Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Dźwięki samotności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dźwięki samotności - ebook

Gdy twoje życie jest jedną wielką awanturą, musisz w końcu trzasnąć drzwiami

Ostre rysy twarzy pijanego ojca i wściekłe wrzaski matki – te dwie rzeczy towarzyszyły Marlenie Chaosek przez całe dzieciństwo. Teraz, jako dorosła kobieta, próbuje podczas psychoterapii uporać się z dręczącymi ją traumami. Jednak uwolnienie się od toksycznej relacji z rodzicami okazuje się dużo trudniejsze, niż myślała – ciągle jest na każde ich zawołanie, choć mieszka z dala od domu. Pewnego dnia staje przed swoją życiową szansą: w zastępstwie za kolegę ma poprowadzić wywiad z prezydentem. Stan euforycznego pobudzenia, jaki niespodziewanie ją ogarnia, sprawia, że program zmienia się w tragikomedię, a ogólnopolską prasę obiegają jej dwuznaczne zdjęcia z prezydentem podczas gry w… Twistera. Od tej pory życiem Marleny zaczyna targać emocjonalny huragan, któremu towarzyszą wychodzące na jaw bolesne rodzinne tajemnice. Czy uda się jej wyjść z niego cało?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-576-2
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Pamiętam dzień, w którym pomyślałam, że tylko śmierć mojego ojca przyniosłaby mi spokój. Mnie i mojej matce. Była sobota, 27 stycznia 2001 roku, miałam wtedy czternaście lat.

Tego dnia piździło jak w Kieleckiem, a unosząca się w powietrzu wilgoć zionęła tęsknotą za czymś, czego nie potrafiłam wówczas zdefiniować. Dziś wiem, że chodziło o miłość, którą najpóźniej otrzymuje się w chwili przyjścia na świat.

Podążałam na przystanek autobusowy, klucząc między brunatnymi lustrami, w których odbijały się szare chmury, zwiastujące kolejną falę deszczu. Pamiętam, że jedną ręką przytrzymywałam kaptur, a drugą ściskałam poły kurtki z zepsutym suwakiem, pod którą skrywałam piękną sukienkę, pożyczoną, ale w tamtej chwili moją.

Wyśliznęłam się z domu, by oszczędzić sobie widoku ostrych rysów ojca i przekrwionych oczu matki. Ciskali w siebie inwektywami z takim szałem, że ich krzyki przenikały przez zbutwiałe deski i niosły się echem przez całe Chaosy Wielkie – malowniczą dziurę położoną na równinach Podlasia. Awantury w moim domu były na porządku dziennym, a także nocnym, i żadnemu sąsiadowi nie przeszkadzały, czego nigdy nie potrafiłam zrozumieć.

Wulgaryzmy rodziców rezonowały mi w głowie do momentu, aż zatrzasnęłam za sobą drzwi autobusu. Usiadłszy przy zaparowanej szybie, na jej dolnym brzegu zakreśliłam dwa przebite strzałą serca, licząc, że przetrwają chociaż do następnego dnia. Na wszelki wypadek zaciągnęłam na szybę zasłonkę.

Jedno serce było moje, drugie – trochę większe – Eryka, kolegi z klasy. Oczami wyobraźni widziałam, jak w przyciemnionej i udekorowanej girlandami z bibuły sali gimnastycznej na siebie wpadamy, po czym on sonduje mnie wzrokiem i uświadamia sobie, że ta cicha Marlena, która zawsze siedzi kilka ławek za nim, jest w jakimś niewymuszonym sensie niezwykła, a nawet atrakcyjna.

Eryk był synem eleganckiej pani z sekretariatu, zawsze nienagannie ubranej, zawsze pachnącej kwiatami i zawsze uśmiechniętej. Jego ojciec pracował jako informatyk w urzędzie gminy. Z uczniów należących do naszej klasy tylko Eryk pochodził z inteligenckiej rodziny, co dla dziewcząt, których matki zachodziły chlewem nawet po sobotniej kąpieli, było dodatkowym atutem. Można powiedzieć, że chłopak miał szczęście. Wychowywał się w piętrowym domu na obrzeżu wsi kościelnej Szymanowice, toteż nie musiał wstawać o szóstej rano, by zdążyć na autobus, a jego jedynym obowiązkiem poza nauką było wynoszenie śmieci spod zlewu w kuchni. Zapewne nigdy nie operował grabiami do siana, nie sprzątał krowich placków ze środka podwórza, a wrzesień nie kojarzył mu się z wykopkami. Żyć nie umierać.

Co więcej, Eryk był ładnym chłopcem; najwyższy w klasie, postawny, ani za gruby, ani za chudy. Spowijała go pewnego rodzaju aura niedostępności, spokoju i optymizmu, co odwracało wzrok od jego dziwacznej fryzury – długich włosów zawsze nisko zebranych w kucyk.

