- W empik go
Dzwony, które dzwonią gdy odchodzi stary rok, nadchodzi nowy - ebook
Dzwony, które dzwonią gdy odchodzi stary rok, nadchodzi nowy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 260 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niewielu znalazłoby się ludzi – a ponieważ ze wszech miar pożądaną jest rzeczą, aby autor i czytelnik możliwie jak najprędzej się zrozumieli, pozwalam sobie zauważyć, że nie ograniczam poniższej obserwacji do ludzi młodych czy do ludzi małych, lecz obejmuję nią najrozmaitsze odmiany ludzi: małych i dużych, młodych i starych, w zaraniu życia i u jego kresu – niewielu więc, powtarzam, znalazłoby się ludzi, którzy zgodziliby się spać w kościele. Nie mam tu oczywiście na myśli snu podczas kazania w upalną pogodę (co oczywiście zdarzyło się już parę razy), lecz noc spędzoną samotnie w pustym kościele. Wiem, że w biały dzień twierdzenie moje zdziwi wielkie mnóstwo osób. Ale mnie idzie o noc. Porozmawiajmy o tym nocą, a podejmę się bronić skutecznie mojego stanowiska podczas jakiej bądź na ten cel wybranej wietrznej zimowej nocy, przed jakim bądź w tym celu wybranym oponentem spośród grona moich przeciwników, który spotka się ze mną w pojedynkę na starym cmentarzu przed drzwiami starego kościoła i upoważni mnie z góry, abym wpuściwszy go do środka dla tym większej pewności zamknął za nim drzwi i nie otwierał ich do rana.
Albowiem nocą wiatr, wierny posępnym swoim obyczajom, z jękiem wędruje wkoło i wkoło tego rodzaju budowli i niewidzialną dłonią próbuje rygli przy wszystkich drzwiach i oknach i szuka szpary, przez którą mógłby się przecisnąć. A zaledwie wpadnie do środka, wraz zaczyna zawodzić i szlochać, że chce wrócić, skąd przyszedł – zupełnie jak gdyby nie znalazł tego, czego tu szukał. Potem nagle – jakby mu mało było, że paraduje po nawach i wiruje dokoła filarów, i kusi do grania potężne organy – ulatuje pod samą powałę i rozwścieczony łomoce w krokwie dachu; a potem pełen rozpaczy rzuca się w dół na kamienną posadzkę i mrucząc coś do siebie odchodzi do podziemi.
Ale oto wraca ukradkiem, oto pełznąc po ścianach zdaje się czytać z cicha inskrypcje poświęcone zmarłym; i przy jednych wybucha wrzaskiem, jakby go śmiech porywał pusty, przy innych zaś płacze i zawodzi niejako w żałobnym lamencie. A jaki głos upiorny wydaje, kiedy snując się wokół ołtarza śpiewa swoją pieśń dziką o krzywdzie i zbrodni, i o fałszywych bogach czczonych wbrew przykazaniom wyrytym na tablicach dekalogu, które tak na pozór lśniące i gładkie, spękane są i pełne rys. Brrr! Dziękujemy niebu miłosiernemu, my, którzy siedzimy wygodnie w zacisznym kącie obok komina. Straszne ma brzmienie głos wiatru zawodzącego o północy w pustym kościele!
Ale hen, wysoko na szczycie wieży… jakże ów wiatr rozpasany wyje tam i świszcze! Hen, wysoko na szczycie wieży, gdzie wiatr hula swobodnie, gdzie wpada, kiedy chce, do środka i zaraz znów umyka przez niezliczone otwory w murze i strzeliste okna, gdzie wiruje w górę i w dół stromych, kręconych schodów, gdzie puszcza w zawrotny tan kurka jęczącego na szczycie, tak że w końcu od podmuchów cała wieża zaczyna trząść się i dygotać… Hen, wysoko na szczycie wieży, gdzie dzwony wiszą samotne, gdzie rdza dawno przeżarła żelazne balustrady, gdzie obluźnione podczas słot, upałów i mrozów płaty ołowiu i miedzi szczekotają i dudnią przy każdym niebacznym stąpnięciu, gdzie ptaki budują liche gniazda w zagłębieniach starych dębowych belek, gdzie kurz narasta szary, wiekowy, gdzie nakrapiane pająki, spasione i rozleniwione pośród wygód bezpiecznego życia, kołyszą się ospale w powietrzu rozedrganym od bicia dzwonów ani na chwilę nie gubiąc pajęczej swej drogi do pajęczych domostw lub też w nagłym popłochu wspinają się w górę podobne żeglarzom na masztach, lub wreszcie zjeżdżają na ziemię, mając do ratowania jednego pajęczego żywota aż dwadzieścia chyżych nóg! Hen, na samym szczycie wieży starego kościoła daleko od świateł i szmeru miasta w dole i daleko od chmur kłębiących się w górze, smutno i straszno jest nocą. A właśnie tam, na szczycie wieży starego kościoła, wisiały dzwony, o których wam opowiem.
