- nowość
- promocja
Echo. Z Wojciechem Mannem rozmawia Katarzyna Kubisiowska - ebook
Echo. Z Wojciechem Mannem rozmawia Katarzyna Kubisiowska - ebook
Nieskomplikowany fan życia.
Od jego opowieści nie sposób się oderwać. Legendarne poczucie humoru, niepodrabialna błyskotliwość i wyjątkowy profesjonalizm. Słabość do czarnych charakterów, kapeluszy i niepoprawnych politycznie żartów. Bywa zaczepny, budzi kontrowersje.
Swoim gustem, nie tylko muzycznym, zaraża kolejne pokolenia słuchaczy, widzów i czytelników.
Jak powstawał kultowy (nie boimy się tego słowa) Za chwilę dalszy ciąg programu? Co trzeba powiedzieć, żeby zostać bohaterem afery mejlowej? Kiedy zdarza mu się być zgredem? Dlaczego nie lubi długich seriali? Komu kibicuje?
Katarzyna Kubisiowska – dziennikarka znana z wyjątkowej wrażliwości i uważności namówiła Wojciecha Manna na rozmowę inną niż wszystkie – nie tylko skrzącą się dowcipem i pełną anegdot, ale też nieoczekiwanych osobistych wyznań i przejmujących wspomnień.
Katarzyna Kubisiowska – dziennikarka „Tygodnika Powszechnego”. Autorka biografii m.in. Kory, Jerzego Vetulaniego i Danuty Szaflarskiej.
Kategoria: | Rozmowy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-172-7 |
Rozmiar pliku: | 16 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dysponując dolarami lub bonami, czyli papierkami dolaropodobnymi, można było bez kolejki kupić wódkę, jakieś ciuchy, a nawet sprzęt grający.
W takim oto krajobrazie na moim horyzoncie pojawił się kolega Lutek, czyli Józek Jakubiec.
Poza walorami towarzyskimi dysponował jeszcze niebagatelnym atutem. Robił w Peweksie! Miał więc dostęp do niedostępnego dla złotówkowych obywateli luksusu.
Mnie oszołomiła wiadomość, że Lutek, jak gdyby nigdy nic, ma dostęp do PRAWDZIWEGO odtwarzacza płyt CD: Sanyo DAD 8. Była to absolutna nowość i rarytas techniczny.
Nie będąc sobkami, postanowiliśmy zaprezentować to cudo na antenie Polskiego Radia. Wybór padł na audycję (na żywo!) Tomka Szachowskiegio. Przyjął naszą ofertę z entuzjazmem. Zameldowaliśmy się z Lutkiem i odtwarzaczem w studiu.
Inżynier Leszek Michniewicz z kamienną twarzą, jakby to nie był jego pierwszy kontakt z tym cudem techniki, zapoznał się z gniazdkami i kabelkami i włączył DAD 8 do tego, co trzeba.
Okazało się, że włączył właściwie. Audycja rozpoczęła się uroczystym anonsem, że oto pierwszy raz w historii Polskiego Radia na antenie zabrzmi rewelacyjny nośnik o nazwie „płyta kompaktowa”.
Ja w tym wydarzeniu nie tylko uczestniczyłem, ale też miałem chytry plan. Obmyśliłem, że będę pierwszym Polakiem, który uruchomi to cudo i przedstawi rodakom rewolucyjne brzmienie CD.
Palec miałem gotowy od początku audycji i w stosownym momencie, wyprzedzając wszystkich obecnych, nacisnąłem „play”.
I nikt już mi tego nie odbierze. Wszedłem do historii.
2. JECHAĆ DO LWOWA
Liczysz dni, które minęły od wybuchu wojny w Ukrainie?
Teraz już liczę lata: od lutego do lutego.
Przyzwyczailiśmy się?
To zrobiło w głowie czasowe pomieszanie. Wróciło dzieciństwo, w którym nie dało się uciec od śladów wojny widzianych w Warszawie. Zabawy wśród gruzów i domów bez ścian. I ciągle słyszałem sformułowanie: „przed wojną”. To miało wydźwięk jednoznaczny.
A zatem stary dobry porządek?