Nic dziwnego, że polonistka wytypowała właśnie jego na królewicza w przedstawieniu _Śpiąca Królewna_ zaprezentowanym na choince szkolnej, czyli zabawie odbywającej się w okresie karnawału, w pierwszą sobotę ferii zimowych. Byliśmy wtedy w piątej klasie. Pamiętam, jak nauczycielka wodziła wzrokiem po wszystkich dziewczętach, zastanawiając się, która najbardziej nada się do głównej roli. Niestety jej spojrzenie tylko prześliznęło się po mojej twarzy, mimo iż byłam właścicielką długich blond włosów, podobnie jak królewna z bajki.

Wybrała jednak czarnowłosą Basię, która jej zdaniem najpiękniej w klasie pisała, najpiękniej w klasie czytała i najpiękniej w klasie recytowała. Basi zeszyt do języka polskiego został nawet przytwierdzony, oczywiście przez panią polonistkę, do tablicy korkowej wiszącej w szkolnym korytarzu (w sąsiedztwie skróconego do minimum życiorysu polskiej noblistki Wisławy Szymborskiej), żeby każdy mógł się nim zachwycać i by był wzorem dla pozostałych uczniów.

Moja skromna osoba została nominowana do roli pogrążonej we śnie kucharki, którą sen zastał przy poprószonym mąką stoliku. Paradoksalnie nie nadawałam się do tego zadania, ponieważ trudno mi było nie spoglądać na Eryka kroczącego po scenie w czerwonej pelerynie, pod którą kryło się jego codzienne ubranie, w koronie na głowie oraz z mieczem w ręku. Chłopak śmiał się z siebie, ale według mnie wyglądał cudownie.

Przylgnięta policzkiem do przybrudzonego mąką stolika raz po raz unosiłam powieki, by po chwili w całkowitym zapomnieniu bezczelnie się na niego gapić. Nie uchodziło to uwadze stojącej przed sceną nauczycielki, która upominała mnie gestem złożonych pod policzkiem dłoni.

Na szczęście w punkcie kulminacyjnym całą uwagę poświęciła bohaterom pierwszoplanowym. Dzieci, zarówno młodsze, jak i starsze, z zapartym tchem czekały na uzdrawiający pocałunek królewicza. A ja omal nie rozpłakałam się z zazdrości, kiedy Eryk odrzucił połę peleryny, schował miecz do pochwy i ze sztubacką nieśmiałością pochylił się nad najładniej piszącą Basią.

Siedząc w niedoświetlonym zakamarku sceny, nie mogłam dobrze widzieć tego aktu, ale biorąc pod uwagę dość ostry kąt nachylenia sylwetki Eryka, Basia mogła nie tylko zgłębić tajemnicę zieleni jego oczu, lecz także poczuć zapach jego oddechu. Spoglądali na siebie raptem kilka sekund, ale dla mnie była to cała wieczność. Potem królewna wstała z prowizorycznego łóżka i wsunęła swoją drobną dłoń pod silne ramię królewicza. Ze stuletniego snu wybudzili się również król i królowa, usytuowani bliżej środka sceny.

Rozległy się owacje na stojąco, a balony wypełnione helem wzbiły się w górę; twarz polonistki promieniała. Kiedy Eryk z Basią zniknęli za parawanem, zdałam sobie sprawę, że wciąż siedzę, a powinnam wstać i bić brawo, ciesząc się szczęściem zakochanych.

Pomyślałam, że to najgorsza szkolna choinka w moim życiu i że kolejne mogą być tylko lepsze, jeżeli oczywiście zdecyduję się na nie wybrać. Jakże się jednak wtedy myliłam. Ta bowiem, która nadeszła po trzech latach, okazała się prawdziwą katastrofą. Byłam w ósmej klasie, wciąż nieszczęśliwie zakochana w Eryku, i właśnie z drugiego końca sali, siedząc na parapecie zabezpieczonego kratą okna, obserwowałam jego migający w tłumie cień.

Eryk parodiował taneczne kroki Michaela Jacksona, czym rozbawiał bardzo dobre uczennice, w tym najlepszą we wszystkim Basię, które tego popołudnia – decydując się na kuse spódnice – na takie nie wyglądały. Chciałam, tak jak one, być odważna, wesoła, znać swoją wartość i nie rumienić się za bardzo. Tymczasem moja chorobliwa nieśmiałość nie pozwalała mi wyjść w czasie lekcji do toalety czy choćby nawet zakasłać.