Wierzcie mi, stare to były dzwony. Przed stuleciami biskupi je ochrzcili; przed tak wielu stuleciami, że metryki chrztu zaginęły w czasach dawniejszych, niźli sięgnąć zdoła pamięć ludzka, i teraz już nikt nie pamięta ich imion. Miały one, te dzwony, rodziców chrzestnych (muszę przy okazji zaznaczyć, że ja osobiście wolałbym – z uwagi na płynącą stąd odpowiedzialność – trzymać do chrztu spiżowy dzwon niźli żywego chłopca), a także miały zapewne swe srebrne chrzcielnice. Ale czas nie oszczędził rodziców chrzestnych, Henryk VIII zaś nie oszczędził srebrnych chrzcielnic: kazał je przetopić. Przeto dzwony wisiały teraz bezimienne na szczycie wieży starego kościoła.
Były bezimienne, ale nie były nieme. Gdzie tam! Dźwięk wydawały czysty, donośny, wesoły; a jak daleko, jak daleko niósł się na wietrze ich głos! Co więcej, tyle miały w sobie krzepy te dzwony, że ani myślały zdać się na kaprysy wiatru; toteż walcząc dzielnie przeciw nieprzychylnym wichrowym podmuchom rozbrzmiewały głosem pogodnym i jakże miłym dla ucha wszystkich tych, co im się przysłuchiwali. Że zaś ponadto nie szczędziły starań, aby w noc burzliwą usłyszeć je mogła czy to znękana matka czuwająca przy chorym dziecięciu, czy też samotna niewiasta, której mąż pływał po dalekich morzach, dzielne dzwony potrafiły niekiedy zagłuszyć wycie północno-zachodniej wichury. „Biły ją na głowę”, jak powiadał Toby Veck. Bo chociaż ludzie przywykli go zwać Truchcikiem, na imię było mu Toby i nikt nie miał prawa tego imienia zmieniać (chyba że na Tobiasza) bez specjalnej ustawy parlamentu. Albowiem w swoim czasie Toby Veck tak prawidłowy otrzymał chrzest, jak ongiś prawidłowo ochrzczone zostały dzwony – acz z mniejszą pompą i ceremoniałem.
Jeśli o mnie idzie, podzielam zdanie Toby Vecka, gdyż pewien jestem, że miał on wiele okazji, aby wyrobić sobie w tej materii słuszną opinię. Cokolwiek więc Toby Veck powiadał, ja mówię! I staję po jego stronie, chociaż on calutkie dni spędzał stojąc (ach, ciężki to znój!) przed drzwiami kościoła. Był bowiem posłańcem i tam czekał na zlecenia swych klientów.
Zimą ciężko było tu stać i czekać – nos siniał, gęsia skóra pokrywała ciało, oczy zachodziły łzami, zęby szczękały, stopy zmieniały się w bryłki lodu. Toby Veck najlepiej o tym wiedział. Wiatr wypadał zza węgła – zwłaszcza wiatr wschodni – z takim impetem, jak gdyby przybywał tu z samych krańców ziemi po to jedynie, by wyładować swą wściekłość na Tobym Vecku. Często zaś zdawać się mogło, iż napotykał Toby'ego prędzej, niźli się go spodziewał ujrzeć, gdyż wypadłszy zza węgła i minąwszy go, nagle zawracał, jak gdyby wołając: „Aaaa… tu go mamy!”
