Edukacja Sebastiana - ebook
Edukacja Sebastiana - ebook
Historia zakazanej miłości autorstwa bestsellerowej pisarki Jane Harvey-Berrick.
Caroline Wilson tkwi w nieszczęśliwym, bezdzietnym małżeństwie z jedenaście lat starszym Davidem – pedantycznym wojskowym, specjalistą medycyny lotniczej. Apodyktyczny mąż narzuca Caroline to, jak ma się ubierać, zachowywać, a nawet wypowiadać. Zagubiona, nieszczęśliwa kobieta nie potrafi uporządkować swojego życia. Dwa lata po ślubie przeprowadza się z mężem do domu w słonecznym San Diego. Tam Caroline poznaje ośmioletniego Sebastiana, syna szefa Davida. Wrażliwy i nierozumiany przez rodziców chłopiec odnajduje zrozumienie i wsparcie u Caroline, z którą od razu się zaprzyjaźnia. Jednak pewnego wrześniowego dnia Caroline nagle wyjeżdża… Dziewięć lat później Caroline wraca do San Diego. Tam ponownie spotyka Sebastiana. Między dojrzałą kobietą i nastoletnim Sebastianem odżywają dawne uczucia, jednak w zupełnie nowej, nieznanej obojgu odsłonie. Rodzice Sebastiana zaczynają podejrzewać, że chłopak coś przed nimi ukrywa. Nawet nowa przyjaciółka Caroline – Donna, zdaje sobie sprawę z tego, że pewne sprawy potoczyły się za daleko. Do czego doprowadzi namiętny romans dojrzałej kobiety i młodego chłopaka?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-078-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zastanawia mnie często, dlaczego przyszłe panny młode opowiadają z takim podekscytowaniem o dniu ślubu – „najlepszym dniu ich życia”. Czy to nie sugeruje, że później jest już tylko z górki?
Dzień mojego ślubu okazał się ukoronowaniem superkrótkiego romansu, o ile tak to można ująć. Mojego męża nie dało się określić romantycznym. Wieloma przymiotnikami nie można było go określić. W przeciwnym razie może inaczej by się wszystko ułożyło. A może i nie.
Pomimo wszystkiego, co miało miejsce później, ani trochę nie żałuję wydarzeń tamtego pamiętnego lata.
***
To chyba była kwestia munduru. Mój mąż, żołnierz marines, olśnił mnie bielą swojego munduru oraz sportowym autem z tak niskim zawieszeniem, że zdawało się prześlizgiwać po asfalcie niczym kamyk po tafli jeziora.
David był członkiem personelu medycznego amerykańskiej piechoty morskiej, inaczej marines, który niedawno awansował na komandora porucznika i został mianowany specjalistą medycyny lotniczej. Był ode mnie jedenaście lat starszy. Sprawiał wrażenie dobrze wychowanego i wyrafinowanego, a dla dziewczyny znikąd, która nigdzie nie była i nie widziała niczego, stanowił spełnienie marzeń.
Moja matka wyniuchała dobrą partię, a kochany, słodki ojciec został przegadany przez dwie kobiety swojego życia, rywalizujące o jego uwagę.
Rywalizacja z matką była względnie świeża. Zawsze wstydziła się niezbyt ładnej, niezdarnej córki, której brak było obycia. Kiedy jednak skończyłam siedemnaście lat, rozkwitłam – dosłownie w jeden dzień urosły mi piersi i zaczęłam zwracać na siebie uwagę młodych mężczyzn, którzy do tej pory maślanym wzrokiem wodzili za moją elegancką i efektowną matką. Nagle to ja stałam się tą interesującą i seksowną, a ona nie mogła tego znieść. Oczywiście nigdy się do tego nie przyznała, za to zaczęła toczyć ze mną prawdziwą wojnę. Ojciec nienawidził naszych kłótni i bardzo dużo czasu spędzał w piwnicy, słuchając Pucciniego czy Rossiniego i zastanawiając się, dlaczego jego „dwie najlepsze dziewczyny” skaczą sobie do gardeł.
Kiedy więc pojawił się David i zawrócił mi w głowie, moja matka zrobiła wszystko, abym jak najszybciej poszła w swoją stronę.