Osoba zarządzająca magnetofonem musiała mieć wrażliwą duszę, bo po dwóch skoczniejszych piosenkach włączała balladę. Lubiłam wolne kawałki, ale nie tego późnego popołudnia, ponieważ już ich pierwsze takty przeganiały Eryka z parkietu na cztery wiatry. Zazwyczaj udawał się na drugie piętro, gdzie znajdowała się nasza sala lekcyjna. Kilka razy poszłam za nim, w poszukiwaniu okazji, by nasze spojrzenia w końcu się spotkały, lecz nie miało to sensu, gdyż zerkałam na niego tylko wtedy, kiedy stał do mnie tyłem albo bokiem.

Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko uzbroić się w cierpliwość i przeczekiwać nostalgiczne kompozycje na parkiecie, podpierając parapet, w czym zresztą nie byłam odosobniona. Moje koleżanki chyba też czekały na księcia z bajki, najprawdopodobniej tego samego. Od czasu do czasu nawijały mi coś do ucha, nie żałując przy tym śliny. Każde ich słowo zbywałam ponurym skinieniem głowy i otarciem ramieniem policzka.

Eryk długo się nie pojawiał. Na samą myśl, że mógł pójść do domu, a mieszkał niedaleko szkoły, zalała mnie fala bezbrzeżnego smutku.

Odwróciłam się do okna, w którym odbijała się moja rozmazana twarz i odblaski mijającej dyskoteki. W ciemnościach wieczoru majaczył szkolny autobus, a po jego mokrych od deszczu szybach prześlizgiwały się żółte snopy reflektorów nadjeżdżającego ciągnika. Jeszcze godzina, półtorej i wrócę do domu, do szarej rzeczywistości, zdejmę sukienkę i jedynym, co zostanie mi po tym wieczorze, będzie zapach taniego lakieru do włosów. I może jakiś miły sen, nieprzerwany zbyt wcześnie kłótnią rodziców.

W pewnej chwili zza pleców dobiegł mnie cichy chłopięcy głos, jakby Eryka, ale uznałam, że musiało mi się to przesłyszeć. Kiedy z niewielką nadzieją obejrzałam się przez prawe ramię, moje przypuszczenia się potwierdziły. Nikt za mną nie stał, jeśli nie liczyć bawiących się kilka metrów dalej trzecioklasistek w zakładanych na gumkę stożkowych kapeluszach wróżek z bajki o Śpiącej Królewnie. Najgorsze jednak było to, że na parkiecie znajdowało się kilka osób na krzyż i mogło się wydawać, że impreza dobiega końca.

Zwróciłam się z powrotem do okna i omal nie dostałam zawału, kiedy ujrzałam twarz Eryka. Była tak blisko, iż bałam się, że to halucynacja, jakiś sen, czysta imaginacja, która za ułamek sekundy pryśnie niczym bańka mydlana.

Wpatrywałam się w niego jak zahipnotyzowana, tracąc kontakt ze światem. Dopiero po chwili, a może była to cała wieczność, zorientowałam się, że do mnie mówi i uśmiecha się niepewnie.

– Że co?! – zapytałam skonsternowana.

– Czy masz ochotę na taniec?! – powtórzył.

Też mi pytanie! Skinęłam głową z powagą godną grabarza, gdyż nie wiedziałam, jak się zachować. Eryk ruszył przodem, po chwili zatrzymał się mniej więcej na środku sali, po czym objął mnie w talii, w co zresztą do dziś nie mogę uwierzyć. A ja, sztywna niczym kij od szczotki, wahałam się, gdzie ulokować swoje ręce. Co z nimi, do jasnej anielki, zrobić?!

W końcu jedną dłoń położyłam na jego ciepłym i miękkim barku, a drugą na ramieniu, zastanawiając się, czy tak jest dobrze. Głowiłam się nad tym przez cały ten taniec, ale jeśli nawet kategorycznie uznałabym, że któraś ręka powinna leżeć niżej albo wyżej, nie odważyłabym się poruszyć najmniejszym palcem.

Najbardziej onieśmielała mnie bliskość, jakby była zakazanym owocem, czymś zupełnie nie dla mnie. Skupiłam wzrok powyżej ramienia Eryka, marząc, aby ta chwila trwała wiecznie. Albo nie, marząc, aby ktoś zahipnotyzował wszystkich na sali z wyjątkiem mnie, bym mogła na chwilę wysunąć się z ramion chłopaka, wyjść na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza lub napić się kranówki w łazience, po czym skorzystać z toalety, bo emocje sięgały mojej kiszki stolcowej. Przypomniała mi się Evie z serialu _Nie z tego świata_, córka kosmity, która potrafiła zatrzymać czas poprzez zetknięcie palców wskazujących. Przydałaby mi się wtedy taka Evie. Długo się jednak nad tym nie zastanawiałam, gdyż odniosłam wrażenie, że Eryk chce mi coś powiedzieć. Miał na sobie szarą bluzę z kapturem, i mimo że nosił ją od tygodnia, wciąż pachniała świeżością, jakby mydłem.