Natychmiast też mały biały fartuch Toby'ego, poderwany gwałtownym podmuchem, okręcał mu się dokoła głowy niczym ubranko rozbrykanego, niegrzecznego chłopczyka, mała, cienka laska w jego ręce daremnie biła o bruk, nogi zaczynały poruszać się z niezwyczajną prędkością, sam zaś Toby, pochylony do przodu, podrygiwał i tańczył zwracając się twarzą to w tym, torsów w innym kierunku. Wichura tak go szarpała popychała, tarmosiła, poszturchiwała, obijała, podrywała, że jak się rzeczy miały – był to cud prawdziwy, iż w końcu nie porwała go duszą i ciałem w powietrze jak porywa niekiedy żaby lub węże, lub inne tak łatwo przenośne stworzenia) i nie upuściła znów na ziemię, ku zdumieniu tubylców w jakimś odległym zakątku świata, gdzie posłańcy zgoła są nie znani
Ale chociaż wichura tak mocne dawała mu cięgi, to przecież dni, kiedy dął wiatr , były dla Toby'ego dniami bez mała świątecznymi. Nie inaczej! Kiedy dął wiatr prędzej mijały godziny i mniej się dłużyło czekanie na sześciopensowe zarobki. Walka z tym hałaśliwym żywiołem pochłaniała całą uwagę Toby'ego i dodawała mu otuchy, gdy głód zaczynał biedakowi doskwierać i ogarniało go zniechęcenie. Wielkim też wydarzeniem był dla Toby'ego ostry mróz lub zawieja śnieżna; tak czy inaczej, pomagały mu one, choć trudno doprawdy powiedzieć, na czym to polegało. Słowem, wiatr i śnieg, i mróz, i może jeszcze gęsty, gwałtowny grad – oto co zaznaczało czerwonymi zgłoskami dni w kalendarzu Toby Vecka.
Dni deszczowe były najgorsze; przenikliwa, lepka wilgoć otulała go niczym płaszcz nasiąkły wodą – jedyny płaszcz, jaki Toby Veck posiadał, a którego chętnie by się wyrzekł dla własnej wygody. Dni wilgotne, kiedy deszcz padał jednostajny, gęsty, uporczywy; kiedy zawiesista, dławiąca mgła buchała z wylotu ulicy, kiedy parujące wilgocią parasole, którymi przechodnie zderzali się na zatłoczonych chodnikach, okręcały się wkoło i wkoło na podobieństwo puszczonych w ruch bąków, i pryskały wodą niczym maleńkie fontanny; kiedy woda w rynsztokach głośno bulgotała, a rynny tryskały hałaśliwym strumieniem; kiedy padały na Toby'ego ogromne, ciężkie krople wody zbierającej się na parapetach i przymurkach kościoła, wiązka zaś słomy, na której stał, w mgnieniu oka nasiąkała wilgocią – takie to dni były dla Toby Vecka najcięższe. W takie to dni ujrzeć mogliście go, jak z posmutniałą, zgnębioną twarzą wygląda ze swego schronienia w załomie kościelnego muru – ach, jakże nędzne to było schronienie! W lecie rzucało na rozsłoneczniony chodnik cień nie większy niźli sporych rozmiarów laska! Ale gdy w chwilę potem Toby wychodził z kryjówki i, aby rozgrzać skostniałe członki, biegał tam i z powrotem swym drobnym truchcikiem, twarz jego rozpogadzała się i wracał do wnęki w znacznie weselszym usposobieniu.
Ludzie przezwali Toby'ego Truchcikiem, ponieważ truchcikiem poruszał się po tej ziemi, który to sposób chodzenia jeśli nie dodawał, to przynajmniej miał dodawać prędkości jego krokom. Zapewne idąc zwykłym krokiem osiągnąłby Toby większą szybkość; ale wzbronilibyście mu jego truchcika, to położyłby się do łóżka i po prostu umarł. Podczas deszczu Toby od stóp do głów ochlapywał się błotem, biegnąc męczył się nieznośnie, zwykły krok kosztowałby go niepomiernie mniej trudu. Ale dlatego między innymi Toby za nic na świecie nie wyrzekłby się swojego truchcika. Choć drobny i słaby, i stary, w zamiarach był Toby istnym herkulesem. Lubił pracę. Ileż to radości przysparzała mu ufna wiara – Toby był bardzo biedny, nie mógł więc sobie pozwolić na to,by wyrzec się radości – że zarabia na swe utrzymanie. Kiedy otrzymawszy szylinga lub półtora odnosił we wskazane miejsce list czy małą paczuszkę, w jego dzielne zawsze serce wstępowała nowa odwaga. A gdy tak biegł drobnym truchcikiem, gotów był wołać na woźniców ekstrapoczty, aby ustępowali mu z drogi. Wierzył bowiem najgłębiej, że naturalną rzeczy koleją musi ich dogonić i prześcignąć, podobnie jak żywił niezachwianą wiarę – choć niezbyt często wystawiał ją na próbę – że ponieść zdoła każdy ciężar, jaki człowiek zdolny jest udźwignąć.
