Echo minionych dni - ebook
Echo minionych dni - ebook
Echo minionych dni to mikropowieść opowiadająca o niezwykłych przeżyciach zwykłych ludzi. Główną bohaterką jest pozornie typowa dziewczyna, która wprowadzi Cię w świat swoich wspomnień i opowie zdumiewającą historię o utraconej młodości w czasie II wojny światowej. Przywoływane przez nią wydarzenia niosą ze sobą wartości ponadczasowe, zachęcając do rozmyślań nad tym, co jest dobre, a co złe. Ta książka jest pokarmem dla wygłodniałego ducha człowieka naszych czasów.
Autor powieści oparł ją na prawdziwych wydarzeniach. Inspiracją do napisania książki były historie opowiedziane mu przez jego ukochaną babcię, która przez całe swoje życie nosiła rany spowodowane przez wojnę.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-951708-1-2 |
Rozmiar pliku: | 628 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– I nie krzyczałaś, nie sprzeciwiałaś się im? — pytałem zaskoczony, kolejny raz wsłuchując się w opowieść o jej skradzionej młodości.
– Jak można było się im sprzeciwić? Mieli karabiny, przyszli nocą — odrzekła.
Zawsze odpowiadała tak samo, ale za każdym kolejnym razem ze zdecydowanie mniejszym poruszeniem.
– A wiedzieliście wcześniej, że po was przyjdą? Mogliście uciekać, schować się przed nimi albo zrobić cokolwiek innego, co mogłoby was ocalić. Nie wiedzieliście, co się dzieje wokół? — dopytywałem wnikliwie.
– Wiedzieliśmy o nich, jakieś słuchy do nas dochodziły. Radio informowało o wojnie, jednak nikt do końca nie myślał, że dotyczy to właśnie jego. Dzień mijał jak każdy inny. Wierzyłam mocno w chwilowość tej nadal odległej mi tragedii. Niby jakieś wrogie oddziały znajdowały się na polskich ziemiach, no ale przecież ja nawet nigdy tam nie byłam — odparła łagodnie, zwracając się w moją stronę.
– Rozumiem, ta postawa rzeczywiście wydaje się naturalna — skomentowałem. — A pamiętasz, czy ich wyczekiwaliście? — zadałem pytanie inaczej, żeby w końcu uzyskać odpowiedź.
– My nie. Ja też nie. Nie wyobrażałam sobie, aby ktokolwiek zakłócił rytm naszej domowej monotonii.
Mówiła szybko, łapczywie łapiąc małe hausty powietrza. Zbierało się na burzę, a od paru dni temperatura przekraczała trzydzieści stopni w cieniu.
– Pamiętam sąsiada, takiego dalszego – Polaka. Chodził po wsi i natarczywie rozpowiadał, że niebawem po nas przyjdą, tak jakby tego oczekiwał. Odnosiłam wrażenie, że pragnie co rychlej przywołać zło. Zło, które było naszym przeznaczeniem.
– Oczywiście, bezradność wobec lęku pcha człowieka w jego drapieżne łapska. Niejako mimowolnie wolimy oddać się natychmiast we władanie demona, niż przeciągać w nieskończoność moment spotkania z nim oko w oko — nadmieniłem.
Przerwałem, dając staruszce szansę napić się zimnej herbaty z kubka, który podarowałem jej dawno temu na urodziny.
– Tacy jesteśmy, kochany. Czekamy na diabła, nie próbując wcześniej umknąć lub chociaż przygotować się właściwie na jego przyjście. Wszelki opór bez przygotowania jest albo bezskuteczny, bo ślepy i chaotyczny, albo nie ujawnia się w ogóle, bo przyćmiewa go rozpaczliwa nadzieja na rychłe ocalenie.
Skupiając się, marszczyła brwi.
– Widzisz, po jakimś czasie czekanie jest wręcz ponad ludzkie siły. Dusza krzyczy: „Weźcie mnie, no weźcie mnie wreszcie”! — mówiąc to, intonowała głośniej.
– Może po prostu najgorsza jest zmiana sama w sobie — próbowałem analizować słowa leciwej kobiety. — Z jednej rutyny przechodzimy w drugą i nawet jeżeli perspektywa tej drugiej jest dużo gorsza, to jednak sama pewność sytuacji, w jakiej się znajdziemy, staje się dla nas wyczekiwaną wyspą ocalenia na wszechogarniającym oceanie niepewności. Komfortowo jest nam żyć w określonym trybie. Najtrudniej coś zmienić. Sam moment zmiany to dla wielu ludzi wyzwanie. Przeraża silniej niż trwożliwy obraz nadchodzącej przyszłości. Zezwalamy na grabież wolności, ba, nawet się jej domagamy, widząc, że należałoby o nią zawalczyć. W rutynie dnia zapominamy się o nią bić. Liczymy na to, iż raz podarowana zachowuje się sama, bo przecież należy się każdemu człowiekowi.
Przerwałem, dostrzegając znudzenie na twarzy wiekowej kobiety.
– Być może walka o wolność nie byłaby konieczna, gdybyśmy każdego dnia pamiętali o zabieganiu o nią — skończyłem, delikatnie się uśmiechając.
– Ty za mądrze chcesz o tym myśleć. Zaśmiała się, powoli i ostrożnie ściągając okulary z nosa, po czym przetarła szkiełka białą szmatką. — Niech wreszcie opadnie na mój kark topór kata! – tak wtedy myślisz. Rzuciła w moją stronę poważne spojrzenie. — Co innego ci pozostaje, gdy uwięzione w dybach ciało bezradnie wypatruje, aż dekapitujące ostrze opadnie na szyję i oddzieli łeb od tułowia?
– A gdy cię aresztowali, gdy już po was przyszli, to co czułaś? — dociekałem, zmieniając tok rozmowy.
– W momencie aresztowania przenosisz się w zupełnie inny stan. Twój dzień powszedni, twoja codzienność raptownie się rewolucjonizują. Nic już nie wygląda tak samo.
Zawiesiła wywód.
– Twoje myśli są zupełnie odmienne od tego, co cię spotyka.
Ponownie urwała w trakcie.
– Właściwie nie są odmienne – są kompletnie irracjonalne, nielogiczne, ponieważ władzę nad umysłem przejmują emocje.