– Ładnie wyglądasz – zawibrował mi w końcu w uszach jego wesoły głos.

Zapomniałam języka w gębie i zamiast się chociaż uśmiechnąć, jeszcze bardziej wygięłam głowę w bok.

Bicie mojego serca przypominało tętent kopyt koni, bałam się, że Eryk je usłyszy i tym samym dowie się, jak silne robi na mnie wrażenie. Potrzebowałam krótkiej przerwy na uspokojenie.

Kiedy w końcu odważyłam się nań zerknąć, świetliste plamki szklanej kuli przemknęły po jego jasnozielonych tęczówkach i brwiach w kształcie leżącej litery S. Symbol ten odcisnął się w moim umyśle niczym tatuaż, który po tych wszystkich latach nie pobladł ani o jotę. Pamięć to najtrwalszy pigment każdego obrazu.

– Co będziesz robiła w ferie? – spytał, zostawiając na mojej skórze mgiełkę ciepłego oddechu.

Brakowało mi śmiałości, by unieść głowę i zbliżyć się do jego ucha. Bałam się, iż nachylę się zbyt blisko i przypadkiem dotknę jego małżowiny, co uzna za niestosowne. Już słyszałam, jak krzyczy: „Marlena pocałowała mnie w ucho! Marlena pocałowała mnie w ucho!”.

Wzruszyłam tylko ramionami.

– Ja jadę na narty – pochwalił się. – Z rodzicami i z bratem.

Skinęłam głową na znak uznania, uciekając wzrokiem. Właśnie wtedy dostrzegłam stojące kilka metrów dalej wzorowe uczennice z klasy. Wśród nich była Basia, która wściekle przeżuwała gumę i spoglądała na nas znad odkrytego ramienia.

– Lubisz góry? – ciągnął Eryk.

Skąd mogłam wiedzieć, nigdy nie byłam w górach. Ani nad morzem. Moi rodzice dwa razy dziennie doili krowy. Nie mogli ot tak podeprzeć kołkiem drzwi do obory i wyjechać na wczasy. Poza tym ojciec uważał, że podróże są dla bogatych.

Dopiero co oswoiłam się z bliskością Eryka, a między żebrami poczułam dźgnięcie paluchem, zbyt stanowcze, by móc je zignorować. Kiedy się odwróciłam, ujrzałam Jolę, moją sąsiadkę z naprzeciwka z Chaosów Wielkich.

– Szuka cię twój tata! – krzyknęła mi do ucha, wyciągając rękę w stronę wyjścia. – Tam jest!

Prędzej spodziewałabym się własnej śmierci niż ojca na szkolnej zabawie, bo niby co miałby tu robić. Zmarszczyłam czoło i powędrowałam wzrokiem we wskazanym kierunku. Faktycznie, na tle jasnej ściany, przy rozwartych na całą szerokość drzwiach, majaczył cień dorosłego, przecinany pielgrzymującymi w tę i we w tę dziećmi.

– Jesteś pewna, że to mój ojciec? – zapytałam podenerwowana.

Ale Jola nie odpowiedziała, zniknęła równie nagle, jak się pojawiła.

Szkoda mi było opuszczać Eryka, lecz dla własnego spokoju musiałam zweryfikować lojalność Joli. Bo jeśli miała rację, w każdej chwili mógł podejść do mnie ojciec i narobić lipy. Boże! Przez głowę przebiegła mi myśl, że coś złego przydarzyło się mamie albo mojej siostrze Asi, która tamtego wieczoru nie mogła imprezować z powodu zapalenia krtani. Wizja nieszczęścia była tak jaskrawa, że w te pędy przeprosiłam Eryka, zapewniając, że zaraz wrócę.

W zasadzie ballada się kończyła i po chwili na parkiecie znów się zagęściło. Eryk, podrygując w rytm szybszego przeboju, zbliżał się do już nieco weselszej Basi, po czym wtopił się w tłum, nad którym górował czubek jego głowy. Do niedawna należący tylko do nas kawałek podłogi zlał się z całą powierzchnią parkietu i romantyczny klimat pierzchł. Wróciła szara, niepewna rzeczywistość. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę wyjścia.

Dzieci i młodzież z nieznośną lekkością podskakiwały, tworząc las rąk, przez który prześwitywała wysoka sylwetka, lecz w mroku dyskoteki trudno było odgadnąć jej tożsamość. Dopiero gdy wydostałam się z rozhasanej czeredy, rozpoznałam ojca. Przylgnięty do ściany trzymał ręce za plecami, a jego głowa bezwładnie opadała na klatkę piersiową.