Dziwiło mnie, że po roku osiemdziesiątym dziewiątym na to, co działo się przed transformacją ustrojową, niektórzy mówili „przed wojną”. Tak jakby wojna toczyła się z komunistami. No, niby się toczyła, lecz niemal bezkrwawo. A tę wojnę prawdziwą przykryły filmy, książki, opowieści – stała się bliską legendą. I ciągle wydawało mi się niemożliwe, że ona może się rozpocząć za moim progiem. Mimo że ciągle w różnych zakątkach świata wrzały zbrojne konflikty. I mimo że zdawałem sobie sprawę z nieobliczalności Rosjan. Chyba największego szoku, obracającego w proch moje pojęcie o porządku w Europie – chwiejnym, ale jednak porządku – doznałem w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku. Za Jelcyna zdarzył się kryzys konstytucyjny i strzelano do gmachów w środku Moskwy. Myślałem: „Matko, przecież to jest po sąsiedzku!”. Ruscy pożarli się i tłuką do siebie z armat. I może to zaraz przyjść do nas.
Wtedy właśnie otrząsnąłem się ze złudzenia, że na świecie panuje pokój… A teraz trwa wojna na Ukrainie, z tą eksplozją barbarzyństwa. Z Ruskimi zachowującymi się jak wściekłe zwierzęta – bo tak opowiadała moja mama, która miała z nimi do czynienia za okupacji. Gwałcącymi kobiety, mordującymi dzieci. Dochodzi do tego – również niezmienny – element rabunkowy: Ruscy wyrywający sracze z ukraińskich domów.
Upiorne to wszystko.
Niezależnie od wstrząsu, jaki przeżyłem, że w dwa tysiące dwudziestym drugim roku kilkaset kilometrów od Warszawy zaczęli się zabijać, to tliła się we mnie ciekawość obserwatora, co z tego wyniknie. A pierwsza myśl: „No to te cholerne Ruski przemaszerują przez Ukrainę i będzie koniec”. Lecz w miarę patrzenia, jakie Ukraińcy pokazują wysokie morale, robi na mnie wrażenie ich jedność. Przecież przez szmat czasu _de facto_ byli oni uznawani za Rosjan, Ukraina stanowiła republikę Kraju Rad, gadało się tam po rusku. Kiedy nas napadł hitlerowiec czy czerwonoarmista, to zdecydowanie jako obcy – z innym językiem i kulturą. Mogliśmy się zjednoczyć w naszej polskości. A jak chcemy wyobrazić sobie, co się dzieje za naszą wschodnią granicą, to dzieje się trochę tak, jakby na Wielkopolskę napadło Mazowsze.
Wiosna dwa tysiące dwudziestego drugiego roku była zaskakująca pod tym względem, że przez moment nastąpiło pospolite zjednoczenie, otwarliśmy granice dla uchodźców z Ukrainy. A niewiele wcześniej społeczeństwo było mocno podzielone co do tego, czy należy wpuszczać do nas uchodźców przekraczających granicę białoruską. Tylko ówczesna władza nie miała dylematów.
Istotne jest to, że do Ukrainy bliżej nam korzeniami historycznymi. Nie przychodzą ludzie o innym kolorze skóry, w radykalnie innych strojach regionalnych, o dalece innym wyznaniu. Do tego dochodzi podstawowa ludzka chęć pomocy komuś, kto ma problem. Wiadomo, że ta chęć zużywa się. Po dość krótkim czasie tego czy innego wkurza, że Ukrainiec jest przedsiębiorczy i nie prosi tylko o kąt i kocyk, ale podejmuje pracę, zaczyna układać sobie życie, wysyła dzieci do szkoły, otwiera interesik. I nagle on może stać się nieprzyjemnym sąsiadem, bo mu się powiodło. Nie lubimy takiego sąsiedztwa.
To nasza fatalna cecha.
Nie tylko polska. Przecież przyjmowanie ludzi z biedniejszych krajów jest procesem nieprzerwanym i ogólnoświatowym. Świetnie pamiętam mój pierwszy wyjazd do Anglii w połowie lat sześćdziesiątych. Wydobyłem się spod opieki dalekiej rodziny i próbowałem być samodzielny, na czarno pracując w hotelach. Wówczas Hiszpan był synonimem biednego, trochę głupszego, lecz przydatnego pracownika. W _Hotelu Zacisze_ jest postać Manuela, pomagiera w kuchni. I Basil Fawlty, grany przez Johna Cleese’a, ciągle tłumaczy jego dziwne zachowania: „On jest z Barcelony”. A dziś Hiszpanie, skubani, poszli do przodu: produkują dobre samochody, kręcą artystyczne filmy, tworzą ciekawą muzykę. W Anglii już nie mówi się: „On jest z Barcelony”. I teraz pytanie: czy my takiego „z Barcelony” będziemy traktować jak wroga, bo kupił w sąsiedztwie piękną posiadłość? Nie zapominajmy o tym, że ci ludzie, bez względu na narodowość, swoimi zmęczonymi pazurami wyrywają dobrobyt i do czegoś dochodzą. W wielu bogatych krajach miejscowi nie biorą prostej fizycznej roboty, bo „od tego są Słowianie lub Hindusi”. A potem dziwią się, że ten Słowianin czy Hindus wykształcił się, zarobił już i otworzył na sąsiedniej ulicy świetnie prosperujący warsztat stolarski.
To teraz dane z ankiety przeprowadzonej latem dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku przez agencje IRCenter i Newseria: połowa Polaków twierdzi, że obecnie rząd troszczy się bardziej o Ukraińców niż o własnych obywateli. Więcej: ludzie uważają, że Ukraińcy zabierają Polakom pracę, miejsca w przedszkolach, szkołach i placówkach medycznych.
To też charakterystyczne, bo człowiek mało zadowolony ze swojego losu nie patrzy na siebie, tylko w innych widzi winnych tego, jak się mają jego rzeczy. I skoro są pod ręką Ukrainki w ogromnej liczbie, to nie myśli o tym, że one zapełniły jako salowe szpitale, wcześniej opuszczone przez polski personel. Teraz więc Ukrainki wykonują pożyteczną pracę. A jeśli Polak ma do naprawienia kawałek domu, to robotę wykona szybciej i taniej solidny Ukrainiec niż wolniej i drożej rodak. I dla Polaka wodą na młyn nienawiści jest informacja, że Ukraińcowi zdarzyło się pod wpływem doprowadzić do wypadku samochodowego. Polak wtedy nie myśli z niechęcią o pijanych Polakach za kółkiem, którzy mordują na drogach innych Polaków. Bo to jest norma, to nasi robią.
Grupa moich przyjaciół zajmowała się kobietami z Ukrainy i ich dziećmi, które przyjechały do Krakowa w pierwszych dniach po wybuchu wojny. Ich mężowie na froncie, one w stresie, nieustannie w telefonach sprawdzające ukraińskie informacje. Po dwóch latach te kobiety, mając dość rozłąki, wróciły z dziećmi do kraju, do domu.
Świetnie to rozumiem! Obiektywnie wydaje się to absurdalne, subiektywnie − naturalne. Pytałaś o nasze przyzwyczajanie się do tego, że trwa wojna w Ukrainie. Otóż Ukraińcy przyzwyczajają się do okoliczności. W jakimś reportażu słyszałem rozmowę z mieszkańcami Chersonia, którzy mówią: „O, właśnie przeleciała bomba”. I mówią to tak, jakby stwierdzili meteorologiczny fakt: „O, lekki deszcz pada”. Ukraińcy trzymają się znanych kątów. Myślę wtedy o moich dziadkach i rodzicach, którzy przed rokiem trzydziestym dziewiątym mieszkali we Lwowie, a gdy zaczęła się wojna, musieli ten swój Lwów na zawsze zostawić, czego wtedy jeszcze nie mogli wiedzieć. Potem dziadkowie mieszkali w sublokatorskim pokoiku na podwarszawskiej wsi, a we Lwowie zostawili luksusowy dom. Z tego powodu nie stali się bynajmniej ludźmi zgorzkniałymi, bez ustanku powtarzającymi: „Ale nas to zgniotło, nic już nie ma sensu”. W zdumiewający dla mnie sposób zachowali swoją godność i chęć funkcjonowania w nowej, choć kompletnie innej i mało im przychylnej, rzeczywistości.
Ktoś z Twojej rodziny przebywa teraz we Lwowie?
Nie, ale są tam osoby, które znam. Mamy z pierwszej ręki informacje o ich nowej codzienności, o obawach i nadziejach. A także o ciemnej stronie ludzkiej natury. Mam na myśli wszechobecną korupcję, korzystającą z warunków wojennych.
Na przykład to, że dostarczana Ukrainie część wyposażenia żołnierzy trafia nie do nich, ale do pozbawionych zasad spekulantów, czy po prostu złodziei. U nich walczący lub ich rodziny muszą się doposażać, płacąc paskarskie ceny.
Jedna kamizelka kuloodporna potrafiła służyć kilku żołnierzom.
A jemu, jako snajperowi, ważnemu członkowi oddziału, potrzebna była termowizja – urządzenie na podczerwień w ciemnościach rozpoznające żywe organizmy. I trzeba było mu to kupić, bo przychodzące z zagranicy urządzenia błyskawicznie znikały, trafiając na czarny rynek. On, subtelny fotograf przyrody, zamienia aparat fotograficzny na kałasznikowa – wstrząsająca transformacja. Początkowo jego matka była zdruzgotana, gdyż chłopak został wysłany w miejsca, gdzie trwają najcięższe walki. Lecz kiedy ostatnio z nią rozmawiałem, zrozumiałem, że i ona przestawiła swoje myślenie. Jest zaniepokojona tym, że coś złego może się mu przydarzyć, jednak mówi o tym spokojnie, bez histerii. Wie, że taki jest stan obecny i nie ma na to żadnego wpływu. Nie może tracić energii na rozpacz, musi mobilizować siły, by przetrwać tę sytuację.
Pochodzący z Zakarpacia Andrij Lubka – poeta i prozaik – z chwilą wybuchu wojny przestał zajmować się pisaniem, a zaczął sprowadzać z różnych części Europy auta dla armii ukraińskiej. W mediach społecznościowych informuje, że kupił ze składek społecznych dwieście osiemdziesiąte siódme, dwieście osiemdziesiąte ósme, dwieście osiemdziesiąte dziewiąte auto. Potem te auta wjeżdżają do Ukrainy, są przemalowywane na wozy bojowe. Andrij powiedział mi na początku wojny, że z jednej strony tęskni za pisaniem, z drugiej − nie ma na to przestrzeni psychicznej. Dodał, że bez względu na to, gdzie jest, dba o to, by zawsze wypić dobrą kawę. Do agregatu zasilanego dieslem podłącza ekspres do kawy, nalewa wody, wsypuje kawę Roasted Uganda. Dla Lubki rytuał parzenia kawy to element zachowania normalności w sytuacji ekstremalnie odbiegającej od normy.
Robi na mnie wrażenie to, jak umysł ludzki potrafi zabezpieczyć się przed trudami rzeczywistości. Jednym puszczają szwy, nity i się całkiem rozsypują. Drudzy, jak Lubka z kolegami, parzą kawę w trakcie pracy nad zasilaniem armii ukraińskiej. Nie chcę bawić się w psychologa, ale podziwiam tych, którzy sobie dają radę, i jestem smutny, widząc tych, którym się to nie udaje.
W przetrwaniu pomaga humor? Ten sam Lubka opowiadał, że kiedy świat zaczął mówić o strachu przed jądrowym niebezpieczeństwem ze strony Rosji, Ukraińcy wymyślili nowy mem o Szczekawicy. To jeden z pagórków w Kijowie, żartownisie właśnie tam radzili zgromadzić się na orgię w razie uderzenia śmiertelnej bomby. No bo jak już umierać, to radując się życiem. Od razu pojawiły się koszulki z napisem „Będę pierwszy na Szczekawicy”.
Humor daje niesłychane uspokojenie psychiczne, które z kolei może się przełożyć na większą odporność w sensie zwalczania przeciwnika. To działa na zasadzie sztafety: jeden zrobi coś, co jest memem, inny to zobaczy, poczuje się lepiej, że tamten w tak trudnych warunkach ośmielił się złapać dystans. Humor z pewnością przez psychologów pod tym względem jest doceniony, a przez naukowców przebadany. Poza tym humor jest wrogiem ludzi złych, zawistnych, zakompleksionych, traktujących go jako atak na siebie. Tacy ludzie kombinują w tym swoim śmiertelnie poważnym myśleniu, jak można dla własnych interesów humor wykorzystać. Kalkulują: skoro humor działa, to może też będę humorystyczny. Problem w tym, że ci ludzie nie mają humoru we krwi, robią to kwadratowo. I na tym polega ich klęska. W takim audytorium słychać śmiech wymuszony, lizusowski.
A humor to wolność?
Ale tylko przy belferskim założeniu, że humor nie krzywdzi bliźniego, nie urąga mu, nie upokarza.
I nie eskaluje konfliktu?
