Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzwony, które dzwonią gdy odchodzi stary rok, nadchodzi nowy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzwony, które dzwonią gdy odchodzi stary rok, nadchodzi nowy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 260 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pierw­szy kwa­drans

Nie­wie­lu zna­la­zło­by się lu­dzi – a po­nie­waż ze wszech miar po­żą­da­ną jest rze­czą, aby au­tor i czy­tel­nik moż­li­wie jak naj­prę­dzej się zro­zu­mie­li, po­zwa­lam so­bie za­uwa­żyć, że nie ogra­ni­czam po­niż­szej ob­ser­wa­cji do lu­dzi mło­dych czy do lu­dzi ma­łych, lecz obej­mu­ję nią naj­roz­ma­it­sze od­mia­ny lu­dzi: ma­łych i du­żych, mło­dych i sta­rych, w za­ra­niu ży­cia i u jego kre­su – nie­wie­lu więc, po­wta­rzam, zna­la­zło­by się lu­dzi, któ­rzy zgo­dzi­li­by się spać w ko­ście­le. Nie mam tu oczy­wi­ście na my­śli snu pod­czas ka­za­nia w upal­ną po­go­dę (co oczy­wi­ście zda­rzy­ło się już parę razy), lecz noc spę­dzo­ną sa­mot­nie w pu­stym ko­ście­le. Wiem, że w bia­ły dzień twier­dze­nie moje zdzi­wi wiel­kie mnó­stwo osób. Ale mnie idzie o noc. Po­roz­ma­wiaj­my o tym nocą, a po­dej­mę się bro­nić sku­tecz­nie mo­je­go sta­no­wi­ska pod­czas ja­kiej bądź na ten cel wy­bra­nej wietrz­nej zi­mo­wej nocy, przed ja­kim bądź w tym celu wy­bra­nym opo­nen­tem spo­śród gro­na mo­ich prze­ciw­ni­ków, któ­ry spo­tka się ze mną w po­je­dyn­kę na sta­rym cmen­ta­rzu przed drzwia­mi sta­re­go ko­ścio­ła i upo­waż­ni mnie z góry, abym wpu­ściw­szy go do środ­ka dla tym więk­szej pew­no­ści za­mknął za nim drzwi i nie otwie­rał ich do rana.

Al­bo­wiem nocą wiatr, wier­ny po­sęp­nym swo­im oby­cza­jom, z ję­kiem wę­dru­je wko­ło i wko­ło tego ro­dza­ju bu­dow­li i nie­wi­dzial­ną dło­nią pró­bu­je ry­gli przy wszyst­kich drzwiach i oknach i szu­ka szpa­ry, przez któ­rą mógł­by się prze­ci­snąć. A za­le­d­wie wpad­nie do środ­ka, wraz za­czy­na za­wo­dzić i szlo­chać, że chce wró­cić, skąd przy­szedł – zu­peł­nie jak gdy­by nie zna­lazł tego, cze­go tu szu­kał. Po­tem na­gle – jak­by mu mało było, że pa­ra­du­je po na­wach i wi­ru­je do­ko­ła fi­la­rów, i kusi do gra­nia po­tęż­ne or­ga­ny – ula­tu­je pod samą po­wa­łę i roz­wście­czo­ny ło­mo­ce w kro­kwie da­chu; a po­tem pe­łen roz­pa­czy rzu­ca się w dół na ka­mien­ną po­sadz­kę i mru­cząc coś do sie­bie od­cho­dzi do pod­zie­mi.

Ale oto wra­ca ukrad­kiem, oto peł­znąc po ścia­nach zda­je się czy­tać z ci­cha in­skryp­cje po­świę­co­ne zmar­łym; i przy jed­nych wy­bu­cha wrza­skiem, jak­by go śmiech po­ry­wał pu­sty, przy in­nych zaś pła­cze i za­wo­dzi nie­ja­ko w ża­łob­nym la­men­cie. A jaki głos upior­ny wy­da­je, kie­dy snu­jąc się wo­kół oł­ta­rza śpie­wa swo­ją pieśń dzi­ką o krzyw­dzie i zbrod­ni, i o fał­szy­wych bo­gach czczo­nych wbrew przy­ka­za­niom wy­ry­tym na ta­bli­cach de­ka­lo­gu, któ­re tak na po­zór lśnią­ce i gład­kie, spę­ka­ne są i peł­ne rys. Brrr! Dzię­ku­je­my nie­bu mi­ło­sier­ne­mu, my, któ­rzy sie­dzi­my wy­god­nie w za­cisz­nym ką­cie obok ko­mi­na. Strasz­ne ma brzmie­nie głos wia­tru za­wo­dzą­ce­go o pół­no­cy w pu­stym ko­ście­le!

Ale hen, wy­so­ko na szczy­cie wie­ży… jak­że ów wiatr roz­pa­sa­ny wyje tam i świsz­cze! Hen, wy­so­ko na szczy­cie wie­ży, gdzie wiatr hula swo­bod­nie, gdzie wpa­da, kie­dy chce, do środ­ka i za­raz znów umy­ka przez nie­zli­czo­ne otwo­ry w mu­rze i strze­li­ste okna, gdzie wi­ru­je w górę i w dół stro­mych, krę­co­nych scho­dów, gdzie pusz­cza w za­wrot­ny tan kur­ka ję­czą­ce­go na szczy­cie, tak że w koń­cu od po­dmu­chów cała wie­ża za­czy­na trząść się i dy­go­tać… Hen, wy­so­ko na szczy­cie wie­ży, gdzie dzwo­ny wi­szą sa­mot­ne, gdzie rdza daw­no prze­żar­ła że­la­zne ba­lu­stra­dy, gdzie ob­luź­nio­ne pod­czas słot, upa­łów i mro­zów pła­ty oło­wiu i mie­dzi szcze­ko­ta­ją i dud­nią przy każ­dym nie­bacz­nym stąp­nię­ciu, gdzie pta­ki bu­du­ją li­che gniaz­da w za­głę­bie­niach sta­rych dę­bo­wych be­lek, gdzie kurz na­ra­sta sza­ry, wie­ko­wy, gdzie na­kra­pia­ne pa­ją­ki, spa­sio­ne i roz­le­ni­wio­ne po­śród wy­gód bez­piecz­ne­go ży­cia, ko­ły­szą się ospa­le w po­wie­trzu ro­ze­dr­ga­nym od bi­cia dzwo­nów ani na chwi­lę nie gu­biąc pa­ję­czej swej dro­gi do pa­ję­czych do­mostw lub też w na­głym po­pło­chu wspi­na­ją się w górę po­dob­ne że­gla­rzom na masz­tach, lub wresz­cie zjeż­dża­ją na zie­mię, ma­jąc do ra­to­wa­nia jed­ne­go pa­ję­cze­go ży­wo­ta aż dwa­dzie­ścia chy­żych nóg! Hen, na sa­mym szczy­cie wie­ży sta­re­go ko­ścio­ła da­le­ko od świa­teł i szme­ru mia­sta w dole i da­le­ko od chmur kłę­bią­cych się w gó­rze, smut­no i strasz­no jest nocą. A wła­śnie tam, na szczy­cie wie­ży sta­re­go ko­ścio­ła, wi­sia­ły dzwo­ny, o któ­rych wam opo­wiem.