Nigdy nie zamierzała posyłać mnie na studia, toteż nie zaczęła nawet odkładać pieniędzy na ten cel. Od zawsze powtarzała ojcu, że nie wytrzymałabym jednego semestru – podobno byłam „zbyt słaba”. Poza tym małżeństwo miało mnie uchronić przed całą tą nużącą nauką.
– On jest oczywiście za dobry dla ciebie, Caroline – tak mi oświadczyła – ale zrobimy, co w naszej mocy. Och, jesteś taka podobna do ojca.
Mój ojciec był niski, ciemnowłosy i bardzo włoski. Odziedziczyłam po nim orzechowe oczy, gęste, niesforne włosy, oliwkową cerę i gorący temperament. Niestety także pewne cechy hirsutyzmu, co oznaczało, że nogi depilowałam, odkąd skończyłam dziesięć lat, a pachy zaczęłam golić dwa lata później. Mimo tego dziękowałam Stwórcy, że po matce miałam tylko szczupłą sylwetkę i wzrost.
Często zastanawiałam się, dlaczego ona i mój ojciec w ogóle wzięli ślub, skoro niewątpliwie pogardzała jego pochodzeniem włoskiego imigranta i przy każdej nadarzającej się okazji chełpiła się swoją anglosaskością. Jasne włosy zawsze miała starannie ułożone, oczy niebieskie i przenikliwe, cerę niczym angielska róża.
Nikogo nie zdziwiło, a już na pewno nie mnie, że mając dziewiętnaście lat, stanęłam przed ołtarzem. Był rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty.
Mniej zrozumiałe pozostawało to, co David widział we mnie. Być może młodą żonę o europejskim pochodzeniu, biegle mówiącą po włosku i znającą się na winach, co początkowo okazało się nieoczekiwane, później zaś stało się niepożądane. Na tyle się różniłam od innych żon wojskowych, że jego skazywałam na wyróżnianie się, siebie zaś na alienację i osamotnienie.
Inne żony bardzo się starały wkręcić mnie do swoich sztucznych kółek towarzyskich: poranki przy kawie, wspólne lunche, opiekowanie się dziećmi, których nie miałam, i „drinki z dziewczynami”.
Nie były niemiłe. Po prostu satysfakcjonowało je własne życie i spełniały się w swoich rolach, co dla mnie było nie do wyobrażenia. Byłam za młoda, zbyt krótkowzroczna i zamknięta w sobie, żeby dostrzec pułapki dobrowolnej izolacji. Raz wybrałam się na spotkanie klubu książki, kiedy się jednak zorientowałam, że wolą bestsellery i romanse od dzikości i burzliwości Hemingwaya czy nieszablonowej prozy Nabokova, nie miałam nic do powiedzenia i wymieniałyśmy jedynie spojrzenia pełne pogardy.
Jedną cechę mój mąż we mnie lubił – byłam wysportowana. Nauczył mnie pływać jolką, a później żeglować; strzelałam niemal równie dobrze jak wojskowi strzelcy wyborowi; nie bałam się wysokości i potrafiłam skoczyć na główkę z najwyższej trampoliny na basenie w bazie.
To jedyne, co we mnie lubił, a nawet to trwało tylko przez pierwsze dwadzieścia miesięcy naszego małżeństwa. Nie znosił tego, jak się ubierałam, jak mówiłam i co mówiłam. Ironią losu okazał się fakt, że pragnął, abym upodobniła się do pozostałych żon, jednocześnie ceniąc moją odmienność. Miałam przez to mętlik w głowie i nie wiedziałam, w jaki sposób być sobą. Podczas tych kilku pierwszych lat chyba po prostu zapomniałam. Nosiłam więc ubrania, które mu się podobały, i trzymałam język za zębami… powoli wycofując się za ścianę milczenia.
Nim stało się jasne, że dzieci nie są nam, to znaczy jemu, pisane, musiałam poddać się wielu inwazyjnym i nieprzyjemnym badaniom. Ostatecznie oboje straciliśmy zainteresowanie prokreacją, co traktowałam jako uśmiech losu. Nasz seks był pozbawiony entuzjazmu i nijaki. Ja byłam nijaka. Ja byłam nudna.
Po dwóch latach od ślubu Davida przeniesiono do Morskiego Centrum Medycznego w San Diego. Bardzo chciał, abym się zaprzyjaźniła z żoną jego nowego przełożonego. Estelle okazała się moim przeciwieństwem – była wytworna, czarująca i perfekcyjna. A przede wszystkim była zimną, uwielbiającą sprawować kontrolę snobką. Nie znosiłam jej. Zresztą z wzajemnością. Jednak dla zachowania pozorów pielęgnowałyśmy chłodną znajomość. Jej łatwiej było udawać niż mnie. Żal mi było jej dziecka; być może solidaryzowałam się z nim w samotności. Sebastian miał osiem lat; ja dwadzieścia jeden.
Na nieszczęście los obdarzył go wrażliwością, co nie pomagało mu w kontaktach z jędzowatą matką i ojcem-potworem.
Nas dwoje połączyła słodka i łagodna przyjaźń. Sebastian nabrał zwyczaju zaglądania do mnie po szkole i opowiadania o tym, jak mu minął dzień. Częstowałam go bezalkoholowym limoncello z cytryn z Sorrento, o ile udało mi się je zdobyć, syropu i wody gazowanej. Rozmawialiśmy o książkach, które przeczytał, a ja podrzucałam mu kolejne tytuły, które pamiętałam z dzieciństwa i które zdecydowanie odbiegały od płytkich lektur preferowanych przez jego matkę. Razem poradziliśmy sobie z brutalnością baśni braci Grimm i psychopatią Hansa Christiana Andersena.
Mniej więcej w tym czasie odwiedził mnie mój kochany tato. Matka oczywiście była zbyt zajęta – klubami, brydżem i dobrymi uczynkami dla wszystkich oprócz własnej rodziny. Właściwie się z tego cieszyliśmy, choć David nie omieszkał podczas każdego posiłku głośno żałować jej nieobecności: „Taka wytworna kobieta”.
Sebastian i mój ojciec zapałali do siebie ogromną sympatią i całymi godzinami sklejali razem modele samolotów, które następnie wystrzeliwali przy pomocy prochu pochodzącego z fajerwerków. David naturalnie tego nie pochwalał, więc ukrywali przed nim większość wspólnych zabaw.
Pewnego dnia nie usłyszeliśmy pukania Sebastiana, więc sam wszedł do kuchni. Razem z ojcem puszczaliśmy na cały regulator Madame Butterfly i zawodziliśmy Un bel dì vedremo.
– Co śpiewacie?
– Sto cantando in onore di Dio, giovanotto – odparł tato.
Chłopiec zmarszczył brwi.
– Nie rozumiem, co mówi Papa Ven.
– Mówisz po włosku, papo – powiedziałam z uśmiechem. A do Sebastiana: – Mówi, że śpiewa ku czci Boga.
– Ah, cara! Italiano! Język Dantego! Język gotowania! Język miłości!
Od tamtej pory każdego dnia mój ojciec uczył Sebastiana kilku kolejnych włoskich słów. Nie wszystkie były odpowiednie dla dziecka, ale Papa miał w sobie coś z szelmy. Później się okazało, że odziedziczyłam po nim także tę cechę.
W San Diego czułam się względnie szczęśliwa. Zaangażowałam się w wydawanie lokalnej gazety i pomagałam podczas dni otwartych w bazie i szpitalu. Złożyłam nawet podanie o przyjęcie na studia wieczorowe na wydziale dziennikarstwa. Wtedy jednak David poinformował mnie, że dostał przeniesienie do Camp Lejeune w Północnej Karolinie. Kolejne przejście na równorzędne stanowisko dla wojskowego, który nie spełnił pokładanych w nim nadziei. David wolał traktować to jako awans.
Nie minęło czterdzieści osiem godzin, a mój mąż zniknął na drugim końcu kontynentu, ja miałam zaś tydzień na dopilnowanie tego, aby nasz dobytek zapakowano do kontenerów.
Każdego dnia przychodził Sebastian; za każdym razem płakał.
A potem, w pewien wrześniowy wtorek, wyjechałam z San Diego.Rozdział 1
Słońce grzało mi skórę, a książka wydawała się coraz cięższa. Tak bardzo się stęskniłam za kalifornijskim słońcem; dobrze było wrócić, nawet w takich, a nie innych okolicznościach.
Odłożyłam książkę, zdjęłam okulary przeciwsłoneczne i oparłam głowę na ramionach, ciesząc się ciepłem późnego poranka.
Nie byłam do końca pewna, czy chcę tu wrócić z Davidem. W Północnej Karolinie miałam przyjaciół spoza kręgu wojskowych, pracę asystentki w niedużej, ale szanowanej lokalnej gazecie i w końcu, po sześciu latach studiów wieczorowych, uzyskałam tytuł magistra literatury.
Jednocześnie zaczynało mnie nosić i byłam gotowa na zmianę. Trzydzieste urodziny nieco zmieniły moje postrzeganie świata i choć nadal byłam mężatką, czułam się gotowa na coś nowego… albo coś starego, jak się okazało, dlatego że wróciliśmy do San Diego. To była ceniona lokalizacja i traktowano ją jako awans w stosunku do Camp Lejeune. Tak czy inaczej, David był szczęśliwszy, dzięki czemu i mnie żyło się trochę lepiej. Na przestrzeni lat udało nam się znaleźć sposób na koegzystowanie, którego nie można określić mianem nieprzyjemnego. David nie zawsze był gburem, a przynajmniej tak sobie mówiłam, ja natomiast nie byłam nielojalną żoną; po prostu do siebie nie pasowaliśmy. Oddaliliśmy się od siebie.
Teraz mogłam się cieszyć plażą. Point Loma leżało dwanaście kilometrów od szpitala – półwysep oddzielający ocean od Zatoki San Diego. Mniej popularna część plaży znajdowała się na północnym końcu Adair Street; tutaj, tak sądziłam, nikt nie będzie mi przeszkadzał.
Być może maczało w tym palce przeznaczenie, ale podejrzewam, że prędzej czy później i tak doszłoby do naszego spotkania.
– Dzień dobry, pani Wilson.
Nie rozpoznałam tego lekkiego, tenorowego głosu. Odwróciłam się i przysłoniłam ręką oczy, mrużąc je w nagłym blasku słońca.
– Tak?
Jakiś metr ode mnie stało dwóch około dwudziestoletnich mężczyzn, trzeci zaś nachylał się nade mną i kapał wodą na ręcznik.
– Jestem Sebastian.
– Kto?
Jego promienny uśmiech nieco przygasł.
– Sebastian Hunter.
A niech mnie. Mały Sebastian Hunter – tyle że już nie taki mały.
– O rety, Sebastian! Ja… ja cię nie poznałam. Wow!
Usiadłam, walcząc z chęcią podciągnięcia góry od bikini.
– Słyszałem, że państwo wrócili. Liczyłem, że panią spotkam – powiedział, ponownie się uśmiechając.
Słodki ośmiolatek o smutnych oczach przeistoczył się w niesamowicie przystojnego młodego mężczyznę. Jasnobrązowe włosy miał wyjątkowo długie jak na syna oficera marynarki i rozjaśnione kalifornijskim słońcem. Był szczupły, umięśniony, miał szerokie ramiona i wąskie biodra.
Pod pachą trzymał niebieską deskę surfingową. Ubrany był w czerwone spodenki ociekające wodą; wisiały mu nisko na biodrach, odsłaniając jaśniejszy pas skóry poniżej pasa i podkreślając tym samym opaleniznę. Pomyślałam, że na pewno nie może się opędzić od dziewcząt.
– Proszę, proszę, Sebastianie. Taki dorosły. Miło cię widzieć. Co u ciebie? A u rodziców?
Uśmiech zniknął mu z twarzy.
– Och, wszystko okej.
Nie wiedziałam, co powiedzieć; dziwnie było spotkać się z nim po tylu latach. W tym młodym, stojącym przede mną mężczyźnie oczami wyobraźni widziałam dziecko, które kiedyś znałam.
– Cóż… to świetnie. Jestem pewna, że będziemy jeszcze mieli okazję spotkać się w bazie. Eee… potrzebujecie może podwózki do domu?
Popatrzyłam niepewnie na jego kolegów, nie mając pewności, czy udałoby mi się zapakować trzy duże deski na dach mojego starego forda.
– Nie trzeba, dzięki. Ches ma vana. – Pokazał na jednego z chłopaków. – I zamierzamy jeszcze popływać. Kiedy panią zobaczyłem, chciałem po prostu… podejść i się przywitać.
– Okej, miło cię było spotkać, Sebastianie.
Ponownie się uśmiechnął, przestępując niepewnie z nogi na nogę.
– Zobaczymy się jeszcze, pani Wilson?
– Z pewnością. Ciao, Sebastianie.
Rozpromienił się.
– Ciao, pani Wilson.
Patrzyłam, jak odchodzi; krople morskiej wody spływały po jego umięśnionych plecach. Święci w niebiosach! Mały Sebastian Hunter – wcale nie taki mały. Ile on miał lat? Siedemnaście? Osiemnaście? Na pewno nie dwadzieścia. Zmarszczyłam brwi, dokonując w myślach obliczeń. Wyrósł na naprawdę świetnego faceta. To zdumiewające, jeśli się weźmie pod uwagę tych jego przeklętych rodziców.
O Boże, pewnie będę musiała odwiedzić kwaśną Estelle i potwornego Donalda. Dobry nastrój prysł i skrzywiłam się, patrząc na kotłujące się, syczące wody oceanu.
Sebastian i jego koledzy podeszli do czekającej na brzegu grupy surferów. Widziałam, że śmieją się z niego; podejrzewałam, że chodzi o mnie. Pokręciłam głową. Ech, ci nastoletni chłopcy…
Przyglądałam się, jak odpływają od brzegu, kolorowe stadko szczurów lądowych, a potem nagle znikają pod coraz większą falą. Wciągnęłam głośno powietrze, kiedy woda nagle połknęła chłopca na niebieskiej desce. Chwilę później odetchnęłam z ulgą, widząc, jak wynurza się z piany i płynie do swojej deski.
Przez mniej więcej pół godziny obserwowałam, jak po kolei prześlizgują się pod ścianą zielonkawej wody, by po chwili dać się pochłonąć rozbuchanej pianie, a potem czaić się na kolejną falę. Było to bezcelowe, a zarazem piękne i fascynujące.
Niechętnie zerknęłam na zegarek; pora wracać do bazy. Spodziewałam się dostawy kolejnych naszych rzeczy. Nie mogłam się spóźnić; niewarte to było kłótni, do jakiej by doszło, gdyby wszystko nie było gotowe przed powrotem Davida ze szpitala.
Narzuciłam na bikini żółtą sukienkę na ramiączkach i wróciłam do samochodu. W środku było oczywiście gorąco jak w piekle. Opuściłam wszystkie szyby i ruszyłam w stronę domu, śpiewając razem z płytą arię Figara.
Kiedy zajechałam przed dom, pracownik firmy dostawczej walił właśnie do drzwi, sfrustrowany brakiem odpowiedzi.
– Przepraszam! Przepraszam! Już jestem.
Spiorunował mnie wzrokiem. Uśmiechnęłam się sympatycznie i zaproponowałam zimne piwo.
– No cóż, psze pani, piwo to może nie, ale zimnej wody bym nie odmówił.
Wypił ją jednym haustem, otarł pot z błyszczącej twarzy, następnie zaniósł do garażu dwie wielkie skrzynie i odjechał.
Wpatrywałam się kwaśno w skrzynie, zastanawiając się, czy samym wzrokiem nie uda mi się ich rozpakować. Niestety nie.
Trzy godziny później, brudna i spocona, poddałam się, rozpakowawszy zaledwie pół skrzyni. Resztą zajmę się jutro, choć wiedziałam, że to oznacza kłótnię. Ale naprawdę nie miałam już dzisiaj energii.
O szóstej wrócił David – nowiusieńkim, srebrnym chevroletem camaro, swoją radością i dumą, dobitnym symbolem awansu. Na widok nierozpakowanych skrzyń zmarszczył brwi, a ja czekałam na wypytywanie: gdzie byłam, co robiłam, kogo spotkałam. Jednak zamiast tego w geście irytacji zastukał w zegarek.
– Za godzinę mamy być u Vorstadtów, a ty nie jesteś jeszcze ubrana.
– U kogo?
