródłem zarobku w imię edukacji. Julia Pastrana, zwana Najbrzydszą Kobietą Świata, występowała dłużej jako mumia niż żywa istota.
Za popularność freak shows może także odpowiadać nasza potrzeba poczucia bezpieczeństwa i kontroli nad światem. W zezetknięciu z chorobą czy deformacją czujemy się źle; przypominamy sobie o cierpieniu i śmiertelności. Czasami chcemy po prostu obcować z tymi zjawiskami dłużej, żeby się z nimi oswoić i poczuć, że znów jesteśmy panami naszego życia. Tego nie da się zrobić na ulicy z przypadkowo spotkaną nietypową osobą, ale podczas pokazu można było patrzeć do woli. W podobny sposób ludzie przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku radzili sobie z innymi zjawiskami, których się obawiali – wszystkim tym, co uznawali za dzikie, niecywilizowane, niepoddające się kontroli, seksualnością, odmiennym kolorem skóry i ogólnie innością. Oglądając je na scenie, mieli poczucie, że panują nad tym, a ich świat jest znów uporządkowany i bezpieczny. Strach, ekscytacja i wzrost adrenaliny odczuwane były w kontrolowanych warunkach. Myślę, że nawet ja podczas pisania tej książki nie jestem wolna od skłonności do „gapienia się”. No i pozostajesz jeszcze ty – być może ta lektura uświadomi ci pewne prawdy nie tylko o artystach sceny freak show, lecz także o tobie. Odważysz się przejrzeć w lustrze freak show?
Jak czytać tę książkę?
Przede wszystkim, pamiętając o tym, że większość opisanych tu osób znalazła się w świetle reflektorów w dziewiętnastym lub na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. W tym czasie na świecie powszechny był kolonializm i rasizm, a większość krajów, które nie leżały w Europie lub na terenie Stanów Zjednoczonych i Kanady, uznawana była za dziką, egzotyczną i prawdopodobnie wymagającą natychmiastowego ucywilizowania (nawet pomiędzy Stanami a Europą panowała pewna nieufność i ich mieszkańcy często uważali tych drugich za mniej cywilizowanych od siebie). Taka sytuacja dawała ogromną przewagę impresariom i menadżerom gwiazd freak show. Jeśli ktoś był odpowiednio unikalny i pochodził z terenów uznawanych za dzikie i egzotyczne, momentalnie stawał się artystą, czego przykładem są bracia syjamscy Chang i Eng. Nawet sławnego Generała Tomcia Palucha, rodowitego Amerykanina, reklamowano jako gwiazdę sprowadzoną za wielkie pieniądze z Europy.
Osoby o kolorze skóry innym niż biały świetnie „sprzedawały się” jako dzikie, egzotyczne, a często również mniej inteligentne niż rasa, do której należała publiczność. Jeżeli właścicielowi objazdowej trupy trafiał się człowiek cierpiący na mikrocefalię, nie ogłaszano, że pochodzi z Waszyngtonu czy Ohio, tylko obowiązkowo z Meksyku, Indii lub innego miejsca, które może wydawać się ciekawe. Zip Co To Jest występujący w kostiumie małpy miał pochodzić z dzikiej dżungli, Maximo i Bartolę – rodzeństwo z San Salvadoru cierpiące na mikrocefalię – nazywano Azteckimi Dziećmi, a albinotyczną europejską rodzinę słynny Barnum reklamował publice jako „białych murzynów”. Dowodem tego, że żadne miejsce nie było zbyt egzotyczne dla spragnionej nowinek publiczności, jest fakt, iż afroamerykańskich braci przedstawiano jako… Ambasadorów z Marsa.
To prowadzi do drugiej kluczowej kwestii dotyczącej freak shows – w tym biznesie prawda nie była w cenie. Historie opisane w tej książce czasem są oparte na faktach, a czasem stanowią wymysł kreatywnych menadżerów, których nikt nie przyłapał na kłamstwie. Czy naprawdę matka chłopca porośniętego sierścią widziała, jak lew zabijał jej męża, kiedy była w ciąży? A czy matka innego słynnego włochatego chłopca, Jo-Jo, była kochanką niedźwiedzia? Czy matka Changa i Enga – zrośniętych ze sobą braci – naprawę tak często rodziła bliźnięta i trojaczki? Czy niania Jerzego Waszyngtona faktycznie przeżyła ponad sto sześćdziesiąt lat? W ulotkach i broszurkach rozdawanych publiczności opisywano fantastyczne historie życia gwiazd freak show. Im dziwniejsze, tym lepiej. Ci, którzy żyli z pokazywania freaków, w niczym się nie ograniczali – potrafili wystawić na pokaz nawet… syreny i jednorożce. Dokonywanie jawnych gwałtów na prawdzie i zdrowym rozsądku było częścią świata show-biznesu. Widownia chciała być zaskoczona, olśniona i oczarowana, a tego nie dało się osiągnąć, trzymając się faktów.