Tak więc nawet wtedy, gdy w dzień deszczowy wychodził ze swej kryjówki po to jedynie, aby się rozgrzać, Toby biegł truchtem, przy czym jego dziurawe buty pozostawiały w błocie zygzakowaty rządek podeszłych wodą śladów. Toby chuchał w zziębnięte dłonie, rozcierał jedną o drugą – biedne, biedne dłonie, jakże kiepsko chroniły je od przejmującego zimna wytarte rękawice z szarej włóczki, w których tylko kciuk mógł się poszczycić oddzielną komnatą, reszta zaś palców przemieszkiwała we wspólnej izbie. Tak więc Toby – pochylony i na zgiętych kolanach, z laseczką pod pachą – dla rozgrzewki biegał po chodniku swoim drobnym truchcikiem. A gdy rozbrzmiewał głos dzwonów, Toby tym samym drobnyrn truchcikiem wybiegał na jezdnię, aby zadarłszy do góry głowę spojrzeć na szczyt dzwonnicy.
Wyprawę tę odbywał kilka razy dziennie, gdyż dzwony były mu jedynymi towarzyszami. Kiedy usłyszał ich głosy, spoglądał zawsze ciekawie hen w górę, gdzie mieszkały, i zastanawiał się ciekawie, jak też puszczane są w ruch i jakie młoteczki w nie uderzają. Może jego zainteresowanie było tym żywsze, że między dzwonami a nim istniało pewne podobieństwo. Wisiały na dzwonnicy w pogodę i niepogodę, jak on wystawione na deszcze i wichry, spoglądając jeno z daleka na fasady wszystkich domów lecz nie zbliżając się ani o krok do wesołego ognia na kominkach, co czerwoną łuną rozpalał szyby i zamieniony w chmurę dymu unosił się nad dachami; wisiały samotne na dzwonnicy i nie dla nich były – podobnie jak nie dla Toby'ego – wszystkie te przysmaki, które subiekci ze sklepów doręczali kucharkom przez drzwi frontowe lub przez okna suteren. W oknach domów to ukazywały się twarze, to znów nikły. Niekiedy były to ładne twarze, młode twarze, miłe twarze – kiedy indziej znów wręcz przeciwnie. Ale choć stojąc bezczynnie Toby często rozmyślał o tych błahych sprawach, tyle przecie wiedział, czyje to są twarze, skąd ci ludzie przybywają i dokąd odchodzą lub też – gdy ich wargi poruszały się niemo – czy wypowiedzieli o nim choć jedno w ciągu całego roku dobre słowo… Tyle, powtarzam, Toby wiedział o tym, ile wiedziały dzwony.
Toby nie był kazuistą (przynajmniej nie był kazuistą świadomym), więc też nie twierdzę, że kiedy jęły się w nim budzić pierwsze przyjazne uczucia do dzwonów i kiedy początkowo powierzchowna z nimi znajomość zaczęła się przekształcać w uczucie głębsze i bardziej złożonej natury, że wtedy Toby kolejno i metodycznie roztrząsał powyższe myśli lub że dokonał ich generalnego przeglądu czy lustracji. Chcę natomiast powiedzieć – i mówię – że podobnie jak organizm Toby'ego, dajmy na to, jego narządy trawienia spełniały wyznaczone im zadanie własnym przemysłem i poprzez wielką mnogość zawiłych czynności, o których Toby nie miał najmniejszego pojęcia, a które, ujawnione mu, wprawiłyby go w niepomierne zdumienie, tak też jego władze duchowe bez jego wiedzy i udziału puszczały w ruch owe liczne (oraz tysiące innych) sprężynki i kółka, kiedy chciały obudzić w nim upodobanie do dzwonów.
