- W empik go
Echo kluczy - ebook
Echo kluczy - ebook
Rzeczywistość i magia. Wybór i przeznaczenie. Zbrodnia i pokuta. Niemożliwa miłość, która staje się możliwa.
Dzień 26 lipca 1955 roku zmienia wszystko.
Ona – dziesięcioletnia Emilie – traci matkę w katastrofie lotniczej. On – Marceli Kłosiński –piętnastoletni Polak mieszkający z rodzicami w Londynie popełnia przypadkową zbrodnię i tym samym skazuje się na 10 lat więzienia. Czy jest możliwe, aby ludzie zostali ze sobą powiązani w sposób niezrozumiały i niewytłumaczalny?
Czy jesteś pewien , że w pełni decydujesz o tym, jak będzie wyglądać twoje życie? Czy nie masz wrażenia, że czasami kieruje nim jakaś nadprzyrodzona siła? Czy nie dzieją się w nim rzeczy, które wcześniej wydawały ci się niemożliwe?
Zwykły dzień, dzięki któremu uwierzysz, że niemożliwe może stać się możliwym.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-898-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Nazywam się Marceli Kłosiński. Urodziłem się w biednej polskiej rodzinie. Od kiedy moi rodzice uciekli do Anglii, uważali, że żyje nam się dobrze. Tak naprawdę tak im się tylko wydawało. Mój ojciec był rzeźnikiem, a matka krawcową. Był sam środek lata…” Kobietę od czytania oderwał podmuch wiatru wpadający do pokoju przez otwarte okiennice. Wstała, odkładając tom na fotel, na którym siedziała, i podeszła do okna. Na zewnątrz szalała wichura, targając konary drzew i zdmuchując z nich liście. Tworzyła ruchome okręgi ze śmieci leżących na ulicy. Kobieta, wychylając się, aby chwycić okiennice, zauważyła, że w jej ogródku wywróciło się drewniane krzesło. Zamknęła okno i usiadła. Zaczęło padać. Duże krople deszczu, jakby goniły jedna drugą, waliły w parapet, tworząc spontaniczny rytm. Czytała dalej, gładząc opuszkami palców haftowany fotel, który wiekiem wyprzedzał ją niejednokrotnie.Rozdział 2
Kiedy zamknę oczy, widzę tamten dzień, jakby to było wczoraj. Wcześnie rano, nim jeszcze źrenice pod powiekami spowite nocą zaczęły drgać, obudził mnie dźwięk syren wyjących gdzieś bardzo blisko. Były tak głośne, że choć mój sen jeszcze nie dobiegł końca, wstałem z łóżka, aby podejść do okna. Potknąłem się o leżącą na dywanie plecioną torbę, w której były ziemniaki, mleko i herbatniki, które zawsze kupuję dla matki do herbaty. Jednym pociągnięciem rąk rozchyliłem grube zasłony. Oślepił mnie jasny blask słońca zawieszonego wysoko na błękitnym niebie, pomieszany z niebieskim światłem stojących pod domem policyjnych radiowozów wyjących tak głośno, że moja głowa bardzo cierpiała, przyjmując te dźwięki. Zmrużyłem oczy, bo moje zmęczone źrenice nie były gotowe na atak tak wielkiej powłoki światła. Jej promienie odbijały się w stojących na chodniku kałużach. Kiedy późno w nocy wracałem do domu, szalała burza. Biegłem, omijając połamane gałęzie, przy akompaniamencie grzmotów i błyskawic rozświetlających okna mijanych domów. Teraz słońce swym ciepłem osuszało ulice, zapowiadając kolejny tego lata słoneczny dzień. Nie wiem, która mogła być godzina. Może szósta rano? Słońce latem budzi się wcześniej. Na ulicy stały trzy policyjne radiowozy oświetlające na niebiesko pobliskie drzewa i gipsowane białe domy. Zanim zdążyłem wrócić do łóżka, usłyszałem ciężkie buty dudniące na schodach naszego domu. Stukot był coraz bliżej i bliżej. Nagle w moim pokoju zrobiło się tłoczno. Otworzyłem szeroko usta, lecz zanim wydusiłem jakiekolwiek słowo, jeden z policjantów krzyknął:
– Ubieraj się!
Wtedy do pokoju wbiegła matka. Jej twarz zalana była łzami, ukazującymi strach, rozpacz i bezsilność. Próbowała podejść do mnie, lecz drogę zagrodził jej jeden z funkcjonariuszy, powtarzając:
– Ubieraj się. Wychodzimy.
Spojrzałem na matkę i włożyłem ubrania, które leżały na podłodze obok łóżka. Schodziłem na dół trzymany pod ramiona przez dwóch policjantów. Moje ręce skute były z tyłu kajdankami. Chciałem się odwrócić, aby zobaczyć, gdzie jest matka, lecz zamiast niej moim oczom ukazał się granatowy mundur z wypolerowanymi guzikami i błyszczącą odznaką. Ogarnął mnie strach. Mijając pokój moich rodziców, zobaczyłem ojca stojącego z kamienną twarzą i rękami skrzyżowanymi na piersiach. Gdy spojrzałem mu w oczy, odgarnął ręką włosy z pomarszczonego czoła i odwrócił wzrok w stronę telewizora stojącego na drewnianym stoliku. Zmieniające się obrazy ukazywały szczątki rozbitego samolotu, nad którym unosił się brudnoszary dym. Obraz był przez to bardzo niewyraźny, lecz zauważyłem doszczętnie rozbitą kabinę pilotów, rozrzucone na trawie siedzenia pasażerskie i otwarte walizki z powiewającymi na wietrze ubraniami. Po chwili na ekranie pojawiła się elegancko ubrana kobieta i trzymając w dłoni mikrofon, mówiła bardzo powoli:
– Dodajmy, że na pokładzie samolotu znajdowała się znana… – nie udało mi się jednak usłyszeć nic więcej, bo trzymający mnie policjanci szarpnęli mnie mocniej i musiałem odwrócić głowę od odbiornika. Wychodząc z domu na jasne podwórze, kątem oka zobaczyłem przyczepioną do wypukłej ściany lodówki listę zakupów, które miałem dziś rano zrobić na przyjście gości z okazji imienin mojej matki. Był 26 lipca 1955 roku.
Leżałem na plecach na ciemnozielonym kocu, wbijając wzrok w kroplę zwisającą z sufitu. Odliczałem od jednego i kończyłem, gdy spadała na moje czoło. Spragniony wody pająk niepewnymi krokami zbliżał się do tego miejsca, aby zwilżyć podniebienie przed dalszą wędrówką. „Teraz” – wypowiedziałem w myślach, wiedząc, że kropla jest już na tyle nabrzmiała, że z powodzeniem zaspokoi pragnienie pająka, a zarazem na tyle ciężka, że lada moment oderwie się od sufitu i zderzy z moim czołem. Odwróciłem głowę w stronę ściany i czując na policzku chropowatą powierzchnię koca oraz zapach stęchlizny, dostrzegłem wyryty napis: „Na końcu każdej ciemności znajdziesz jakiś blask. Podążaj za nim. On wskaże ci drogę”. Zamknąłem oczy i wśród ruchomej szarości, prawie czerni, zobaczyłem jasny punkt w oddali. Chciałem zbliżyć źrenice i powiększyć go, ale nie miałem siły. Zasnąłem. Znów leżałem w pachnącej pościeli, którą moja matka zmieniała każdej niedzieli. Z samego rana krochmaliła ją w największym garnku, a potem wieszała na sznurkach w ogródku, aby osuszył ją ciepły wiatr. Gdy byłem mały, uwielbiałem bawić się w ogrodzie, biegając wśród szytych i haftowanych przez nią prześcieradeł, czuć na policzkach muśnięcia ich delikatności i przebijającego się gdzieniegdzie słońca.
Każdego ranka zamiast matki odgarniającej włosy z mojego czoła i mówiącej czule, że ciepłe śniadanie czeka na stole, budził mnie pracownik więzienia otwierający z wielkim trzaskiem niewielkie okienko w metalowych szczelnych drzwiach. Kładł wówczas na półeczce przyczepionej do nich zardzewiałymi śrubami kawałek chleba, cebulę, żółty ser, jabłko i kubek z herbatą lub kawą. Czasami były to ziemniaki z roztopionym masłem i mleko. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wówczas jadłem wędlinę. Mówiąc: „Smacznego”, trzaskał drzwiczkami i odchodził. Zawsze wtedy starałem się wywołać uśmiech na twarzy, wyobrażając sobie, że stoi tam jajecznica z wiejskich jajek, gorący chleb wyjęty właśnie z pieca i kawałek ciasta z jabłkami, które w każdą niedzielę piekła moja matka. Zamiast herbaty lub kawy – słodkie, prawdziwe kakao. Dopiero potem wstawałem, zabierałem przyniesione jedzenie i stawiałem je na stojącym obok łóżka stole, dlatego też słowo „smacznego” słyszałem jeszcze pięć czy sześć razy. Zastanawiałem się, czy moi sąsiedzi od razu wstają i jedzą posiłek, czy też marzą przez chwilę o jedzeniu, które zostawili na wiele lat w swoich domach, i tęsknią za nim tak bardzo jak ja za ciastem z owocami mojej matki.
Pewnego dnia, nie wiem dokładnie kiedy, ten codzienny schemat został na chwilę zachwiany. Zamiast dźwięku otwierania i zamykania okienka usłyszałem dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Zamiast codziennego jedzenia dostałem paczkę, którą ktoś położył w nogach łóżka. Otworzyłem oczy i zobaczyłem szerokie plecy zakryte pomarańczową koszulą znikające za zamykającymi się drzwiami. W paczce były moje ubrania. Przycisnąłem je mocno do twarzy, zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Czułem tamten zapach. Zapach świeżego prania zrobionego przez moją matkę. Widziałem jej radosną twarz, kiedy układała mi w szafie ubrania, segregując je na spodnie, koszule, swetry i koszulki z krótkim rękawem. Kiedy po chwili oderwałem twarz od ubrań, poczułem, że moje policzki są mokre. Szybkim ruchem ręki starłem łzy i najszybciej, jak potrafiłem, zmieniłem brudną więzienną piżamę na moje ulubione szare spodnie i koszulę w kratę, którą matka kazała mi wkładać na szczególne okazje. Zapinając ostatni guzik pod szyją, uśmiechnąłem się mimochodem, bo czułem, że dziś jest wyjątkowy dzień. Że wrócę do domu.
Zakutego w kajdanki i podtrzymywanego pod ramiona dwaj policjanci doprowadzili mnie do wielkiej sali. Nigdy wcześniej takiej nie widziałem. Usiadłem na wyznaczonej przez nich ławce, a mundurowi oswobodzili mi ręce i odeszli. Patrząc przed siebie, dotknąłem ławki, na której siedziałem. Musiała być zrobiona ze starego dębu. Miała różnokolorowe zagłębienia i łączenia. Nigdy nie widziałem czegoś tak starego i pięknego. Wokół mnie stało wiele podobnych mebli rozstawionych w różnych częściach sali. Na drewnianych ścianach w równych odległościach wisiały obrazy. W czarno-białych barwach przedstawione były na nich budynki. Pod każdym z nich widniał napis. Nie rozumiałem żadnego z nich. Podejrzewam, że były w języku greckim lub łacińskim. Pomiędzy nimi, w odległości kilkudziesięciu centymetrów od ściany, stały filary podtrzymujące dach. Wszystkie rzeźbione w owoce i liście pnących winogron. Utkwiłem spojrzenie w jednym z nich, a potem podążałem wzrokiem wzdłuż niego do góry, ku samemu szczytowi. Dopiero wówczas dostrzegłem szklany sufit z kolorowymi witrażami przedstawiający jakąś walkę. Wydawało mi się, że widziałem już kiedyś coś podobnego. Przekrzywiałem głowę w obydwie strony, starając się zobaczyć całość tego arcydzieła, które nigdzie się nie zaczynało i nigdzie nie kończyło. Było jakby fragmentem jakiejś wiecznej historii, która trwała od zawsze i trwa po dziś dzień.
Usłyszałem kroki ludzi wchodzących do sali i zajmujących miejsca w różnych jej częściach. Biegałem wzrokiem po każdym z nich, chcąc odnaleźć znajomą twarz. Nie znałem nikogo, a niektórzy patrzyli na mnie tak, jakby znali mnie od lat, tylko dawno nie widzieli. Niektórzy machali głowami, inni coś do siebie szeptali, a jeszcze inni mieli w sobie tyle pogardy lub nienawiści, że się ich bałem. Kiedy sala wypełni się po brzegi, usłyszałem chrząknięcie. Odwróciłem wzrok i w kącie na podwyższeniu odnalazłem rodziców. Włosy matki upięte były w kok na czubku głowy. Miała na sobie bordową marynarkę, spod której wystawały białe mankiety rękawów. Uśmiechnęła się do mnie, lecz wiedziałem, że ukrywa smutek. Ojciec ubrany był w prążkowany szary garnitur, jedyny, jaki miał. Kiedy tylko usiadł, ukrył twarz w dłoniach, podpierając się na łokciach.
– Proszę wstać. Wysoki sąd idzie – usłyszałem głos tuż za mną. Dopiero wówczas zobaczyłem, że obok mnie siedział sędziwy mężczyzna. Wyglądał podobnie jak ksiądz z naszej parafii, bo miał na sobie coś podobnego do sutanny i zapinanego na niezliczoną ilość guzików. Położył na blacie przed sobą duży zeszyt i zaczął rysować na jego okładce kółka, zamazując widniejący napis: „Marceli Kłosiński, sprawa M875987”. Moje myśli gdzieś błądziły. Zastanawiałem się, gdzie mogłem wcześniej widzieć bitwę rozgrywającą się właśnie nad moją głową. Poczułem szturchnięcie w prawe ramię i niewyraźny szept:
– Wstań.
Mężczyzna siedzący po mojej prawej stronie, w centralnym miejscu sali, na wysokim podwyższeniu, trzymając w dłoni wieczne pióro, zapytał:
– Nazywasz się Marceli Kłosiński?
– Tak.
– Urodziłeś się w Łodzi 30 stycznia 1940 roku?
– Tak.
– Jezu drogi. Masz dopiero 15 lat, chłopcze. – Mężczyzna zatrzymał wzrok na mojej twarzy, wkładając końcówkę pióra do ust. Po chwili zamrugał oczami, jakby ktoś wytrącił go z owładniających jego umysł myśli, i zapytał:
– Co robiłeś w nocy z 25 na 26 lipca 1955 roku?
Nie pamiętam, ile odpowiedzi musiałem odnaleźć w mojej głowie. Niektóre pytania były proste, inne skomplikowane. Na niektóre odpowiadałem szybko i bez zastanowienia, a inne omijałem milczeniem, nie mogąc odszukać odpowiedzi w zakamarkach mojej wiedzy lub pamięci. Zaczynały boleć mnie nogi. Raz po raz zerkałem na mojego. sąsiada, który czasem notował coś wewnątrz kajetu, a chwilami rysował tylko kółka, takie same jak na okładce. Powoli stawałem się głodny i zerkałem na mamę, mając nadzieję, że jakimś skinieniem głowy lub uśmiechem da mi znak, że w domu czeka na mnie obiad z zupą i drugim daniem. Ona jednak, jak zaczarowana podczas niedzielnych kazań, siedziała sztywno i nieruchomo niczym posąg. Nie jestem pewien, czy nie wstrzymywała oddechu, bojąc się, że może drgnąć. Ojciec wciąż ukrywał twarz w dłoniach, opierając się o znajdujący się przed nim drewniany blat.
– Marceli Kłosiński, może pan usiąść – powiedział zadający pytania mężczyzna.
Dopiero wówczas zauważyłem, że ma na głowie ogromną siwą perukę w postaci zwisających na ramiona i czoło loków. Wyglądał dosyć śmiesznie i miałem ochotę uśmiechnąć się, bo przypominał mi bohatera filmu komediowego, który w każdy wtorek po południu oglądał mój tata, śmiejąc się tak głośno, że wszyscy na ulicy go słyszeli.
Przeniosłem wzrok na kobietę siedzącą dokładnie naprzeciwko mnie. Cały czas trzymała w ustach zapałkę, żując ją lub przekładając ustami raz w jeden, a raz w drugi ich kącik. Bawiła się swoim pierścionkiem, obracając go w różne strony. Miała mocno pomalowane czarnym tuszem oczy. Jej pomarszczona twarz pokryta była pudrem, na którego tle odznaczały się czerwone usta. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, ukazując nienaturalną biel zębów.
– Skończyć wreszcie tę farsę! – usłyszałem z sali męski głos.
– Proszę o ciszę na sali – powiedział ktoś inny.
Odwróciłem głowę w stronę rodziców, bo stamtąd dobiegały słowa mężczyzny. Miałem nadzieję, że zobaczę jego twarz, lecz dostrzegłem tylko czubek głowy z misternie uczesanymi czarnymi falami, chowający się w tłumie nieznajomych twarzy. Ktoś obejrzał się za siebie. Wiedziałem, że właśnie tam musiał siedzieć.
– Marceli Kłosiński, proszę wstać.
Tym razem nie musiał przypominać mi o tym mój sąsiad, który ku mojemu zaskoczeniu przestał pisać i rysować, a spojrzał w prawo na mężczyznę, który kilka chwil wcześniej atakował mnie gradem pytań. Jako jedyni w pogrążonej milczeniem sali staliśmy. Ktoś tylko zakasłał, chowając dźwięk w dłonie lub chusteczkę. Podpierając się oburącz na wielkim biurku, sędzia powiedział ze spokojem:
– Skazuję cię na dziesięć lat pobytu w więzieniu bez możliwości ubiegania się o wcześniejsze warunkowe zwolnienie.
I stukając w blat drewnianym młotkiem, dodał:
– Rozprawa zamknięta.
Wśród gwaru śmiechów i rozmów osób, które wstały i zaczęły podchodzić do siebie lub wychodzić na środek sali, usłyszałem płacz mojej matki. Jak opętany starałem się odnaleźć ją w tłumie i choć wiedziałem, że nie będę mógł rzucić się jej w ramiona i poczuć zapachu skóry, chciałem tylko zobaczyć jej twarz. Ale nie udało mi się jej odnaleźć.
– Mamo! – krzyknąłem, gdy policjant, chwytając mnie za dłonie, wykręcił je do tyłu, aby skuć kajdankami.
– Synu! – zabrzmiało w moich uszach.
I brzmiało każdego dnia, kiedy budziłem się rano, bo ktoś przynosił śniadanie, kiedy leżałem na śmierdzącym kocu i wzrokiem rysowałem kwadraty na ścianie, kiedy skrapiałem twarz zimną wodą i wycierając ją ręcznikiem, obserwowałem moją podobiznę odbitą w pękniętym lustrze. Kiedy dotykałem językiem podniebienia w poszukiwaniu smaku placka, kakao i jajecznicy, w której żółtka miały kolor pomarańczowy. Kiedy zasypiałem, zastanawiając się, jaki dziś jest dzień i kiedy wreszcie w tej ogarniającej mnie ciemności odnajdę ten blask, który wskaże mi drogę. Drogę do domu.Rozdział 3
Przez cały dzień musiała być piękna pogoda, bo obserwowałem słońce starające się wedrzeć do celi przez zabite deskami okno. Wciskało się swoim blaskiem przez każdą najmniejszą dziurę i szczelinę, oświetlając małe kawałki pomieszczenia. Podszedłem do okna i przystawiłem do ściany stołek. Udało mi się oderwać kawałek spróchniałej deski, aby zmęczonemu słońcu pozwolić odpocząć. Usiadłem na łóżku i obserwowałem podłużny jasny kształt na podłodze. Zdjąłem koszulkę i położyłem się na plecach dokładnie w miejscu, gdzie przystanęły promienie słońca. Poczułem na twarzy i klatce piersiowej ciepło. Zamknąłem oczy, chcąc ogrzać zmarznięte chłodem celi powieki. Siedziałem teraz nad strumykiem. Jego woda odbijała się od kamieni. Błyszczały od wilgoci i lśniły od słońca. Dawały schronienie trawom rosnącym na dnie, które kładły się na nie, otulając swoją zielenią. Nad moją głową jakieś ptaki prowadziły dyskusję. Kiedy uniosłem wzrok, widziałem, jak siedzą na gałęzi i machają łebkami, wydając z siebie ptasie dźwięki. Zanim odszukałem w głowie ich nazwę, odleciały w stronę przeciwległego brzegu. Wówczas dopiero moim oczom ukazał się jakiś człowiek. Siedział na małym stołeczku wpatrzony w sam koniec zanurzonego w strumyku kijka. Łowił ryby. Za nim na wygodnym leżaku opalała się zapewne jego żona. Rozmawiali i uśmiechali się do siebie. Zamęt w ich spokojnym biwakowaniu wywołało nagłe poruszenie wędki. Mężczyzna wstał i obserwował, jak spławik płynie, oddalając się coraz bardziej i bardziej. Podniosłem się z trawy i przyglądałem się, jak wędkarz raptownym ruchem pociągnął wędkę do siebie. Uśmiechnąłem się, przyglądając się twarzom tej pary, na których rysowało się rozczarowanie. Dostrzegli mnie, a kiedy uśmiechnąłem się do nich, odwzajemnili uśmiech. Kiedy odchodziłem, widziałem, że mężczyzna znów siedzi na stołeczku i rozmawia z opalającą się obok kobietą. Kolejne dni wciąż trwającego lata były tak słoneczne, że codziennie po kilka godzin siedzieliśmy po dwóch stronach rzeki z wędkarzem i jego towarzyszką w oczekiwaniu na rybę. Wszyscy troje, uzbrojeni w cierpliwość i spokój, przypatrywaliśmy się dryfującemu w wodzie spławikowi. Aż wreszcie pewnego razu ten zaczął drgać i poruszać się, jakby ciągnęła go naprawdę duża ryba. Wstałem z trawy i z zaciśniętymi dłońmi kibicowałem mężczyźnie walczącemu z nią. I wtedy, po długiej szarpaninie, nad taflą wody ukazał się szczupak. Na moje oko musiał mieć z dwa i pół kilograma.
– Zapraszamy na obiad! – krzyknęła kobieta przez zrobioną z dłoni trąbkę obejmującą usta. – Starczy dla wszystkich!
– Będzie padać! – odpowiedziałem, wskazując palcem na szare chmury zasłaniające jasny błękit nieba, i dodałem: – Muszę wrócić przed deszczem! – I wróciłem do celi, niesiony echem moich słów. Miałem dobre przeczucia, bo tamtej nocy zerwała się burza.
Poczułem, że zdrętwiały mi plecy od leżenia na zimnej i twardej podłodze, więc przeniosłem się na łóżko. Musiałem spędzić tak kilka godzin, obserwując, jak czerwone światło błyskawic odbija się w ceglanych ścianach celi, czyniąc je jeszcze bardziej barwnymi. Raz po raz głośny grzmot zatrzymywał na chwilę moje serce, aby po chwili wprawić je w ruch tak szybki, że niemal bolesny. Starałem się oddychać głęboko, aby je uspokoić. Po powtarzanej przeze mnie kilka lub kilkanaście razy operacji z własnym strachem i szalejącym w piersiach sercem nastała cisza. Słyszałem tylko krople dudniące o zewnętrzny parapet okna i przy ich akompaniamencie, skulony pod chropowatym kocem, usnąłem.
Znalazłem się na środku ogromnego pomieszczenia, którego sufit i ściany oddalone były ode mnie o dobre piętnaście metrów. Panował półmrok. Rozejrzałem się wokoło. Byłem zupełnie sam, towarzyszyła mi tylko wypełniająca moje uszy przeraźliwa cisza. Powoli rozglądałem się po sali otulonej ciemnymi ścianami w poszukiwaniu wyjścia. Kiedy zatrzymałem wzrok w miejscu znajdującym się dokładnie naprzeciwko mnie, dostrzegłem mały świetlisty punkcik. Żarzył się, jakby stała tam świeczka. Krok po kroku zacząłem iść w jego kierunku, zdając sobie sprawę, że on, zamiast przybliżać się do mnie, oddala się coraz bardziej i bardziej. Zacząłem więc biec, aby go nie stracić z oczu, i ku mojej radości ten w pewnym momencie zatrzymał się. Nie zwalniałem kroku, aż wreszcie zderzyłem się z nim. Czułem, jakby przeniknął moją głowę, wywołując w niej lekkie zawirowania. Zamknąłem oczy. Gdy podniosłem powieki, na wysokości oczu zobaczyłem błyszczącą złotym kolorem klamkę. Bez zastanowienia chwyciłem ją i w tej samej chwili znalazłem się w miejscu zupełnie innym od tego, które właśnie opuściłem.
Stałem na samym szczycie dużej sali kinowej wypełnionej obitymi czerwoną tkaniną krzesłami, dokładnie taką samą, jaka otaczała znajdujący się przede mną ekran. Był on szarym obrazem szumiącym cicho i emitującym coś w rodzaju pyłków lub rozmazanych linii, jak w telewizorze, kiedy późno w nocy skończy się nadawany wcześniej program. Przesunąłem wzrok w dół ekranu, najpierw na lewo, potem na prawo, by sprawdzić, czy znajdują się tam drzwi oświetlone u góry lampką, przez które widzowie wychodzą z kina po skończonym seansie. Mój spokojny wzrok napotkał tylko puste i gładkie ściany. Spojrzawszy w górę, zobaczyłem, że na suficie, w różnych odległościach, wiszą ledwo świecące się lampy. Pełen spokoju obserwowałem każdą z nich, nieświadomie szukając tej, która dawała najjaśniejsze światło. „Być może ona będzie moją drogą wyjścia z kina, w którym nie jest wyświetlany żaden film” – pomyślałem. Nagle moje uszy wypełnił twardy głos mówiący powoli, jakby w zwolnionym tempie:
– Skończyć wreszcie tę farsę.
Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem na ekranie postać mężczyzny w barwach czerni i bieli. Jego sylwetka, ostrymi krawędziami zaznaczona na szarym tle, zdradzała szerokie ramiona i silną posturę. Z każdą chwilą „wyświetlany” mężczyzna przybliżał się do mnie, jakby kamera robiła zbliżenie, aż wreszcie zatrzymała się na jego twarzy. Mimo że wypełniała prawie całe szare tło, nie mogłem jej dokładnie zobaczyć. Zakrywał ją cień ronda dużego czarnego kapelusza. Udało mi się tylko zauważyć lekki zarost pokrywający brodę.
– Skończyć wreszcie tę farsę – powtórzył i zaczął śmiać się grubym tonem, sylabizując: „Ha, ha, ha” i mocno przeciągając głoskę „a”. Przestraszony uniosłem głowę w poszukiwaniu lampy, która swoim blaskiem wskazałaby mi drogę wyjścia, i wtedy dostrzegłem maleńkie światełko wychodzące z miejsca, z którego emitowany jest film. Wciąż słysząc szyderczy śmiech mężczyzny, uniosłem dłoń, aby je chwycić, i poczułem pod opuszkami palców klamkę. Była delikatna w dotyku. Zdążyłem tylko pomyśleć, że musiała być zrobiona z tej samej tkaniny co krzesła i zasłona wokół ekranu, gdy nagle jakaś siła wciągnęła mnie w jej głąb i przeniosła do innego pomieszczenia.
Tym razem nie byłem sam. Cały pokój, podobny do wnętrza kościoła, z obrazami gęsto zawieszonymi na ścianach, wypełniony był ludźmi. Zmrużyłem oczy i wytężyłem wzrok, by poszukać kogoś, kogo mógłbym znać. Wodziłem źrenicami po twarzach, lecz żadna nie wydała mi się znajoma. Nagle ludzie ustawieni do tej pory w równych rzędach wokół mnie zaczęli wyciągać dłonie w moją stronę i wskazującymi palcami, celując dokładnie we mnie, szeptać: „Winny. Winny”. Uśmiechali się przy tym szyderczo, ukazując szare i czarne popsute zęby. Byłem przerażony, bo w niczym nie przypominali żyjących. Wyglądali jak chodzące trupy zjedzone od środka przez spragnione krwi i mięsa robale. Ich skóra wydawała się oślizgła i prześwitująca. Ich szepty, coraz głośniejsze i gęściejsze, wpadały do mojej głowy i zostawały w niej, powodując jakiś dziwny ucisk. Poczułem, że zaczynam chwiać się na nogach, jakbym zaraz miał stracić przytomność. Wszystko zaczęło wirować. Ich twarze były coraz bardziej rozmazane, mimo, że jeden po drugim zbliżali się w moją stronę, wyciągając ręce. Choć oczy odmawiały mi posłuszeństwa, błądziłem wzrokiem po sali w poszukiwaniu świetlistego punktu, który mnie stamtąd zabierze. Zanim go dostrzegłem, poczułem na sobie dziesiątki, może setki dotykających i ściskających mnie śliskich dłoni. Były miękkie jak plastelina i zimne jak dłonie trupa. Jedną po drugiej starałem się strącić je z mojej szyi, ramion i głowy, ale pojawiały się następne, wypełniające swoim obrzydliwym dotykiem każdy skrawek mojego ciała. Próbowałem się wyrwać i uciec, lecz były na tyle silne, że mogłem poruszać się tylko siłą ich pociągania raz w jedną, raz w drugą stronę. Nie widziałem już twarzy tych ludzi, lecz wciąż słyszałem, jak szeptali: „Winny. Winny”, a ja, gromadząc te szepty w głowie, opadałem z sił. Wreszcie zauważyłem, że rąk na mojej skórze jest coraz mniej, a postaci odchodzą w stronę ścian otaczających salę i znowu tworzą równe rzędy. Odnalazłem jasny punkt. Kołysząc się na nogach i zataczając, jakby wyssały ze mnie wszystkie pokłady energii, starałem się do niego dostać. Osuwając się na podłogę, chwyciłem za klamkę. Poczułem tylko, że jest na niej ta sama lepka maź, która przed chwilą pokrywała moje ciało dotykane przez postaci, i już byłem w zupełnie innym miejscu.
Znowu byłem zupełnie sam. Pomieszczenie wyglądało jak pokój dziecinny. Przeważał kolor różowy, więc wydumałem, że musiał należeć do dziewczynki. W jego rogu stała pomalowana na różowo szafa. Ponieważ drzwi były otwarte, mogłem zobaczyć równo poukładane ubrania. Na malutkim stoliku, pod zasłoniętym fioletowymi zasłonami oknem, stało radio, z którego leciała ledwie słyszalna muzyka. Na zawieszonych na ścianie półkach ustawione były szmaciane lalki i pluszowe niedźwiadki, każdy w kubraczku innego koloru. Dywan leżący na podłodze pokryty był otwartymi książkami z kolorowymi obrazkami, jakby właśnie ktoś je oglądał i tylko wyszedł na chwilę. Odetchnąłem, czując w piersi powietrze wpadające do pokoju przez uchylone okno, a potem dostrzegłem przykryte kocem łóżko. Chciałem się na chwilę położyć, odpocząć i wyjść, zanim właścicielka książek i pluszaków wróci do zabawy. Kiedy przyłożyłem głowę do miękkiego koca, poczułem, jak łóżko zaczyna się poruszać. Nie był to jednak delikatny ruch w rytm muzyki dochodzącej z radia, a szarpanie – jakby jakaś niewidzialna siła wzięła je w wielkie łapy i szarpała raz w jedną, raz w drugą stronę. Przekręciłem się na brzuch i złapałem krawędzi w obawie, że mogę spaść. Wówczas zdałem sobie sprawę, że pokój jest pusty. Na miejscu szafy, stolika, okna i dywanu stały puste szare ściany. Spojrzałem w dół i zamiast kolorowego dywanu z rozrzuconymi książkami zobaczyłem niekończącą się przepaść. Chwyciłem się poręczy jeszcze mocniej i poczułem, jak moje nogi się unoszą. Spocone ręce z coraz większym trudem obejmowały poręcz i byłem pewien, że zaraz spadnę. Chyba jeszcze nigdy nie czułem takiego strachu. Przerażenie i bezsilność mieszały się z chęcią odszukania wśród ciemności i zrywów powietrza małego migoczącego punkciku, który wyzwoli mnie od siły chcącej mnie zabić. Zamknąłem szczelnie oczy, aby nie widzieć wirującej przestrzeni, i zacząłem krzyczeć, a mój głos po chwili zamienił się w pisk małej dziewczynki. Ilekroć wydałem z siebie jakiś dźwięk, przeradzał się on w koszmarny pisk. Jeszcze nigdy nie słyszałem tonów tak wysokich. Moja głowa nie mogła znieść jej głosu, więc mimowolnie zwolniłem uścisk i przyłożyłem dłonie do głowy, przykrywając uszy. Poczułem, że zaczynam spadać. To jednak wydawało mi się mniej bolesne. Nie czułem już strachu.
Leżałem na podłodze w mojej celi. Panowała zupełna ciemność. Poczułem zmęczenie i tępy ból głowy, jakbym przed chwilą został czymś uderzony. Ramieniem i policzkiem dotykałem lodowatej posadzki. Trząsłem się z zimna. Dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, że moje dłonie szczelnie przykrywają uszy. Oparłem się na podłodze, aby się podnieść, i usłyszałem deszcz, który cały czas szalał za oknem, tłukąc w zakrywające je deski i metalowy parapet. Usiadłem opierając się plecami o łóżko, i przetarłem twarz dłońmi. Kiedy rozchyliłem palce, pomiędzy ich szczelinami, na przeciwnej ścianie, ujrzałem pojawiającą się czerwoną maź. Wyglądała jak krew. Wypływała jakby spomiędzy szczelin w cegłach i układała w kształt. Zastygała w jednej pozycji, a w innym miejscu płynęła dalej aż do samej podłogi. Otworzyłem usta. Bałem się podejść bliżej i dotknąć mazi, więc obserwowałem to przerażające zjawisko, pozostając w miejscu. Przełknąłem ślinę i ponownie rozwarłem usta w przerażeniu, które mnie ogarnęło. Zamiast zimna czułem, jak po skroniach spływa mi gorący pot. Odgarnąłem włosy z czoła i zobaczyłem, że krew utworzyła postać kobiety. Czerwone włosy spływały na jej ramiona. Wiedziałem, że już gdzieś ją widziałem, lecz nie mogłem przypomnieć sobie gdzie. Pośród tysiąca myśli starałem się odnaleźć tę, która mi powie, kim jest ta postać. Bardziej przerażał mnie fakt, że do mnie przyszła, niż to, że jest obrazem z płynącej krwi. Im bardziej starałem się przypomnieć sobie, gdzie mogłem ją wcześniej poznać, tym bardziej jej obraz stawał się blady. Po chwili ściana była zupełnie pusta. Położyłem się na łóżku, kładąc ręce pod głowę, i znowu usłyszałem słowa: „Winny. Winny”. Łzy napłynęły mi do oczu. Wiedziałem, kim była. Odwróciłem się do ściany i zacząłem płakać. Czułem każdą pojedynczą łzę płynącą po moim policzku. Koc, na którym leżałem, stawał się coraz bardziej mokry. Mglistym spojrzeniem odszukałem na ścianie wyryty w niej napis. Wodząc wzrokiem po jego literach układających się w słowa, miałem nadzieję, że ogarnie mnie zmęczenie i zasnę. Jednak słońce zaczęło coraz bardziej łapczywie wdzierać się do celi przez szczelinę w oknie i leżałem tylko w bezruchu. Przed oczami miałem wciąż twarz kobiety zalaną krwią. Nie starałem się nawet wymazać jej obrazu. Pomyślałem, że jeśli taka ma być cena konsekwencji i kary, to muszę się jej poddać z odwagą, pokorą i wytrwałością. Tylko tchórze i głupcy odwracają twarz.
– Wstawaj, ty nędzny Polaczku – zadźwięczało w mojej głowie. Po chwili znowu jakiś głos odbił się od ściany mojego umysłu: – Nie lubię się powtarzać.
Odwróciłem się na plecy i w świetle przyciemnionej żarówki zobaczyłem nad sobą dwóch strażników. Musiałem zasnąć, bo nie słyszałem, kiedy weszli. Wstałem i wtedy zobaczyłem, że stukają palcami o wystające ze szlufek spodni białe pałki. Nie pamiętam, czy zdążyłem o czymkolwiek pomyśleć, bo w jednej sekundzie znalazłem się na podłodze. Najbardziej bolesny był chyba pierwszy cios zadany mi w nos przez jednego ze strażników. Poczułem, jak lepka krew spływa mi do ust, i zobaczyłem, że mężczyzna chwycił się za rękę i skinął głową na drugiego. Wiedziałem, że to dopiero początek sceny, którą mieli zaplanowaną od początku do końca. Poczułem twarde czuby butów wbijające się w moje żebra i nerki. Musieli kopać mnie na zmianę, bo trwało to bez ustanku. Nie wiem, czym to było spowodowane, ale każdy kolejny cios stawał się mniej bolesny. Może moje obolałe ciało przyzwyczaiło się do zadawanego mu cierpienia? A może oni powoli tracili siły? Po chwili poczułem silne uderzenie w głowę. Kątem oka zobaczyłem przecinające powietrze pałki. Schowałem głowę w dłonie i starałem się przyciągnąć nogi do klatki piersiowej. Z trudem mogłem się poruszyć. Ostatnia rzecz, jaką udało mi się zapamiętać, to to, że jeden ze strażników chwycił mnie za dłonie i polecił wstać. Moja głowa znalazła się dokładnie naprzeciwko wiszącego na ścianie lusterka. Oprócz krwi na ustach i brodzie zobaczyłem również zakrwawioną koszulę. Pomyślałem tylko: „Ciekawe, czy chociaż dadzą mi czyste ubranie”.
– Tej nocy Polaczek powinien już być cicho – dobiegło zza zamkniętych drzwi celi. Usłyszałem jeszcze, jakby ktoś uderzył w nie z całych sił pięścią, a potem oddalające się kroki na więziennym korytarzu. Nie wiem, czy to było od razu, kiedy skończyli swoje przedstawienie i zostawili mnie samego, czy później, kiedy robili obchód, aby sprawdzić, czy wszyscy grzecznie siedzą w swoich pokoikach.
Starałem się otworzyć oczy. Jednak mimo największego wysiłku, na jaki mogłem się wtedy zdobyć, udało mi się rozchylić je tylko na tyle, by dostrzec, że jestem sam. Nie wiem, ile czasu musiało minąć. Dzień, może tydzień? Byłem przeraźliwie głodny. Jak staruszek, podpierając się na łóżku, wstałem i trzymając się ściany, podszedłem do lustra. Gdybym nie wiedział, kogo w nim zobaczę, nigdy nie rozpoznałbym w nim siebie. Zamiast twarzy miałem jedną wielką zaschniętą plamę krwi. Moje oczy wyglądały jak pokryte siniakami szparki, a nos o gabarytach dwukrotnie większych niż zazwyczaj zajmował większość jej powierzchni. Spojrzałem na koszulkę i znowu pomyślałem o czystym ubraniu.
Starając się nie unosić zbyt wysoko rąk, zdołałem ją zdjąć. Z trudem przekręciłem głowę na tyle, aby zobaczyć swoje żebra. Naturalny kolor skóry został zastąpiony krwawymi siniakami. Gdzieniegdzie skóra była pęknięta i otoczona zaschniętymi strumyczkami czerwonej mazi. Odkręciłem wodę w kranie i zacząłem skrapiać sobie obolałą twarz. Każdy dotyk zimnej wody niósł ukojenie. Wyciągnąłem ze zlewu mokrą koszulkę i prostując plecy, przyłożyłem ją najpierw do czoła, a potem do policzków i nosa. Kiedy zrobiła się ciepła, znowu zmoczyłem ją pod strumieniem wody i dałem twarzy trochę wytchnienia od bólu. Ponownie spojrzałem w lusterko i kątem oka zobaczyłem talerz z dwiema kromkami chleba, masło, twaróg i kubek stojące na półeczce w drzwiach. Rzuciłem koszulkę na podłogę i sięgnąłem po tacę. Jeszcze nigdy czynność jedzenia nie zajęła mi tyle czasu. Mając trudności z otwieraniem ust i przełykaniem, delektowałem się każdym kęsem chleba pokrytego twarogiem. Każdy łyk wypitej herbaty dostarczał smaku, jakiego nigdy nie poczułem, pijąc niechlujnie i szybko.
„Może tak powinno się jeść posiłki? Celebrować?” – myślami wróciłem do przeszłości, kiedy mieszkałem z rodzicami.
Matka, która codziennie przyrządzała kilka posiłków, zawsze powtarzała, że oprócz smaku jedzenia ważna jest też sama forma, w jakiej się je podaje. Dbała więc o to, aby zawsze na stole stał dzbanek ze świeżymi kwiatami, by obrus był czysty i wykrochmalony, a przy każdym błyszczącym talerzu leżała serwetka do wytarcia ust. Nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek z ojcem kłócili się podczas posiłku. Mogliśmy prowadzić wojnę niczym najwięksi wrogowie, krzyczeć na siebie, zakłócając śpiew mamy gotującej obiad, ale gdy zasiadaliśmy do stołu, zapominaliśmy o wszystkim i zachowywaliśmy się tak, jakby minutę wcześniej nie było między nami żadnej sprzeczki. Ile bym dał za taki obiad z rodzicami. Ile bym poświęcił, aby znowu palcami przejechać po wykrochmalonym obrusie. Jaki byłbym szczęśliwy, gdyby na moim podrapanym metalowym stoliku stał chociaż mały wazonik z polnymi kwiatkami.
Przełknąłem kolejny kęs kanapki i odstawiłem talerz na podłogę. Położyłem się na plecach i poczułem każdy przyklejony do kości i nabrzmiały do nienaturalnych rozmiarów mięsień, każdą otrzymaną ranę i każdy siniak pokrywający moje ciało. Bolało mnie niemalże wszystko. Pomyślałem jednak, że gdyby ból fizyczny, którego teraz doświadczam, choć w połowie mógł zastąpić ból, jaki czuję w sercu, to chciałbym, aby przychodzili z pałkami codziennie. Usiadłem z powrotem na łóżku, wbijając wzrok w przeciwległą ścianę, na której wcześniej widziałem smutną twarz kobiety.
Po kilku dniach wylizywania się z ran nabrałem wreszcie odwagi, aby spojrzeć w lusterko. Niepewnym krokiem przemierzyłem odcinek dzielący mnie od ściany, na której wisiało, i zobaczyłem swoje odbicie. Przejechałem palcem po szramie na lewej skroni i otworzyłem szeroko oczy. Zobaczyłem w nich błękit szczelnie skrywany w ostatnim czasie przez opuchliznę. Na jednym oku miałem jeszcze niewielkiego krwiaka, ale w porównaniu z moim ostatnim odbiciem to było perfekcyjne. Stałem z rękami zwieszonymi wzdłuż ciała i przyglądałem się swojej twarzy. Wystające kości policzkowe miałem po rodzinie ze strony ojca. Nie byłem jednak takiej ciężkiej i silnej postury jak ojciec, jego bracia i dziadek. Mały nos i białe zęby miałem po matce. Kiedy ojciec robił sobie u protetyka sztuczną szczękę, ona znalazła malutką dziurkę w piątce, podczas gdy reszta jej zębów była w idealnym stanie. Włosy opadały mi na czoło, układając się w lekkie fale nad brwiami. Powinienem je obciąć. Matka mówiła, abym zrobił to przed jej imieninami, ale jej nie posłuchałem. Zresztą nie miałem tego dnia na nic czasu… Nigdy nie uchodziłem za przystojnego, choć podobno w dzieciństwie należałem do jednych z najładniejszych i najsłodszych chłopczyków na osiedlu Młodych w Łodzi. Miałem jasne loczki i urzekający uśmiech. Wszystkie starsze panie zaglądały do wózka, w którym siedziałem, i zmiękczając głos, zachwycały się, wprawiając w dumę i zachwyt moją matkę. Cóż… Widać z urody się wyrasta. Tylko moja matka mówiła, że jestem przystojnym młodym mężczyzną. W każdym razie, patrząc wówczas w lusterko, widziałem chłopaka, który swoim wyglądem niczym nie różnił się od swoich rówieśników. Jednak jak bardzo różniła się wówczas jego psychika, tylko on mógł wiedzieć.