– Bardzo częste zachowanie, niezależne od płci, aczkolwiek kobiety są zdecydowanie bardziej emocjonalne — dodałem.
– Myślisz sobie, że to coś przelotnego.
Wtrącone przeze mnie zdanie nie zakłóciło strumienia słów płynących z jej ust.
– Wierzysz, uznając za nieunikniony fakt, że ten zły czas pędem przeminie i przywróci rzeczywistość do normy. Poddajesz się bezrozumnemu oczekiwaniu. Czekasz. Czekasz. Czekasz…
Zmęczona, zamilkła na moment. Zauważyłem, że potrzebuje wytchnienia. Pozwoliłem jej więc na odpoczynek i nie ciągnąłem tego wątku.
– Spotkała nas niegodziwość — wznowiła po kilku głębszych oddechach. — Gdy odzierają cię z wolności, to jest to niegodziwość. Dotknęła ona całego polskiego narodu.
– I nie tylko polskiego — dopowiedziałem.
– Tak, nie byliśmy sami, nie byliśmy wyjątkiem. Dlatego wierzyłam, że pomogą nam inni. Że pomogą nam, nieomal wyimaginowane, dobre mocarstwa. Niepodobna dopuszczać do takiej krzywdy, nawet jeśli nie dotyczy ona bezpośrednio ciebie.
– Przypomniała mi się teraz ciekawa anegdota! — wtrąciłem niegrzecznie, pobudzony myślą, która zakiełkowała w mojej głowie. — Jest to relacja z życia pewnego rosyjskiego pisarza. Jako więzień gułagu był świadkiem sceny gnębienia i maltretowania niemieckiego jeńca wojennego przez obozowego strażnika. Pozostał zupełnie bezczynny wobec krzywdy wyrządzanej bliźniemu. Nie obojętny, tylko właśnie bezczynny. Nie powstrzymał ręki kata, nie skarcił swego rodaka. Podobnie w wielu relacjach z nazistowskich obozów koncentracyjnych, gdzie niesprawiedliwe, barbarzyńskie okrucieństwo było powszedniością, współwięźniowie prawie zawsze pozostawali bierni na widok bezlitosnej przemocy. Ten brak reakcji, ta wspomniana bierność bez wątpienia zaległy na zawsze w umysłach obserwatorów przeraźliwego nieszczęścia drugiego człowieka.
– Ich pamięć świadczy o wyrzutach sumienia oraz o nieszukaniu usprawiedliwienia. To dobrze — ustosunkowała się do mojej opowieści. — Rządy państwowe, mające do dyspozycji siłę militarną, trwają w bezruchu, chłodno kalkulując możliwe korzyści ze wstawienia się za dręczonymi i tyranizowanymi. Jak tu zatem żywić pretensje do słabych w pojedynkę istnień ludzkich? A właściwie na czym polegała ich wina? Nie oni przecież katowali. Byli również ofiarami. Strach zawładnął ich umysłami. Troska o własne życie, o własną skórę przejęła władzę nad wolną wolą. Z drugiej strony cóż ci, najdroższy, po ocalonej skórze, kiedy raniona dusza zdycha pod ołowianym butem oprawcy?
Zawahała się, przerywając przedłużający się monolog.
– Łatwo jest zadawać tak czytelne pytania, siedząc w wygodnym fotelu, w ciepłym pokoju i mając dach nad głową. Ale kiedy stracisz to wszystko i przyjdzie ci się zmierzyć z biedą, głodem i zniewoleniem, troska o przetrwanie wypiera z głowy zacne idee. I jak to oceniać?
– Pretensji mieć nie można, aczkolwiek zaniechanie oceniłbym jako złe — odpowiedziałem.
– Pamiętaj także o destrukcyjnym udziale państwa w budowaniu obywatelskich postaw. Mamieni agitacją propagandowych haseł wyglądamy obiecanej opieki, bezpieczeństwa i pomocy. Przekonani o ich gwarancji, otrzymanej w zamian za poparcie i aprobatę, przyjmujemy kolejne uderzenie batem, spodziewając się interwencji polityka stróża. Naturalnie istniejący w człowieku konformizm podsyca chęć, aby uwolnić się od obowiązku dbania o własne życie i bezpieczeństwo. Waleczność ginie w niebycie, a my ślepo liczymy, że ktoś inny weźmie nasze życie w swoje ręce. Brzmi to kuriozalnie.
Zadziwiony spoglądałem na mądrze prawiącą staruszkę.
– Nie czyń sobie autorytetów. Wątp w to, co słyszysz, i w to, co uważasz za słuszne. Nie bądź jak niedający się ociosać kamień! — zaapelowała resztką sił.
– Dobrze, dobrze. Nie martw się o mnie. Masz jeszcze siłę opowiadać? — pytałem, widząc jej zmęczenie.
– Nie chcę już rozmawiać. Znasz już wszystkie moje historie. Jestem zmęczona — zakończyła z ledwością.
Oczy zamknęły się spokojnie, głowa osunęła niżej, chustka wypadła z dłoni. Zasnęła.POCZĄTEK
Na imię mam Leokadia, ale zawsze mówiono do mnie Irena. Takie właśnie imię miałam dostać, jednakże mój kochany tato zaraz po moich narodzinach pomylił kolejność imion w urzędzie i w akcie urodzenia wpisane zostało „Leokadia Irena”. Jedynie we wszelkiego rodzaju oficjalnej korespondencji respektowano urzędowy porządek moich imion. Znajomi, rodzina i przyjaciele zwracali się do mnie dokładnie tak, jak mama i tata ustalili wspólnie tuż po moich narodzinach.
Przywitałam się ze światem w roku Pańskim tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym, w grudniu, chwilę przed rozpoczęciem kalendarzowej zimy.
Pierwsze kroki stawiałam w Lotaryngii – ziemi obiecanej króla Stanisława. Urodziłam się konkretnie w niewielkim miasteczku Herserange. Rodzice zamieszkali tam dwa lata wcześniej razem z moją starszą siostrą Polą. Cała trójka wyemigrowała ze świeżo odrodzonej Polski w poszukiwaniu lepszego życia. W kraju nie było łatwo o pracę, a już na pewno nie było łatwo o dobre zarobki.