Gdybym miast o upodobaniu wspomniał o miłości Toby'ego do dzwonów, nie cofnąłbym tego słowa, aczkolwiek nawet ono nie wyraziłoby w sposób należyty zawiłej natury jego uczuć. Albowiem będąc jeno prostaczkiem, Toby dopatrywał się w dzwonach cech doprawdy niezwykłych i wzniosłych. Takie były tajemnicze, słyszał je często, a nigdy ich nie widział; wisiały gdzieś tam wysoko, daleko rozbrzmiewając głosem tak dźwięcznym i tak głębokim, że na sam ów dźwięk ogarniało go uczucie czci zmieszanej z lękiem. Niekiedy, gdy zadarłszy głowę spoglądał w ciemne ostrołuki okien na szczycie wieży, spodziewał się prawie, że za chwilę kiwnie stamtąd na niego coś, co choć nie jest dzwonem, jest przecie owym głosem odzywającym się ze szczytu dzwonnicy. Mimo to Toby zaprzeczał z oburzeniem uporczywej pogłosce o duchach nawiedzających dzwonnicę, ponieważ z pogłoski tej można by wyciągnąć wniosek, że dzwony mają coś wspólnego z jakąś nieczystą mocą. Słowem, Toby nie tylko wsłuchiwał się często w dźwięk dzwonów i nie tylko myślał często o dzwonach, ale co więcej, darzył je szacunkiem. A gdy wpatrywał się hen w szczyt wieży, niekiedy od tego zadzierania głowy i rozdziawiania ust tak mu zaczynało strzykać w karku, że zaraz musiał przebiec truchcikiem kilka kroków, aby się pozbyć tej przykrej dolegliwości.
Temu to zajęciu oddawał się Toby pewnego zimowego dnia, gdy ostatni senny dźwięk dzwonów, które obwieściły właśnie godzinę dwunastą, niósł się po wieży niczym brzęczenie pszczoły – olbrzymiej, lecz bynajmniej nie pracowitej.
– Pora obiadowa. Hm! – rzekł do siebie Toby przebiegając swym drobnym kroczkiem chodnik pod murem kościoła. – Ach!
Toby miał bardzo czerwony nos i bardzo czerwone powieki, którymi mrugał bardzo często; ponadto nogi mu zesztywniały, głowę zaś tak głęboko wtulił w ramiona, że uszami niemal dotykał barków. Słowem, znajdował się na najlepszej drodze do zupełnego zlodowacenia.
– Pora obiadowa. Hm! – powtórzył Toby i posługując się rękawiczką z prawej ręki niczym dziecinną rękawicą bokserską, jął karać biedną swoją pierś za to, że jej było zimno. – A-aach!
Po czym przez chwil kilka dreptał w zupełnym milczeniu.
– Nie ma rzeczy na świecie… – ozwał się znów Toby, lecz natychmiast umilkł, stanął jak wryty i z wyrazem wielkiego zaciekawienia a także pewnego niepokoju na twarzy dokładnie obmacał sobie palcami nos od czubka aż do nasady. Była to odległość niewielka (taki tam śmiechu warty nos!), przeto Toby wnet skończył oględziny.
– Myślałem, że mi odpadł – rzekł Toby podejmując wędrówkę. – Ale nie, dalej tkwi na miejscu. Słowo daję, że nie wziąłbym mu tego za złe. Podczas tej psiej pogody ciężką ma biedaczek służbę i w ogóle w życiu niewiele uciechy, bo ja przecież nie zażywani tabaki. A przy ładnej pogodzie też mu nie jest lekko, bo nawet jak poczuje jakąś miłą woń (co rzadko się zdarza), jest to zwykle zapach cudzego obiadu, kiedy go niosą z traktierni do domu.
Ta refleksja przypomniała mu przerwane w pół rozważanie.
– Nie ma na świecie rzeczy – podjął więc na nowo Toby – która zjawiałaby się bardziej regular – nie niźli pora obiadowa, i nie ma na świecie rzeczy, która zjawiałaby się mniej regularnie niźli obiad. Taka to jest między nimi ogromna różnica. Dużo upłynęło czasu, zanim na to wpadłem. A może znalazłby się jakiś dżentelmen, który zechciałby kupić ode mnie tę obserwację dla gazet… albo dla parlamentu?