– Tata? – zapytałam z udawaną troską.

Ojciec powoli podniósł czoło i przygwoździł mnie zamglonym wzrokiem. Na jego zapadniętych policzkach zalegały plamy zaschniętego błota. Cofnęłam się jak rażona prądem. Wydał z siebie nieartykułowany bełkot. Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę.

Musiałam go stamtąd zabrać, ukryć przed całym światem, przed Erykiem. Umarłabym ze wstydu, gdyby się dowiedział, że ten ufajdany w błocie pijak jest moim ojcem. Wyrwałam w stronę szatni, mijając długi korytarz, na końcu którego wlewało się żółte światło. Słysząc za sobą szelest chybotliwych kroków ojca, wierzyłam, że jest na tyle daleko, by mijający mnie znajomi nie pomyśleli, iż łączą nas więzy krwi.

Zatrzymałam się w głębi pierwszego boksu z kratownicy, a ojciec stanął w wejściu. Teraz, w smętnym świetle jarzeniówki, zobaczyłam, że ma uwalane błotem buty i lewą nogawkę spodni.

– Gdzie jest mama? – wybełkotał z mocno wyczuwalną nutą rozeźlenia, która lada moment mogła przerodzić się w agresję.

Ojciec na trzeźwo zmiękczał głoski, ale po pijaku seplenił jak małe dziecko, na przykład jego „gdzie” brzmiało jak _kcie_. Na dodatek, kiedy mówił, lewa strona górnej wargi podwijała się ku górze, prezentując sztuczne uzębienie. Tego wieczoru nie wziął ze sobą protezy (chyba że ją zgubił po drodze), a podwinięta warga ukazała jeden mocno opiłowany ząb, na którym się trzymała.

– Tu jej nie ma – odpowiedziałam, odwracając głowę z powidokiem jego przerażająco przymglonych oczu.

– Jak to?

Matka figurowała w trójce klasowej rodziców, stąd przeświadczenie ojca, że świeżo po kłótni mogła zapragnąć towarzystwa normalnych i spokojnych ludzi, a szkolna zabawa stanowiła po temu okazję. Ale matka nie potrafiła ot tak poskromić nerwów, umyć włosów, naciągnąć rajstop z lycry, przykleić sobie uśmiechu i popijać kawki z nauczycielami, dlatego o przyjeździe tu nawet nie pomyślała.

Zmusiłam się, by spojrzeć na ojca.

– Po prostu jej nie ma – rzekłam, błagając w myślach Boga, by ojciec już sobie poszedł.

Po chwili, która ciągnęła się w nieskończoność, do szatni wpadła dyrektorka. Domyślałam się, że ktoś dał jej znać, iż do szkoły wdarł się jakiś podejrzany typ, który zaczepia uczennice.

Ojciec pięknie się z nią przywitał; gdyby nie zgubił kapelusza, uchyliłby go przy ukłonie, przecież zawsze był dżentelmenem i – jak mawiał – lubił mądre kobiety. Uśmiechnął się do pani dyrektor, która – czym po tym spontanicznym spotkaniu niejednokrotnie się chwalił – w odległych czasach siedziała z nim w szkolnej ławce.

Rozmowa z panią dyrektor była jednak uboga w słowa, które padały głównie z ust ojca. Ten, zorientowawszy się, że czas zatarł wszelkie sentymenty, wyszedł, zostawiając za sobą zimny podmuch wiatru. Zanim dyrektorka udała się do swojego gabinetu, obdarzyła mnie trudnym do zidentyfikowania spojrzeniem, jakby istniało coś między obojętnością a litością…

Kiedy zostałam sama, odetchnęłam. Odczekawszy krótką chwilę, uchyliłam drzwi prowadzące na szkolny plac, by upewnić się, że ojciec nie wróci. Siedział już na starym ursusie, zapuszczając silnik, po czym włączył światła. Wiatr dął jak najęty i przeszywał do szpiku kości. Cofnęłam się o krok, przymykając nieco drzwi. Wkrótce dwa żółte snopy światła zaczęły się kurczyć, aż w końcu zniknęły za zakrętem, w powietrzu zaś niósł się jedynie zamierający warkot traktora.

Nie mogłam wrócić do domu, skoro nie było w nim matki. Wychynęłam więc głowę znad skromnego daszka nad wejściem do szkoły i rozejrzałam się po pochmurnym niebie z nadzieją, że znajdę choćby najmniejszy migający punkt. Niestety niczego takiego nie wypatrzyłam. Niebo zakrywał istny pled chmur. Pomyślałam, że to nie szkodzi, że i tak gwiazdy świecą, i w myślach wypowiedziałam życzenie: „Droga gwiazdko, gdziekolwiek jesteś, spraw, aby ojciec zniknął. Tak będzie najlepiej dla wszystkich”.