– Kapitan Vorstadt zaprosił nas na drinka.
– Nic nie mówiłeś.
– Zapisałem to w kalendarzu, Caroline. Nie sprawdziłaś?
Nie, sir. Przepraszam, sir.
– Sądziłam, że wspomniałbyś o czymś takim, Davidzie.
– Chcę wyjechać o osiemnastej pięćdziesiąt. Załóż tę zieloną sukienkę koktajlową.
Nie znosiłam, kiedy tak mi rozkazywał, a rozkazywał mi w zasadzie przez większość czasu.
– Jestem zmęczona. Przez trzy ostatnie godziny rozpakowywałam skrzynie. To naprawdę wyczerpujące.
– Wyczerpujące jest podejmowanie przez cały dzień decyzji dotyczących życia i śmierci, Caroline. Czy choć raz nie mogłabyś mnie wesprzeć? Nie proszę o wiele, zważywszy na stopę życiową, jaką ci zapewniam.
Ugryzłam się w język. Już to przerabialiśmy. Jeszcze nigdy nie wygrałam z nim żadnej kłótni.
– W porządku. Pójdę wziąć prysznic.
Ubrałam się szybko, nałożyłam odrobinę eyelinera, tuszu i bezbarwnego błyszczyku: minimalny makijaż, z jakim mogło mi się upiec. David lubił, kiedy kobieta „wyglądała jak kobieta”, co oznaczało szpilki i makijaż. Nie do końca mój styl. On założył koszulę i ulubioną sportową marynarkę. W sumie nadal można go było uznać za przystojnego.
– Co dzisiaj robiłaś? – zapytał podczas krótkiej jazdy na przyjęcie.
– Zanim spędziłam trzy godziny na rozpakowywaniu skrzyń?
– Tylko połowy skrzyni, widziałem.
Pedantyczny dupek.
– Czytałam na plaży. Zanim dostarczono skrzynie. Och, i wpadłam na Sebastiana.
– Kogo?
– Chłopaka od Hunterów. No wiesz, z naszego poprzedniego pobytu tutaj.
Mruknął coś pod nosem, co mogło znaczyć cokolwiek, podejrzewałam jednak, że go nie kojarzy. David nie miał dobrej pamięci do ludzi, co w zawodzie lekarza zapewne nie przysparzało mu sympatii.
– Kto jeszcze dziś będzie?
– Nie otrzymałem listy gości, Caroline.
Jezu, tylko zapytałam.
W drzwiach rezydencji powitała nas pani Vorstadt.
– Davidzie, cudownie cię widzieć. A ty musisz być Caroline. Jestem Donna.
Była atrakcyjną, wyglądającą na silną, kobietą po pięćdziesiątce. W jej oddechu dawało się wyczuć gin z tonikiem.
– Proszę, wejdźcie.
W środku było tłoczno i głośno. Część gości przebywała w dużym ogrodzie na tyłach domu. Pod zadaszeniem rozstawiony był grill. Panowie stali w niedużych grupkach, pijąc piwo prosto z butelek i głośno się śmiejąc; panie trzymały się razem i sączyły drinki, a ich szpilki zapadały się w niedawno podlaną trawę. Cieszyłam się, że pomimo dezaprobaty Davida zdecydowałam się na buty na płaskim obcasie.
Przygotowałam się w duchu na nudny wieczór. Było jednak gorzej, niż się spodziewałam.
Donna wręczyła Davidowi obowiązkowe piwo, a mnie drinka, następnie zaprowadziła nas do pary, która wydała mi się nieco znajoma. Kiedy blondynka odwróciła się, rozpoznałam jej lodowaty uśmiech.
– Z tego, co mi wiadomo, poznaliście Hunterów podczas poprzedniego pobytu w San Diego.
– Caroline, moja droga – odezwała się chłodno Estelle. – Davidzie, nic się nie postarzałeś.
Wymieniłyśmy nieszczere pocałunki, panowie uścisnęli sobie dłonie, następnie Donald oddalił się, aby porozmawiać z kilkoma innymi oficerami.
– Spotkałam dzisiaj twojego syna, Estelle – odezwałam się beznamiętnie.
Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Sebastiana?
– Tak. Na plaży. Miła niespodzianka.
– Był na plaży?
Na litość boską, czy ja mówię po serbsko-chorwacku?
– Tak.
Zmrużyła oczy i wtedy do mnie dotarło, że zdradziłam jego tajemnicę.
– Sebastian! – Po ogrodzie rozniósł się jej głos i w stronę Estelle odwróciło się wiele głów.
Podążyłam za jej spojrzeniem i ponownie go ujrzałam; stał sam, opierając się o balustradę. Teraz, kiedy ja także stałam, przekonałam się, że jest wyższy, niż zakładałam; wzrostem dogonił swojego ojca. Tym razem był ubrany bardziej formalnie: w spodnie khaki, białą koszulę z podwiniętymi rękawami i czarny krawat. Niemniej jego strój był i tak swobodniejszy niż większości obecnych na przyjęciu panów.
– Matko? – zapytał czujnie.
– Caroline mówiła, że byłeś dzisiaj na plaży.
Nagle uśmiechnął się i podszedł do nas.
– Dzień dobry, pani Wilson. Mówiłem, że jeszcze się spotkamy.
– Miałeś rację. Jak się surfowało?
– Świetnie, dzięki! My…
– Sebastianie! – przerwała mu Estelle głosem nabrzmiałym wściekłością. – Miałeś się uczyć do egzaminów. Musisz je zdać, jeśli chcesz zaliczyć kolejny semestr, na litość boską. Musisz myśleć o studiach. Chcesz dostać się na nie wcześniej czy nie?
Wzruszył nonszalancko ramionami w ten irytujący sposób, którego większość nastolatków uczy się tylko po to, żeby wnerwiać rodziców. W jego oczach dostrzegłam jednak także niepokój.
– Uczyłem się po południu – powiedział cicho. – Rano była dobra fala, Ches…
– Później porozmawiamy – syknęła. – Twój ojciec się o wszystkim dowie.
Odmaszerowała, pozostawiając za sobą pełne skrępowania milczenie. Donna pociągnęła za sobą Davida, a ja zostałam z Sebastianem.
– Tak mi przykro. Nic bym nie powiedziała, gdybym wiedziała, że wpędzę cię w tarapaty.
Ponownie wzruszył ramionami i się uśmiechnął.
– Zawsze jestem w tarapatach, więc nie robi mi to żadnej różnicy.
– Och, w takim razie… wypijmy za tarapaty! – Uniosłam szklankę w ironicznym geście.
Sebastian uśmiechnął się szeroko, a w jego oczach pojawiły się wesołe błyski. Były niebieskozielone, w kolorze oceanu.
– Długo surfowałeś? Nieźle ci szło.
– Widziała mnie pani? – Wydawał się uradowany. – Fale były naprawdę ekstra.
– Trochę was obserwowałam. Wyglądałeś bardzo profesjonalnie.
Oblał się nagle rumieńcem i spuścił wzrok.
– Jak tam szkoła? – zagaiłam, zmieniając temat.
– Och, w porządku. Za półtora tygodnia ją kończę.
W takim razie miał osiemnaście lat.
– A jesienią wyjeżdżasz na studia?
– Może. Tato chce, żebym poszedł do wojska, mama woli, żebym najpierw skończył studia.
– A ty czego chcesz?
Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby nikt go nigdy o to nie zapytał. A potem uśmiechnął się szelmowsko.
– Ja chcę surfować.
– No, a jakże. Idealna ścieżka kariery. Być może powinniśmy napić się za niekończące się lato.
Zaśmiał się beztrosko.
– Chętnie bym się napił jednego z pani specjalnych limoncello.
Na mojej twarzy musiał dostrzec konsternację, gdyż dodał:
– Robiła mi je pani kiedyś, bez alkoholu!
– No tak. Kiedy byłeś dzieckiem.
Zmarszczył brwi, jakby nie ucieszyły go moje słowa, szybko jednak znów przybrał swój zwykły wyraz twarzy.
– Często jeździ pani na plażę? – zapytał, a spojrzenie miał zaskakująco świdrujące.
– Wróciliśmy zaledwie przed tygodniem; dzisiaj udało mi się to po raz pierwszy. Czeka mnie wciąż sporo rozpakowywania.
Wzdrygnęłam się na myśl o czekających w garażu skrzyniach.
– Mógłbym pani pomóc. W rozpakowywaniu. Noszeniu rzeczy i w ogóle.
– Och, cóż, dziękuję ci, ale myślę, że dam sobie radę.
– Chętnie pomogę. Super, że pani wróciła.
Zaskoczyły mnie jego słowa i część mnie przyznała w duchu, że przydałby mi się ktoś do dźwigania tego wszystkiego. Nie, on się musiał uczyć, to nie byłoby fair.
Ponad jego ramieniem zobaczyłam, że zbliża się do nas Donald Hunter, i przebiegł mnie dreszcz. Wyglądał na wściekłego.
Sebastian musiał dostrzec moją minę, gdyż odwrócił się, żeby sprawdzić, na co patrzę.
– Matka mówi, że rano znowu byłeś na plaży – warknął bez żadnego wstępu ojciec Sebastiana. Chwycił syna za ramię, odwracając go w swoją stronę.
Chłopak zbladł.
– Tak, ale…
– Ostrzegałem cię, kurwa, co zrobię, jeśli znowu tam pojedziesz zamiast się uczyć.
Byłam zaszokowana tym, że ten paskudny człowiek mówi do syna w taki sposób w mojej obecności, osoby w zasadzie nieznajomej.
– Tato, ja…
– Milcz! – warknął.
Goście nam się przyglądali. A ja stałam jak sparaliżowana, nie potrafiąc oderwać oczu od tej nieprzyjemnej sceny rodzinnej.
– Możesz się pożegnać ze swoją deską. Z plażą koniec. Mój syn nie będzie marnował życia na fikanie w morzu.
Sebastian wyszarpnął ramię i spojrzał ojcu w twarz.
– Uczyłem się po południu, tato. I kupiłem tę deskę za własne pieniądze, zapracowałem na nią. Jest moja. Nie wolno ci jej tknąć.
Donald poczerwieniał na twarzy, a ja pomyślałam, że zaraz uderzy syna. W ostatniej chwili się powstrzymał.
– To nie koniec – syknął i odmaszerował.
Sebastian stał ze wzrokiem wbitym w ziemię, a upokorzenie widoczne na jego twarzy walczyło o palmę pierwszeństwa z gniewem.
Dręczyły mnie potworne wyrzuty sumienia; to wszystko moja wina.
– Tak mi przykro, Sebastianie – szepnęłam. – Nie miałam pojęcia… – urwałam.
Pokręcił głową.
– To dupek i tyle. Naprawdę go nienawidzę. Nie mogę się doczekać, kiedy wyjadę z domu – oświadczył z zawziętością w głosie. – Im szybciej, tym lepiej.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Kiwnęłam jedynie głową ze współczuciem. No bo czy sama nie uciekłam od matki tak szybko, jak się dało?
Wróciła Donna, wyraźnie zirytowana wybuchem Donalda.
– Jeszcze jednego drinka, Caroline?
– Och, tak, dziękuję.
– Sebastianie, wody?
– Nie, dziękuję, pani Vorstadt – mruknął, a potem odszedł, wyraźnie zażenowany.
Donna pokręciła głową.
– Biedny chłopak. Co on musi znosić.
– Jego ojciec zawsze się tak zachowuje? – Nadal nie otrząsnęłam się z szoku.
Odpowiedź była wyraźnie twierdząca, Donna nie chciała jednak wygłaszać opinii zbyt zdecydowanych – ani potępiających.
– Och, no cóż, Donald to Donald. Jestem pewna, że pamiętasz.
Spojrzałam w stronę Sebastiana, przypominając sobie inne przypadki paskudnego traktowania przez ojca, kiedy był jeszcze dzieckiem. Dziwiło mnie, że sam nie wyrósł na potwora. Sprawiał wrażenie równie łagodnego i słodkiego jak przed laty.
Reszta wieczoru upłynęła jak zawsze na nieciekawej gadce szmatce. Trzymałam się z dala od Estelle i Donalda, Sebastian gdzieś zniknął, a David i ja ignorowaliśmy się nawzajem. Jak zawsze.
Poczułam ulgę, kiedy mój mąż zdecydował, że pora wracać do domu.