Każda z osób, które opisano w książce, trafiła na scenę swoją unikalną drogą, i to często drogą bolesną, a nawet tragiczną. Niektórzy nie mieli wyboru – byli sprzedawani, porywani oszustwem skłaniani do zgody na prezentowanie siebie widzom. W przypadku Hotentockiej Wenus o jej „karierze” zadecydował ohydny niewolniczy proceder (nawet jeżeli ona sama nie od razu uznawała się za niewolnicę). W innych – jak Julii Pastrany, czyli Najbrzydszej Kobiety Świata – doszło do jawnego wykorzystywania, choć nie niewolnictwa. Nie wiemy, czy mężczyzna zwany Zip Co To Jest został wykorzystany jako osoba niepełnosprawna umysłowo czy wręcz przeciwnie – był na tyle sprytny, że wykorzystywał naiwność publiki, udając niemego dzikusa. Azteckie Dzieci z całą pewnością nie miały żadnych praw, ale Chang i Eng, sprzedani przez matkę, od bycia niewolnikami przeszli płynnie do bycia właścicielami niewolników. Chłopiec Żaba występował z własnej woli, bo osoba ze zniekształconymi kończynami nie mogła znaleźć innego źródła utrzymania. Tomcio Paluch zaczął występować za zgodą rodziców, ale potem kontynuował karierę na własną rękę, a jego żona Lavinia (Miniaturowa Kobieta) porzuciła zawód nauczycielki, żeby występować na scenie.
Nie możemy patrzeć na nich wszystkich jak na jednolitą masę wyzyskiwanych nieszczęśników. Jedni nimi byli, inni czuli się na scenie jak ryba w wodzie. Nie można zapominać, że publiczność miała jedną konkretną nazwę, której używali menadżerowie i impresariowie gwiazd, a często i same gwiazdy. Ta nazwa to FRAJER. A frajerzy istnieli po to, żeby na setki różnych sposobów można było pozbawiać ich pieniędzy. Dlatego, jeżeli czytając tę książkę, doznasz nagle poczucia wyższości i dasz się ponieść litości – przypomnij sobie, że podczas freak show twoje miejsce byłoby po stronie frajerów…
Łatwo nam oburzać się na to, że liczne kobiety z brodą, grube damy albo żywe szkielety i inne cuda natury musiały zarabiać, pokazując na scenie swoje zdeformowane ciało. W głębi serca czujemy, że płacenie za bilet po to, by zobaczyć trzystukilową kobietę, jest złe. Ale sytuacja się komplikuje, kiedy zaczynamy się zastanawiać, jaką pracę mogliby wykonywać ci ludzie w ówczesnych czasach. W dziewiętnastym wieku i na początku dwudziestego nie znano zasiłków ani opieki społecznej. A osoby z niepełnosprawnościami nie były często zatrudniane. Czasem freak shows stanowiły ich jedyny sposób na utrzymanie się. Paradoksalnie, nierzadko kariera „dziwoląga” przynosiła im dochody znacznie przekraczające te, którymi mogli się pochwalić ich przeciętni współcześni, dlatego też niektóre gwiazdy aktywnie występowały przeciwko próbom zakazu ich występów. Zresztą osoby zarabiające na życie pokazywaniem siebie nie ograniczały swojego wizerunku do pasywnego „dziwoląga” na scenie. Śpiewały, tańczyły, były aktorami, komikami, muzykami, poetami, rysownikami, autorami wymyślnych miniatur, rzeźbiarzami (pracującymi stopami), kierowcami rajdowymi, woltyżerami… Ich niepełnosprawności ich nie definiowały, robiło to ich samozaparcie, silna wola, niesamowita odporność psychiczna i naturalny lub wypracowany talent do występów scenicznych. W żadnym wypadku nie byli to ludzie słabi i żałośni, nawet wykorzystywani i zniewoleni mieli w sobie ogromne pokłady siły. Jeżeli ktoś urodził się bez rąk, mógł zostać w domu i czekać, aż ktoś inny się nim zajmie, ale mógł też nauczyć się ciesielki przy pomocy stóp, pojechać do Nowego Jorku, wkroczyć bez umówionego terminu do biura najsłynniejszego z impresariów, zaprezentować mu swoje umiejętności i z miejsca dostać pracę.