Pięć minut później stałam przy budce telefonicznej, znajdującej się naprzeciwko szkoły. Zadzwoniłam do ciotki Aldony, podejrzewając, że właśnie u niej matka znalazła schronienie. Nie pomyliłam się.

Matka przyjechała po mnie szybciej, niż się spodziewałam. Kiedy wsiadłam do samochodu, rozpłakałam się. W rozproszonych poblaskiem ulicznej latarni ciemnościach dostrzegłam, że jej górna warga uległa zdeformowaniu. Była fioletowa i nabrzmiała, jakby trzymała pod nią ochraniacz na zęby, w jaki zabezpieczają się bokserzy. Pamiętam, z jaką żarliwością zarzekała się, że rzuci ojca, że tym razem mu nie podaruje, że wniesie sprawę o rozwód i tym podobne śpiewki, którymi karmiła mnie od małego, robiąc nadzieję na lepsze jutro.

– Przysięgnij, że to zrobisz, mamo – prosiłam.

– Przysięgam – odpowiedziała, nie zdejmując oczu z odkrywanej blaskiem reflektorów czarnej drogi.

Nie dotrzymała słowa.

Następnego dnia rano przyjechał ojciec. Nie musiał jej błagać, żeby wróciła, nie musiał nawet prosić. Ani też przepraszać. Na szczęście rozpoczynała się przerwa zimowa w nauce i ja mogłam zostać u ciotki Aldony na dwa tygodnie.

– Powiedz mi, ciociu, dlaczego ona zawsze do niego wraca? – spytałam któregoś wieczoru przed zaśnięciem.

– Też tego nie rozumiem – odpowiedziała. – Mówiłam jej, żeby za niego nie wychodziła.

Podniosłam głowę i ściągnęłam brwi.

– Dlaczego?

– Bo nie znali się dobrze – odparła po dłuższym milczeniu, jakby na odczepnego.

Ferie musiały się kiedyś skończyć. W domu przez kilka dni było znośnie. Ojciec nie pił, aczkolwiek kiedy zapominał, gdzie wsadził klucze od malucha, ja i matka podrywałyśmy się z wersalki i przy akompaniamencie jego ryku szukałyśmy zguby. Tylko Asia pozostawała spokojna i nie odrywała się od książek; tak bardzo lubiła się uczyć. Nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego nie boi się ojca.

Żeby nie udusić się w tym patologicznym sosie, przenosiłam się w świat wyobraźni. Przed snem pojawiał się w moim umyśle pewien obraz; obraz, jaki mogłam zobaczyć tylko w filmach. Widziałam przepiękną, czystą kuchnię i poranne promyki słońca odbijające się od wymuskanej, gładkiej szyby. Siedziałam przy dużym stole z pachnącą i uśmiechniętą matką, siostrą Asią oraz ojcem, który w niczym nie przypominał tego z prawdziwego świata. Ten wyimaginowany miał na sobie śnieżnobiałą koszulę i czytał gazetę nad grzanką, której to smaku już nie potrafiłam sobie wyobrazić. Miał też inną twarz, bardziej pociągłą.

Zasypiałam spokojniejsza.

Pewnego dnia, na chodniku w pobliskim miasteczku, znalazłam ulotkę. Pachniała intensywnie drukiem. Przedstawiała dziewczynkę na rolkach wyposażoną w kask, ochraniacze na kolana, rękawice bez palców, kolorowy sportowy strój i szeroki uśmiech. Schowałam ten obrazek do kieszeni kurtki. Kiedy miałam gorszy dzień, wyjmowałam go i wyobrażałam sobie, że ta dziewczynka to ja.

– Pan się wzruszył, panie Karolu? – zapytałam, siedząc w niewielkim jasnożółtym pokoju ośrodka psychoterapii medycznej.

– Jestem człowiekiem, co prawda łysym, grubym i trochę niedowidzącym, ale z uczuciami – odparł pół żartem, pół serio, spoglądając na mnie zza szkieł powiększających oczy do granic możliwości.

Uniosłam kącik ust, żeby uwierzył, że tą krótką charakterystyką swojej sylwetki poprawił mi nieco nastrój.

– Jak skończyła się historia z tym chłopcem? – spytał.

– To on zawołał dyrektorkę, kiedy ojciec… – urwałam, wzdychając.

– Widać się zaniepokoił… – podsunął pan Karol.

– Powiedziałam mu, że ten brudny typ pomylił mnie z kimś. Wyparłam się własnego ojca. Nie lubiłam kłamać, ale nie miałam wyjścia. Później Eryk… czasem się uśmiechnął do mnie na przerwie i… nic poza tym. Po szkole średniej wyjechał do Filadelfii. Ma żonę i dwoje dzieci.