Humor daje możliwość zdystansowania się od tego, co jest opresyjne, szkodliwe, przerażające. Nie tylko w skali globalnej, lecz też w zwykłej codzienności. Uciekasz w dowcip nawet w małej komórce, jaką stanowi rodzinne stado rodzinne, w którym może występować chroniczne emocjonalne napięcie. Ratunkiem jest spuszczenie powietrza z balona. Musimy się bronić, bo inaczej zwariujemy. Chyba u Wańkowicza czytałem o listach do lub z oflagu. Autor korespondencji używał naiwnego szyfru, by przekazać informacje o sytuacji wojennej. Pisał mniej więcej w duchu: „Drogi mój Antosiu, u nas po staremu. A ciocia Gercia coraz słabsza”. Czyli chodziło o Niemców. I wyobraź sobie, że cenzor niemiecki, który znał polski, podobno zrobił osobisty dopisek do listu: „Ciocia Gercia czuje się dobrze i nieźle was za mordę trzyma”. I mimo że to okupant i wróg, a wkoło okropnie, to jest właśnie moment, kiedy nabierasz oddechu.
Przypominają mi się też lektury mojego dzieciństwa. Byłem karmiony bohaterską literaturą typu Kamińskiego _Kamienie na szaniec_ i __ równolegle z uśmiechem i chęcią szukania przeciwwagi czytałem Wiecha _Café pod Minogą_, gdzie wszyscy robią Niemców w balona i gdzie jest mnóstwo niepatetycznych spostrzeżeń. W głowie wówczas robił mi się rozgardiasz: czy Niemcy byli naprawdę źli, czy naprawdę durni? To wszystko składało się w niespójny obraz czasu okupacji. Tego ducha dość dobrze oddają _Zakazane piosenki_, pierwsza polska powojenna fabuła.
Zbieg okoliczności sprawił, że rozmawiamy pierwszego sierpnia dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku, w siedemdziesiątą dziewiątą rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. A ważnym wątkiem w _Zakazanych piosenkach_ jest to, jaka terapeutyczna moc płynie ze sztuki. Przez ponad dwa miesiące walk warszawiacy szukali tego, co choć na chwilę pozwoli zapomnieć o strachu i śmierci. Artyści w tym piekle, pośród trupów i ruin, organizowali koncerty dla żołnierzy i cywilów.
Czas na piękno jest zawsze, jeśli człowiek zdoła zachować w sobie jego potrzebę. A potem powstają przez to symbole, tak jak Sasha Chemerov, ukraiński muzyk, który na fortepianie gra wśród gruzów. To są takie obrazki, które z czasem stają się już symbolem postaw. Jedocześnie takie scenki oddalają od rzeczywistości. Na pewien sposób ona się odrealnia. Martwię się, kiedy w telewizji oglądam sceny z małej miejscowości, w której odbywa się próba odtworzenia jednego dnia z powstania warszawskiego. Prawdę powiedziawszy, jestem tym przerażony.
Dlaczego?
Młodzi ludzie w hełmach z opaskami biało-czerwonymi, z karabinami, latają wte i wewte czy budują barykadę. A ci po niemieckiej stronie do nich strzelają. Do tego rodzaju zabawy w wojsko można dosztukować ideologię, że to niby ma przypominać, jak było ciężko. Według mnie jest to z gruntu fałszywe założenie i ryzykowne w skutkach. Ten młody człowiek przebrany za powstańca lub okupanta myśli: „No tak, jakiś dziadek kiedyś postrzelał, ale przecież my tu tworzymy nową rzeczywistość. I ci, którzy mają słabość do broni, mogą wstępować do bezczelnych organizacji faszystowskich”. Taki radykał założy sobie na rękę opaskę, pójdzie na mszę świętą i po swojemu powie: „_Gott mit uns_”.
To Twoja przestroga przed odradzającym się nacjonalizmem?
Tu działa atawistyczny mechanizm: jeśli jednostka poczuje się mocniejsza i może rozkazywać innym, a wokół niej gromadzą się tacy, którzy ją wspierają, to ma pokusę, by poszerzyć pole, w którym rządzi. Przecież na skalę minimalną my te odruchy ciągle widzimy. Nawet na poziomie gospodarstwa domowego: dorosły źle traktujący dziecko, które napsociło. Jeden z tego powodu drze się niemiłosiernie. Inny użyje paska. A ten trzeci, najgorszy, wali dziecko pięściami bez opamiętania i na odlew. Jemu wydaje się, że to norma, dzięki której dziecko zrobi, co on chce, nie będzie podskakiwać, stwarzać problemów. W pewnym momencie ten człowiek, który bije dziecko, walnie pięściami w dorosłych. A ci się go przestraszą i zaczną słuchać. Do tego znajdzie się wokół pięściarza grupa innych dorosłych, którzy tak jak i on walą pięściami. O tak, wtedy pięściarz czuje jeszcze większą siłę. Zaczyna być ważny: na podwórku, na osiedlu, we wsi, w dzielnicy, w mieście, w państwie. Czuje bezkarność, stawia się ponad obowiązującymi regułami. Ten mechanizm coraz szybciej się rozkręca, otoczenie izoluje takiego człowieka od reszty świata, przytakując: „Tak, tak, słusznie postępujesz…”. Człowiek wpada w spiralę przemocy, a w finale kończy jak Ceaușescu, który osiągnął absurdalne wyżyny realizacji swojego szaleństwa. I chcę wierzyć, że doczekam końca Putina, że stanie się to jeszcze za mojego życia.3. KRÓLOWA JEST JEDNA
Twój stosunek do monarchii?
To nawiązanie do śmierci królowej Elżbiety?
I racji bytu Korony w dwudziestym pierwszym wieku.
Mimo że nie doświadczyłem jej w moim własnym kraju, to ciekawiła mnie zawsze relacja monarchii do ludu. Ale nie żebym był wielkim rojalistą.
A kim?
Będąc chłopcem, zaczytywałem się w _Trzech muszkieterach_. I szalenie ciekawiła mnie postać Ludwika Trzynastego. Choć bardziej kardynała Richelieu. I jeszcze jeden szwarccharakter – kardynał Mazarin. Myślałem, że kardynał to może być zagrożenie.
No, a królowa Elżbieta?
Po raz pierwszy zobaczyłem ją na znaczku pocztowym. Kiedy jeszcze była młoda. I akceptowałem ją, podobnie jak wielu ludzi, którzy nie popadli w nastroje antykrólewskie. Jako człowiek była dla mnie na swoim miejscu. Stanowiła symbol rozwagi, pozwalającej wyłącznie na minimalną dawkę wiedzy o jej prywatności. To był majestat, który kompletnie ginie. Rytuał brytyjski podtrzymywania istnienia królestwa, oczywiście wyjąwszy incydent z Cromwellem, w moim postrzeganiu świata był ostoją rzeczy niezmiennych.
Ta „niezmienność” jest dla Ciebie kluczowa?
Anglicy byli dla mnie imponujący w tym pieczołowitym i konserwatywnym utrzymywaniu swoich spraw. Ameryka jest pod tym względem inna: dynamiczna. Kiedy po dwóch, trzech latach wracałem w jakieś miejsce w Stanach, to ono zupełnie inaczej wyglądało. Albo podniósł je rozwój, albo pogrążył upadek. W Nowym Jorku ta sama ulica może być kosztownym oknem wystawowym lub koszmarnym rynsztokiem. Natomiast w Anglii pub otwarty w dziewiętnastym wieku nadal działa pod tym samym adresem, z identycznym wystrojem i wyposażeniem i być może otwarty jest nawet w tych samych godzinach.
A królowa ze swoim dystansem i poczuciem historycznego dziedzictwa była gwarantem trwałości.
Królowa ma też sporo za uszami. Przez lata panowania unikała znaczącego zaangażowania się w dyskusję na temat kolonializmu i uznania grzechów Korony w tej sprawie.
To jednak byli ludzie ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami, możliwościami i ograniczeniami. Mimo że poprzebierani i poukładani w pałacach, relacjach, tradycjach. Ktoś mógłby powiedzieć, że to darmozjady: nieruchomości, polowania, zbytek… Ale ja nie mogę na to patrzeć z potępieniem, bo to inny świat we własnym opakowaniu. Przypomina dobry stary film, który chce się znowu zobaczyć po latach. Poza tym z królową Elżbietą mieliśmy wspólną słabość: kapelusze.
O!
A tak.
Masz słabość do damskich kapeluszy?
Zapewne dlatego, że one są dalekie od dziadostwa, w którym dorastałem, chustek i wielgachnych czapek. Moja babcia praktycznie nic nie zachowała sprzed wojny, z wyjątkiem dwóch pudeł kapeluszy. One były trochę jak pomost do starego świata.
A męskie kapelusze?
Męski kupiłem sobie w Szwajcarii. Z dosyć dużym rondem, prawie westernowy. W samolocie do Polski patrzyli na mnie jak na przebierańca. Potem go sprzedałem. Lecz kapelusz u mężczyzny uważam za doskonałe nakrycie głowy. Mój ojciec też chodził w kapeluszu. Mimo że modne były lufki i oprychówki.
Nurtuje mnie jeszcze ta kategoria trwałości w perspektywie samej historii Polski.
O nią u nas było trudno, myśmy oberwali po piórach straszliwie.
Sama Warszawa inaczej wyglądała przed trzydziestym dziewiątym rokiem, inaczej sześć lat później. I to nie jest wynik wyłącznie władców i projektantów, ale tego, że trzeba było z powrotem ją zreperować – ogromne rany pozszywać. W konsekwencji tego mamy gigantyczną dziurę w centrum miasta, jaką jest plac Defilad. Istnieją dziesiątki niezrealizowanych pomysłów, jak zagospodarować tę przestrzeń, i nadal jest, jak było. Popatrz na swój Kraków: praktycznie przez wojnę nietknięty, substancja miasta się zachowała. Wiesz, ja bym chciał, by nikt nie ważył się dewastować ładnie wyglądających miejsc. Dostaję furii, kiedy czytam, że deweloper, omijając przepisy, niszczy kawałek zabytku i pakuje na jego miejscu apartamentowiec, który w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach nie jest dziełem sztuki architektonicznej, ale środkiem na zarobienie kasy. Na każdym kroku człowiek widzi takie rzeczy. Dlatego pokrzepiony byłem, wędrując przez Barcelonę, Madryt, Rzym – miasta z zachowanym dawnym klimatem.
A jakbyś miał zostawić tę skalę makro…
Ta skala mnie przeraża. Osiem miliardów ludzi, w tym mnóstwo nieświadomych, że niszczą Ziemię. Jak sobie pomyślę choćby o Chinach, gdzie dzień w dzień wpieprza się z plastikowych talerzyków, potem się je wywala i w ten sposób ziemi dostarcza trucizny. A jeszcze gdzie indziej wyżynają Amazonię, zapewniając, że jeszcze dużo zostało. Gówno zostało.
Ale ja chciałam…
Czekaj, jeszcze coś: byłem świadkiem, i to bezpośrednim, na odległość wzroku, pożaru w Kalifornii. Byliśmy spakowani do ewakuacji. Patrzyłem na płonący las, zarośla i eksplodujące drzewa – wstrząsający widok. A w tym roku przecież płonęła Grecja i Sycylia. Natomiast władcy mówią: „Róbcie se ten plastik. I kopcie te węgle, które dobrze się sprzedają”. Przypuszczam, że końca świata nie doczekam, ale martwię się o przyszłość mojego syna.
A skala mikro jako gwarancja stałości?
Pytasz o mój ogródek?
Choćby o dom, w którym teraz rozmawiamy.
Ta stałość jest dla mnie kluczowa. I zagrożenie tej stałości – sama mi to zrobiłaś swoimi pytaniami – wywołuje we mnie panikę. Chociaż umiem też spojrzeć na to z innej perspektywy. Przed chwilą rozmawialiśmy o nieszczęściach dotykających Ukraińców, a mimo to jest w nich niebywała siła przetrwania. Albo kiedy poznaję życiorys profesor Barbary Skargi, skazanej przez NKWD na dziesięć lat łagru, która po tych strasznych doświadczeniach wróciła do Polski, zbudowała swoje życie na nowo i dokonała wielu ważnych rzeczy.
No a Ty?
Żałuję, że nie mam większej rodziny. Ale tego jakoś nie udało mi się rozbudować. Z goryczą muszę powiedzieć, że grono ludzi, jako szerzej pojęte moje otoczenie, mocno się ograniczyło. To może też świadczyć o tym, że zdziwaczałem. I nie dopuszczam myśli, że to ja odpycham ludzi.
Próbujesz wykręcić się od odpowiedzi, mówiąc, że zdziwaczałeś.
Może Ty jesteś dziwaczką?
To na pewno. Ale dlaczego rzadziej się spotykasz z ludźmi? Polityka zantagonizowała całe społeczeństwo, więc z automatu i przyjaciół?
Będę się bronił, bo nie chcę być zakwalifikowany jako typowy podmiot dający się przez różnych ludzi jak pionek ustawiać po jednej ze stron.
Utrzymuję znajomość z ludźmi o innych poglądach. Może to wynika z ich kultury, że umiemy rozmawiać o bardzo wielu rzeczach w sposób interesujący i świadomie uciekamy od sporów ideowych. Mam też tendencję, by w czasie neutralnej rozmowy pacnąć złośliwość. Ale staram się robić to w taki sposób, by nie przekroczyć granicy i nie wywołać awantury agitacyjnej. Moi adwersarze światopoglądowi też to robią. Mało tego: wiemy, że w dziedzinie poglądów to my się nie przekabacimy. W związku z tym lepiej je zostawić, bo i tak nic nie wskóramy. No, chyba żebym był niesamowitym Kaszpirowskim, który prądami przestawi ich niewłaściwe myślenie.
Kto by nie chciał mieć mocy Kaszpirowskiego…
Teraz coś serio: za PRL-u, kiedy spotykałem partyjniaka i dochodziło do rozmowy, w której mówiłem: „Wy przecież rabujecie kraj, wykańczacie inteligencję, wprowadziliście cenzurę…”, to z tamtej strony zazwyczaj słyszałem: „Ty, ja to wiem, ale jakoś trzeba żyć”.
Koniunkturalizm w czystej postaci.
Zgoda. Tyle że ten, kto to mówił, nie był przekonany do słuszności postępowania tych, którzy rządzą. Nawet to rozumiałem, chociaż nie chciałem postępować jak ten człowiek: zapisywać się tam, gdzie on należał, tylko po to, by dostać talon na samochód. Lecz przynajmniej on mówił: „To są skurwysyny, ale dają mi żyć”.
A dziś, kiedy spotykasz kogoś bezwarunkowo wierzącego w słuszność PiS-u, to on jest i zajadły, i nieprzemakalny.
Nieprzemakalność i zajadłość widzę po obu stronach, z tą różnicą, że prawicy dawno puściły jakiekolwiek hamulce.
Ale my się jakoś dogadamy, bo mamy podobne poglądy. Teraz niepolityczny przykład: w pandemii słuchałem rozmowy z facetem, który na kwestię dziennikarza: „Czy pan się szczepił?”, odpowiedział: „Nie”. No to logiczne pytanie dziennikarza brzmiało: „Dlaczego?”. Wydawałoby się, że usłyszymy eksplikację, która przynajmniej ma pozory sensu. A ten obywatel powiedział: „Nie szczepię się, bo taką mam wolę”.
Nie da się podjąć dialogu, gdy ktoś w ten sposób stawia sprawę.
Czyli nie masz wobec ludzi żadnych złudzeń?
Nieprawda! Ja ciągle optymistycznie uważam, że spotkam na swojej drodze kogoś pozytywnego i z otwartym umysłem. To trzyma mnie w pionie.
A praca? Ponad pół wieku za mikrofonem to dobry wynik dla stałości.
Do tego ten facet za mikrofonem jest zadowolony z tego, że może pracować. Ktoś może pomyśleć, że w tym musi tkwić fałsz, może nawet szatan…
O matko!
Szukam dziury w całym, by podkopać tego zadowolonego gościa.
Właściwie po co się podkopujesz?
Wyprzedzam cios. Skoro praca daje takiemu Mannowi radość, jest to podejrzany typ i idealny obiekt niechęci. Kiedyś słuchałem rozmowy z panią, która zwolniła się z korporacji, wyniosła z miasta na wieś, zaczęła prowadzić gospodarstwo. Najpierw pomyślałem, że chyba oszalała, że nie wie, w co się pakuje. Przecież to ciężka robota, od samego rana na nogach: wydoić, nakarmić, dopilnować, zasiać, zebrać, wymłócić, wywieźć. A ta pani była szczęśliwa. Mówiła: „Czuję się dobrze, nikt mnie nie pędzi, nie rozlicza, sama sobie ułożyłam plan działania, by zwierzęta były dopatrzone, a poletko dawało plony”. W pewnym momencie dotarło do mnie, o czym ona mówi.
O życiu na własnych warunkach?
Mógłbym zazdrościć jej tego wszystkiego włącznie ze spokojem, gdyby nie to, że też to mam, tylko realizuję w innych okolicznościach. To jest genialne: osiągnięcie równowagi w obowiązku i przyjemności.
_Dalsza część w wersji pełnej_