Warto również zwrócić uwagę na stosowane w książce nazewnictwo: jeżeli ktoś chciał zarobić na biletach, nie „sprzedawał” Julii, tylko Najbrzydszą Kobietę Świata. Nie mówiono o Johnie czy Franku, ale o Żywym Szkielecie. Reklamowano Najgrubszą Kobietę Stanów Zjednoczonych, a nie na przykład Maggie. Stąd, przedstawiając wybrane postacie, postanowiłam zachować to nazewnictwo. Nie dlatego, że nie po drodze mi z poprawnością polityczną, ale dlatego, że opisuję bardzo konkretne zjawisko w bardzo konkretnym kontekście kulturowym. Ludzie żyjący w czasach kolonialnych musieli jeszcze wiele się nauczyć, jeżeli chodzi o godność i prawa osób wyglądających odmiennie. Nawet suchy język medycyny obejmował takie określenia jak „potwór” czy „monstrum”. Zwłaszcza że w wielu z tych przypadków, poza tymi określeniami i dużą liczbą pomiarów, medycyna nie miała jeszcze zbyt dużo do powiedzenia. Stawała się wtedy jedną z naukowo wyglądających podwalin pospolitego rasizmu. Nawet prawo do śmierci i godnego pochówku dla dziewiętnastowiecznych lekarzy nie było kwestią zbyt istotną. Zwłaszcza że przepisy dotyczące pozyskiwania ciał do sekcji na uczelniach medycznych wciąż czekały na niezbędne poprawki, a usługi rabusiów grobów były względnie tanie.
W książce używam również określeń typu: „dziwoląg” oraz jego angielskiego odpowiednika freak – „wybryk natury” o podobnym znaczeniu (freak of nature) czy jego przeciwieństwa – „cud natury”, które zaczynało powoli wypierać wybryk, przy aktywnym wsparciu protestujących gwiazd freak shows. Czasem w tekście pojawi się też określenie side show, które można dosłownie rozumieć jako „pokaz poboczny”.Petrus Gonsalvus – pierwszy wilkołak w historii
„To była burzliwa noc, wicher wył ponuro w gałęziach starych drzew. Ściana deszczu uderzała w okratowane okno celi położonej w najwyższej wieży mrocznego zamku, błyskawice przecinały niebo, a huk gromu i wycie wichury zagłuszały krzyk rodzącej w mrocznej komnacie matki”. Tak właśnie powinnam zacząć, gdybym chciała dobrze sprzedać opowieść o pierwszym opisanym przypadku wilkołaka. Oczywiście historia jest w pełni zmyślona, tak naprawdę nie było w niej żadnego mrocznego zamczyska, a lochy pojawiły się dopiero po dekadzie od narodzin dziecka wilka Petrusa Gonsalvusa, chłopca z wrodzoną hipertrichozą, czyli syndromem wilkołaka. Schorzenie to polega na tym, że dotknięty nim wybraniec złośliwego losu rodzi się pokryty grubymi, długimi włosami od stóp do głów, włącznie z twarzą.
Petrus urodził się w 1537 roku na Teneryfie. Od pierwszych chwil jego życia groziło mu poważne niebezpieczeństwo – uznanie za jednego z licznych krążących (według wierzeń) po ziemi sług szatana. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki los mógł spotkać dziecko z futerkiem jak u zwierzątka wśród ludzi, dla których wiedźmy, diabły i wilkołaki były czymś całkowicie realnym. Być może, paradoksalnie, ocalał dzięki innej funkcjonującej wtedy w społeczeństwie legendzie – o dzikim człowieku. Dzicy ludzie, włochaci i skłonni do porywania kobiet, mieli rezydować nie tylko w tak odległych miejscach jak Afryka, lecz także na trudno dostępnych zalesionych połaciach Europy. Posiadanie takiego stworzenia w menażerii dla zainteresowanych dziwactwami natury bogaczy musiało być prawie tak atrakcyjne jak schwytanie jednorożca.