Wierz­cie mi, sta­re to były dzwo­ny. Przed stu­le­cia­mi bi­sku­pi je ochrzci­li; przed tak wie­lu stu­le­cia­mi, że me­try­ki chrztu za­gi­nę­ły w cza­sach daw­niej­szych, niź­li się­gnąć zdo­ła pa­mięć ludz­ka, i te­raz już nikt nie pa­mię­ta ich imion. Mia­ły one, te dzwo­ny, ro­dzi­ców chrzest­nych (mu­szę przy oka­zji za­zna­czyć, że ja oso­bi­ście wo­lał­bym – z uwa­gi na pły­ną­cą stąd od­po­wie­dzial­ność – trzy­mać do chrztu spi­żo­wy dzwon niź­li ży­we­go chłop­ca), a tak­że mia­ły za­pew­ne swe srebr­ne chrzciel­ni­ce. Ale czas nie oszczę­dził ro­dzi­ców chrzest­nych, Hen­ryk VIII zaś nie oszczę­dził srebr­nych chrzciel­nic: ka­zał je prze­to­pić. Prze­to dzwo­ny wi­sia­ły te­raz bez­i­mien­ne na szczy­cie wie­ży sta­re­go ko­ścio­ła.

Były bez­i­mien­ne, ale nie były nie­me. Gdzie tam! Dźwięk wy­da­wa­ły czy­sty, do­no­śny, we­so­ły; a jak da­le­ko, jak da­le­ko niósł się na wie­trze ich głos! Co wię­cej, tyle mia­ły w so­bie krze­py te dzwo­ny, że ani my­śla­ły zdać się na ka­pry­sy wia­tru; to­też wal­cząc dziel­nie prze­ciw nie­przy­chyl­nym wi­chro­wym po­dmu­chom roz­brzmie­wa­ły gło­sem po­god­nym i jak­że mi­łym dla ucha wszyst­kich tych, co im się przy­słu­chi­wa­li. Że zaś po­nad­to nie szczę­dzi­ły sta­rań, aby w noc burz­li­wą usły­szeć je mo­gła czy to znę­ka­na mat­ka czu­wa­ją­ca przy cho­rym dzie­cię­ciu, czy też sa­mot­na nie­wia­sta, któ­rej mąż pły­wał po da­le­kich mo­rzach, dziel­ne dzwo­ny po­tra­fi­ły nie­kie­dy za­głu­szyć wy­cie pół­noc­no-za­chod­niej wi­chu­ry. „Biły ją na gło­wę”, jak po­wia­dał Toby Veck. Bo cho­ciaż lu­dzie przy­wy­kli go zwać Truch­ci­kiem, na imię było mu Toby i nikt nie miał pra­wa tego imie­nia zmie­niać (chy­ba że na To­bia­sza) bez spe­cjal­nej usta­wy par­la­men­tu. Al­bo­wiem w swo­im cza­sie Toby Veck tak pra­wi­dło­wy otrzy­mał chrzest, jak on­giś pra­wi­dło­wo ochrzczo­ne zo­sta­ły dzwo­ny – acz z mniej­szą pom­pą i ce­re­mo­nia­łem.

Je­śli o mnie idzie, po­dzie­lam zda­nie Toby Vec­ka, gdyż pe­wien je­stem, że miał on wie­le oka­zji, aby wy­ro­bić so­bie w tej ma­te­rii słusz­ną opi­nię. Co­kol­wiek więc Toby Veck po­wia­dał, ja mó­wię! I sta­ję po jego stro­nie, cho­ciaż on ca­lut­kie dni spę­dzał sto­jąc (ach, cięż­ki to znój!) przed drzwia­mi ko­ścio­ła. Był bo­wiem po­słań­cem i tam cze­kał na zle­ce­nia swych klien­tów.

Zimą cięż­ko było tu stać i cze­kać – nos si­niał, gę­sia skó­ra po­kry­wa­ła cia­ło, oczy za­cho­dzi­ły łza­mi, zęby szczę­ka­ły, sto­py zmie­nia­ły się w brył­ki lodu. Toby Veck naj­le­piej o tym wie­dział. Wiatr wy­pa­dał zza wę­gła – zwłasz­cza wiatr wschod­ni – z ta­kim im­pe­tem, jak gdy­by przy­by­wał tu z sa­mych krań­ców zie­mi po to je­dy­nie, by wy­ła­do­wać swą wście­kłość na To­bym Vec­ku. Czę­sto zaś zda­wać się mo­gło, iż na­po­ty­kał Toby'ego prę­dzej, niź­li się go spo­dzie­wał uj­rzeć, gdyż wy­padł­szy zza wę­gła i mi­nąw­szy go, na­gle za­wra­cał, jak gdy­by wo­ła­jąc: „Aaaa… tu go mamy!”