Nie pamiętam, jak wtedy mieszkaliśmy – byłam za mała, żeby te obrazy zachowały się w głowie. Tato pracował ciężko, chyba w kamieniołomie. Mama – jedynie dorywczo, bo jej głównym zajęciem była opieka nad nami dwiema. Dwuletnie i kilkumiesięczne dzieci nie mogą być pozostawione same sobie bez względu na czasy i okoliczności.
Miałam kilka miesięcy, kiedy tatuś nabawił się przepukliny, co uniemożliwiło mu dalszą pracę. Oczywiście pracował tak długo, jak tylko możliwe, ale koniec końców musiał się poddać.
Mama opowiadała, że było wtedy ciężko, pieniądze zaczęły znikać, a nowe ich źródło się nie pojawiało. Ojciec sam nie mógł pracować, więc zorganizował zajęcie mamie, wykorzystując do tego swoją podstawową znajomość francuskiego. Stopniowo przejmował kobiece, domowe obowiązki i popadał w coraz bardziej widoczną frustrację, nie spełniał bowiem oczekiwań kulturowych społeczeństwa. Nagle od pieniędzy ważniejsze stało się ratowanie relacji między moimi rodzicami, a przede wszystkim – samooceny mojego ojca. Wspólnie zdecydowali więc o powrocie do ojczyzny.
Trudno mi powiedzieć, ile jest prawdy w tej historii. Znam ją z opowiadań osób trzecich, w dodatku usłyszałam ją wiele lat później. Dlatego podejrzewam, że jest w niej wiele przekłamań, choć finał się zgadza: wróciliśmy do kraju.
~
Tato miał siedmiu braci, wszyscy z jednego ojca i jednej matki. Wychowywali się we wspólnym domu. Imiona rodzeństwa nie należały do najpowszechniejszych, dlatego że były nadawane według dziwacznej, lecz prostej i ściśle przestrzeganej procedury. Zgodnie z porządkiem alfabetycznym, począwszy od syna pierworodnego, prezentowały się następująco: Aleksander, a po nim Bonawentura, Cyryl, Dariusz, Eliasz, Franciszek i Grzegorz. Bracia charaktery mieli różne, tak jak odmienne mieli imiona. Na pewno niektórzy z nich nie potrafili przebaczyć ojcu, że nadał im imiona według tak zmyślnej idei.
Gdy ojciec razem z dwójką dzieci i żoną wrócił do krainy położonej nad Wisłą, miał nadzieję na wsparcie ze strony braci, choćby na początku. Pomyślnie nie musieliśmy sprawdzać dobroci ich serc, ponieważ świetnie poradziliśmy sobie sami. Szczerze mówiąc, późniejsze relacje z moimi stryjkami były nie najlepsze (a właściwie żadne), więc trudno było mi sobie wyobrazić, że którykolwiek z nich wyciągnie do nas pomocną dłoń.
W tym wszystkim ważna była postawa mojego ojca. Mając pod skrzydłami całą rodzinę, szukał poczucia bezpieczeństwa, które pomogłoby w podejmowaniu śmiałych i odważnych decyzji, tak wówczas koniecznych. Można powiedzieć, że stworzył w swoim umyśle odpowiednie warunki do radzenia sobie w trudnych okolicznościach. Odrobinę sam się oszukując, powtarzał: „Jak nam tutaj nie wyjdzie, to zawsze znajdziemy schronienie w domu jednego z moich braci”.
Nie sądzę, aby była to tkwiąca w nim naiwność.
~
Zamieszkaliśmy w Aleksandrowie, miejscowości, której nie znajdziecie już na żadnej aktualnej mapie. W jej miejscu znajduje się teraz dół po wydobyciu węgla brunatnego. Nie mam pojęcia, co stało się z ziemią i skałami wybranymi podczas odkrywania kolejnych połaci surowca opałowego. A szkoda, bo kryła się w nich historia – nie tylko współczesna.
W Aleksandrowie mieszkaliśmy krótko, biorąc za punkt odniesienia ery geologiczne, jakie przetrwał ten niewielki kawałek lądu. Podobno górnicy podczas prac kopalnianych nieraz znajdowali skamieniałe kości zwierząt żyjących tam miliony lat przed nastaniem holocenu. Niestety, przepadły one razem ze śladami naszego istnienia.
To na tej ziemi doświadczałam smaku warzyw, owoców, ich zapachów, zapachu kwiatów, śpiewu ptaków, szelestu liści, uderzenia piorunu, jego błysku, kolorów jesieni, kolorów wiosny, bieli zimy, chłodu lodu, gorąca rozgrzanych od słońca kamieni i dobry Bóg wie czego jeszcze.
~
W tej wsi, podobnie jak w wielu innych w okolicy, mieszkali razem w pełnej symbiozie Czesi, Żydzi, Niemcy i Polacy. Czesi byli tacy jak my, choć weselsi, serdeczniejsi i nie chodzili do kościoła. Żydzi jak po złości otwierali swoje sklepiki w niedzielę, a w sobotę mieli zamknięte. Zawsze mnie to drażniło. Później żałowałam tych uczuć. W końcu i tak te zakupy w niedziele u nich robiliśmy. Niemcy byli zdystansowani, gospodarowali rozsądnie, żyli schludnie i oszczędnie i mieli najpewniej największe dochody spośród nas wszystkich. Polacy umieli się dobrze bawić, chodzili na mszę co niedzielę, a proboszcza parafii uznawali zarazem za księdza, sędziego i sołtysa.
Mieszkańcy tych okolic znakomicie realizowali sposób życia zgodny z refrenem pewnej znanej amerykańskiej piosenki folkowej: „To miejsce zostało stworzone dla ciebie i dla mnie”.
~
Tato często chorował i nie mógł zajmować się gospodarką. Przyczyną jego problemów zdrowotnych była w głównej mierze niezoperowana przepuklina. Dodatkowo nie pchał się specjalnie do gospodarskich zajęć – z ochotą odstępował je mnie, Poli oraz mamie. Zresztą mama mówiła, że on i tak nic nie umiałby zrobić, bo urodził się w szlacheckiej rodzinie posiadającej skromny dworek i służbę, a tam niczego pożytecznego go nie nauczono. Nie spędzał jednak czasu bezproduktywnie. Dwie czynności wiodły prym w jego młodzieńczych latach: nauka i zabawa.
Odmiennie wyglądało wychowanie mojej mamy. Dorastała w prostej rodzinie, nie uczyła się ani czytać, ani pisać. Z jej relacji wiem, że dzieciństwo spędziła na prawdziwej harówce. Już od małego ciążyły na niej obowiązki takie jak na każdym innym dojrzałym domowniku. Wynikało to z biedy. Nie miała wyboru. Jej rodzice również. Do utrzymania rodziny potrzeba było wszystkich możliwych rąk do pracy, bez względu na wiek.
Jedyną parę butów, jaką miała, wkładała tylko w niedzielę do kościoła. W domu ich nie nosiła, ale zawieszała je na szyi i niczym Święta Jadwiga boso maszerowała do świątyni. Tuż przed przekroczeniem progu kościoła wsuwała trzewiki na gołe, brudne stopy. Zaraz po mszy zdejmowała je z nóg, zawieszała ponownie na szyi, a po powrocie do domu skrupulatnie szorowała. Wyczyszczone czekały na półce do następnego święta.
W życiorysie mojej kochanej mamy brakowało dzieciństwa. Niestety, nie każdy miał i ma szansę na dzieciństwo. Mama żyła wyjątkowo blisko dorosłych, którzy nie mogli dostosować się do jej dziecięcych potrzeb. Spędzała z nimi większość czasu, mimowolnie podporządkowując się nadanemu przez pracę rytmowi dnia. Musiała dorosnąć w wieku pięciu lat i na zawsze straciła szansę na dzieciństwo. Być może wydaje się to śmieszne, ale myślę, że na świecie zawsze znajdzie się człowiek pozbawiony szansy na dzieciństwo. Trudno powiedzieć, czy to smutne, ale wydaje mi się, że tak, bo akurat tego nadrobić już nie sposób. Mojej mamie też się nie udało.
Sylwetka ojca nie wskazywała, żeby kiedykolwiek zajmował się pracą fizyczną, a jak już wspominałam, wytężał przecież muskuły podczas wydobywania kamiennych łupków we Francji. Przypłacił to zdrowiem. Ojciec należał raczej do niejadków – nie przejawiał przesadnego apetytu. Głowę miał łysą, rysy twarzy – poważne, duży nos, na którym nosił okulary z cienkimi, okrągłymi oprawkami. Pod nosem rósł wąs szeroki od jednego jego krańca do drugiego. Starał się ubierać schludnie i czysto. I w tym względzie różnił się od mojej mamy, która prezentowała się skromniej i mniej schludnie: nie przez lenistwo czy niedbalstwo, ale przez swoją wrodzoną pracowitość. Stawiała robotę ponad wszystko. Na długiej, rzadko zmienianej sukni znaleźć można było plamy i zanieczyszczenia. Tłuste włosy, zaczesane na lewą stronę i związane w kitkę, zwisały z głowy i specjalnie nie zwracały na siebie uwagi. Jej sposób bycia uzależniony był całkowicie od domowych obowiązków.
Tato pracował u jakiegoś zamożnego pana. Widziałam go wyłącznie raz – stąd w ogóle wiem, że u kogoś pracował. Nie mam jednakże pojęcia, czym ojciec mógł się u niego zajmować. Domyślam się tylko, że nie była to mordęga, ponieważ wychodził do pracy zadbany i taki też wracał. Dłonie nie nosiły śladu zmarnowania.
~
Pewnego razu ojciec przedstawił portret swego pryncypała: był to mężczyzna przystojny, silnej postury, o zdecydowanym i śmiałym charakterze. W swoim postępowaniu kierował się nieprzeciętną etyką. Uważał, że to, iż wiedzie mu się tak dobrze, nie jest wyłącznie jego zasługą. Sama ludzka wola niewiele zdziała. Jest bowiem jednym z dwóch czynników nieodzownych do powodzenia. Drugi to łaska Boża. Jeśli sam dobry Pan Bóg źle ci życzy, to nic i nikt ci nie pomoże. Jeśli zaś życzy ci dobrze, to nie przystoi pławić się samotnie w ofiarowanym szczęściu. Stwórca nakazuje, byś troszczył się o bliźnich, korzystając ze swoich talentów.
Tych treści nie wygłaszał osobiście – on był ich urzeczywistnieniem. Zabiegając o swój interes, nie dbał o wyciąganie z niego jedynie osobistych korzyści. Nie żył w luksusie, nie otaczał się zbytkami. Szanował czyjąś pracę i nagradzał za nią sprawiedliwie. Trzymając się swoich zasad, zyskał respekt swoich pracowników i ich rodzin. Ja sama do dziś wspominam go z wielką przyjemnością. Był dla mnie zarówno przykładem wspaniałej postawy, jak i dowodem na istnienie boskiej cząstki wewnątrz człowieka.
Ważne jest, byśmy bogacąc się lub dążąc do określonego, nawet największego i najszlachetniejszego celu, nie zapominali o najmniej znaczącym istnieniu.
~
Tato potrafił porozumiewać się dość płynnie w kilku językach. Oczywiście jego pierwszym językiem był polski. Przez ponad sto lat próbowano usunąć język polski z powierzchni ziemi, ale to przetrzymał. Ocalał dzięki miłości do ojczyzny i duchowi narodowemu pielęgnowanemu przez jego powierników. Przetrwał i oby istniał jeszcze wiele lat.
Jeśli zaś chodzi o języki nieojczyste, to najsłabiej ojciec znał francuski. Jednak na tyle dobrze, że potrafił wynegocjować z francuską sprzedawczynią, iż jego żona podczas wizyty w miejscowym sklepie będzie mogła sama wybierać artykuły z półki, a tym samym ułatwiać transakcję handlową obu stronom. Mama na własnej skórze sprawdziła lingwistyczne umiejętności taty. W tym przypadku spisał się na medal. Bez krępacji poruszała się pomiędzy regałami z towarem.
Rosyjskiego ojciec nauczył się podczas służby wojskowej w carskiej armii. Posługiwał się nim bardzo zgrabnie, a ja uwielbiałam wsłuchiwać się w jego dźwięczną melodię. To chyba najpiękniejszy język świata.
Zupełnie przeciwne doznania powodowało u mnie twarde brzmienie niemieckiej mowy. Toporny, nieprzyjemny język z niesamowicie długimi pojedynczymi wyrazami, często zlepionymi z kilku pomniejszych słów – najwidoczniej Niemcy nie lubią pustych przestrzeni. Niemieckiego ojciec nauczył się najpóźniej, bo dopiero wtedy, gdy mieszkaliśmy razem w Aleksandrowie. Chciał bowiem umieć rozprawiać ze wszystkimi sąsiadami.
Nie miał oporów przed mówieniem, nie wstydził się, bawiła go nauka języków obcych, a każde nowo poznane słowo czekało niecierpliwie w jego głowie, aż wreszcie będzie mogło zostać wykorzystane podczas konwersacji.
Doskonale pamiętam chwile, kiedy razem z Polą siadałyśmy wieczorami na podłodze tuż pod nogami ojca, a on przy świetle świec czytał nam niemieckie i rosyjskie gazety. Trzymał wtedy palec wskazujący na linijce tekstu, którą aktualnie się zajmował, i przesuwał go od lewej do prawej, tłumacząc na bieżąco. Robił to powoli, lecz bez dłuższego zastanowienia. Jeśli nie znał znaczenia któregoś słowa, zatrzymywał się i starał się je wyjaśnić na podstawie sensu zdania i kontekstu artykułu. Swój tok myślenia i dochodzenia do zrozumienia nieznanego wyrazu przedstawiał na głos, dając nam możliwość czynnego uczestnictwa w tym procederze.
Wówczas robiło to na mnie ogromne wrażenie, imponowało nawet wiele lat po jego śmierci. Wciąż wspominam o tym z dumą w sercu. Dużo częściej mówiłam o ojcu niż o mamie. Prosta kobieta to mało atrakcyjny temat dla słuchacza, zwłaszcza jeśli chcesz wypaść przed nim jak najlepiej i oczarować go cząstką siebie. Teraz już wiem, że ludziom nie trzeba niczym imponować ani też patrzeć na nich z podziwem, wystarczy ich po prostu kochać.
~
Mama nie brała udziału w tych zbiorowych odczytach. Nie lubiła tematów politycznych, które przeważały w prenumerowanej przez ojca prasie. Dodatkowo jej wrodzona pragmatyczność sprzeciwiała się marnowaniu pieniędzy na coś tak nieużytecznego jak gazeta. Miała w tym nieco racji, ponieważ szczupły budżet domowy wyraźnie odczuwał opłacanie kolejnej serii czasopism.
Nie oznacza to jednak, że nie miała swojego zdania o sprawach państwowych, obyczajowych czy gospodarczych. Miała je, jak większość przedstawicieli społeczeństwa, chociaż nie obnosiła się z nim. Opinie mamy poznawaliśmy, obserwując jej reakcje i emocje wywoływane przez tematy podejmowane na forum. Czasem w pełni opanowana kiwała głową z aprobatą, a czasem wściekała się i mówiła, że nie chce dłużej słuchać głoszonych przez nas bzdur, albo nie podając żadnych argumentów, stanowczo oponowała przeciwko usłyszanej tezie. Dyskusje nie pomagały, a wręcz powodowały jeszcze większe zacietrzewienie. Informacji nie poddawała w sposób neutralny swobodnej refleksji i analizie, lecz uderzała piorunami gdzie popadło.
Mimo trudności sprawianych przez matkę ojciec pozostawał niewzruszony i nieustannie forsował zakup kolejnych czasopism. Pragnął wiedzieć, co dzieje się w świecie. Chciał, jak mówił, oprócz brzucha karmić również głowę.
~
Do szkoły uczęszczałam przez cztery lata. Najlepiej z klasy radziłam sobie z językiem polskim, zawsze zdobywałam najwyższe noty. Inne przedmioty nie sprawiały mi problemów, jednakowoż brakowało mi do nich zamiłowania.
Jako dobra uczennica, lubiąca się uczyć, nie chciałam zakończyć edukacji tylko na podstawówce. Niestety, sytuacja ekonomiczna w domu oraz trzeźwość i krótkowzroczność rozumu mamy zawyrokowały niekorzystnie o mojej przyszłości. Sposobność dalszej edukacji została odrzucona.
Pola, przeciwnie do mnie, nie paliła się do wkuwania zawartości podręczników. Latami odwlekała pierwszą wizytę w placówce oświaty i w efekcie zaczęła pierwszą klasę dopiero wtedy, kiedy ja poszłam do szkoły. Traktowała mądrość wyłącznie jako męską cnotę, przymiot absolutnie nieprzynależący do kobiety. Takim podejściem zniechęcała mnie do podjęcia nauki – w nieświadomym niczego umyśle dziecka budziły się obawy. Na szczęście ojciec, nie zważając na kapryśne grymasy córek, zmusił je do wzięcia udziału w lekcji wstępnej. Podczas tej lekcji wiedza mnie uwiodła, rozkochała w sobie bez pamięci. Wspaniale było uczyć się i rozwijać, poznawać co rusz coś nowego. Szkoda, że trwało to tak krótko.
~
Śpiewanie umilało domownikom czas wypełniony codziennym znojem. Mama znała chyba z tysiąc piosenek. Wyborną pamięcią nadrabiała wstydliwy ubytek wychowawczy, jakim był analfabetyzm. Jakże piękne melodie roznosiły się po maleńkiej chatce położonej w Aleksandrowie. Samo wspomnienie tamtych chwil roznieca płomień w moim sercu. Niebywałe, że nigdy nie przepadły z mej pamięci. Kiedy nawet już przesądziłam o całkowitym zapomnieniu zwrotek dawnych pieśni, niespodziewanie na nowo wyodrębniały się spośród najbardziej odległych zakamarków intelektu, by znów rozbrzmieć w domowych pieleszach. Słowo lub dwa pociągały za sobą całą treść. Kolejne wersy bezwiednie wypływały nieustającym potokiem muzycznych dźwięków. Zadziwiająca i niezwykła jest ludzka pamięć. Jedno słowo, a za nim nieprzywoływane przez dziesięciolecia kilkanaście zwrotek, które śpiewało się w młodzieńczych latach. Poznając mechanizmy działania pamięci oraz to, czym właściwie ona jest, wyzbylibyśmy się wszelkich ograniczeń i osiągnęliśmy stan mentalnie doskonały.
Zastanawiałam się kiedyś, czy pamięci różnią się od siebie. Mam na myśli, że moja była inna od twojej, odbiegającej zarazem od dowolnie wybranej. Rozstrzygnęłam wtedy, iż są jednakie, odznaczają się zaledwie trudem wkładanym w ich pielęgnację.
Teraz już nikt nie śpiewa całą rodziną, jak dawniej myśmy śpiewali. Wielka szkoda.
~
Przez pewien czas mieszkał z nami dziadek, ojciec taty. Był stary i strasznie nieprzyjemny. Unikałyśmy z Polą jakiegokolwiek z nim kontaktu, starając się przebywać w innych pomieszczeniach niż on. Niestety, do wspólnie najulubieńszych miejsc – szczególnie zimą – należała kuchnia. Coś we mnie, w środku brzucha, aż się przekręcało, kiedy dziadek siadywał koło pieca i ogrzewał zmarznięte dłonie. Widząc jego wychudłe ciało, łapczywie chwytające ciepło, które moja biedna mama starała się nam zapewnić, miałam ochotę wziąć go za fraki i wystawić na dwór. Niczym sobie nie zasłużył na tak dobre traktowanie.
Tato w żaden sposób nie odnosił się do niestosownego zachowania staruszka. Rozmawiali ze sobą jak na lekarstwo, natomiast mama utrzymywała z nim dobry kontakt i pieczołowicie go doglądała, mając na względzie jego niedołężność związaną z podeszłym wiekiem. Troskliwe usposobienie synowej nie stało się bodźcem do wyrażenia choćby najmniejszej wdzięczności – wręcz przeciwnie.
Pewnego razu dobroduszna kobieta, kłopocząc się o sprawność fizyczną dziadka, przygotowała mu chleb z masłem i kiełbasą. Cóż to była za kiełbasa! Teraz nigdzie takiej nie znajdziecie. Co gorsza, na naszych talerzach również się nie znalazła. Dostał ją tylko ten stary dziad. Kiedy mama niosła dla seniora rodu parujący, pachnący i gorący posiłek, dwie wnuczki wpatrywały się w niego jak zahipnotyzowane, marząc o tym, by skapnął im choćby nieznaczny kąsek. Ostatecznie był to nasz dziadek, więc z kim miał się dzielić smakołykami, jeśli nie z własnymi wnuczkami, zwłaszcza że wiadome było, iż taki frykas to rzadkość. Ku powszechnemu zdziwieniu sytuacja potoczyła się zgoła inaczej. Uciążliwy starzec natychmiast odmówił przyjęcia posiłku podsuniętego pod nos. Rozzłościł się piekielnie, czym wprawił nas w osłupienie. Zamiast posilić się ze smakiem i sprawić przyjemność opiekuńczej synowej, zaczął ją ganić za częstowanie mięsem w postny dzień.
– Jaka z ciebie katoliczka?! — grzmiał rozwścieczony.
Mama próbowała się tłumaczyć, ale nie przynosiło to żadnych rezultatów, więc prędko się poddała i tylko wysłuchiwała pokornie obiekcji na swój temat.
Biedna. Jest prawdą, że był piątek, a według tradycji chrześcijańskiej kultywowanej w naszej rodzinie powinno się wtedy odstępować od przyjmowania pokarmów mięsnych. Z całą stanowczością podzielam słuszność tej praktyki. Układ trawienny może wreszcie odpocząć od trudów dnia codziennego, poza tym zauważam znamienny fakt ocalenia jednej siódmej konsumowanych przez człowieka istot. Utrzymując ten zacny zwyczaj, hartujemy wolę, dbamy o umiar i żyjemy w zgodzie z naturą, albo właściwie w szacunku do natury.
Przejęcie się przez mamę dziadkową reprymendą wzrosło, gdy tylko mój szanowny dziadek zagroził donosem do samiutkiego proboszcza, a wręcz eksplodowało, doprowadzając do owładnięcia organizmu nadmierną dawką stresu, kiedy dziadek uczynił, jak mówił. Pech chciał, że ksiądz przechodził właśnie wzdłuż ulicy i mijał nasz dom. Zgorzkniały starzec w furii, widząc spacerującego kapłana, zerwał się na równe nogi, na tyle szybko, na ile może zrobić to człowiek w podeszłym wieku. Stanął w progu drzwi wejściowych i zaczął krzyczeć w stronę dobrodzieja parafii. Ksiądz oczywiście się zatrzymał i czekał, aż dziadek do niego podejdzie. Mama niczym skamieniała bryła obserwowała zza okna tę mrożącą krew w żyłach scenę.
Kiełbasa stygła na stole, nikt nie miał ochoty włożyć jej do ust. Wyszłyśmy przed dom, pozostawiając w nim niewzruszoną Polę i zobojętniałego tatę. Ksiądz spokojnie wysłuchał starca – pozwolił mu powiedzieć wszystko, co ten chciał. Widać było zdumienie rosnące na jego twarzy.
— Powinieneś był podziękować, Władysławie, za piękny i dobroduszny gest. Dba o ciebie. Tyle, co tu widzę. Idź zjeść tę kiełbasę i podziękuj za nią Panu i swojej wspaniałej synowej — przemówił kategorycznie ksiądz, zbijając dziadka z pantałyku.
– Ksiądz jest jak wszyscy inni, a może i gorszy. Ksiądz to nie patrzy, kto na tacę daje, byleby wrzucał mamonę do koszyka — odpowiedział na instrukcję wygłoszoną przez duchownego. — Z Panem Bogiem! — pożegnał się zirytowany, nie czekając na odpowiedź.
Gdy usłyszałam wymianę zdań przy płocie, poczułam ulgę. Mama również, aż usiadła z nadmiaru wrażeń na schodku wejściowym. Dziadek wszedł do domu, mijając nas, jakbyśmy były niewidoczne dla jego pańskich oczu. Zasiadł do stołu i zjadł to, co ciągle czekało na jego talerzu. Nie podziękował, a brudne naczynie pozostawił na stole, nie myśląc o jego umyciu.
Tata w ogóle nie wnikał w tę sprawę. Nie rozumiałam jego bierności. Dlaczego nie wstawił się za mamą, skoro ją kochał i szanował, a rodzonego ojca nie darzył szczególną sympatią? Powinien był jej bronić. Aczkolwiek lepiej tego nie rozgrzebywać i nie potępiać. Nigdy bowiem nie wiemy, co leży głęboko we wnętrzu drugiej osoby. Zazwyczaj nie wiemy nawet, co zakamuflowało się w naszej własnej podświadomości i unaocznia się w zachowaniu i osobowości. Skrzętnie skrywamy przed sobą lęki i słabości budujące indywidualne charaktery. Przykrywający je parawan komplikuje wykorzenienie tych dwóch stanów z umysłu. Niedostrzegalne, niedostępne dla percepcji, nie absorbują uwagi, stają się osierocone. Karkołomnie jest je na nowo obnażyć. Dopiero obnażone, giną bezpowrotnie. Dlatego śmierć ludzkich lęków i słabości najczęściej zbiega się ze śmiercią ludzkiego ciała.
Diabelnie pogniewany i obrażony dziadek zaprosił miejscowego księdza do wyłącznego prywatnego grona obrzydłych, wstrętnych i znienawidzonych ludzi. Odnoszę wrażenie, że był w nim cały otaczający nas świat. Szczęśliwie, że populacja była wówczas stanowczo mniejsza, bo mniej było w nim gnijącej nienawiści.
~
Gdy poznamy życiową historię zgryźliwego starca, uświadomimy sobie, dlaczego miał tak łachudrowaty stosunek do otaczającej go rzeczywistości.
Wiele lat przed moimi narodzinami mój pradziadek – dziadek mego ojca – uzyskał tytuł szlachecki. W dość niezwykłych okolicznościach prosty chłop o pospolitym nazwisku Mucha stał się panem Muszyńskim.
Moja prababcia urodziła się i dorastała na dworze szlacheckim. Łatwo sobie wyobrazić jej życie: przepych, luksus, dobre wychowanie, świetna edukacja. Tym bardziej trudno pojąć, dlaczego zajęła się romansowaniem ze swoim zupełnym przeciwieństwem – moim pradziadkiem. Młoda, śliczna i inteligentna kobieta zauroczyła się zwyczajnym, niewykształconym i niezamożnym ogrodnikiem, najmowanym od czasu do czasu na jej dworku.
Niestety, nie dowiemy się nigdy, jakie namiętności kierowały parą kochanków. Wiemy jednak o owocu tej miłostki, którym był rzecz jasna mój znienawidzony dziadziuś.
Ojciec prababci – właściciel pokaźnej fortuny – chcąc uniknąć skandalu i ratować zachwianą reputację, postanowił wyposażyć nieszczęśliwych rodziców w spory kawałek urodzajnej ziemi oraz pieniądze na początek wspólnego życia. Co więcej, niewygodnemu zięciowi zmienił nazwisko na bardziej odpowiednie, o czym już wspomniałam.
Dziadek stał się dziedzicem, marnotrawnym sukcesorem niewielkiego majątku pozwalającego na zbytkowe życie z gromadką dzieci. W każdym razie nie trwało to długo, ponieważ prędko zaprzepaścił okrągły spadek, przegrywając go w karty. Długów narobił przy tym jeszcze więcej, niż odziedziczył bogactwa po ojcu. Na dobitkę popadł wtedy również w szaleńczy alkoholizm. Własnym pociechom nie zostawił nic. Całe szczęście jego synowie zdążyli się solidnie wykształcić, zanim ojciec przetrwonił wszelkie rodzinne dobra, dzięki czemu nie zaczynali samodzielnego życia zupełnie od zera. Nie mając innego wyjścia, poradzili sobie całkiem nieźle, chociaż żaden z nich nie zdążył dorobić się nawet w jednej dziesiątej takiego majątku, jaki ich tata dostał za darmo.
Dziadek spędził resztę swego nędznego żywota, tułając się od syna do syna w poszukiwaniu schronienia i miejsca do wegetacji. Pomimo że był w gościnie w czyimś domu i egzystował na czyjejś łasce, starał się być jak najbardziej uciążliwym. Żaden z synów nie potrafił długo znieść jego towarzystwa i czym prędzej pozbywał się męczącego, gorzkiego i nieprzyjacielskiego dziadziska z oczu. Dziadek często zmieniał miejsce pobytu i finalnie trafił do mojego rodzinnego gniazdka.
Był nieograniczenie parszywym człowiekiem. W miarę jak nabierałam wieku, a z nim doświadczenia, myślałam o dziadku coraz gorzej. Rozdzieliła nas wojna, a po jej zakończeniu dziadek przepadł bez śladu i długo nie pozwalał się odnaleźć. Jednakże dzieje się często tak, że przypadki doprowadzają nas do celu, o którym dawno już zapomnieliśmy. Nie inaczej było i tym razem. Nieoczekiwane spotkanie z tajemniczym nieznajomym rozwikłało nieznany los dziadka. Tato wysłuchał na osobności rewelacji przekazanych przez nieustalone bliżej indywiduum, ale z nikim się nimi nie podzielił. Nie podał także powodów, dla których trzymał to w sekrecie. Jedyne, co uczynił, to zaprowadził nas do miejsca pochówku swojego ojca. Data śmierci nie została uwieczniona na prowizorycznym pomniku. Pomodliliśmy się w czwórkę nad mogiłą za spokój duszy drania. Nigdy potem nie odwiedziłam tego grobu. Być może nikt go nigdy później nie nawiedzał.
Z całą tą historią związana jest bakteria przekazywana w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Bakteria ta niepostrzeżenie infekuje intelekt, mamiąc zmysły bałamutnym bodźcem rozpalającym poczucie, iż w niektórych ludziach płynie krew nie barwy czerwonej, jak u większości, lecz inna, wyjątkowa – krew błękitna, krew szlachetna.
Życie wiedliśmy skromne, a mimo to w schowku pod kuchennym oknem skrywaliśmy niewielką ilość złota – pozostałość po dostatnim życiu ojca, należącym już do przeszłości. Przeszłości niezapomnianej, wciąż bowiem pielęgnowaliśmy o niej pamięć, wskrzeszając co chwila zamierające wspomnienia ojca. Pokrzepiający widok kosztowności przypominał raczej, skąd nasze korzenie wyrastają, równocześnie dając nadzieję na niechybny powrót do poprzedniego stanu, niżeli ilustrował swego rodzaju zabezpieczenie nadciągającej przyszłości.
Rodzinne przekonanie o pochodzeniu od gatunku ludzi lepszych nieodzownie towarzyszyło mnie samej. Toteż tym bardziej nie znosiłam odrażającego dziadka, który wszystko przegrał, zaprzepaścił i obrócił wniwecz, tak jakby należało mi się to zmarnotrawione dobro tylko dlatego, że część krwi dziadka płynęła w mojej krwi. Duma z rodowego urodzenia ugrzęzła we mnie na lata i zgasła dopiero wtedy, kiedy dowiedziałam się więcej o dziejach mego nieszczęśliwego narodu.
Pomimo niebotycznie rozdmuchanej liczebności stanu szlacheckiego na terenach dawnej Polski w wieku osiemnastym i dziewiętnastym każdy do niego przynależący uważał się za istotę unikatową, niechcącą przekazywać swych bezcennych jednostek dziedziczenia niezasługującym na to pospolitakom. Dlatego dbano o hermetyczność tej ogromnej grupy, tworząc zadziwiające kryteria, jakie należało spełnić, aby utrzymać się w tym zacnym gronie lub też zostać do niego przyjętym.
Różne osoby posługiwały się różnymi regułami w ocenie czyjegoś lub własnego rodowodu. Popularnie stosowano kryterium wymagające zachowania przynajmniej czteropokoleniowego ciągu genealogicznego, udowadniającego odpowiednie pokrewieństwo. To wyłącznie jeden przykład spośród wielu znanych. Zasady, warunki i normy wówczas stosowane mącą jedynie ten absurdalny obraz, odciągając od sedna sprawy. Należy bowiem pamiętać, że ich niezliczona ilość wynikała z obywatelskiej staranności o to, aby na pewno znaleźć się w tak szacownym gronie i z dumą prezentować na ulicy jako element warstwy wyższej.
Myślenie takimi kategoriami to przecież absolutne szaleństwo. Po pierwsze, szlachcic szlachcicowi nie był równy. Gdzie bowiem mojemu dziadkowi i większości stanu wyższego do Radziwiłłów, Zamoyskich, Małachowskich, Czartoryskich czy Sapiehów. Po drugie, wielu kmieci mogło pochwalić się dużo większym majątkiem niż drobna szlachta wieszająca herby rodzinne na rozpadającym się drewnianym ganku, nie dodając już nic o wspaniale prosperujących mieszczanach. Te rażące dysonanse nie miały żadnego znaczenia dla butnego ziemiaństwa pyszniącego się sarmackim rodowodem. Wewnętrzna świadomość, że człowiek zalicza się do stanu społecznego charakteryzowanego przez same superlatywy, zupełnie przyćmiewała zdrowy rozsądek.
Taką bakterię Polacy w Polakach pozostawili na stulecia. Nie traktujemy się na równi, tylko korzystamy z każdej okazji, by stanąć wśród uprzywilejowanych i górujących nad pozostałymi. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy potrzeba wywyższenia wynika z uniwersalnej cechy człowieka, jaką jest żądza władzy, czy po prostu jest wystarczającym impulsem do uszlachetnienia siebie samego wobec niższej rangi bliźniego. Z łatwością przychodzi nam dopisywanie sobie atrybutów, na które nie musieliśmy ciężko zapracować, aby następnie przeobrazić je w najbardziej eksponowane klejnoty zdobiące nasz wierzchni wizerunek. Uwaga przykuta do powlekającej osobowość pergaminowej zbroi skutecznie przeszkadza w zaglądnięciu do wnętrza ludzkiej duszy.
W moim domu z nieprzejednaną ochotą przyznawaliśmy się do arystokratycznych korzeni, zatem nie różniliśmy się wiele od reszty narodu. Mimo że lata feudalizmu i podziału społeczeństwa na klasy przepadły dawno, to często jeszcze gloryfikujemy dobrze urodzonych i majętnych pradziadków. Otaczamy czcią chwalebne gałęzie drzewa genealogicznego, lekceważąc jego haniebne rozwidlenia. Czasem doszukujemy się choć jednej gałązki wskazującej na znakomite nazwisko, by zagłuszyć nim niegodną wspomnienia resztę rodzinnego rodu.
Bezapelacyjnie i definitywnie pozbyłam się tych destrukcyjnych myśli odziedziczonych po przodkach. Szkoda tylko, że potrzebowałam tak wielu lat, aby zdiagnozować w sobie nieomal wrodzoną intelektualną infekcję. Doznawszy oświecenia, stanęłam w nagiej prawdzie, która zrodziła we mnie nieoczekiwaną dumę, motywowaną nieznaczną zawartością szlachetnie zabarwionego płynu ustrojowego albo zupełnym jego brakiem w mym własnym układzie krążenia.
Próżność nie prowadzi do niczego dobrego, chociaż częstokroć sprzyja podróży przez życie i ją ułatwia. Ale czy wtedy, w tej podróży, jesteś w stanie spotkać prawdziwych przyjaciół? Czy nie zapomnisz o bezwarunkowym miłowaniu bliźniego kosztem zatracenia się w miłości do siebie samego?
Żyjąc z dnia na dzień, nie dopatrujemy się w naszych indywidualnych postawach korzeni związanych z historiami sprzed setek lat. Wyzbywamy się postrzegania siebie jako kolejnej cegły w murze, szczerze wierząc we własną – niezachwianą i niepowtarzalną – oryginalność. Wielowiecznych bakterii jest zapewne dużo więcej. Nie wszystkie dotyczą Polaków – albo w ogóle ich nie dotyczą. Trwają w narodach stuleciami, dopóki ich miejsca nie zajmą następne.