Zapewne właśnie z tego powodu Petrusem Gonsalvusem zainteresowali się przedstawiciele francuskiego dworu królewskiego. Henryk II Walezjusz, ówczesny władca Francji, podobnie jak wielu innych monarchów lubił kolekcjonować rzadkie okazy ,,dziwadeł’’. Dlatego Petrus w wieku zaledwie 10 lat trafił na dwór władcy. Oczywiście zanim można go było zaprezentować jego wysokości, należało podjąć odpowiednie środki bezpieczeństwa. Kto wie, jakie zagrożenia może nieść ze sobą sprowadzenie do pałacu bestii, nawet jeżeli jest ona małym (i zapewne przerażonym) dzieckiem? Zanim uznano, że Petrus jest niegroźny dla otoczenia, poddano go starannym badaniom w pałacowych lochach. Kiedy wreszcie został z nich wypuszczony, podjęto decyzję o wychowaniu go i zapewnieniu mu wykształcenia, takiego samego, jakie dostaliby zwykli nieowłosieni chłopcy.
Inny motyw decyzji o zapewnieniu chłopcu edukacji stanowiła królewska skłonność do eksperymentów – Henryk II był najzwyczajniej w świecie ciekawy, czy to pierwotne owłosione stworzenie można czegokolwiek nauczyć.
Na królewskim dworze dobrze dbano o Petrusa. Ponoć zapewniono mu nawet własną sztuczną jaskinię w pałacowych ogrodach. Na wszelki wypadek, gdyby tęsknił za domem. Zadbano również o to, żeby nie czuł się samotny. Katarzyna Medycejska, wdowa po Henryku II Walezjuszu, wyswatała go z córką jednej ze służących – urodziwą Kathariną Raffelin. Oczywiście na liście powodów zawarcia tego związku znajdowała się między innymi ciekawość – czy dziki człowiek z Teneryfy, wilkołak z lasu, włochata bestia, może mieć potomstwo z ludzką kobietą? Tyle się przecież mówiło o porwaniach młodych dziewcząt przez podobnych włochaczy.
Zaślubiny miały miejsce w 1573 roku i sądzi się, że to właśnie ten związek był źródłem opowieści o pięknej i bestii. Małżeństwo zaowocowało narodzinami gromadki dzieci, z których czwórka, w tym dwie dziewczynki, odziedziczyła po ojcu jego niezwykłe schorzenie. Petrus i jego rodzina byli często portretowani, gdyż wielu bogaczy chciało mieć taki obraz albo chociaż szkic. Pozowali w przesadnie drogich i kunsztownie uszytych kreacjach, co poprzez kontrast wzmacniało siłę oddziaływania dzieła na widzów.
Pomimo swojego wykształcenia i pozycji na dworze Petrus zawsze pozostał maskotką i nie mógł sam decydować o swoim życiu. W 1581 roku wysłano go w podróż po europejskich dworach. Rodzina najpierw udała się do Flandrii, na dwór Małgorzaty Parmeńskiej. Rok później była już w Monachium, gdzie na polecenie księcia Albrechta V Bawarskiego wykonano ich portret. Książę przesłał go potem w prezencie arcyksięciu Ferdynandowi z Tyrolu, koneserowi osobliwości i dzieł sztuki. W 1583 roku w Bazylei zbadał ich słynny anatom Felix Platter. Dekadę później, podczas wizyty w Bolonii, wzbudzili ciekawość innego znanego badacza – hrabiego Ulissesa Aldrovandiego. On również pragnął zachować coś na pamiątkę po tej wizycie, więc na jego rozkaz przygotowano szkice Gonsalvusów, które hrabia włączył do swojej kolekcji przyrodniczej. Wreszcie rodzina została rozdzielona, a dzieci rozdane jako prezenty bardziej wpływowym wielmożom.
Ironią losu jest to, że dzięki swojej niezwykłości, która równie dobrze mogła przynieść Petrusowi śmierć, zyskał on warunki życiowe i wykształcenie lepsze niż wielu nieobdarzonych nadmiarem włosów chłopców. Dzięki starannej edukacji posługiwał się trzema językami, w których zarówno mówił, jak i pisał oraz czytał. Dożył 81 lat (zmarł w 1618 roku), co oznacza, że jako maskotka dworu miał dostęp także do opieki medycznej. Zapewne nigdy nie musiał ciężko pracować. Ale nie dowiemy się, czy był szczęśliwy…