Na­tych­miast też mały bia­ły far­tuch Toby'ego, po­de­rwa­ny gwał­tow­nym po­dmu­chem, okrę­cał mu się do­ko­ła gło­wy ni­czym ubran­ko roz­bry­ka­ne­go, nie­grzecz­ne­go chłop­czy­ka, mała, cien­ka la­ska w jego ręce da­rem­nie biła o bruk, nogi za­czy­na­ły po­ru­szać się z nie­zwy­czaj­ną pręd­ko­ścią, sam zaś Toby, po­chy­lo­ny do przo­du, po­dry­gi­wał i tań­czył zwra­ca­jąc się twa­rzą to w tym, tor­sów w in­nym kie­run­ku. Wi­chu­ra tak go szar­pa­ła po­py­cha­ła, tar­mo­si­ła, po­sztur­chi­wa­ła, obi­ja­ła, pod­ry­wa­ła, że jak się rze­czy mia­ły – był to cud praw­dzi­wy, iż w koń­cu nie po­rwa­ła go du­szą i cia­łem w po­wie­trze jak po­ry­wa nie­kie­dy żaby lub węże, lub inne tak ła­two prze­no­śne stwo­rze­nia) i nie upu­ści­ła znów na zie­mię, ku zdu­mie­niu tu­byl­ców w ja­kimś od­le­głym za­kąt­ku świa­ta, gdzie po­słań­cy zgo­ła są nie zna­ni

Ale cho­ciaż wi­chu­ra tak moc­ne da­wa­ła mu cię­gi, to prze­cież dni, kie­dy dął wiatr , były dla Toby'ego dnia­mi bez mała świą­tecz­ny­mi. Nie in­a­czej! Kie­dy dął wiatr prę­dzej mi­ja­ły go­dzi­ny i mniej się dłu­ży­ło cze­ka­nie na sze­ścio­pen­so­we za­rob­ki. Wal­ka z tym ha­ła­śli­wym ży­wio­łem po­chła­nia­ła całą uwa­gę Toby'ego i do­da­wa­ła mu otu­chy, gdy głód za­czy­nał bie­da­ko­wi do­skwie­rać i ogar­nia­ło go znie­chę­ce­nie. Wiel­kim też wy­da­rze­niem był dla Toby'ego ostry mróz lub za­wie­ja śnież­na; tak czy in­a­czej, po­ma­ga­ły mu one, choć trud­no do­praw­dy po­wie­dzieć, na czym to po­le­ga­ło. Sło­wem, wiatr i śnieg, i mróz, i może jesz­cze gę­sty, gwał­tow­ny grad – oto co za­zna­cza­ło czer­wo­ny­mi zgło­ska­mi dni w ka­len­da­rzu Toby Vec­ka.

Dni desz­czo­we były naj­gor­sze; prze­ni­kli­wa, lep­ka wil­goć otu­la­ła go ni­czym płaszcz na­sią­kły wodą – je­dy­ny płaszcz, jaki Toby Veck po­sia­dał, a któ­re­go chęt­nie by się wy­rzekł dla wła­snej wy­go­dy. Dni wil­got­ne, kie­dy deszcz pa­dał jed­no­staj­ny, gę­sty, upo­rczy­wy; kie­dy za­wie­si­sta, dła­wią­ca mgła bu­cha­ła z wy­lo­tu uli­cy, kie­dy pa­ru­ją­ce wil­go­cią pa­ra­so­le, któ­ry­mi prze­chod­nie zde­rza­li się na za­tło­czo­nych chod­ni­kach, okrę­ca­ły się wko­ło i wko­ło na po­do­bień­stwo pusz­czo­nych w ruch bą­ków, i pry­ska­ły wodą ni­czym ma­leń­kie fon­tan­ny; kie­dy woda w rynsz­to­kach gło­śno bul­go­ta­ła, a ryn­ny try­ska­ły ha­ła­śli­wym stru­mie­niem; kie­dy pa­da­ły na Toby'ego ogrom­ne, cięż­kie kro­ple wody zbie­ra­ją­cej się na pa­ra­pe­tach i przy­mur­kach ko­ścio­ła, wiąz­ka zaś sło­my, na któ­rej stał, w mgnie­niu oka na­sią­ka­ła wil­go­cią – ta­kie to dni były dla Toby Vec­ka naj­cięż­sze. W ta­kie to dni uj­rzeć mo­gli­ście go, jak z po­smut­nia­łą, zgnę­bio­ną twa­rzą wy­glą­da ze swe­go schro­nie­nia w za­ło­mie ko­ściel­ne­go muru – ach, jak­że nędz­ne to było schro­nie­nie! W le­cie rzu­ca­ło na roz­sło­necz­nio­ny chod­nik cień nie więk­szy niź­li spo­rych roz­mia­rów la­ska! Ale gdy w chwi­lę po­tem Toby wy­cho­dził z kry­jów­ki i, aby roz­grzać skost­nia­łe człon­ki, bie­gał tam i z po­wro­tem swym drob­nym truch­ci­kiem, twarz jego roz­po­ga­dza­ła się i wra­cał do wnę­ki w znacz­nie we­sel­szym uspo­so­bie­niu.

Lu­dzie prze­zwa­li Toby'ego Truch­ci­kiem, po­nie­waż truch­ci­kiem po­ru­szał się po tej zie­mi, któ­ry to spo­sób cho­dze­nia je­śli nie do­da­wał, to przy­najm­niej miał do­da­wać pręd­ko­ści jego kro­kom. Za­pew­ne idąc zwy­kłym kro­kiem osią­gnął­by Toby więk­szą szyb­kość; ale wzbro­ni­li­by­ście mu jego truch­ci­ka, to po­ło­żył­by się do łóż­ka i po pro­stu umarł. Pod­czas desz­czu Toby od stóp do głów ochla­py­wał się bło­tem, bie­gnąc mę­czył się nie­zno­śnie, zwy­kły krok kosz­to­wał­by go nie­po­mier­nie mniej tru­du. Ale dla­te­go mię­dzy in­ny­mi Toby za nic na świe­cie nie wy­rzekł­by się swo­je­go truch­ci­ka. Choć drob­ny i sła­by, i sta­ry, w za­mia­rach był Toby ist­nym her­ku­le­sem. Lu­bił pra­cę. Ileż to ra­do­ści przy­spa­rza­ła mu ufna wia­ra – Toby był bar­dzo bied­ny, nie mógł więc so­bie po­zwo­lić na to,by wy­rzec się ra­do­ści – że za­ra­bia na swe utrzy­ma­nie. Kie­dy otrzy­maw­szy szy­lin­ga lub pół­to­ra od­no­sił we wska­za­ne miej­sce list czy małą pa­czusz­kę, w jego dziel­ne za­wsze ser­ce wstę­po­wa­ła nowa od­wa­ga. A gdy tak biegł drob­nym truch­ci­kiem, go­tów był wo­łać na woź­ni­ców eks­tra­pocz­ty, aby ustę­po­wa­li mu z dro­gi. Wie­rzył bo­wiem naj­głę­biej, że na­tu­ral­ną rze­czy ko­le­ją musi ich do­go­nić i prze­ści­gnąć, po­dob­nie jak ży­wił nie­za­chwia­ną wia­rę – choć nie­zbyt czę­sto wy­sta­wiał ją na pró­bę – że po­nieść zdo­ła każ­dy cię­żar, jaki czło­wiek zdol­ny jest udźwi­gnąć.