Pan Karol obdarzył mnie nostalgicznym uśmiechem. Nad jego połyskującą łysiną rytmicznie pulsował sekundnik kolistego zegara. Psychoterapia dobiegała końca.

– Czy ma pani jakieś zdjęcia z dzieciństwa? – podjął pan Karol.

– Tak, coś by się znalazło – odparłam ze znużeniem. Psychoterapia w jakimś sensie była wyczerpująca.

– To dobrze, bo mam dla pani zadanie. – Pan Karol odwrócił się do okna i zmarszczył twarz, jakby raziło go słońce, choć na zewnątrz panowała zupełna szarość. – Życie tej dziewczynki, Marleny – kontynuował, teraz już patrząc na mnie – było tak przykre, że nie sposób się nie wzruszyć. Proszę wybrać jedną fotografię, postawić ją gdzieś, na przykład na biurku albo przy łóżku, gdziekolwiek, aby mogła ją pani często widzieć. Proszę przypomnieć sobie wszystkie przykre chwile i wypłakać się do ostatniej łzy. Po prostu wylać z siebie ten żal, gniew i te wszystkie negatywne emocje, które musiała pani w sobie dusić przez wiele, wiele lat. One trawią panią w większym stopniu, niż pani sądzi.

– I wtedy będę szczęśliwa?

– Na pewno spokojniejsza.

– A jeśli nie dam rady płakać?

– Nie musi to być dziś ani jutro.

Skinęłam głową.

– Jak się pani czuje? – zapytał wesołym tonem.

– Nie wiem. Może trochę lepiej.

Nie było lepiej. Wróciłam do domu taksówką około szesnastej. Położyłam się i zasnęłam w poczuciu beznadziei.ROZDZIAŁ 2

Miesiąc później

– Wiesz, która jest godzina? – zapytała Asia.

– Skoro u mnie szósta, to w Londynie piąta – odparłam, zastanawiając się, czy przejeżdżający obok autobus miałby ze mną jakieś szanse, gdybym tylko chciała nieco szybciej przebierać nogami. Może następnym razem.

– Posłuchaj, lubię z tobą rozmawiać, ale niekoniecznie o piątej rano. Możesz do mnie dzwonić najwcześniej o dziewiątej czasu Greenwich.

– Strasznie marudzisz, powinnaś zacząć uprawiać jakiś sport, na przykład jogging. Bierz przykład ze mnie.

– Od kiedy to biegasz? – zapytała. W głosie Asi pobrzmiewało niedowierzanie, jeśli nie zaniepokojenie.

– Od dziś – oznajmiłam z dumą. – Cztery kilometry w osiemnaście minut, i ani jednej kropli potu.

– Nie brzmi to dobrze – zauważyła.

– Nie brzmi dobrze to, że się nie pocę? – zaśmiałam się, czując, jak atakują mnie wszelkie aromaty ulicy zamknięte w rześkim powietrzu. Nawet zapach spalin, wydobywający się z kolumny samochodów wlekących się za autobusem, działał na mnie pobudzająco. Zawsze chciałam mieszkać w dużym mieście, i oto jestem. „_Here I am, this is me…_”, przypomniały mi się słowa piosenki Bryana Adamsa. _„…There’s no where else on earth I’d rather be…_”.

– Też. Ostatnio i przedostatnio w dobrym nastroju wydałaś wszystkie swoje oszczędności na ubrania, których – uwaga! – ani razu nie założyłaś. Pamiętasz?

Tak, pamiętałam, coś takiego miało miejsce. Wyrzuciłam pół szafy klasycznych nudnych ciuchów _à la_ katechetka, na rzecz orientalnych fasonów z bogatym wzorem. A wszystko przez ten nowy sklep w pobliskiej galerii. Po prostu urzekły mnie jaskrawe barwy zwiewnych tkanin i, wiedziona akordami lutni, uległam przedświątecznej gorączce zakupów. Pragnę zaznaczyć, że zdarza się to nie tylko kobietom, lecz także panom. Przed świętami Bożego Narodzenia ludzie gotowi są zaprzedać duszę diabłu, aby tylko sprawić komuś przyjemność pięknie zapakowanym prezentem. Kto by się tam zastanawiał, co będzie jutro.

– Daj spokój, Aśka, to były tylko oszczędności, nie poszłam po pożyczkę do Alior Banku – tłumaczyłam z drzazgą w głosie.

– Piętnaście tysięcy złotych na ciuchy, w których nie chodziłaś – powtórzyła wolno i wyraźnie, błędnie uważając, że w ten sposób utoruje we mnie drogę do skruchy.

– Sprzedałam część na Allegro i pięć tysięcy byłam do przodu – przypomniało mi się.

– A dziesięć do tyłu – zripostowała.

– To tylko pieniądze, więcej luzu. Chyba nie powiesz, że nie ucieszyłaś się z paczki z kilkoma parami alladynek? Matce też się udzieliło kilka musztardowych bluzek, a to, że w nich nie chodzi, bo nie lubi rudego, to już inna sprawa – powiedziałam, uśmiechając się do biegnącego z naprzeciwka mężczyzny. Miał mocno opalone i nadmiernie owłosione nogi. Lubiłam owłosionych.

Mężczyzna niemrawo odwzajemnił uśmiech. Wyglądał na adwokata, oni są niemrawi. Takie przynajmniej miałam na ich temat wyobrażenie.

– Chodzisz na psychoterapię? – zapytała Aśka, wystawiając na próbę moją ogładę. Poczułam się jak jakaś wariatka pod kuratelą. Już miałam powiedzieć, żeby się odpieprzyła, ale wychwyciłam charakterystyczny krótki dźwięk, sygnalizujący oczekującą rozmowę na linii.

Spojrzałam na przymocowany do ramienia telefon, dzwonił Natan. Zatrzymałam się przed furtką do osiedla, tym samym kończąc bieg.

– Oczywiście, że nie chodzisz…

– Posłuchaj, Aśka, psychoterapia to zwykły biznes tymczasem nastrój sam wraca i jestem tego żywym dowodem. A teraz wybacz, dzwonią do mnie z pracy.

– Wiesz, że będę się mar…

Rozłączyłam się i odebrałam połączenie od Natana.

– Nie uwierzysz, co się stało… – zaczął. Jego głos z natury lekko drżał, lecz pozbawiony był jakiejkolwiek ekspresji.

– Pogodziłeś się z żoną? – zgadywałam.

– Nie.

– Ktoś umarł?

– Prawie. Nasz Pablo złamał rękę. Potknął się w domu o własne nogi.

– Każdy by się potknął, mając przed sobą taki kontener na śmieci – skwitowałam.

– Klaudiusz też nie poprowadzi programu, siedzi na Krecie. Musimy spiąć pośladki i znaleźć kogoś ogarniętego do tej roli. Gdyby gościem nie był prezydent, dalibyśmy sobie spokój.

Zaświtał mi w głowie genialny pomysł. „Dlaczego by nie?” – pomyślałam.

– Jesteś tam? – zapytał Natan.

– Znam osobę, która może nas uratować. Zapewniam cię, że słupki oglądalności przekroczą twoje najśmielsze oczekiwania – podjęłam enigmatycznie.

– Kto to? – zapytał, jakby trochę raźniej.

– Krzysztof Boisz.

– Nie mam ochoty na żarty.

– Tak się składa, że kiedyś z nim spałam. I nie spaliłam tego mostu.

– Jesteś dziś bardzo szczera – zauważył.

– Po prostu mam dobry dzień. To co? Chcesz Boisza?

– Wyrzucili go z POL TV? – Wciąż nie mógł uwierzyć, że podaję mu na tacy gwiazdora. Co prawda Krzysztof Boisz miał prawie pięćdziesiąt lat, ale wyglądał lepiej niż niejeden czterdziestolatek, no i zawstydzał śnieg uśmiechem.

– Boisz jest freelancerem. – Wpadłam do mieszkania i od razu udałam się do kuchni. – W każdym wywiadzie szczyci się poligamią.

– Wątpię, że siedzi na kanapie i czeka na oferty…

– Słuszne spostrzeżenie – przyznałam, wyciągając z lodówki butelkę soku pomarańczowego, a następnie szklankę z szafki znad zlewu. – Pogadam z nim. Jak tylko się czegoś dowiem, dam znać.

– Spoko. Powiedz mu, że mamy dziś w studiu prezydenta. Jak twój pomysł wypali, będziesz wielka.

– Natanie, mój drogi, ja już jestem wielka – poprawiłam go modulowanym głosem.

Gdy się rozłączyłam, duszkiem wypiłam sok i poszłam pod prysznic.

W domu panoszył się bałagan i strasznie mi to przeszkadzało. Naliczyłam pięćdziesiąt sześć zużytych chusteczek do nosa, siedem rozsianych po całym mieszkaniu szklanek po herbacie, pięć zalatujących pleśnią kawałków pizzy, jedenaście znoszonych skarpet (jedna z dziurą na pięcie nie miała pary). Brakowało tylko gówna na środku podłogi.

Zdjęłam firanki, umyłam okna, wypolerowałam do połysku łazienkę, pozbyłam się kurzu na półkach z książkami, odkurzyłam całe mieszkanie, a potem wyżęłam mopa i razem z Urszulą śpiewałam Rysę na szkle. Zawsze wiedziałam, że dobrze śpiewam.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: