Dzwony Einsteina - ebook
Dzwony Einsteina - ebook
Opary absurdu zstąpiły na ziemię, rzeczywistość przeszła bowiem najśmielsze oczekiwania i nie trzeba już szukać inspiracji gdzie indziej, wystarczy tu i teraz: w Czechosłowacji schyłkowego socjalizmu, w życiu Franciszka Rzeźnika, którego wolą bez reszty zawładnęła groteska. Dzwony... – mimo że to najweselsza powieść autora – bez pardonu rozprawiają się z iluzją transformacji ustrojowej, której doświadczyliśmy (albo i nie) dwadzieścia pięć lat temu. Lajos Grendel, jak na empatycznego ironistę przystało, z uśmiechem wali nas tą książką prosto w nos.
Spis treści
Spotkania z niedoścignionym Ja
Zosia
Tajemnice szwalni
Lata błogiej nieświadomości I
Lata błogiej nieświadomości II
Koniec błogiej nieświadomości
Moje niedoścignione Ja znów wkracza do akcji
W pętach rewolucji
Uwięziony, odurzony
My i oni
Ujawnienie
Dzwony Einsteina
Z AIB-u do PIB-u
Hurra! Nareszcie koniec!
Nota o autorze
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65358-58-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Małżeństwo, jak powszechnie wiadomo, to prywatna sprawa dwojga ludzi, mężczyzny i kobiety. Nasz przypadek jednak nie mieścił się w tej normie, ponieważ – mimo że nie przekroczyliśmy granicy monogamii – żyliśmy w trójkącie. Partia śledziła każdy nasz krok, chodziła za nami jak cień, a nawet wlazła nam do łóżka. Kiedy już do szpiku kości znudziła mi się tak zwana pozycja na misjonarza i zaproponowałem żonie odrobinę fantazji, oburzona powiedziała „nie”. Jej argumentacja, oględnie mówiąc, wprawiła mnie w osłupienie.
– Partia na pewno by tego nie pochwaliła – zauważyła. – Partia wzywa do powściągania się od perwersji.
Zrozumiałem, że moje małżeństwo brnie w ślepą uliczkę. A tak szczęśliwie się zapowiadało, zupełnie typowo. Po tym, jak wstąpiłem do partii, zdałem egzamin magisterski i odbyłem rok zasadniczej służby wojskowej, teść rozpostarł nade mną swoje opiekuńcze skrzydła i wyprawiliśmy weselicho, na którym Zosia umyła sobie nogi w szampanie, mnie całego wysmarowała kawiorem, a potem, około północy, wzięła pod rękę, byśmy w rytmie rzęsistych braw gości uroczyście przedefilowali do sypialni. Wtedy jeszcze nie przeczuwałem, że to będzie ostatni popis jej ekscentryzmu. Szedłem do łóżka z panią Récamier, a rano obudziła się przy mnie Joanna d’Arc.
Radość ze ślubu, najintensywniejsze i najwznioślejsze chwile naszego szczęścia przerwał mój skłonny do pieniactwa ojciec. Znów był zwykłym szewcem, po sześćdziesiątym ósmym usunięto go z partii, a on z zemsty wrócił na łono Kościoła. Tego, że kolaboruję z władzą, nie pochwalał, słał mi nieprzyjemne listy z żądaniami ślubu kościelnego, o którym Zosia i teść oczywiście nawet nie chcieli słyszeć. Strasznie się pokłóciliśmy, co zaowocowało deklaracją ojca, że on nie zamierza uczestniczyć w pogańskim obrzędzie, a nasze małżeństwo uznaje za nieważne. Kiedy teść zobaczył, jak bardzo jestem zmartwiony, przystał na kompromis. Wspólnie postanowiliśmy, że tydzień po złożeniu przysięgi w urzędzie tajnie powtórzymy ją w moim mieście rodzinnym w obecności ojca i dwóch świadków. Taki układ odpowiadał też głównemu zainteresowanemu, który, jak tylko się o nim dowiedział, w try miga podreptał na rozmowy do miejscowego proboszcza. Po kryjomu stopniowo wszystko dopięliśmy na ostatni guzik. Zgodnie z umową Zosia miała dojechać na miejsce pociągiem, a ja dzień wcześniej autobusem, żeby przygotować teren, wyspowiadać się i przyjąć komunię. Ze współudziałem księdza nie było kłopotu, w razie czego sam Pan Bóg załatwiłby mu alibi. Bigosu narobiła Zosia. W ostatniej chwili zacięła się w sobie i oznajmiła, że nie jest hipokrytką, przysięgać może co najwyżej na Kapitał, ale na Biblię – za Chiny. Rozstaliśmy się w gniewie, choć po cichu wierzyłem, że mimo wszystkoopamięta się i przyjedzie.