Tak więc na­wet wte­dy, gdy w dzień desz­czo­wy wy­cho­dził ze swej kry­jów­ki po to je­dy­nie, aby się roz­grzać, Toby biegł truch­tem, przy czym jego dziu­ra­we buty po­zo­sta­wia­ły w bło­cie zyg­za­ko­wa­ty rzą­dek po­de­szłych wodą śla­dów. Toby chu­chał w zzięb­nię­te dło­nie, roz­cie­rał jed­ną o dru­gą – bied­ne, bied­ne dło­nie, jak­że kiep­sko chro­ni­ły je od przej­mu­ją­ce­go zim­na wy­tar­te rę­ka­wi­ce z sza­rej włócz­ki, w któ­rych tyl­ko kciuk mógł się po­szczy­cić od­dziel­ną kom­na­tą, resz­ta zaś pal­ców prze­miesz­ki­wa­ła we wspól­nej izbie. Tak więc Toby – po­chy­lo­ny i na zgię­tych ko­la­nach, z la­secz­ką pod pa­chą – dla roz­grzew­ki bie­gał po chod­ni­ku swo­im drob­nym truch­ci­kiem. A gdy roz­brzmie­wał głos dzwo­nów, Toby tym sa­mym drob­nyrn truch­ci­kiem wy­bie­gał na jezd­nię, aby za­darł­szy do góry gło­wę spoj­rzeć na szczyt dzwon­ni­cy.

Wy­pra­wę tę od­by­wał kil­ka razy dzien­nie, gdyż dzwo­ny były mu je­dy­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi. Kie­dy usły­szał ich gło­sy, spo­glą­dał za­wsze cie­ka­wie hen w górę, gdzie miesz­ka­ły, i za­sta­na­wiał się cie­ka­wie, jak też pusz­cza­ne są w ruch i ja­kie mło­tecz­ki w nie ude­rza­ją. Może jego za­in­te­re­so­wa­nie było tym żyw­sze, że mię­dzy dzwo­na­mi a nim ist­nia­ło pew­ne po­do­bień­stwo. Wi­sia­ły na dzwon­ni­cy w po­go­dę i nie­po­go­dę, jak on wy­sta­wio­ne na desz­cze i wi­chry, spo­glą­da­jąc jeno z da­le­ka na fa­sa­dy wszyst­kich do­mów lecz nie zbli­ża­jąc się ani o krok do we­so­łe­go ognia na ko­min­kach, co czer­wo­ną łuną roz­pa­lał szy­by i za­mie­nio­ny w chmu­rę dymu uno­sił się nad da­cha­mi; wi­sia­ły sa­mot­ne na dzwon­ni­cy i nie dla nich były – po­dob­nie jak nie dla Toby'ego – wszyst­kie te przy­sma­ki, któ­re su­biek­ci ze skle­pów do­rę­cza­li ku­char­kom przez drzwi fron­to­we lub przez okna su­te­ren. W oknach do­mów to uka­zy­wa­ły się twa­rze, to znów ni­kły. Nie­kie­dy były to ład­ne twa­rze, mło­de twa­rze, miłe twa­rze – kie­dy in­dziej znów wręcz prze­ciw­nie. Ale choć sto­jąc bez­czyn­nie Toby czę­sto roz­my­ślał o tych bła­hych spra­wach, tyle prze­cie wie­dział, czy­je to są twa­rze, skąd ci lu­dzie przy­by­wa­ją i do­kąd od­cho­dzą lub też – gdy ich war­gi po­ru­sza­ły się nie­mo – czy wy­po­wie­dzie­li o nim choć jed­no w cią­gu ca­łe­go roku do­bre sło­wo… Tyle, po­wta­rzam, Toby wie­dział o tym, ile wie­dzia­ły dzwo­ny.

Toby nie był ka­zu­istą (przy­najm­niej nie był ka­zu­istą świa­do­mym), więc też nie twier­dzę, że kie­dy jęły się w nim bu­dzić pierw­sze przy­ja­zne uczu­cia do dzwo­nów i kie­dy po­cząt­ko­wo po­wierz­chow­na z nimi zna­jo­mość za­czę­ła się prze­kształ­cać w uczu­cie głęb­sze i bar­dziej zło­żo­nej na­tu­ry, że wte­dy Toby ko­lej­no i me­to­dycz­nie roz­trzą­sał po­wyż­sze my­śli lub że do­ko­nał ich ge­ne­ral­ne­go prze­glą­du czy lu­stra­cji. Chcę na­to­miast po­wie­dzieć – i mó­wię – że po­dob­nie jak or­ga­nizm Toby'ego, daj­my na to, jego na­rzą­dy tra­wie­nia speł­nia­ły wy­zna­czo­ne im za­da­nie wła­snym prze­my­słem i po­przez wiel­ką mno­gość za­wi­łych czyn­no­ści, o któ­rych Toby nie miał naj­mniej­sze­go po­ję­cia, a któ­re, ujaw­nio­ne mu, wpra­wi­ły­by go w nie­po­mier­ne zdu­mie­nie, tak też jego wła­dze du­cho­we bez jego wie­dzy i udzia­łu pusz­cza­ły w ruch owe licz­ne (oraz ty­sią­ce in­nych) sprę­żyn­ki i kół­ka, kie­dy chcia­ły obu­dzić w nim upodo­ba­nie do dzwo­nów.

