- W empik go
Edwarda Leszczyńskiego ballady i pieśni. - ebook
Edwarda Leszczyńskiego ballady i pieśni. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 204 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nakładem Centralnego Biura Wydawnictw N. K. N. w Krakowie na pomnożenie Funduszu wdów i sierót po poległych Legionistach
1916
Tegoż Autora:
/Poezye/ Cupio dissolvi poemat/ Płomień ofiarny poezye/ Jolanta poemat dramatyczny/ Wiosenne niebo poezye/ Konik zwierzyniecki widowisko sceniczne/ Kabaret szalony poezye/ Harmonia słowa studyum o poezyi/
Odbito czcionkami Drukarni Narodowej w Krakowie w marcu 1916.
Winietę tytułową wykonał Stefan Filipkiewicz.PRZEDMOWA.
"Na świat wam pilno? – i po co? Na świecie zgiełk orężny – mrok krwawy. Ojczyzna waszych dźwięków od łun pożarnych oślepła, od huku armat ogłuchła, od męki czekania zmartwiała. Któż was dowidzi? dosłyszy? Urodziłyście się wczora – tego wczora już niema, – gwiazdy, które waszym narodzinom świeciły, cofnęły się w głąb nieba, spłoszył je blask złowieszczy krwawego Marsa rydwanu. Doprawdy lękam się o was. Jak wy będziecie wyglądać, dzieci niebaczne? Jak wy będziecie wyglądać bez miecza i bez przyłbicy, bez piór szyszaka na głowie? Nie lepiej wam u mnie pozostać? W szufladzie mego biurka nie lepiejby wam było, niż za wystawą sklepową, albo na półkach księgarskich? Nudzić się tam będziecie długo a gruntownie – w towarzystwie – częstokroć – więcej niż podejrzanem. A w końcu – w końcu czeka was pewnie – nie taję tego przed wami – mroczna zatęchła piwnica, pełna nieczystej bibuły".
Lecz pieśni moje odrzekły: "nie lękaj się o nas tak bardzo. Sąsiedztwa na półkach księgarskich bywają – Coprawda – nudne i dokuczliwe, ale na szczęście zmieniają się one – zazwyczaj tem częściej im mniej mają do powiedzenia, a co do losu w piwnicy nie jest on bynajmniej tak smutny, jak ci się zdaje". Tu przerwałem zdziwiony: "skądwy możecie wiedzieć? – to chyba są żarty!"
– "Wiemy od naszego drukowanego rodzeństwa, z którem pozostajemy w porozumieniu pozazmysłowem dzięki familijnemu powinowactwu".
"Ach, tak! rozumiem – więc – mówicie – w składach księgarskich" – "nie jest naprawdę tak źle. Leży się wprawdzie w mroku i brak tam świeżego powietrza, lecz już po krótkim czasie – może wskutek działania trujących oparów drukowanej stęchlizny – zapada się w sen magnetyczny – naturalnie o ile się ma odpowiednią predyspozycyę psychiczno – nerwową. Tak było z twymi dawnymi wierszami, ten los – w dziejach książek dość rzadki – już się nam dzisiaj uśmiecha, bo taki sen magnetyczny to nasze życie, nasz tryumf i rozkosz tajemna. Zresztą, zastanowiwszy się głębiej, powiedzmy, że słowo sen jest w tym wypadku wyrażeniem ułomnem a nawet fałszywem. Albowiem wszystko to, co nas czeka, to będzie jaw najżywszą spać będą właściwie tylko nasze ciała papierowe. Uśmiechasz się z niedowierzaniem? – Posłuchaj i ciesz się z nami. Gdy księżyc srebrny wyświetli błonie niebieskie i gwar uliczny zamilknie, zacznie się czar niepojęty. W przestrzeni mrocznej zadrży, zakołysze się dźwięk ledwie słyszalny, zawtóruje mu drugi – trzeci – niewysłowna pobudka tęsknoty, wyłoni się naraz w ciszy przedziwnych harmonii muzyką, z martwoty ciał papierowych odpowiedzą jej dźwięki, któreś w nas zaklął przemożnie – ockną się serca twych pieśni. Z więzów litery i papieru wywiną się, wyswobodzą ciała świetliste, przez mur więzienny przewioną, w powietrzu srebrnem niby ptaków girlanda zahyboczą i w dal pofruną swobodne za oną muzyką przedziwną.
Na leśną odległą polanę, w przeczarowane księżycem drzew świętych uroczysko zlatują się duchy bratnie, tęczowe cudotwory marzeń z życia pracowni wyklęte, różanowonne dzieci straconych pocałunków, promienni kochankowie piękna bez nazwy i bez celu. Chór twoich pieśni wyciąga ku nim ręce świetlane – tańczą. W zachwycie boskiej wolności, w tryumfie piękna wiecznego wije się pląs księżycowy a każde ciał falowanie jest równocześnie muzyką. Żałość niewysłowiona i twórcza duma istnienia grają bolesną rozkoszą w harmonii ruchów i tonów. Z rozbrzaskiem dnia wschodzącego rozprasza się lotna drużyna, w zacisze sklepień piwnicznych wracają pieśni jasne – z dumną niezłomną nadzieją, że nowa noc księżycowa na nowe powoła je gody. Tak było dotąd, lecz od niedawna coś, jakby psuć się zaczęło w zaczarowanych dziedzinach pod srebrnym berłem nocy. Zmalało koło taneczne. Na jasnych promykach księżyca coraz mniej duchów wolnych zlatuje w lesiste ustronia, a pozostałym coraz to trudniej wynaleść miejsca zaciszne dla onych godów swobody. Nieznana dotąd burza przewala drzewa potężne, a krew czerwona szeroko na wrzosach rozlana przyzywa z czarnych otchłani straszne bogi – nie zemsty, wężowowłose Erinye. W miejscach dawniej bezpiecznych jawią się nagle mary okropne, ziejące ogniem hydry i mór i nędza i głód. Straszliwy korowód Bellony przeciąga przez lasy i sioła. Raz kiedy w pobliżu owych zjawisk zmącił się pląs księżycowy a chór nieliczny gotował się do odlotu – było to na skraju lasu w blizkości rzeki rozlewnej – wyłoniła się nagle z mroków leśnych czarodziejska pani tych dzielnic, w sukni tkanej z mgieł księżycowych, w koronie tęczami grających dyamentów – królowa Elfów – wiesz przecie – tasama, która w dziewiczym lesie romantyki jawiła się rycerzom najpiękniejszych ballad. Onać to – boska znawczyni najgłębszej tajni człowieczego serca stanęła na skraju lasu w kuszącym majestacie wieczystego piękna i lotne słowa pociechy rzuciła spłoszonej drużynie: powiewne dzieci fantazyi! nie trwóżcie się i nie skarżcie na los opuszczenia, zgiełk bitewny umilknie, krew wsiąknie w ziemię a nowy zastęp bratnich wam duchów zaludni leśne ustronia. Bo nieukojne jest serce człowieka a w tętnie krwi jego rodzącej owoc czynu i kwiat obłędny marzenia jedna się chwała głosi, jeden się tryumf pełni – zwycięskie życie".
Tak rzekła Elfów królowa, a chór powiewny przewiną} się koło niej pląsem dziękczynnym i w dal uleciał radosny. – I po wiek wieków snuć się będzie w zachwycie ten taniec księżycowy".
Uśmiechnąłem się smutnie.
– "Niech już tak będzie, jak chcecie".
Wiedziałem, że wiersze podobne są w tem do dorosłych dzieci, że tak samo jak one lecieć chcą w świat szeroki, daleko od rodziców – byle tylko odczuwać swą samodzielność i siłę w tym świecie. – Korzystając więc ze sposobności postanowiłem wydać ten zbiór poezyi. Decyzyą zapadła – lecz długo jeszcze potem myślałem o słowach, które królowa Elfów wyrzekła do mych pieśni w ową noc księżycową. Czem jest pieśń wobec życia? jaki jest stosunek autora do potrzeb swego społeczeństwa i do chwili dziejowej, którą każdy po swojemu przeżywa? – Myśli te zawadziły o jedno stare i aż banalne w swem uogólnieniu przysłowie: inter arma silent musae. Prawdziwość tej maksymy i liczne względem niej wyjątki mają swoje uzasadnienie w psychologii jednostkowej i zbiorowej. Tym zawiłym tematem, tak trudnym do zgłębienia, zajmować się tu nie będę.
Zresztą bez filozoficznych dociekań pojmie to każde szczero-ludzkie odczucie, że wobec krwi jeszcze z rany płynącej łatwiej jest płakać lub zemstę przysięgać niż – śpiewać – chociażby najcudniejsze maki śpiewały dookoła swoją pieśń szkarłatną. Są pewne sytuacyę, w których pośpiech w doraźnem przezwyciężaniu rzeczywistości przez poezyę robi wrażenie pewnej niedelikatności wobec chwili realnej. Więc niejedna – pieśń czasu – może być z tego powodu – właśnie – nie na czasie.
Ze także nie na czasie będzie zapewne wydanie tych wierszy z epoki przedwojennej, powiedział tem już poprzednio. Tu dodam, że – gdyby się liczyć z tym względem, to może jeszcze długich lat dziesiątki musiałyby czekać te poezyę na swoją chwilę.
