Dzwonnik z Notre Dame - ebook
Dzwonnik z Notre Dame - ebook
Powieść historyczna francuskiego pisarza Wiktora Hugo Dzwonnik z Notre Dame należy do ścisłego kanonu dzieł literatury światowej. Powieść powstała w XIX wieku i w niezwykle nowatorski, jak na swoje czasy, sposób buduje obraz życia Paryża pod koniec średniowiecza. Fascynująca, niemal mityczna intryga, na której oparta jest powieść, a także symbolika takich miejsc jak katedra Notre Dame czy Paryż – w ówczesnej epoce centrum światowej kultury i polityki – sprawiły, że dzieło Wiktora Hugo jest jedną z najważniejszych książek do przeczytania w życiu. Dzieło miało wiele inscenizacji teatralnych, operowych i filmowych.
Lektura dla szkół średnich.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66837-57-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KSIĘGA PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wielka izba
ROZDZIAŁ DRUGI
Piotr Gringoire
ROZDZIAŁ TRZECI
Pan kardynał
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mistrz Jakub Coppenole
ROZDZIAŁ PIĄTY
Quasimodo
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Esmeralda
KSIĘGA DRUGA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Z Charybdy w Scyllę
ROZDZIAŁ DRUGI
Besos para golpes
ROZDZIAŁ TRZECI
Niedogodność nocnego śledzenia ładnej kobiety na ulicach
ROZDZIAŁ CZWARTY
Dalszy ciąg niedogodności
ROZDZIAŁ PIĄTY
Rozbity dzban
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Noc po ślubie
KSIĘGA TRZECIA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Notre Dame
ROZDZIAŁ DRUGI
Paryż z lotu ptaka
KSIĘGA CZWARTA
ROZDZIAŁ PlERWSZY
Miłosierne duszyczki
ROZDZIAŁ DRUGI
Klaudiusz Frollo
ROZDZIAŁ TRZECI
Immanis pecoris custos, immanior ipse
ROZDZIAŁ CZWARTY
Pies i jego pan
ROZDZIAŁ PIĄTY
Ciąg dalszy o Klaudiuszu Frollo
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Niepopularność
KSIĘGA PIĄTA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Abbas beati Martini
ROZDZIAŁ DRUGI
„To zabije tamto”
KSIĘGA SZÓSTA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Bezstronny rzut oka na dawne sądownictwo
ROZDZIAŁ DRUGI
Szczurza Jama
ROZDZIAŁ TRZECI
Historia pewnego placka z kukurydzy
ROZDZIAŁ CZWARTY
Łza za kroplę wody
ROZDZIAŁ PIĄTY
Koniec historii placka
KSIĘGA SIÓDMA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
O niebezpieczeństwie powierzania swych tajemnic kozie
ROZDZIAŁ DRUGI
Co filozof, to nie ksiądz
ROZDZIAŁ TRZECI
Dzwony
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ananke
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dwaj ludzie czarno ubrani
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Skutek, jaki sprowadzić może siedem siarczystych zaklęć na wolnym powietrzu
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Mnich kłótliwy
ROZDZIAŁ ÓSMY
Pożytek okien od rzeki
KSIĘGA ÓSMA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Talar przemieniony w suchy liść
ROZDZIAŁ DRUGI
Dalszy ciąg o talarze przemienionym w suchy liść
ROZDZIAŁ TRZECI
Dokończenie o talarze przemienionym w suchy liść
ROZDZIAŁ CZWARTY
Lasciate ogni speranza
ROZDZIAŁ PIĄTY
Matka
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Trzy serca męskie niejednako skrojone
KSIĘGA DZIEWIĄTA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gorączka
ROZDZIAŁ DRUGI
Garbaty, jednooki, kulawy
ROZDZIAŁ TRZECI
Głuchy
ROZDZIAŁ CZWARTY
Glina i kryształ
ROZDZIAŁ PIĄTY
Klucz od czerwonej furty
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ciąg dalszy poprzedniego rozdziału
KSIĘGA DZIESIĄTA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przy ulicy Bernardyńskiej Gringoire jednym tchem zdobywa się na kilka trafnych myśli
ROZDZIAŁ DRUGI
Zaciągnij się do szałaszników
ROZDZIAŁ TRZECI
Hulaj dusza!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Przyjaciel nie w porę
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zacisze, w którym Jego Miłość Ludwik francuski godzinki odprawia
ROZDZIAŁ SZÓSTY
„Płomyk obrączkowy”
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Chateaupers na odsiecz!
KSIĘGA JEDENASTA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Trzewiczek
ROZDZIAŁ DRUGI
La creatura bella bianco vestita
ROZDZIAŁ TRZECI
Wesele Phoebusa
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ślubna komnata dzwonnika katedralnegoKSIĘGA PIERWSZA
Rozdział pierwszy
Wielka izba
Lat temu trzysta czterdzieści osiem, miesięcy sześć i dni dziewiętnaście, paryżanie obudzili się przy huku wszystkich dzwonów szeroko rozmachanych w obrębie potrójnych murów otaczających Gród, Wszechnicę i Nowe Miasto.
Szósty stycznia 1482 r. nie był przecież dniem dla historii pamiętnym. Nic szczególnego nie było w wypadku, który od samego rana poruszał dzwony i mieszczan paryskich. Dwa dni zaledwie upłynęło od chwili, kiedy poselstwo flamandzkie w sprawie małżeństwa Delfina Francji z Małgorzatą księżniczką Flandrii odbyło wjazd do stolicy ku wielkiemu niezadowoleniu kardynała Burbona, który zmuszony był, dla dogodzenia królowi, sadzić się na uprzejmość dla całej tej grubomieszczańskiej ciżby burmistrzów flamandzkich i raczyć ich we własnym pałacu „srodze pięknym dialogiem z krotochwilą i maszkarą”, gdy tymczasem, deszcz ulewny zatapiał mu u drzwi przepyszne jego kobierce.
Zdarzeniem, które 6 stycznia „dodawało tak ducha motłochowi paryskiemu”, że użyjemy wyrażeń Jehana z Troyes, było po prostu święto Trzech Króli, połączone od niepamiętnych czasów ze świętem oszustów, błaznami podówczas zwanych.
Dnia tego miały mieć miejsce ogniska na placu Greve, sadzanie gałązki zielonej przy kaplicy na Braque i misterium w Pałacu Sprawiedliwości. Właściwe obwieszczenie na placach publicznych, przy odgłosie trąb dokonane zostało w wigilię przez łuczników JW Starosty Grodzkiego, bogato ubranych w opończe z materii fioletowej z wielkimi, białymi krzyżami na piersi.
Tłumy mieszczan i mieszczek dążyły tedy ze wszech stron od samego rana, ku jednemu z trzech wymienionych punktów. Każdy wybrał swoje: ten ognie, ów misterium, inny palmę zieloną. Na pochwałę wszakże zdrowego zmysłu gapiów paryskich powiedzieć trzeba, że większa część ludu spieszyła na zabawy przy ogniskach albo też na misterium, którego przedstawienie odbywać się miało w wielkiej komnacie trybunalskiej, szczelnie się zamykającej i doskonale osłoniętej. Co do gałązki majowej, zgadzano się niemal powszechnie, że samotnie ją zostawić wypadało, drżącą pod niebem styczniowym, na cmentarzu kaplicy Braque.
Lud zapełnił szczególniej wejścia ku Pałacowi Sprawiedliwości; wiedziano bowiem, że ambasadorowie flamandzcy zamierzali być obecni na przedstawieniu misterium i na wyborach króla błaznów, które się również dokonać miały w wielkiej komnacie.
Nie było to rzeczą łatwą docisnąć się dnia tego do owej wielkiej komnaty, mającej przecież sławę najobszerniejszego na świecie pomieszczenia. Plac Pałacu Sprawiedliwości, przepełniony ludem, przedstawiał dla gapiów wyglądających z okien widok morza, w które pięć czy sześć ulic, niby tyleż ujść rzecznych, wlewało co chwila nowe fale głów ludzkich. W środku wysokiego, pałacowego frontu gotyckiego, wielkie schody, kipiały podwójnym prądem wstępującego i schodzącego ludu, który wylewał się na plac jak kaskada wodę w jezioro. Krzyki, śmiechy, tupania tysiączne tworzyły huk i hałas niezmierny. Huk ów i hałas wzmagały się niekiedy, a cała ta masa prująca ku wielkim schodom skręcała nagle, mieszała się i pryskała. Powodem było natarcie hajduka grodzkiego lub uderzenie konnego, starościńskiego łucznika rzucającego się dla przywrócenia porządku.
W oknach, we drzwiach, na poddaszach i na dachach wiły się tysiące zacnych twarzy mieszczańskich, spokojnych i dobrodusznych z zadowoleniem patrzących na pałac i na kłębiącą się ciżbę. Trzeba bowiem wiedzieć, że wielu mieszkańców Paryża kontentuje się często widokiem tych, którzy są świadkami widowiska i murów, za którymi „coś się dzieje”.
Gdyby nam dane było zespolić się z tymi paryżanami XV wieku i wejść wraz z nimi do ogromnej sali Pałacu Sprawiedliwości widowisko byłoby może interesujące i nie bez powabu.
Będziemy usiłowali wyobrazić sobie wrażenie, jakiego byśmy doznali, przestępując progi owej wielkiej komnaty, pośród ciżby pospólstwa w serdakach, opończach i spodniach strzępiastych.
A początkowo dzwonienie w uszach, olśnienie oczu. Ponad głowami dwoiste sklepienie ostrołukowe, pokryte rzeźbami z drzewa, pomalowane na błękitno, zdobne w lilie złotokwieciste. Pod naszymi stopami posadzka marmurowa w płytach to białych, to czarnych. O kilka kroków od nas potężny słup, dalej drugi, dalej trzeci; razem siedem słupów wzdłuż sali, podtrzymujących w jej środku spadki podwójnego sklepienia. Wokoło pierwszych czterech słupów kramy handlarzy, całe błyszczące od szkieł i brzękadeł; wokoło trzech ostatnich ławki dębowe, wyślizgane i wypolerowane pludrami pacjentów i sutannami palestry. Dookoła sali, wzdłuż wysokich ścian, między podwojami i między oknami, niekończący się szereg posągów wszystkich królów Francji: królów próżniaków z rękami pozwieszanymi, z pospuszczanymi oczami, królów dzielnych i wojowniczych, z głowami i prawicami hardo podniesionymi ku niebu. Następnie w długich, ostrołukowych oknach szyby o tysiącznych kolorach. A wszystko to, sklepienia, słupy, ściany, framugi, stropy, pokryte od góry do dołu przepysznym malowidłem błękitnym i złotym, które, poczerniałe nieco w epoce naszej powieści, znikło potem prawie całkiem pod pyłem i pajęczymi siatkami.
Wyobraźmy sobie teraz ogromną tę komnatę, podłużną, oblaną przyćmionym światłem dnia styczniowego, w pełnym rozigraniu tłumów pstrych, krzykliwych, sunących wzdłuż ścian i zataczających się wokoło siedmiu słupów, a będziemy już mieli pewne zamglone wyobrażenie o całości obrazu, którego ciekawsze szczegóły postaramy się zaraz dokładniej obejrzeć.
Na dwóch końcach olbrzymiej sali tworzącej równoległobok stały: po jednej stronie sławny stół marmurowy z jednego kawałka, a tak długi, szeroki i gruby, „że nigdy jeszcze — powiadają stare papiery ziemstwa — jak świat światem nie widziano podobnej pajdy marmuru”; po stronie drugiej kaplica, gdzie Ludwik XI kazał się rzeźbić na klęczkach przed Matką Boską i dokąd przenieść polecił posągi Karola Wielkiego i Ludwika Świętego, dwóch świętych, którzy posiadali jego zdaniem szczególną łaskę niebios. Kaplica ta, nowa jeszcze, zbudowana przed sześciu zaledwie laty, cała nosiła na sobie zachwycający styl architektury misternej, o rzeźbach cudownych, o cienkich, głębokich karbowaniach, który we Francji znamionuje koniec epoki gotyckiej i początek wieku szesnastego w czarownych fantazjach Odrodzenia. Drobna rozeta wykuta nad frontonem uchodziła w szczególności za arcydzieło subtelności i wdzięku; rzekłbyś, gwiazda z koronek.
W środku sali, naprzeciw głównego wejścia, tuż pod ścianą wzniesiono estradę obitą złotogłowiem, a wchodziło się na nią osobnymi podwojami prowadzącymi za pomocą okna, wychodzącego na korytarz złoconej komnaty. Podwyższenie to przeznaczone było dla posłów flamandzkich i innych wysokich gości zaproszonych na przedstawienie misterium.
Samo przedstawienie miało się odbyć na stole marmurowym. Od rana przygotowano ten stół odpowiednio; bogata jego powierzchnia, cała porysowana obcasami palestry i woźnych trybunalskich, nosiła teraz na sobie rodzaj dość wysokiej klatki drewnianej, tworzącej posadzkę sceny teatralnej, widocznej ze wszech stron komnaty. Wnętrze klatki przeznaczone było na szatnię dla aktorów. Drabina otwarcie umocowana na zewnątrz utrzymywała związek sceny z szatnią zakulisową.
Czterech wyprostowanych pachołków jurysdykcji trybunalskiej (obowiązkowi to stróże wszelkich zabaw ludowych, tak w dniach uroczystych jak i w dniach egzekucji) stało po czterech rogach stołu marmurowego.
Sztuka zacząć się miała dopiero za dwunastym uderzeniem południa na wielkim zegarze Pałacu. Było to bez wątpienia późno jak na przedstawienie teatralne, ale się z porą zastosować wypadało do ambasadorów.
Tymczasem cały ten tłum czekał już od rana. Spora liczba zacnych gapiów trzęsła się na zimnie od samego świtu przy wielkich stopniach Pałacu; niektórzy utrzymywali nawet, że noc całą przestali w zagłębieniu wielkiej bramy w tym właśnie celu, żeby być pierwsi przy wejściu. Tłum gęstniał co chwila i jako woda poziom swój wypierająca wznosiła się na mury, na wszystkie wypukłości, gzymsy i wystające ze ścian rzeźby. Toteż niewygoda, zniecierpliwienie, nuda, jednodniowy szał i cynizm tłumu w dniu szczególnego święta, kiedy dozwolone są wszelkie szyderstwa, kłótnie wybuchające przy lada okoliczności o żwawsze szturchnięcie łokciem lub butem podkutym, znużenie długim oczekiwaniem, nadawały ton cierpki i gorzki wrzawie tego ludu zamkniętego, ściśniętego, duszącego się. Słyszeć się dawały żale i narzekania na Flamandów, na starostę kupieckiego, na kardynała Burbona, na marszałka pałacu, na Jejmość Małgorzatę austriacką, na kopijników starościńskich, na chłód, na gorąco, na niepogodę, na biskupa paryskiego, na króla błaznów, na słupy, na posągi, na owe podwoje zamknięte, na tamto okno otwarte; a wszystko to ku wielkiemu zadowoleniu żaków i hajduków, rozsianych w tłumie, którzy całe to nieukontentowanie podniecali kpinką i żartem.
Jedna szczególnie grupa tych wesołych kpiarzy, która wydusiwszy szybę wielkiego okna rozsiadła się na jego podstawie, najbardziej dawała się pospólstwu we znaki, ciskając raz po raz spojrzenia i żartkie słówka to tu, to tam. Z przedrzeźniających ruchów, z wybuchów śmiechu, z drwinek i uwag rzucanych towarzyszom z jednego końca komnaty na drugi, nie trudno było osądzić, że ci młodzi żacy bynajmniej nie podzielali nudów i zmęczenia reszty zgromadzenia i że z tego, co mieli przed oczami, wybornie potrafili urządzić dla własnej uciechy widowisko, pozwalające im bezpiecznie i miło oczekiwać na inne.
— Na moją duszę, to ty Joannes Frollo de Molendino! — wrzeszczał jeden ze zgrai do jasnowłosego łobuza o pięknej choć złośliwej twarzy, siedzącego na akantowych liściach kapitelu jednej z kolumn. — Nie bez racji zwą cię Jehanem du Moulin1, bo twoje ręce i nogi wyglądają jak rozpostarte skrzydła wiatraka… Od dawnaś tu?
— A oto, na miłość szatana od czterech już blisko godzin — odparł Joannes Frollo — i sądzę, że mi to policzone będzie w rachunku czyśćcowym. Byłem już tu, gdy ośmiu kantorów króla sycylijskiego zaczynało mszę o siódmej w Królewskiej Kaplicy, proszę cię!
— Tęgie śpiewaki! — podchwycił tamten — nie ma co: głos mają ostrzejszy od brzytwy. Król Jegomość pierwej, nim mszę świętą na cześć świętego Jana fundował, powinien był zapytać, czy święty lubi, by mu łacinę na sposób prowansalski wywodzono.
— Król zrobił to tylko dlatego, żeby dać zajęcie przeklętym tym śpiewakom sycylijskim! — ostro zapiszczała w tłumie jedna z bab. — I proszę, tysiąc złotówek paryskich za jedną mszę!
— Oj, oj, stara! — podchwycił poważny i opasły jegomość. — Trzebaż przecie było zafundować mszę. Chciałabyś, aby król na nowo zachorował?
— Tęgo gadasz, sławetny panie Gilles Lecornu2, majstrze kuśnierzu szat królewskich! — krzyknął żaczek uczepiony u kolumny.