Gdy­bym miast o upodo­ba­niu wspo­mniał o mi­ło­ści Toby'ego do dzwo­nów, nie cof­nął­bym tego sło­wa, acz­kol­wiek na­wet ono nie wy­ra­zi­ło­by w spo­sób na­le­ży­ty za­wi­łej na­tu­ry jego uczuć. Al­bo­wiem bę­dąc jeno pro­stacz­kiem, Toby do­pa­try­wał się w dzwo­nach cech do­praw­dy nie­zwy­kłych i wznio­słych. Ta­kie były ta­jem­ni­cze, sły­szał je czę­sto, a nig­dy ich nie wi­dział; wi­sia­ły gdzieś tam wy­so­ko, da­le­ko roz­brzmie­wa­jąc gło­sem tak dźwięcz­nym i tak głę­bo­kim, że na sam ów dźwięk ogar­nia­ło go uczu­cie czci zmie­sza­nej z lę­kiem. Nie­kie­dy, gdy za­darł­szy gło­wę spo­glą­dał w ciem­ne ostro­łu­ki okien na szczy­cie wie­ży, spo­dzie­wał się pra­wie, że za chwi­lę kiw­nie stam­tąd na nie­go coś, co choć nie jest dzwo­nem, jest prze­cie owym gło­sem od­zy­wa­ją­cym się ze szczy­tu dzwon­ni­cy. Mimo to Toby za­prze­czał z obu­rze­niem upo­rczy­wej po­gło­sce o du­chach na­wie­dza­ją­cych dzwon­ni­cę, po­nie­waż z po­gło­ski tej moż­na by wy­cią­gnąć wnio­sek, że dzwo­ny mają coś wspól­ne­go z ja­kąś nie­czy­stą mocą. Sło­wem, Toby nie tyl­ko wsłu­chi­wał się czę­sto w dźwięk dzwo­nów i nie tyl­ko my­ślał czę­sto o dzwo­nach, ale co wię­cej, da­rzył je sza­cun­kiem. A gdy wpa­try­wał się hen w szczyt wie­ży, nie­kie­dy od tego za­dzie­ra­nia gło­wy i roz­dzia­wia­nia ust tak mu za­czy­na­ło strzy­kać w kar­ku, że za­raz mu­siał prze­biec truch­ci­kiem kil­ka kro­ków, aby się po­zbyć tej przy­krej do­le­gli­wo­ści.

Temu to za­ję­ciu od­da­wał się Toby pew­ne­go zi­mo­we­go dnia, gdy ostat­ni sen­ny dźwięk dzwo­nów, któ­re ob­wie­ści­ły wła­śnie go­dzi­nę dwu­na­stą, niósł się po wie­ży ni­czym brzę­cze­nie psz­czo­ły – ol­brzy­miej, lecz by­najm­niej nie pra­co­wi­tej.

– Pora obia­do­wa. Hm! – rzekł do sie­bie Toby prze­bie­ga­jąc swym drob­nym krocz­kiem chod­nik pod mu­rem ko­ścio­ła. – Ach!

Toby miał bar­dzo czer­wo­ny nos i bar­dzo czer­wo­ne po­wie­ki, któ­ry­mi mru­gał bar­dzo czę­sto; po­nad­to nogi mu ze­sztyw­nia­ły, gło­wę zaś tak głę­bo­ko wtu­lił w ra­mio­na, że usza­mi nie­mal do­ty­kał bar­ków. Sło­wem, znaj­do­wał się na naj­lep­szej dro­dze do zu­peł­ne­go zlo­do­wa­ce­nia.

– Pora obia­do­wa. Hm! – po­wtó­rzył Toby i po­słu­gu­jąc się rę­ka­wicz­ką z pra­wej ręki ni­czym dzie­cin­ną rę­ka­wi­cą bok­ser­ską, jął ka­rać bied­ną swo­ją pierś za to, że jej było zim­no. – A-aach!

Po czym przez chwil kil­ka drep­tał w zu­peł­nym mil­cze­niu.

– Nie ma rze­czy na świe­cie… – ozwał się znów Toby, lecz na­tych­miast umilkł, sta­nął jak wry­ty i z wy­ra­zem wiel­kie­go za­cie­ka­wie­nia a tak­że pew­ne­go nie­po­ko­ju na twa­rzy do­kład­nie ob­ma­cał so­bie pal­ca­mi nos od czub­ka aż do na­sa­dy. Była to od­le­głość nie­wiel­ka (taki tam śmie­chu war­ty nos!), prze­to Toby wnet skoń­czył oglę­dzi­ny.

– My­śla­łem, że mi od­padł – rzekł Toby po­dej­mu­jąc wę­drów­kę. – Ale nie, da­lej tkwi na miej­scu. Sło­wo daję, że nie wziął­bym mu tego za złe. Pod­czas tej psiej po­go­dy cięż­ką ma bie­da­czek służ­bę i w ogó­le w ży­ciu nie­wie­le ucie­chy, bo ja prze­cież nie za­ży­wa­ni ta­ba­ki. A przy ład­nej po­go­dzie też mu nie jest lek­ko, bo na­wet jak po­czu­je ja­kąś miłą woń (co rzad­ko się zda­rza), jest to zwy­kle za­pach cu­dze­go obia­du, kie­dy go nio­są z trak­tier­ni do domu.

Ta re­flek­sja przy­po­mnia­ła mu prze­rwa­ne w pół roz­wa­ża­nie.

– Nie ma na świe­cie rze­czy – pod­jął więc na nowo Toby – któ­ra zja­wia­ła­by się bar­dziej re­gu­lar – nie niź­li pora obia­do­wa, i nie ma na świe­cie rze­czy, któ­ra zja­wia­ła­by się mniej re­gu­lar­nie niź­li obiad. Taka to jest mię­dzy nimi ogrom­na róż­ni­ca. Dużo upły­nę­ło cza­su, za­nim na to wpa­dłem. A może zna­la­zł­by się ja­kiś dżen­tel­men, któ­ry ze­chciał­by ku­pić ode mnie tę ob­ser­wa­cję dla ga­zet… albo dla par­la­men­tu?

Toby na­tu­ral­nie żar­to­wał, to­też szy­dząc nie­ja­ko z sie­bie po­trzą­snął po­waż­nie gło­wą.

– Ach, Boże! – mruk­nął. – Ga­ze­ty i tak peł­ne są naj­roz­ma­it­szych ob­ser­wa­cji. Nie brak ich też w par­la­men­cie. Mam tu­taj ga­ze­tę z ze­szłe­go ty­go­dnia – rzekł i wy­jąw­szy z kie­sze­ni ja­kiś bar­dzo brud­ny eg­zem­plarz dzien­ni­ka, od­su­nął go od oczu na od­le­głość ra­mie­nia. – Tak, peł­ne są ob­ser­wa­cji. Peł­ne naj­roz­ma­it­szych ob­ser­wa­cji. Lu­bię wie­dzieć, co się dzie­je na świe­cie – do­dał po­wo­li wy­ma­wia­jąc sło­wa i zło­żyw­szy ga­ze­tę na po­wrót wsu­nął ją do kie­sze­ni – ale te­raz pra­wie ze wstrę­tem bio­rę ga­ze­tę do ręki, pra­wie że się boję ją czy­tać. Nie wiem do­praw­dy, co nas bied­nych lu­dzi jesz­cze cze­ka. Oby Bóg dał, żeby w tym nad­cho­dzą­cym No­wym Roku cze­ka­ło nas coś lep­sze­go!

– Oj­cze, oj­czul­ku! – ozwał się o krok od Toby'ego miły dziew­czę­cy gło­sik.

Ale Toby nie usły­szaw­szy wo­ła­nia, da­lej sta­wiał swe szyb­kie, drob­ne krocz­ki i po­grą­żo­ny w my­ślach ga­dał do sie­bie.

– Zda­wać by się ko­muś mo­gło, że po­stę­pu­je­my źle, że ro­bi­my wszyst­ko źle i że nig­dy nie zdo­ła­my się po­pra­wić – mó­wił Toby. – Kie­dy by­łem mło­dy, nie­wie­le otrzy­ma­łem na­uki, więc ja­koś trud­no mi się w tym wszyst­kim ro­ze­znać i sam już nie wiem, czy mamy pra­wo żyć na tej zie­mi, czy też nie mamy ta­kie­go pra­wa. Cza­sem my­ślę, że mamy. Nie­wiel­kie, ale chy­ba mamy. A kie­dy in­dziej znów wy­da­je mi się, że je­ste­śmy tu zgo­ła nie­pro­szo­ny­mi go­ść­mi. Nie­kie­dy tak już je­stem sko­ło­wa­ny, że nie umiem na­wet po­wie­dzieć, czy w ogó­le jest w nas co­kol­wiek do­bre­go, czy też z uro­dze­nia je­ste­śmy źli. Wy­glą­da na to, że je­ste­śmy ja­ki­miś szka­rad­ny­mi stwo­ra­mi, że przy­czy­nia­my in­nym sa­mych jeno stra­pień. Wy­da­je się, że war­ci je­ste­śmy tyl­ko tego, żeby na nas wszy­scy na­rze­ka­li i żeby się nas wszy­scy strze­gli. Tak czy in­a­czej, cią­gle o nas pi­szą w ga­ze­tach. I mó­wić tu o No­wym Roku! – wes­tchnął smut­nie Toby. – Na ogół zno­szę prze­ciw­no­ści losu nie go­rzej od in­nych. Może na­wet le­piej niź­li wie­lu, bo je­stem sil­ny jak lew, cho­ciaż nie o każ­dym da się to po­wie­dzieć. Ale gdy­by to była praw­da, że nie mamy żad­nych praw do No­we­go Roku, gdy­by to była praw­da, że je­ste­śmy na tej zie­mi nie­pro­szo­ny­mi go­ść­mi…

– Oj­cze, oj­czul­ku! – roz­legł się po­wtór­nie miły dziew­czę­cy gło­sik.

Tym ra­zem Toby usły­szał wo­ła­nie. Drgnął, przy­sta­nął, spoj­rzał tuż przed sie­bie (gdyż do­tąd wzrok jego wę­dro­wał gdzieś w prze­stwo­rzach, jak gdy­by Toby szu­kał wy­ja­śnień w sa­mym ser­cu nad­cho­dzą­ce­go No­we­go Roku) i prze­ko­nał się, że stoi twa­rzą w twarz ze swą cór­ką i spo­glą­da z bli­ska w jej oczy.

Pro­mien­ne były to oczy. Dłu­go, dłu­go mu­siał­by się w nie wpa­try­wać ten, kto chciał­by zmie­rzyć ich głę­bię. Oczy ciem­ne, w któ­rych od­bi­ja­ły się oczy pa­trzą­ce­go; oczy, któ­re nie iskrzy­ły się bla­skiem prze­lot­nym i zmien­nym w za­leż­no­ści od woli ich wła­ści­ciel­ki, lecz pło­nę­ły świa­tłem czy­stym, sta­łym, ja­snym, szcze­rym, po­krew­nym chy­ba świa­tłu, któ­re za­pa­li­ła ręka nie­bios. Ach, pięk­ne to były oczy – pięk­ne, wier­ne i pro­mie­nie­ją­ce na­dzie­ją. Na­dzie­ją tak mło­dą i ufną, tak ra­do­sną i żywą mimo dwu­dzie­stu lat nę­dzy i zno­ju, na któ­re od ko­ły­ski pa­trzy­ły, że Toby Veck spo­glą­da­jąc w nie usły­szał jak gdy­by głos prze­ma­wia­ją­cy tymi pro­sty­mi sło­wy: – My­ślę, że chy­ba mamy pra­wo żyć na tym świe­cie… nie­wiel­kie, ale chy­ba mamy.