Toby naturalnie żartował, toteż szydząc niejako z siebie potrząsnął poważnie głową.
– Ach, Boże! – mruknął. – Gazety i tak pełne są najrozmaitszych obserwacji. Nie brak ich też w parlamencie. Mam tutaj gazetę z zeszłego tygodnia – rzekł i wyjąwszy z kieszeni jakiś bardzo brudny egzemplarz dziennika, odsunął go od oczu na odległość ramienia. – Tak, pełne są obserwacji. Pełne najrozmaitszych obserwacji. Lubię wiedzieć, co się dzieje na świecie – dodał powoli wymawiając słowa i złożywszy gazetę na powrót wsunął ją do kieszeni – ale teraz prawie ze wstrętem biorę gazetę do ręki, prawie że się boję ją czytać. Nie wiem doprawdy, co nas biednych ludzi jeszcze czeka. Oby Bóg dał, żeby w tym nadchodzącym Nowym Roku czekało nas coś lepszego!
– Ojcze, ojczulku! – ozwał się o krok od Toby'ego miły dziewczęcy głosik.
Ale Toby nie usłyszawszy wołania, dalej stawiał swe szybkie, drobne kroczki i pogrążony w myślach gadał do siebie.
– Zdawać by się komuś mogło, że postępujemy źle, że robimy wszystko źle i że nigdy nie zdołamy się poprawić – mówił Toby. – Kiedy byłem młody, niewiele otrzymałem nauki, więc jakoś trudno mi się w tym wszystkim rozeznać i sam już nie wiem, czy mamy prawo żyć na tej ziemi, czy też nie mamy takiego prawa. Czasem myślę, że mamy. Niewielkie, ale chyba mamy. A kiedy indziej znów wydaje mi się, że jesteśmy tu zgoła nieproszonymi gośćmi. Niekiedy tak już jestem skołowany, że nie umiem nawet powiedzieć, czy w ogóle jest w nas cokolwiek dobrego, czy też z urodzenia jesteśmy źli. Wygląda na to, że jesteśmy jakimiś szkaradnymi stworami, że przyczyniamy innym samych jeno strapień. Wydaje się, że warci jesteśmy tylko tego, żeby na nas wszyscy narzekali i żeby się nas wszyscy strzegli. Tak czy inaczej, ciągle o nas piszą w gazetach. I mówić tu o Nowym Roku! – westchnął smutnie Toby. – Na ogół znoszę przeciwności losu nie gorzej od innych. Może nawet lepiej niźli wielu, bo jestem silny jak lew, chociaż nie o każdym da się to powiedzieć. Ale gdyby to była prawda, że nie mamy żadnych praw do Nowego Roku, gdyby to była prawda, że jesteśmy na tej ziemi nieproszonymi gośćmi…
– Ojcze, ojczulku! – rozległ się powtórnie miły dziewczęcy głosik.
Tym razem Toby usłyszał wołanie. Drgnął, przystanął, spojrzał tuż przed siebie (gdyż dotąd wzrok jego wędrował gdzieś w przestworzach, jak gdyby Toby szukał wyjaśnień w samym sercu nadchodzącego Nowego Roku) i przekonał się, że stoi twarzą w twarz ze swą córką i spogląda z bliska w jej oczy.
Promienne były to oczy. Długo, długo musiałby się w nie wpatrywać ten, kto chciałby zmierzyć ich głębię. Oczy ciemne, w których odbijały się oczy patrzącego; oczy, które nie iskrzyły się blaskiem przelotnym i zmiennym w zależności od woli ich właścicielki, lecz płonęły światłem czystym, stałym, jasnym, szczerym, pokrewnym chyba światłu, które zapaliła ręka niebios. Ach, piękne to były oczy – piękne, wierne i promieniejące nadzieją. Nadzieją tak młodą i ufną, tak radosną i żywą mimo dwudziestu lat nędzy i znoju, na które od kołyski patrzyły, że Toby Veck spoglądając w nie usłyszał jak gdyby głos przemawiający tymi prostymi słowy: – Myślę, że chyba mamy prawo żyć na tym świecie… niewielkie, ale chyba mamy.
Toby objął dłońmi śliczną twarzyczkę dziewczyny i ucałował jej usta.
– Przyszłaś, córeczko? – rzekł. – Co się stało, Meg? Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj.
– Ani ja nie przypuszczałam, że przyjdę – odparła dziewczyną uśmiechając się i kiwając głową. – Ale przyszłam, ojczulku. I to nie sama! Nie sama!
– Czyżby to miało znaczyć – zastanawiał się na głos Toby, spoglądając ciekawie na zamknięty koszyk, który dziewczyna trzymała w ręku – żeś przyniosła…
– Powąchaj to, ojczulku! – zawołała Meg. – Prędko powąchaj!
Toby z wielkim doprawdy pośpiechem chciał unieść przykrywę koszyka, lecz dziewczyna przeszkodziła mu wesołym gestem wyciągnąwszy rękę.
– Nie, nie! – rzekła Meg wpadłszy w iście dziecięce rozbawienie. – Okaż trochę cierpliwości, ojczulku. Uniosę rożek przykrywy, zrobię maleńką, tyciuchną szpareczkę – dodała wcielając słowa w czyn, przy czym ruchy jej były tak ostrożne, głos zaś tak cichutki, jak gdyby się bała, że ją podsłucha coś, co zamknięte siedzi w środku koszyka. – O, już! No więc, co to jest, ojczulku?
Ledwie zbliżywszy nos do przykrywy Toby zakrzyknął w ekstazie:
– Jakaś gorąca potrawa!
– Strasznie gorąca! – przytaknęła Meg. – Cha, cha, cha! Taka gorąca, że aż parzy!
– Cha, cha, cha! – ryknął Toby głośnym śmiechem, w którym brzmiało jednak wzruszenie. – Taka gorąca, że aż parzy!
– Ale co to jest, ojczulku! – dopytywała się Meg. – Nie zgadłeś dotąd. A musisz odgadnąć. Ani myślę otwierać koszyka, dopóki nie zgadniesz. Nie śpieszże się tak. Czekaj chwilkę. Powiększymy trochę szparę. No więc, ojczulku?
Meg drętwiała nieomal ze strachu, że ojciec za prędko odgadnie. Przeto wyciągnąwszy ku niemu koszyk jednocześnie się cofała, wtulając głowę w śliczne ramiona i dłonią osłaniając ucho, jak gdyby mogła w ten sposób powstrzymać ojca od wypowiedzenia właściwego słowa. I cały czas śmiała się cichutko.
Tymczasem Toby wsparłszy ręce o kolana pochylił się, przytknął nos do przykrywy koszyka i wąchał, wąchał, przy czym uśmiech na jego pomarszczonej twarzy coraz to szerzej się rozlewał, jak gdyby tajemnicza woń była gazem rozśmieszającym.
– Ach, jaki miły zapach – rzekł Toby. – Ale to chyba nie są… nie są parówki?
– Nie, nie! – zawołała uszczęśliwiona Meg. – Skądże znowu!
– Pomyliłem się – mruknął Toby powtórnie pociągając nosem. – To pachnie… pachnie jakoś bogaciej niż parówki. Przyjemny zapach! Coraz bardziej mi się podoba. Ale chyba za ostry na rabki baranie. Prawda, Meg?
Radość Meg dosięgnęła szczytu. Rabki baranie! Ojciec po prostu nie mógł gorzej utrafić. Chyba tylko parówki były większym błędem.
– Wątróbka? – zastanawiał się na głos Toby. – Nie! Jest w tym zapachu jakaś łagodność obca wątróbce. Nóżki wieprzowe? Hm, te znowu mają woń odrobinę słodką i mdłą. Brak też tej potrawie go – ryczki właściwej cynadrom. A wiem z pewnością, że to nie są serdelki. Powiem ci, Meg, co to jest. Podróbki!
– Ale skąd! – wybuchnęła Meg radosnym śmiechem. – Jakie tam podróbki!
– Co też ja wygaduję! – zawołał Toby wracając nagle do pozycji o tyle pionowej, o ile to w ogóle dla jego znużonych członków było możliwe. – Niedługo zapomnę chyba, jak się nazywam. Przecież to flaki!
Nie inaczej były to flaki. A rozbawiona Meg oznajmiła z tryumfem, że najdalej za pół minuty ojciec na pewno orzeknie, iż są to najsmaczniejsze flaki, jakie ktokolwiek ugotował kiedykolwiek na tym świecie.
– Teraz, ojczulku – rzekła Meg zabierając się żwawo do rozpakowania koszyka – nakryję prędziutko do stołu. Bo przyniosłam flaki w rondelku, a rondelek owinęłam w chustkę, więc jeśli ten jeden raz dam się ponieść dumie i rozłożę chustkę jak obrus, i powiem, że to jest obrus – to przecież nie ma chyba takiego prawa, które by mi mogło tej przyjemności wzbronić?
– Przynajmniej ja, córuchno, o takim nie słyszałem – odparł Toby. – Ale tyle teraz nowych praw uchwalają!
– A jak wynika z tego, com ci, ojczulku, wczoraj czytała w gazecie… to, o czym sędzia mówił… biedni ludzie wszystkie prawa powinni znać na pamięć. Cha, cha! Też mi pomysł! Wydaje im się, że my tacy mądrzy!
– Słusznie, dziecino – powiedział Toby. – Głowę dam, że oni pokochaliby każdego z nas, który by znał te ich wszystkie prawa. Tyle by mu pracy dawali, że wnet by się taki utuczył i zyskał uznanie bogaczy w całym sąsiedztwie. Głowę dam, córuchno.
– A ja głowę dam, że kimkolwiek by był, zjadłby obiad z apetytem – rzekła pogodnie Meg – gdyby mu dali potrawy tak smakowicie pachnące. Pośpieszże się, ojczulku, bo prócz flaków przyniosłam gorące ziemniaki i butelkę świeżo utoczonego piwa. Gdzie będziesz się pożywiał? Przy balustradzie czy na schodkach? Aż dziw bierze, jacy z nas wielcy państwo. Dwa miejsca do wyboru!
– Dzisiaj jem na schodkach – odparł Toby. – Schodki, kiedy jest sucho. Balustrada podczas deszczu. Kiedy deszcz pada, na schodkach też mi jest wygodniej, bo mogę usiąść, ale wtedy łatwo się nabawić reumatyzmu.
– Więc tu nakrywam do stołu! – zawołała Meg klaszcząc w dłonie. – Zakrzątnąwszy się żwawo dodała: – O, już wszystko gotowe. A jak pięknie wygląda. Chodź, ojczulku, chodź!
Od chwili gdy ujawniona została zawartość koszyka, Toby stał i spoglądał na Meg – a także mówił do niej – w dziwnym roztargnieniu. Widać było wyraźnie, że choć patrzy na córkę i ku niej kieruje myśli, zapominając nawet o flakach, to przecież ani nie widzi jej, ani nie przedstawia sobie w myślach taką, jaka teraz jest, lecz ma przed sobą mglisty jakiś obraz dramatu jej przyszłego życia. Wesołe nawoływanie Meg wyrwało go z zadumy, odegnawszy więc precz jakąś myśl melancholijną, która go właśnie nawiedziła, podreptał w kierunku schodków. A gdy miał już usiąść, rozległ się dźwięk dzwonów.
– Amen! – rzekł Toby zdejmując kapelusz i spoglądając na szczyt dzwonnicy.
– Mówisz amen, ojczulku, kiedy dzwony biją? – zawołała Meg.
– A bo odezwały się całkiem tak, jakby odmawiały modlitwę przed jedzeniem – odparł Toby sia – dając na stopniu. – Pewien jestem, że gdyby mogły przemówić, piękną usłyszelibyśmy modlitwę. Wiele dobrych słów mówią mi, kiedy tu stoję.
– Dzwony mówią, ojczulku? – zaśmiała się Meg stawiając przed nim rondelek i kładąc nakrycie. – No, no!
– Tak mnie się przynajmniej wydaje, córuchno – odparł Toby, okazując nagle wielkie ożywienie. – Co za różnica? Jeżeli ja je słyszę, jakie to ma znaczenie, czy mówią, czy nie mówią? Ach, Meg droga – dodał wskazując widelcem na wieżę i pod wpływem strawy wpadając w coraz większy zapał – ileż to razy słyszałem, jak wołały do mnie: „Toby, Toby, głowa do góry, Toby? Toby, Toby, głowa do góry, Toby!” Ile razy? Milion? Więcej, więcej niż milion razy
– Nigdy o czymś takim nie słyszałam! – zawołała Meg.
Oj, słyszała – i to nawet często. Albowiem Toby bezustannie wracał w rozmowach do tego tematu.