Guzik. Nie przyjechała. W sobotę o pierwszej po południu z ojcem i dwoma świadkami stałem w kościele katolickim przed ołtarzem naprzeciwko plebana, który z groźbą w głosie zakomunikował nam, że na obu nogach ma żylaki, przed rokiem wyleczył zakrzepicę, a poza tym zaraz musi iść wyspowiadać pewną wdowę, schorowaną, choć trudno to sobie wyobrazić, bardziej niż on.
– Gdzie jest panna młoda? – zapytał surowo.
Z tyłu ojciec i dwóch świadków (również szewców) dźgali mnie w plecy trójzębem ostrych spojrzeń. Ksiądz z kolei przypatrywał mi się z takim wyrazem twarzy, jakby wczoraj posiadł prawo miecza.
– Rano, wysiadając z pociągu, złamała nogę – powiedziałem.
W wąskich ustach katabasa stworzyła się szczelina i spomiędzy zębów ruszyły olbrzymie głazy.
– Znajdujesz się w Domu Bożym, synu, nie na targu. Nie łżyj!
Poprosiłem o chwilę cierpliwości. Czekałem na cud, na jakieś objawienie albo szept mojego niedoścignionego Ja. Nic z tego. Gra na zwłokę szybko dobiegała końca. Z rozpaczy w głowie zaczęła mi próchnieć piąta klepka, traciłem rozum.
– A czy uroczystość nie mogłaby odbyć się bez udziału żony? – spróbowałem ostrożnie wybadać grunt. – Takie zawarcie małżeństwa na odległość. Jak, dajmy na to, w przypadku amerykańskich żołnierzy, którzy służyli w Wietnamie… Ojciec wielebny rozumie, prawda?
Z jego ust jednak wciąż tylko padały potężne, coraz bardziej przerażające kamienie.
– Mogłaby – zadudnił – ale nie u nas, synu. Zwróć się do Kościoła Mahometa – i odszedł.
Przygnieceni wstydem wydostaliśmy się na jaskrawe światło dnia. Ojciec złowieszczo westchnął, by zaraz przed struchlałymi świadkami w biblijnym afekcie chwycić mnie za kołnierz i ryknąć:
– Przeklinam cię!
Zostałem sam.
Wszystko wskazywało na to, że złapałem Pana Boga za nogi i rzeczywiście otwiera się przede mną cudowna przyszłość. Kiedy wróciliśmy z Zosią z podróży poślubnej – a byliśmy w Leningradzie – teść oświadczył, że załatwił dla mnie świetną pracę i jutro mi ją pokaże.
Wcześnie rano jego škodą wybraliśmy się w drogę. Usiadłem z przodu i zacząłem wypytywać o swoje nowe zatrudnienie. On za kierownicą tylko tajemniczo się uśmiechał, ale w końcu powiedział:
– Spodoba ci się, zobaczysz.
Poza tym nie udało mi się wyciągnąć z niego ani słowa. Najpierw niby bez celu krążyliśmy po centrum, jakbyśmy chcieli zgubić kogoś, kto nas śledzi, a potem nagle teść przycisnął gaz i ruszyliśmy z kopyta na przedmieście między fabryki, składowiska złomu i sypiące się czynszówki. Zaparkował przy wygasłym kominie, uważnie się rozejrzał i jakby mimochodem rzucił:
– Stąd pójdziemy pieszo.
Przecięliśmy tory, a następnie ścieżką wśród garaży doszliśmy do nowiusieńkiego budynku, który wyglądał na dom mieszkalny. Kiedy teść wprowadził mnie do środka, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Na parterze była szwalnia.
– Ale co ja mam tu robić? – spytałem zbity z tropu.
– Będziesz zastępcą dyrektora – odpowiedział.
– W szwalni?
– A skąd!
– Ale przecież to jest szwalnia!
– A skąd! – powtórzył.
– To co to jest?
– Instytut badawczy – wyjaśnił ku memu zdziwieniu.
Zaniemówiłem, bo jeśli w tej szwalni, wbrew racjonalnym przesłankom, naprawdę mieścił się instytut badawczy, to wówczas również moje spotkanie z Einsteinem zdarzyło się na jawie, a nie w sferze złudzeń. W pomieszczeniu, do którego weszliśmy, za autentycznymi maszynami do szycia siedziały autentyczne szwaczki. Pozdrawiały nas wyjątkowo serdecznie, co świadczyło o tym, że teść zaglądał już do nich wcześniej i to często. Obudziło się we mnie podejrzenie, czy przypadkiem ten instytut ukryty pod postacią szwalni nie jest w istocie zakamuflowanym burdelem, z mieszanymi uczuciami odkłaniałem się więc dziewczętom przyszywającym kołnierze do ubrań roboczych. Najdziwniejsza wydała mi się staruszka, która w kącie cerowała skarpety. „Burdelmama” – pomyślałem. Chwilę później gmach moich przypuszczeń zawalił się niczym domek z kart. Jednej szwaczce upadły nożyczki, a kiedy się po nie schyliła, z kieszeni jej fartucha w białe kropki na podłogę zsunął się pistolet. Rozdziawiłem gębę. Twarz dziewczyny nabiegła krwią, a teść zawył na nią jak wściekły kapral:
– Żeby mi się to więcej nie powtórzyło!
Złapał mnie za ramię i pociągnął za sobą, wywlókł na korytarz i wepchnął do windy. Wysiadając na trzecim piętrze, spotkaliśmy kolejną szwaczkę. Na pytanie teścia, czy kierownik jest u siebie, nieufnie przytaknęła, po czym szepnęła, że boli go głowa. Odwracając się do wyjścia, siedzeniem zahaczyła o drzwi – rozległ się dźwięk blaszanej puszki. Zacząłem obmyślać plan ucieczki.
Kierownik nazywał się Svätozár Człowiek, był starszy od Via Appia i pykał z fajki jak turecki handlarz.
– Mój zięć – przedstawił mnie teść.
– Witam – lekceważąco, przygryzając ustnik, odezwał się z fotela Svätozár Człowiek.
– Česť práci – wybąkałem przerażony.
I tak się poznaliśmy. Szef raz jeszcze raczył zniżyć się do mojego poziomu:
– Jestem stary – skonstatował.
Było to pierwsze zdanie wypowiedziane w tym dziwnym budynku, które zrozumiałem. Niepokoiło mnie podekscytowanie teścia. Widziałem, że ze strachu płaszczy się przed tym starcem, niemalże trąc brzuchem o podłogę. Później, w drodze do działu kadr, półgłosem zdradził mi, że Svätozár Człowiek to stary wiarus, cierpi na niezwykłą chorobę: nie może ani stać, ani leżeć, tylko siedzi. Tak też, na siedząco, śpi. W tej pozycji co rano jest tu przywożony, a po południu odwożony osobistą furgonetką, którą, by zwiększyć bezpieczeństwo, przerobiono na piekarski samochód dostawczy.
W dziale kadr urzędował facet z kozią bródką, podobny trochę do Trockiego, a trochę do Bułganina. Z grzeczności prawie pocałował mnie w rękę. Szybko zaczął podtykać mi pod nos jakieś formularze, tyle że ledwie nadążałem z wypełnianiem, a równocześnie opowiadał dowcipy, z rozmachem relacjonował przygody, jakie zdarzyły mu się na polowaniach, aż w końcu przewrócił kałamarz, z którego wypłynął bardzo dziwny atrament: najpierw zmienił barwę z niebieskiej na żółtą, a po chwili z sykiemodparował, zostawiając po sobie wypalony w blacie stołu mały krater.
– To nic, furda – uprzejmie uspokajał koziobrody. – Zaraz każę przynieść z kantyny zastępnik.
Tymczasem ja nadal mordowałem się z formularzami. Kiedy doszedłem do rubryki „zawód”, musiałem zwrócić się do teścia z prośbą o wyjaśnienie.
– Wpisz „szwaczka” – powiedział od niechcenia.
– No nie – zabiadoliłem.
– Dobra, napisz więc „badacz”.
– Jaki znów badacz? – jojczyłem dalej.
– Jak to jaki? Badacz naukowy. Jaki inny może pracować w instytucie badawczym?
Zacząłem ponownie rozważać ucieczkę, lecz na darmo, czułem bowiem, że i tak zabrakłoby mi na nią odwagi. Kadrowy z kozią bródką wcisnął mi do ręki pistolet.
– Szwaczkom można wprawdzie ufać – powiedział – ale, sami rozumiecie, licho nigdy nie śpi… Chodźmy, pokażę wam wasze miejsce pracy.
Przy prezentacji mojego gabinetu teścia już ze mną nie było. Od koziobrodego dowiedziałem się, że instytut, w którym ni stąd,ni zowąd zostałem drugą najważniejszą osobą, nie działa tajnie,tylko incognito, jego pełna nazwa zaś to Anabatyczny InstytutBadawczy (w skrócie: AIB) Słowackiej Akademii Nauk i Komitetu Centralnego Słowackiej Partii Komunistycznej. Obdarzono mnie zaufaniem, więc zostałem mianowany pierwszym wicedyrektorem Wydziału Kierownictwa Anabatycznego Instytutu Badawczego. Moim bezpośrednim i jedynym przełożonym był dyrektor generalny, akademik Svätozár Człowiek. W instytucie panował zwyczaj zwracania się do szwaczek po imieniu, a do szefostwa i pracowników naukowych pseudonimami. Kadrowy na przykład funkcjonował jako Microfil. Poprosił, żebym był na tyle uprzejmy i od teraz mówił do niego wyłącznie w ten sposób. Miałem też wymyślić coś dla siebie. Ta zasada nie dotyczyła jedynie Svätozára Człowieka, ponieważ on był akademikiem i pod takim imieniem znano go również w Związku Radzieckim.
– W porządku – zgodziłem się. – Mnie odpowiada kryptonim Gułag.
– Bardzo śmieszne – cierpko skomentował Microfil. – Nie uważacie, że brzmi to zbyt prowokacyjnie? Wszakże odwiedzają nas także towarzysze z ZSRR.
– Dobrze – powiedziałem pojednawczo – w takim razie niech będzie Car Piotr.
Microfil podrapał się po brodzie.
– Tak już lepiej.
– A co będę robić? – zapytałem.
– Kontrolować, podpisywać i przekazywać towarzyszowi akademikowi.
– Co mam kontrolować?
– Wszystko.
– Nie rozumiem.
– Tak jak mówię: wszystko. Proszę się nie bać, ufamy wam, Carze Piotrze. Macie znakomite referencje.
Potem zostawił mnie samego. Mój pokój znajdował się naprzeciwko siedziby towarzysza Svätozára Człowieka i wyglądał raczej na halę niż na gabinet. Duże okna wychodziły na magazyny, między którymi o każdej porze dnia biegały szwaczki. Pracowały szybko i sprawnie jak roboty. Tuż pod parapetem, obok sznurka od firany, stał bardzo duży globus, ogromny niczym kopuła bazyliki. Miałem wrażenie, że zmieściłbym się w nim i jeszcze zostałoby dużo wolnego miejsca. Poza tym mój gabinet wyglądał po prostu jak gabinet. Były w nim szafy pełne papierów, lampa, fotele, krzesła, mały, średni i duży stół, portret Husáka i inne rzeczy. A także dwie maszyny do pisania. Poza globusem moją uwagę przykuła zawartość jednej szafki. W przeciwieństwie do pozostałych nie znajdowały się w niej dokumenty, lecz słoiki z naklejkami przedstawiającymi trupie czaszki. Na moje pytanie, czemu służą, Microfil odpowiedział wymijająco, że jeśli zajdzie taka konieczność, mam je zlikwidować. A do tego czasu?
– Nie wolno wam z nich jeść – ostrzegł.
Nadal nie rozumiałem, dlaczego stoją akurat w moim pokoju.Microfil też tego nie wiedział. Albo kłamał. Zapewnił mnie, że kiedy przyszedł do instytutu, one już tu były, i że nikt ich nigdy nie ruszał.
– W takim razie zabierzcie je stąd – zaordynowałem.
– To niemożliwe – pokręcił głową – muszą tu zostać.
– Zawadzają. Będą przeszkadzać mi w pracy.
Microfil wyszczerzył zęby w chytrym uśmiechu i z udawaną uprzejmością oznajmił, że kłóciłoby się to z obowiązującymi przepisami, zgodnie z którymi miejsce słoików jest właśnie w tym gabinecie i nigdzie indziej.
Pierwszy dzień w AIB-ie spędziłem bezczynnie. Około południa przyszła do mnie tęga szwaczka, powiedziała, że nazywa się Elżunia, i zakomunikowała mi, że będzie moją sekretarką. Miała na sobie taki sam niebieski fartuch w białe kropki jak szwaczki pracujące na parterze.
– Dlaczego pani nosi to obrzydlistwo? – zapytałem z nieukrywaną wesołością. – Mogłaby pani ubierać się modniej. Pozwalam.
Elżunia grzecznie wytłumaczyła, że nie jesteśmy w salonie mody, lecz w filialnym Instytucie Akademii Nauk i Komitetu Centralnego Partii, i gdyby nie poświęcenie jej oraz innych dziewczyn AIB nie mógłby pełnić swojej misji, a może nawet zagrożone byłoby nasze bezpieczeństwo osobiste. Potem wręczyła mi rewolwer oraz mosiężny dzwonek, wyraźnie zaznaczając, że według jednego z najważniejszych punktów regulaminu zakładowego broń, zawsze naładowaną i odbezpieczoną, należy trzymać w prawej górnej szufladzie biurka. Dzwonek zaś jest po to, żebym mógł ją wzywać. Wystarczy, że nim zadzwonię, a ona przyjdzie z sąsiedniego pokoju i spełni moje życzenie. Spytałem, czy nie łatwiej po prostu krzyknąć „Ela”, na co ona zareagowała serdecznym uśmiechem, po czym dodała:
– Taki już u nas zwyczaj. Towarzysze w Czelabińsku też tak robią.
Po południu uczestniczyłem w dwóch godnych wzmianki zdarzeniach. Najpierw zawitał w moim gabinecie pewien pracownik naukowy o wyglądzie fauna i pseudonimie Vespasianus. Zwróciwszy się do mnie per Carze Piotrze, poprosił, żebym przeczytał i zatwierdził jego dwudziestodwustronicową rozprawę pod szumnym tytułem Zmiany w obrębie etyki pracy a walka z alkoholizmem w początkowej fazie budowy dojrzałego socjalizmu. Nie umiałbym odtworzyć wszystkich jej wątków, zapamiętałem jednak, że Vespasianus zalecał drastyczne podniesienie cen destylatów, wprowadzenie kary chłosty oraz tymczasowego matriarchatu w sytuacjach, kiedy stopień dziennego spożycia alkoholu w miejscu pracy przekracza krytyczny poziom trzech piw i pół litra wina. Wnioski i wynikające z nich propozycje środków zaradczych wydały mi się surowe, co Vespasianus, zastrzegając sobie poufność, skomentował w ten sposób, że on pierwotnie postulował ogłoszenie stanu wyjątkowego, ale akademik Svätozár Człowiek – osoba starsza, trochę już schorowana, więc i skłonniejsza do ustępstw – upierał się, że młode matki mają organizować się w specjalne oddziały knajpianego reagowania albo stosować metodę wpływu ideologicznego, polegającą na zwoływaniu nadzwyczajnych publicznych posiedzeń partii i wyrażaniu na nich sprzeciwu wobec okresowego pijaństwa.
Vespasianus zapytał, co o tym sądzę.
– Proszę to jeszcze przerobić – chlapnąłem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Dwa razy już przerabiałem, towarzyszu Carze Piotrze.
– Trudna rada, przerobicie trzeci raz.
– Jak uważacie. A sugestie towarzysza dyrektora – uwzględnić?
– Bezapelacyjnie!
– Towarzyszu wicedyrektorze, czy chcielibyście coś dodać?
– W pełni zgadzam się ze wskazówkami towarzysza dyrektora generalnego – zapewniłem go. – No, zakaszcie rękawy i do roboty! I proszę nie upadać na duchu, wierzę w was, towarzyszu Vespasianie – dodałem.
Drugie godne wzmianki zdarzenie miało miejsce tuż przed końcem dnia pracy. Gościła u mnie delegacja, której przewodził kierownik działu kadr Microfil, a w której skład wchodzili dwaj inni kierownicy, niejaki Laokoon i niejaki Kropotkin, oraz szwaczka o imieniu Safona. Ustawili się naprzeciwko szafy ze słoikami, ja natomiast stanąłem przy globusie, tak że szczyt jego kopuły miałem na wyciągnięcie palca wskazującego lewej ręki. Z ich przejęcia i zakłopotania wywnioskowałem, że przyszli, aby mi coś uroczyście zakomunikować. Moje przypuszczenia zaraz się potwierdziły. Rzecznik delegacji, Microfil, stosując się do wytycznych wielkiej księgi, zrazu postąpił dwa kroki naprzód, a następnie jeden do tyłu, po czym przedstawił mi decyzję zarządu rady politycznej naszego instytutu. Chodziło o to, że na przyszłotygodniowym posiedzeniu, na którym zapadną wiążące ustalenia dotyczące nowych władz, zostanie wysunięta moja kandydatura na stanowisko przewodniczącego przyzakładowej komórki partyjnej. Postanowiono o tym jednogłośnie, toteż nie mam prawa wymawiać się ani wykręcać brakiem czasu. Wola kolektywu jest nieodwołalna.
– Ale towarzysze – zajęczałem – mój wiek… Zresztą pracuję z wami dopiero kilka godzin.
– Młodość jest u nas w cenie – uspokoiła mnie szwaczka Safona.
– Nie inaczej – przytaknął jej Microfil.
– Dziękuję za zaufanie – wydukałem i po kolei wszyscy uścisnęli mi rękę.
—
„Cześć pracy”. W oryginale także po słowacku. .
Gustáv Husák (1913–1991) – słowacki polityk, w latach 1975–1989 prezydent Czechosłowacji.