Toby ob­jął dłoń­mi ślicz­ną twa­rzycz­kę dziew­czy­ny i uca­ło­wał jej usta.

– Przy­szłaś, có­recz­ko? – rzekł. – Co się sta­ło, Meg? Nie spo­dzie­wa­łem się cie­bie dzi­siaj.

– Ani ja nie przy­pusz­cza­łam, że przyj­dę – od­par­ła dziew­czy­ną uśmie­cha­jąc się i ki­wa­jąc gło­wą. – Ale przy­szłam, oj­czul­ku. I to nie sama! Nie sama!

– Czyż­by to mia­ło zna­czyć – za­sta­na­wiał się na głos Toby, spo­glą­da­jąc cie­ka­wie na za­mknię­ty ko­szyk, któ­ry dziew­czy­na trzy­ma­ła w ręku – żeś przy­nio­sła…

– Po­wą­chaj to, oj­czul­ku! – za­wo­ła­ła Meg. – Pręd­ko po­wą­chaj!

Toby z wiel­kim do­praw­dy po­śpie­chem chciał unieść przy­kry­wę ko­szy­ka, lecz dziew­czy­na prze­szko­dzi­ła mu we­so­łym ge­stem wy­cią­gnąw­szy rękę.

– Nie, nie! – rze­kła Meg wpadł­szy w iście dzie­cię­ce roz­ba­wie­nie. – Okaż tro­chę cier­pli­wo­ści, oj­czul­ku. Unio­sę ro­żek przy­kry­wy, zro­bię ma­leń­ką, ty­ciuch­ną szpa­recz­kę – do­da­ła wcie­la­jąc sło­wa w czyn, przy czym ru­chy jej były tak ostroż­ne, głos zaś tak ci­chut­ki, jak gdy­by się bała, że ją pod­słu­cha coś, co za­mknię­te sie­dzi w środ­ku ko­szy­ka. – O, już! No więc, co to jest, oj­czul­ku?

Le­d­wie zbli­żyw­szy nos do przy­kry­wy Toby za­krzyk­nął w eks­ta­zie:

– Ja­kaś go­rą­ca po­tra­wa!

– Strasz­nie go­rą­ca! – przy­tak­nę­ła Meg. – Cha, cha, cha! Taka go­rą­ca, że aż pa­rzy!

– Cha, cha, cha! – ryk­nął Toby gło­śnym śmie­chem, w któ­rym brzmia­ło jed­nak wzru­sze­nie. – Taka go­rą­ca, że aż pa­rzy!

– Ale co to jest, oj­czul­ku! – do­py­ty­wa­ła się Meg. – Nie zga­dłeś do­tąd. A mu­sisz od­gad­nąć. Ani my­ślę otwie­rać ko­szy­ka, do­pó­ki nie zgad­niesz. Nie śpie­szże się tak. Cze­kaj chwil­kę. Po­więk­szy­my tro­chę szpa­rę. No więc, oj­czul­ku?

Meg drę­twia­ła nie­omal ze stra­chu, że oj­ciec za pręd­ko od­gad­nie. Prze­to wy­cią­gnąw­szy ku nie­mu ko­szyk jed­no­cze­śnie się co­fa­ła, wtu­la­jąc gło­wę w ślicz­ne ra­mio­na i dło­nią osła­nia­jąc ucho, jak gdy­by mo­gła w ten spo­sób po­wstrzy­mać ojca od wy­po­wie­dze­nia wła­ści­we­go sło­wa. I cały czas śmia­ła się ci­chut­ko.

Tym­cza­sem Toby wsparł­szy ręce o ko­la­na po­chy­lił się, przy­tknął nos do przy­kry­wy ko­szy­ka i wą­chał, wą­chał, przy czym uśmiech na jego po­marsz­czo­nej twa­rzy co­raz to sze­rzej się roz­le­wał, jak gdy­by ta­jem­ni­cza woń była ga­zem roz­śmie­sza­ją­cym.

– Ach, jaki miły za­pach – rzekł Toby. – Ale to chy­ba nie są… nie są pa­rów­ki?

– Nie, nie! – za­wo­ła­ła uszczę­śli­wio­na Meg. – Skąd­że zno­wu!

– Po­my­li­łem się – mruk­nął Toby po­wtór­nie po­cią­ga­jąc no­sem. – To pach­nie… pach­nie ja­koś bo­ga­ciej niż pa­rów­ki. Przy­jem­ny za­pach! Co­raz bar­dziej mi się po­do­ba. Ale chy­ba za ostry na rab­ki ba­ra­nie. Praw­da, Meg?

Ra­dość Meg do­się­gnę­ła szczy­tu. Rab­ki ba­ra­nie! Oj­ciec po pro­stu nie mógł go­rzej utra­fić. Chy­ba tyl­ko pa­rów­ki były więk­szym błę­dem.

– Wą­trób­ka? – za­sta­na­wiał się na głos Toby. – Nie! Jest w tym za­pa­chu ja­kaś ła­god­ność obca wą­trób­ce. Nóż­ki wie­przo­we? Hm, te zno­wu mają woń odro­bi­nę słod­ką i mdłą. Brak też tej po­tra­wie go – rycz­ki wła­ści­wej cy­na­drom. A wiem z pew­no­ścią, że to nie są ser­del­ki. Po­wiem ci, Meg, co to jest. Pod­rób­ki!

– Ale skąd! – wy­buch­nę­ła Meg ra­do­snym śmie­chem. – Ja­kie tam pod­rób­ki!

– Co też ja wy­ga­du­ję! – za­wo­łał Toby wra­ca­jąc na­gle do po­zy­cji o tyle pio­no­wej, o ile to w ogó­le dla jego znu­żo­nych człon­ków było moż­li­we. – Nie­dłu­go za­po­mnę chy­ba, jak się na­zy­wam. Prze­cież to fla­ki!

Nie in­a­czej były to fla­ki. A roz­ba­wio­na Meg oznaj­mi­ła z try­um­fem, że naj­da­lej za pół mi­nu­ty oj­ciec na pew­no orzek­nie, iż są to naj­smacz­niej­sze fla­ki, ja­kie kto­kol­wiek ugo­to­wał kie­dy­kol­wiek na tym świe­cie.