Cała gromada jego towarzyszów śmiechem głośnym przyjęła niefortunne nazwisko biednego kuśnierza.
— Lecornu! Gilles Lecornu! — wołali jedni.
— Cornutus et hirsutus!3 — krzyczeli inni.
Podwoiła się wesołość. Gruby kuśnierz, nie pisnąwszy już ani słowa, usiłował umknąć przed spojrzeniami ciskanymi ze wszystkich stron, ale się pocił i sapał na próżno. Jako klin zagłębiający się w drzewo, starania jego ten tylko odnosiły skutek, że mocniej jeszcze ugrzązł w tłumie.
Nareszcie jeden z sąsiadów mały, krępy, poważny jak i sam pan kuśnierz, przyszedł mu z pomocą.
— Obrzydliwość! I w ten sposób śmią żaki przemawiać do czcigodnego człowieka! A tożby za moich czasów osmagano ich łozami i na tych łozach następnie spalono.
Gromada cała wybuchnęła śmiechem.
— Hejże ha! Któż tak gada? Cóż to za puchacz nieszczęść?
— Aha, mam go, poznaję — rzekł jeden — to mistrz Jędrzej Musnier.
— Jest jednym z czterech przysięgłych księgarzy Wszechnicy! — zauważył drugi.
— Wszystko tam idzie czwórkami w tym kramie! — wrzasnął trzeci. — Cztery narody4, cztery fakultety cztery święta, czterech prokuratorów, czterech elektorów, czterech ksiegarzy…
— A więc — pochwycił Jehan Frollo — damy mu się we znaki cztery razy!
— Musnier, z dymem puścimy twoje wszystkie książki!
— Musnier, na kwaśne jabłko zbijemy ci sługę!
— Musnier, na miazgę zetrzemy ci żonkę…
— Zacną, tłuściutką paniusieczkę Oudarde…
— Która jest równie świeża i wesoła, jak gdyby była wdówką.
— A niechże was piorun trzaśnie — mruknął mistrz Jędrzej Musnier.
— Mistrzu Jędrzeju — odparł Jehan zawieszony na kapitelu — zamilknij, proszę, albo ci się zwalę na łeb.
Mistrz Jędrzej podniósł wzrok, zdawał się chwilę mierzyć wysokość słupa, ciężar swawolnika, pomnożył ten ciężar przez kwadrat z odległości i język mu przylgnął do podniebienia.
Z kolei wzięto na języki innych dygnitarzy Wszechnicy.
— Precz z pedelami! Precz z pałkowódcami!
— Słyszysz, Robku Poussepain, a ten tam oto, kto to jest?
— To Gilbert de Suilly, kanclerz kolegium!
— Łapaj, to mój trzewik… Masz lepsze miejsce, walże go w gębę!
— Precz z sześcioma teologami i ich białymi komżami!
— Więc to teologowie? Myślałbym, że to są raczej trzy pary gęsi, dane miastu przez Świętą Genowefę.
— Precz z lekarzami!
Tymczasem przysięgły księgarz Wszechnicy, mistrz Jędrzej Musnier, nachylony ku kuśnierzowi, mistrzowi Lecornu, szeptał mu na ucho:
— Powiadam waszmości, to koniec świata. Podobnej rozwiązłości nigdy jeszcze nie widziano po szkołach; przeklęte wynalazki wieku gubią wszystko… Działobitnie, śmigłownice, muszkiety, a zwłaszcza ten druk, nowa ona zaraza niemiecka! Nie masz już manuskryptów, nie masz ksiąg. Druk zabija księgarnie. Zbliża się koniec świata.
— Alboż tego nie widzę po wzrastającej mnogości materii aksamitnych! — odrzekł handlarz wyrobów kuśnierskich.
Zegar akurat wydzwonił południe.
— Aa! — odetchnął tłum zgodnie.
Zamilkli żacy. Wszczął się wraz rumor wielki, szelest, suwanie nogami, podjął się szmer ogólny chustek i odchrząkań. Każdy się starał w swojej gromadce umieścić jak najwygodniej, najzwinniej, najzręczniej. Wnet zaległo milczenie; wszystkie się karki wyprężyły, wszystkie się usta rozwarły, wszystkie spojrzenia zwróciły ku marmurowemu stołowi… Nikt i nic się na nim nie pokazało. Czterej hajducy marszałkowscy jak stanęli byli, tak i stali po rogach, nieruchomi i chłodni, niby cztery malowane posągi. Od samego rana pospólstwo na trzy rzeczy oczekiwało: na południe, na ambasadę Flandrii, na misterium. Południe samo jedno przybyło w porę. Czekano minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć, kwadrans: nikt nie przybywał. Na podwyższeniu honorowym ani żywej duszy, ani cienia na scenie. Niebawem też niecierpliwość gniewem zakipiała. Rozdrażnione wyrazy biegały dokoła, lubo co prawda tym razem hamowane jeszcze.
— Misterium! Misterium! — szemrano głosem przytłumionym.
Wrzało pod czuprynami. Burza zaledwo tymczasem pomrukująca, rozhuśtywała się po powierzchni tłumów. Pierwszy alarmowy sygnał wisiał w powietrzu. Dał go Jehan du Moulin.
— Misterium! Do kroćset z Flamandami! — ryknął całą potęgą piersi. Pospólstwo odpowiedziało oklaskiem.
— Misterium! — powtórzyło. — I niech tam diabli Flandrię porwą!
— Żądamy misterium, natychmiast — zaczął żak — a jeśli nie, to powiesimy marszałka pałacu, w zastępstwie krotochwili i obroku duchowego.
— Gada jak z ambony — zawołał lud — panowie hajducy nie pożałują pierwsi dać gardła, mniemamy!
Nastąpił krzyk powszechny. Biedni hajducy zbledli i poglądali na siebie. Tłum ruszył ku nim; nieboracy ujrzeli naraz, że cienkie ogrodzenie z drzewa, oddzielające ich od ciżby, wygięło się łukiem do środka, ohydnie ustępując pod naciskiem tłoczących się.
Chwila była krytyczna.
— Na szubienicę! Na szubienicę! — odzywano się ze wszech stron.
Lecz w tejże chwili zasłona szatni, opisanej powyżej, podniosła się i spoza niej ukazał się człowiek, na którego widok pospólstwo zatrzymało się nagle, wpadając, jakby olśnione urokiem jakim, z gniewu w zaciekawienie.
— Cicho! Cicho!
Osobistość nowa, niepewna siebie, drżąca od stóp do głowy, postąpiła aż pod sam kraniec stołu marmurowego, kłaniając się bez ustanku z uniżonością, która w miarę zbliżania się ku tłumom, coraz bardziej i bardziej stawała się podobną do czołobitnego klękania.
Przez czas ten wszystko już prawie wróciło z wolna do porządku.
— Sławetni obywatele — odezwał się przybyły — czcigodne obywatelki! Mamy zaszczyt wygłoszenia, wobec jego przewielebności księdza kardynała, wielce pouczającego i powabnego dialogu: „Sądzenie Sprawiedliwe Świętej Marii Dziewicy”. Przeznaczon jestem odgrywać Jupitera. Jego przewielebność towarzyszy w tym momencie poselstwu jego miłości książęcia rakuskiego, które to poselstwo zatrzymane jest przez moment słuchaniem dyskursu rektora podle bramy Baudets. Skoro tylko najprzewielebniejszy kardynał raczy przybyć, rozpoczniemy tym razem bez uchybienia.
Ubiór mości Jupitera wydał się prześliczny i dużo się przyczynił do ukojenia tłumów, pochłaniając całą ich uwagę. Jupiter ubrany był w zbroję pociągniętą aksamitem czarnym, o złoconych guzach; na głowie miał kołpak z guzikami srebrnymi, pozłacanymi; i gdyby nie potężne, ryże baki, zakrywające mu połowę twarzy; gdyby nie zwój tektury, wyzłacany kręgielkami, upstrzony i zewsząd strzępiący się blaszkami, co wyobrażać miało pęk piorunów niebieskich, gdyby nareszcie nie pludry cielistego koloru, wstążkami na sposób grecki przewiązywane, Jowisz nasz zdołałby zapewne wytrzymać porównanie z jakimkolwiek bretońskim łucznikiem.
------------------------------------------------------------------------
1 Le moulin (franc.) — młyn.
2 Le corne (franc.) — róg.
3 Cornutus et hirsutus (łac.) — rogaty i kudłaty.
4 Dawna Wszechnica Paryska dzieliła się na cztery wydziały wedle przyznawanego obywatelstwa akademickiego czterem tak zwanym narodom: Francji, Pikardii, Normanii i Anglii; tę ostatnią zastąpiły później Niemcy. (Przyp. tłum.)