Bo oto w huku armat i w krwawych zorzach pożarnych rodzą się czasy nowe a z nimi i z nich urodzą się nowe pieśni. Czy te, które wyśpiewano przed nimi, muszą na zawsze zgłuchnąć dlatego, że są dawniejsze? Bynajmniej. I w tych i w tamtych przetrwa to tylko, co jest w nich wieczne – piękność niezmiennie młoda. Odczucie różnych form piękna ma dziwne w dziejach koleje – ginie i znowu powraca. Ułomnym bowiem jest człowiek, choć boską jest jego dusza, śladami łez i ran własnych podąża do źródeł piękna nieśmiertelnego. Więc też każde pokolenie ma swoje pieśni i sztukę swojej tęsknoty, każda epoka obala jakieś bożyszcza i jakimś dawnym cześć zapomnianą przywraca – a czyni to spontanicznie, często niesprawiedliwie i bezwzględnie, kierując się w tych wyrokach instynktem swych potrzeb żywotnych. Albowiem – nieukojne jest serce człowieka a w tętnie krwi jego rodzącej owoc czynu i kwiat obłędny marzenia jedna się chwała głosi, jeden się tryumf pełni – zwycięskie życie.
Kraków, 10 września 1915.I.
Pędził za sławą tyle lat w swojej i obcej ziemicy, obieżył z lutnią cały świat
Pędzisław z Krasostolicy.
Siebie jednego panem znał, lutnię jedyną królewnę,
Amora zdradne więzy rwał wsłuchany w struny jej śpiewne.
Wielbił go Hiszpan, Niemiec, Giaur i Skaldów topniały lody, gdy szedł w zielony zdobny laur w zwycięskie pieśni zawody.
Daleko zaszedł z lutnią swą, bo aż na wzgórze Wenery;
– klasyczne imię zdobi ją, a romantyczne maniery.
Ciało jej zawsze pełne żądz, miłości wieczysty gajzer, w jej to objęciach los swój klnąc, miotał się niegdyś Tannhäuser.
Od wieków cześć jej boska trwa, lecz powiem tak między nami, że znam tę blagę, którą ta oszustka ród ludzki mami.
Pędzisław czuł, że w sprawie tej nie wszystko było w porządku –
zobaczył Wenus, uległ jej w miłości cichym zakątku.
Drażniącym śmiechem brzmiał jej głos, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, złotopłomienny lśnił się włos, jak połysk najdroższych wierszy.
Czarów jej boskich słodka moc ścierała śnieć dawnych smutków,
Pędzisław u niej całą noc na sobie doznał jej skutków.
Został noc jedną, głosi wieść, w drugą zapomniał wyjechać, z tej samej racyi przez lat sześć wyjazdu musiał poniechać.
I przez lat sześć nie zabrzmiał śpiew, ni złota lutnia nie grała, a za to grała wrząca krew wiecznie płomienny hymn ciała.
Krynica natchnień szybko schła, jak kropla wrząca w kociołku i strzegła potęg sfora zła złocistej lutni na kołku.
Aż raz Pędzisław – zdarzył los –
gdy błądził samotny w knieji, usłyszał z bliska dźwięczny głos, śpiew brzmiał, jak hymn nadzieji.
Samotny śpiewak ścieżką szedł, jeden z wędrownych tych ptaków –
– "gdzie idziesz?" – "w dal, za góry, het!
– idę na turniej śpiewaków".
Ręką przed siebie wskazał tam,
Poszedł i znikł w oddali. –
Pędzisław został w lesie sam, coś mu się w sercu żali.
Coś woła go do pól, do hal, które śpiewając mijał, do chat, do gospod woła żal, do wina, które spijał.
– Do miast, turniejów, wielkich sal, do władztwa nad sercami –
coś woła go, coś rwie się w dal, coś z oczu błyska skrami.
I szybko wzwyż, pod góry szczyt podziemny gmach się wdziera, a przed nim wnet, jak młody świt stanęła cudna Wenera.
Przewonny czar owiał go znów tchnący z jej ciała nagiego –
– O Pędzisławie! szybko mów, co ci się stało tam złego?
Twarz ci się mieni, marszczysz brew,
– lęk przeczuć męczy mi ducha –
czyli cię uwiódł Elfów śpiew, czy ukąsiła zła mucha?"
"Ani mię uwiódł Elfów głos, ni mucha zła na mnie siadła, tylko mię precz stąd woła los, przeszłości nęcą widziadła.
Nęci mnie laurów świeży liść, gdzie tłum rycernych szyszaków –
– oddaj mi lutnię, muszę iść jutro na turniej śpiewaków". –