– Te­raz, oj­czul­ku – rze­kła Meg za­bie­ra­jąc się żwa­wo do roz­pa­ko­wa­nia ko­szy­ka – na­kry­ję prę­dziut­ko do sto­łu. Bo przy­nio­słam fla­ki w ron­del­ku, a ron­de­lek owi­nę­łam w chust­kę, więc je­śli ten je­den raz dam się po­nieść du­mie i roz­ło­żę chust­kę jak ob­rus, i po­wiem, że to jest ob­rus – to prze­cież nie ma chy­ba ta­kie­go pra­wa, któ­re by mi mo­gło tej przy­jem­no­ści wzbro­nić?

– Przy­najm­niej ja, có­ruch­no, o ta­kim nie sły­sza­łem – od­parł Toby. – Ale tyle te­raz no­wych praw uchwa­la­ją!

– A jak wy­ni­ka z tego, com ci, oj­czul­ku, wczo­raj czy­ta­ła w ga­ze­cie… to, o czym sę­dzia mó­wił… bied­ni lu­dzie wszyst­kie pra­wa po­win­ni znać na pa­mięć. Cha, cha! Też mi po­mysł! Wy­da­je im się, że my tacy mą­drzy!

– Słusz­nie, dzie­ci­no – po­wie­dział Toby. – Gło­wę dam, że oni po­ko­cha­li­by każ­de­go z nas, któ­ry by znał te ich wszyst­kie pra­wa. Tyle by mu pra­cy da­wa­li, że wnet by się taki utu­czył i zy­skał uzna­nie bo­ga­czy w ca­łym są­siedz­twie. Gło­wę dam, có­ruch­no.

– A ja gło­wę dam, że kim­kol­wiek by był, zjadł­by obiad z ape­ty­tem – rze­kła po­god­nie Meg – gdy­by mu dali po­tra­wy tak sma­ko­wi­cie pach­ną­ce. Po­śpie­szże się, oj­czul­ku, bo prócz fla­ków przy­nio­słam go­rą­ce ziem­nia­ki i bu­tel­kę świe­żo uto­czo­ne­go piwa. Gdzie bę­dziesz się po­ży­wiał? Przy ba­lu­stra­dzie czy na schod­kach? Aż dziw bie­rze, jacy z nas wiel­cy pań­stwo. Dwa miej­sca do wy­bo­ru!

– Dzi­siaj jem na schod­kach – od­parł Toby. – Schod­ki, kie­dy jest su­cho. Ba­lu­stra­da pod­czas desz­czu. Kie­dy deszcz pada, na schod­kach też mi jest wy­god­niej, bo mogę usiąść, ale wte­dy ła­two się na­ba­wić reu­ma­ty­zmu.

– Więc tu na­kry­wam do sto­łu! – za­wo­ła­ła Meg klasz­cząc w dło­nie. – Za­krząt­nąw­szy się żwa­wo do­da­ła: – O, już wszyst­ko go­to­we. A jak pięk­nie wy­glą­da. Chodź, oj­czul­ku, chodź!

Od chwi­li gdy ujaw­nio­na zo­sta­ła za­war­tość ko­szy­ka, Toby stał i spo­glą­dał na Meg – a tak­że mó­wił do niej – w dziw­nym roz­tar­gnie­niu. Wi­dać było wy­raź­nie, że choć pa­trzy na cór­kę i ku niej kie­ru­je my­śli, za­po­mi­na­jąc na­wet o fla­kach, to prze­cież ani nie wi­dzi jej, ani nie przed­sta­wia so­bie w my­ślach taką, jaka te­raz jest, lecz ma przed sobą mgli­sty ja­kiś ob­raz dra­ma­tu jej przy­szłe­go ży­cia. We­so­łe na­wo­ły­wa­nie Meg wy­rwa­ło go z za­du­my, ode­gnaw­szy więc precz ja­kąś myśl me­lan­cho­lij­ną, któ­ra go wła­śnie na­wie­dzi­ła, po­drep­tał w kie­run­ku schod­ków. A gdy miał już usiąść, roz­legł się dźwięk dzwo­nów.

– Amen! – rzekł Toby zdej­mu­jąc ka­pe­lusz i spo­glą­da­jąc na szczyt dzwon­ni­cy.

– Mó­wisz amen, oj­czul­ku, kie­dy dzwo­ny biją? – za­wo­ła­ła Meg.

– A bo ode­zwa­ły się cał­kiem tak, jak­by od­ma­wia­ły mo­dli­twę przed je­dze­niem – od­parł Toby sia – da­jąc na stop­niu. – Pe­wien je­stem, że gdy­by mo­gły prze­mó­wić, pięk­ną usły­sze­li­by­śmy mo­dli­twę. Wie­le do­brych słów mó­wią mi, kie­dy tu sto­ję.

– Dzwo­ny mó­wią, oj­czul­ku? – za­śmia­ła się Meg sta­wia­jąc przed nim ron­de­lek i kła­dąc na­kry­cie. – No, no!

– Tak mnie się przy­najm­niej wy­da­je, có­ruch­no – od­parł Toby, oka­zu­jąc na­gle wiel­kie oży­wie­nie. – Co za róż­ni­ca? Je­że­li ja je sły­szę, ja­kie to ma zna­cze­nie, czy mó­wią, czy nie mó­wią? Ach, Meg dro­ga – do­dał wska­zu­jąc wi­del­cem na wie­żę i pod wpły­wem stra­wy wpa­da­jąc w co­raz więk­szy za­pał – ileż to razy sły­sza­łem, jak wo­ła­ły do mnie: „Toby, Toby, gło­wa do góry, Toby? Toby, Toby, gło­wa do góry, Toby!” Ile razy? Mi­lion? Wię­cej, wię­cej niż mi­lion razy

– Nig­dy o czymś ta­kim nie sły­sza­łam! – za­wo­ła­ła Meg.

Oj, sły­sza­ła – i to na­wet czę­sto. Al­bo­wiem Toby bez­u­stan­nie wra­cał w roz­mo­wach do tego te­ma­tu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: