Efekt Susan - ebook
Efekt Susan - ebook
Znakomicie napisany futurystyczny thriller jednego z najpopularniejszych duńskich pisarzy.
Susan Svendsen ma wyjątkowy dar – jest ekspertem w skłanianiu ludzi do odkrywania przed nią swoich tajemnic. Podczas zwykłej rozmowy z nią wszyscy nieświadomie zaczynają wyjawiać najskrytsze myśli i sekrety. Susan wykorzystywała to przez całe życie, lecz teraz, kiedy jej i całej jej rodzinie grozi więzienie, ten niezwykły talent staje się ostatnią deską ratunku.
Oferta tajemniczego urzędnika państwowego brzmi jasno: żeby uratować rodzinę, Susan musi odnaleźć byłych członków ściśle tajnej Komisji Przyszłości i dowiedzieć się, co zawierał jej ostatni raport. Okazuje się jednak, że ktoś bardzo potężny nie chce, aby ten raport kiedykolwiek został ujawniony. Uzbrojona w swoją wiedzę, szalone pomysły i niezwykły dar, Susan rozpoczyna nierówną walkę, w której stawka jest o wiele wyższa, niż przyszłość jej rodziny.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-798-7 |
Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Ktoś zainteresowany zamieszkaniem w rezydencji Carlsberga w Valby, 850 metrów kwadratowych z pełnym podpiwniczeniem i ogrodem, dożywotnio i za darmo, powinien zacząć od zdobycia Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki. Andrea Fink dokonała tego w młodym wieku, dlatego po śmierci Nielsa Bohra w latach 60. mogła przejąć jego dom i mieszkać w nim jeszcze dobre 50 lat.
Teraz szykuje się do jego opuszczenia. Umiera.
Większość ludzi zbliża się do tego momentu z oporami, osobiście będę zapewne głośno krzyczała i broniła się, wymachując rękami. Andrea Fink zachowuje się jak diwa operowa, szykująca się na swój pożegnalny koncert.
Będzie to przedstawienie charytatywne, rozdała bowiem wszystko, co miała. Salon, do którego wchodzę, jest pusty, nie ma w nim nic oprócz jej szpitalnego łóżka. Na ścianach widnieją jasne, kremowe plamy w miejscach, gdzie kiedyś wisiały obrazy.
Nie zostało nawet jedno krzesło. Wspierając się o kulę, podchodzę do łóżka.
Jej pole widzenia jest ograniczone, dostrzega mnie dopiero, kiedy jestem tuż przy niej.
– Susan – mówi. – Co byś zrobiła, żeby odzyskać dzieci?
– Wszystko – odpowiadam.
– To może się okazać konieczne.
Otwiera przezroczystą dłoń spoczywającą na kołdrze, a ja przykładam do niej swoją. Zawsze rozmawiając z kimś, dotykała go.
– Jesteś taka chuda – mówi.
Jej współczucie odbieram niemal fizycznie. Bohr powiedział o niej kiedyś, że jest jedyną znaną mu osobą, której sława nie zepsuła.
– To przez dyzenterię – tłumaczę. – Ale jestem w trakcie leczenia.
Czuję, jak z tyłu coś napiera na moje uda, a więc w tej pustce ktoś jednak wyczarował krzesło. Sprawca tego cudu odsuwa się ode mnie, obchodzi mnie szerokim łukiem i staje w ukryciu po drugiej stronie łóżka.
Drobny, elegancki mężczyzna z silną wiarą.
Wierzy mocno, że w życiu liczy się doskonały krawiec i silny aparat państwowy. Nazywa się Thorkild Hegn i jest, jak twierdzi, dyrektorem departamentu w ministerstwie sprawiedliwości. On i ja widzimy się po raz drugi.
Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce dwa tygodnie temu w więzieniu Tula, w Manipurze, na granicy z Burmą, w pozbawionej okien grobowej krypcie z betonu zwanej pokojem widzeń.
Pierwsze, co mnie uderzyło, kiedy usiadłam naprzeciwko niego, to że mam przed sobą mężczyznę, który unieważnił drugą zasadę termodynamiki. W mieście, gdzie wszystko i wszyscy się pocili, także beton, on sprawiał wrażenie świeżego. W białej koszuli, w marynarce i krawacie czuł się wyraźnie swobodnie.
– Jestem z duńskiej ambasady.
Oczywiście nie był z ambasady. Miał białą, delikatną cerę, przybył prosto z Danii.
– Gdzie są moje dzieci? – spytałam.
– Pani syn został zatrzymany w Almoedzie, niewielkim miasteczku na granicy z Nepalem. Jest oskarżony o próbę przemytu antyków. Pani córka najprawdopodobniej uciekła z kapłanem ze świątyni Kali w Kolkacie.
Patrzymy na siebie. Bliźnięta mają po szesnaście lat.
– Pani mąż…
– Nie chcę o nim rozmawiać.
Mężczyzna kładzie coś na stoliku, który stoi między nami. Z powodu zaburzeń wzroku nie widzę w pierwszej chwili, co to jest. Dopiero po jakimś czasie dociera do mnie, że to egzemplarz „Time’a”.
Na okładce są cztery osoby. Przy fortepianie koncertowym siedzi mężczyzna, obok, opierając się o instrument, stoi para nastolatków, trzymających w rękach skrzypce. Z dłonią na ramieniu mężczyzny stoi kobieta, którą jacyś bezwzględni ludzie namówili do włożenia akademickiej togi i biretu.
Dzieci mają jasne loki i niebieskie oczy, są w stanie zdobyć serca wszystkich, a także stypendia do najlepszych zagranicznych konserwatoriów. Oczy mężczyzny są uduchowione i smutne, ale jego uśmiech zdaje się mówić, że jeśli coś ciąży mu na duszy, to z pewnością nie jest to niska samoocena.
Podpis pod zdjęciem brzmi: The Great Danish Family.
Dzieci trzymające w rękach skrzypce to moje dzieci. Kobieta w birecie to ja. Mężczyzna przy fortepianie to Laban Svendsen, mój mąż. Zdjęcie, na którym usiłuję skupić wzrok, przedstawia moją rodzinę.
– Pani mąż pojechał na Goa z córką maharadży. Siedemnastolatką. Ściga go cała mafia południowych Indii. Jakie ma pani tu warunki?
– Nie mogę narzekać. Trzydzieści kobiet na piętnastu metrach kwadratowych. W rogu pojemnik z pedałem służy za toaletę. Beczka deszczówki i miska ryżu do podziału dziennie. Co noc dochodzi do bójek z użyciem żyletek. Trzy tygodnie bez adwokata. Przez ostatni tydzień oddaję mocz z krwią.
– Możemy załatwić leki. Zaopiekowaliśmy się córką. Staramy się doprowadzić do zwolnienia chłopca. Być może uda nam się znaleźć pani męża, zanim zrobi to mafia. Mamy nadzieję, że w ciągu tygodnia wszyscy wrócicie o Danii.
Brzmi to jak opowieść o wedyjskich cudach. Jakby mężczyzna był w stanie okiełznać chaos panujący w indyjskim systemie prawnym, obejść umowę o ekstradycji i odnaleźć człowieka, który zaginął w tym morzu ludzi. A mimo to pierwsze pytanie, jakie mi się nasuwa, to nie czy mu się to uda, tylko dlaczego to robi.
Znikoma część duńskiego społeczeństwa, która dotąd jeszcze nie siedziała w więzieniu, wierzy, że to spokojne miejsce, gdzie przebywają ludzie pogrążeni w żalu, oddający się introspekcji. To błędna teoria. Więzienia rozbrzmiewają hałasem jak klatki z drapieżnikami w porze kamienia. Ale w pokoju widzeń mury są masywne, tłumią wysokie dźwięki. Tutaj hałas jest bardziej wibracją niż dźwiękiem.
Teraz, w tej względnej ciszy, mężczyzna powinien wstać i wyjść. Ale nie robi tego. Coś, czego sam nie potrafi nazwać, powstrzymuje go.
– Jest pani oskarżona o próbę zabójstwa gołymi rękami. Z raportu policji wynika, że ofiara to mężczyzna o wzroście metr dziewięćdziesiąt i atletycznej sylwetce greckiego herosa. Co się wydarzyło?
Jego zdziwienie wydaje się autentyczne. Sama jestem zaskoczona. Gdyby udało mi się odrobić ubytek wagi z kilku ostatnich miesięcy, byłoby dobrze, gdybym osiągnęła pięćdziesiąt pięć kilogramów.
Mężczyzna nie potrafi ukryć ciekawości.
– Kasyno poinformowało policję, że próbowała pani kupić żetony, oferując w zamian organy tego mężczyzny.
– To był żart.
– Kasyno tak tego nie odebrało. Ofiara też nie.
W tym momencie mężczyzna uświadamia sobie, że traci kontrolę nad sytuacją. Że obnaża się przede mną. Przez moment na jego twarzy maluje się szok spowodowany odkryciem słabości, której dotąd nie był świadom. Wstaje.
Tu, w dawnej rezydencji Bohra, dwa tygodnie później szok jeszcze do końca nie minął. Ale mężczyzna nie należy do osób, które dwa razy popełniają ten sam błąd. Dlatego zadbał, żeby dzieliło nas szpitalne łóżko.
W ręku trzyma papierową teczkę. I ten sam numer „Time’a”,
który pokazał mi w więzieniu.
Zagłówek łóżka Andrei Fink jest dosunięty do szklanej ściany. Za nią na zewnątrz rosną drzewa i krzewy sprowadzone z odległych części świata, ukryte teraz pod dziesięciocentymetrową warstwą brudnego topniejącego śniegu. Podobnie jak my zastanawiają się, co robią w Danii o tej porze roku. Gdzieś w parku rozbrzmiewają głosy dzieci. Twarz Andrei promienieje. Może to głosy jej wnuków. Może tak blisko linii mety udało jej się zebrać wokół siebie
rodzinę.
W tym momencie uświadamiam sobie, że bliźnięta są gdzieś w pobliżu.
To irracjonalne uczucie, nie reakcja na konkretny wymierny bodziec fizyczny. Podnoszę się z krzesła, ruszam o kulach do podwójnych drzwi i rozsuwam je.
Od razu je dostrzegam, Thit i Haralda, ale to nie na nich w pierwszym odruchu kieruję wzrok, tylko na mężczyznę za fortepianem, na Labana Svendsena, mojego męża i ojca moich dzieci.
Jego imię Laban, czyli łobuz, tłumaczono na różne sposoby. Jego matka zdradziła mi kiedyś, że ochrzciła go tak, ponieważ od urodzenia miał urodę barokowego amorka, więc jej matczyny instynkt kazał jej wetknąć mu jakiś – co prawda niewielki, ale jednak – kij w szprychy na jak najwcześniejszym etapie jego życia.
Nadal przypomina barokowego amorka. Ale ma już czterdzieści pięć lat. No i indyjska mafia deptała mu po
piętach.
Z satysfakcją stwierdzam, że zostawiło to swój ślad. Z przykrością, że nie tak głęboki, jakbym chciała.
To, że najpierw patrzę na niego, wynika z naszej umowy. Jeszcze zanim urodziły się bliźnięta, uznaliśmy, że nie możemy pozwolić, by dzieci nas zdominowały. Dlatego wypracowaliśmy pewne zasady, które obowiązują także teraz, kiedy rodzinie grozi rozpad. Pierwsza zasada brzmi: jeśli spotykamy się w obecności dzieci, wtedy my, dorośli, najpierw potwierdzamy nasze istnienie.
W odległej przeszłości były to pocałunki i objęcia. Teraz są to zadumane spojrzenia, obiecujące dozgonne pretensje i niekończące się sankcje.
Bliźnięta stoją oparte o fortepian. Nie mają skrzypiec. Ale skrzypce to nie jedyna rzecz, którą utraciliśmy. Od czasu gdy pozowaliśmy dla „Time’a”, utraciliśmy także część niewinności, zdaniem niektórych, widocznej na zdjęciu.
Dzieci podbiegają, a ja upadam do przodu. Spotykamy się na podłodze i przywieramy do siebie.
To czysto zewnętrzne pojednanie. W głębi ducha wiem, że straciłam je dawno temu.
Może nawet już przy porodzie. Był krótki, ale trudny. Lekarz chciał podać mi środek przeciwbólowy. Musiałam powiedzieć mu coś przykrego, bo 48 godzin później podczas obchodu nadal był blady. A ja po prostu chciałam przeżyć wszystko świadomie.
Kiedy przystawiłam bliźnięta do piersi, pękła bańka, w której żyliśmy podczas ciąży. Dzieci zaczynają się oddalać od rodziców w momencie przyjścia na świat. Szukają sutka, ale ich system nerwowy już pracuje nad wyprowadzeniem się z domu.
Mimo wszystko odczuwam dojmującą ulgę. I dojmujący strach. Większość praw przyrody można sprowadzić do stanu równowagi energetycznej. Kiedy rodzimy dziecko, otrzymujemy dokładnie odmierzone dawki miłości i lęku przed stratą. A kiedy na świat przychodzą bliźnięta, dawka jest podwójna. Po obu stronach znaku równania.
Zmęczenie, nad którym do tej pory udawało mi się panować, dochodzi teraz do głosu. Pokój zaczyna płynąć, bliźnięta holują mnie do krzesła.
Thorkild Hegn stoi w drzwiach. Z szarą papierową teczką w ręku. I numerem „Time’a”.
– Dla wielu jesteście symbolem. Artysta. Uczona. Ambasadorzy kulturalni UNESCO. Współodpowiedzialni za największy projekt edukacyjny realizowany poza Europą, a finansowany przez Unię Europejską. Chcemy chronić ten symbol. Uznaliśmy, że uda nam się uspokoić indyjską policję. I uniknąć procesu w Danii. A także przeszkodzić demonom Orientu, z którymi zadarliście, w podążaniu za wami. Zajmie nam to kilka tygodni. Włączyliśmy ogrzewanie w waszym pięknym domu. Napełniliśmy lodówkę. Na zewnątrz czeka samochód, który was tam zawiezie.
Laban i bliźnięta patrzą na niego z wdzięcznością. Wierzą, że jest dobrą wróżką.
Popełniają błąd. A wynika on z ich wychowania. Laban urodził się, by być kochanym, fetowanym i hojnie sponsorowanym od kołyski po grób. Bliźnięta mają już szesnaście lat, a jeszcze nie doświadczyły niczego złego od losu, poza kilkoma czułymi klapsami na wypudrowane pupcie. Nadal nie podejrzewają niczego złego. Są przekonane, że życie to stół zastawiony prezentami, po które można dowolnie sięgać. Wierzy w to nawet Laban, który jednak powinien być mądrzejszy.
To ja zawsze prowadziłam rachunki całej rodziny. Nie tylko dlatego, że znam się na liczbach. Ale dlatego, że ja jedna z naszej czwórki wiem, co ile naprawdę kosztuje.
Teraz to wychodzi na jaw: co ile naprawdę kosztuje.
– W zamian chcielibyśmy prosić was o drobną przysługę, Susan. O zadanie pewnej osobie kilku pytań – mówi mężczyzna, kładąc szarą papierową teczkę na pokrywie fortepianu.
W pokoju zapada cisza. Słychać tylko odległe głosy dzieci i spirytystyczne szepty, które zawsze otaczają fortepian. Nawet bliźnięta zaczynają się domyślać, do czego mężczyzna zmierza.
Thorkild Hegn milczy. Nie grozi, nie naciska. Bez słowa pozwala, by dotarła do nas rzeczywistość.
– Na okładce teczki zapisany jest numer telefonu – mówi. – Na czas, dopóki nie otrzymacie dobrych wiadomości –
dodaje.
Drzwi się zamykają. Thorkild Hegn znika. Na drugim końcu salonu otwierają się inne drzwi, przez które widać hol ze szklanymi drzwiami. Na zewnątrz stoi samochód, czeka. Audiencja rodziny Svendsenów w rezydencji Carlsberga dobiegła końca.
2
Stoję przy kuchence i przygotowuję zupę krem z pomidorów i świeżych ziół.
To niewielka kuchenka na gaz ziemny, sama przerobiłam ją na ciśnienie 29 milibarów, czyli trzydzieści procent ponad dozwoloną maksymalną normę. Lubię, gdy płomienie
syczą.
W murach mojego domu nie życzę sobie żadnej płyty indukcyjnej. Gdyby Maxwell wiedział, jak jego równania będą nadużywane, na pewno zatrzymałby je dla siebie. Serce domu to nie pole magnetyczne, tylko żywy ogień. Chcę patrzeć na niebieskie, płynne węglowodorowe jądro gazowego płomienia, chcę – właśnie tak jak w tej chwili – słyszeć syk stojącego na zewnątrz w mżawce opalanego drewnem pieca do pizzy.
Bliźnięta siedzą na kanapie, Laban przy fortepianie. Trzy kwadranse temu przekroczyliśmy próg domu, a dotąd nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem.
Dom był marzeniem. Które się nie spełniło.
Wymyślił go Laban, a ja zrealizowałam, tak zwykle dzieliliśmy się pracą: 300 metrów kwadratowych, wyszorowane i pomalowane na biało ściany pokrywa wypukły cynowy dach, wyłożony od wewnątrz drewnem jak hangar z okresu pierwszej wojny światowej.
Wrażenie, że całość może w każdej chwili unieść się w powietrze, wzmacniają wielkie lustrzane tafle. Sięgają od podłogi po sufit i są zwrócone na zieloną dżunglę.
Zbudowaliśmy dom z materiałów, które – podobnie jak nasze małżeństwo – miały przetrwać 500 lat, a najlepiej całą wieczność. Podłogi są z litego dębu, Laban wiercił otwory na czopy, ja układałam deski na legarach. Staraliśmy się, by solidność wykonania nie odbiła się na lekkości. Od wewnątrz dom wygląda, jakby unosił się wśród koron drzew pierwotnej dżungli tropikalnej.
A tak nie jest. Dom stoi przy Evighedsvej w dzielnicy Charlottenlund. Kwadrans drogi do centrum Kopenhagi. W dobry dzień.
Domy żyją. To strategiczny aksjomat badawczy, którego jeszcze nie prezentowałam w Akademii Nauk. Ale zamierzam to zrobić. Czekam tylko na odpowiednią okazję.
Nasz dom oddycha, ale ledwo. Nie było nas pół roku. Już samo to stwarza poczucie opuszczenia. Do tego dochodzi stan, w jakim wróciliśmy. Żaden materiał budowlany długo się temu nie oprze.
Niektórzy sądzą, że udane życie rodzinne jest efektem udanych kompromisów. To nieprawda. Miłość jest bezkompromisowa. Szczęście rodzinne osiąga się, rozwiązując koany. Czy raczej zbijając je.
Sądziłam, że nam się to udało. Raz na zawsze.
Powinnam być mądrzejsza. Nic na świecie nie jest dane raz na zawsze. Prawa przyrody są tymczasowe. Ledwie fizyka zdoła przyjąć jakiś obraz świata, on natychmiast się rozpada. Okazuje się, że to szczególny przypadek większego paradygmatu. Jedną z pierwszych rzeczy, które opowiedziała mi Andrea Fink, to że na jakimś seminarium w Amherst College słyszała, jak John Bell twierdził, że fizyka kwantowa w swoim założeniu zawiera przesłanki do jej obalenia.
Dobre lata rodziny Svendsenów również okazały się jedynie przejściową harmonią w o wiele większym chaosie.
Ale próbowaliśmy. Jedna z zagadek, które udało nam się rozwiązać, dała odpowiedź na pytanie, jak czworo skrajnych indywidualistów, z których każdy z osobna jest z natury samotnikiem, jest w stanie mieszkać w tym samym
budynku.
Kuchnia i salon stanowią jedno duże pomieszczenie. Nie kłócąc się, potrafiliśmy wybrać meble, zgodziliśmy się na fortepian i białe ściany. Byliśmy też zgodni, że jedyne, co można na nich powiesić, to zdjęcie Andrei Fink.
– Cieszę się, że was widzę.
Thit przerywa ciszę.
Niektórzy uznaliby to za dobrze rokujący początek. Ale nie my. Od czasu przedszkola wołano na nią: cacy-cacy bum! Po miłym wstępie następuje zwykle znacznie mniej miły ciąg dalszy. Tym razem także.
– Przyjechała po mnie policjantka. Miała na imię Irene. Towarzyszyła mi podczas całego lotu. Powiedziała, że Haraldowi grozi 80 lat więzienia; matce – 25, ponieważ mężczyzna jest znanym aktorem Bollywoodu. Powinniśmy dobrze się zastanowić. To ważne. I przestać myśleć o tym, jaką rodziną byliśmy kiedyś. Chodzi o to, jaką się staliśmy. Nawet jeśli to jeszcze nie w pełni do nas dotarło. Mama pożąda młodych mężczyzn.
– Miał dwadzieścia pięć lat – mówię.
– Mogłaś być jego matką.
Milczę. W ściśle biologicznym rozumieniu ma rację.
– Tata lubi młode dziewczyny. Harald lubi pieniądze. A ja… – Wszyscy wstrzymują oddech. – A ja chcę mieć dom nad morzem. I sześć koni pod wierzch. I ludzi do sprzątania.
Oddychamy z ulgą. Z szacunkiem. Mało która szesnastolatka odważy się równie wnikliwie spojrzeć w głąb siebie.
Wyjmuję ciasto z miski. Waga Schmedtlera odważyła mąkę z dokładnością co do jednej stutysięcznej grama. Niewiele gospodyń domowych to potrafi. Woda i oddziaływanie mechaniczne doprowadziły do powstania elastycznych łańcuchów peptydowych.
Blat stołu jest z corianu. Kamień został zmiażdżony, a następnie ponownie sklejony. Jakość materiału to kolejny koan, niemożliwy do rozwiązania fizyczny paradoks: połączenie marmuru, plastiku i porcelany.
Kazałam zaokrąglić krawędzie. Pozwalam, by ciasto, zwisając z blatu, stało się cienkie jak papier. My, fizycy eksperymentalni, nie mamy przed oczami wzorów, my wyczuwamy je palcami.
– Co grałaś, mamo?
Nie odpowiadam.
Cała trójka patrzy na ścianę za mną, na zdjęcie Andrei Fink.
3
Minęło 25 lat od czasu, gdy po raz pierwszy stanęłam twarzą w twarz z Andreą Fink.
Miało to miejsce w dużym audytorium Instytutu H.C. Ørsteda. Andrea Fink rzadko bywała w Danii, a jeszcze rzadziej dawała wykłady. Audytorium mieści 800 osób, a przyszło 2 tysiące. Ludzie stali w przejściach.
Mówiła o geometrii Riemanna. Skończyła i znikła w ułamku sekundy, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Później dowiedziałam się, że zrobiła to, by uniknąć hord ludzi, którzy chcieli wręczyć jej list, uścisnąć dłoń, ucałować kraj jej togi. Czy oderwać od niej guzik, żeby mieć jakąś namacalną pamiątkę.
Chociaż jej już nie było, nikt nie spieszył się opuścić sali. Nikt z słuchaczy nie chciał wracać do domu.
Ale po trzech kwadransach wszyscy zniknęli. Wszyscy z wyjątkiem mnie. Zostałam tam sama. I nagle znów pojawiła się przy tablicy.
Audytorium ma taką akustykę, że dwie osoby, jeśli stoją niezbyt daleko od siebie, mogą rozmawiać szeptem. Kiedy mówiła, nie podnosiła głosu, ale siedząc w ostatnim rzędzie, słyszałam ją czysto i wyraźnie.
– To ty do mnie napisałaś. Przeczytałam twój list. A także rozprawę. Bardzo ciekawa. Niestety, nie przyjmuję
uczniów.
Ruszyła w moją stronę.
– Zwróciłam szczególną uwagę na fragment, w którym piszesz, że najbardziej uszczęśliwia cię świadomość, że istnieją prawa przyrody. Niecodzienne stwierdzenie jak na osiemnastolatkę. Zadałam sobie pytanie: czy dziewczyna, która tak pisze, nie jest po prostu neurotyczką?
– Jest?
Podeszła bliżej. Mówiła, jakby to wszystko dotyczyło kogoś innego.
– Czujesz swoje ciało. To coś, na co zawsze zwracam uwagę. Tego rodzaju głębsze analizy nigdy nie pochodzą tylko z mózgu. Rozumiesz matematykę i fizykę. Jesteś ładna. Więc w czym problem?
– Mężczyźni.
W swoim liście do niej nie pisałam nic o problemach.
– Co z mężczyznami?
– Są krusi. Jak jabłka. Trudno mi zostawić ich w spokoju. A potem powstaje chaos.
Usiadła na krześle przede mną.
– Czego ty naprawdę chcesz?
– Zgłębiać fizykę. Uniwersytet to przedszkole, poczekalnia. Nie chcę siedzieć w poczekalni. Chcę wejść do środka. Ty już tam jesteś. Czuję to. Poczułam to po pierwszej lekturze twoich artykułów. Kiedy miałam dwanaście lat, ktoś pokazał mi tablicę pierwiastków. Zrozumiałam wszystko. To była najszczęśliwsza chwila w moim życiu. Uświadomiłam sobie, że istnieją prawa przyrody. Równoważą chaos. Nie chcę przyglądać się fizyce z zewnątrz. Możesz pomóc ludziom zagłębić się w niej.
Położyła dłoń na moim ręku. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłam jej dotyku. Z czasem zrozumiałam, że jest jej niezbędny. To był nie tylko uprzejmy gest, ale i badanie. Jej palce próbowały się zorientować w moim
systemie.
– Piszesz, że interesuje cię teoria pola. Że masz osobiste doświadczenia w tym względzie. Co masz na myśli?
– Wywołuję szczerość.
– Co to znaczy?
– Kiedy czekam na autobus, już po paru minutach mężczyzna stojący obok zaczyna opowiadać mi o chorobie swojej żony. W autobusie siedząca obok kobieta zwierza mi się z miłości do swojego psa. Chłopcy, którzy wysiadają razem z mną, mówią, że martwią się, że nie zostaną wybrani do drużyny. A potem opowiadają mi o dziewczynach, w których się zakochali.
Andrea Fink rozpięła mankiet mojej koszuli, podwinęła rękaw i odwróciła moją rękę. Dotknęła palcami blizn.
– Zawsze chciałam mieć taką córkę – powiedziała.
Ledwie to zrobiła, zamarła. Zdanie było całkowicie nie na miejscu. Out of place. Podobnie jak moja odpowiedź.
– Zawsze chciałam mieć taką matkę.
Ludzie, którzy doświadczają tego po raz pierwszy, zwykle są przerażeni. Ale nie ona. Nie była szczególnie zszokowana. Raczej niezwykle zaciekawiona.
– Ja tego nie powiedziałam – oświadczyła. – Nie podwinęłam ci też rękawa. To coś we mnie. Coś, czego do końca nie znam.
Spojrzałyśmy na siebie. Kiedy znów się odezwała, mówiła powoli, jakby skanowała samą siebie.
– Mam wrażenie, jakbym spadała. Jakby konwencje, które nadają kształt zwykłym rozmowom, nagle przestały obowiązywać. Masz na to jakieś określenie?
– Tam, gdzie dorastałam, nazywano to efektem Susan.
Opuściła mój rękaw, zapięła mankiet.
– To nie będą zwykłe badania naukowe. Żadnych publikacji. Wszystkie wyniki pozostaną poufne. Pieniądze będą pochodzić ze specjalnej dotacji. Prawdopodobnie nie posłuży to twojej karierze.
– Mam blizny. Będę trudną uczennicą – powiedziałam.
A ona odchyliła głowę do tyłu i się roześmiała. Jej śmiech sprawiał, że wszyscy wokół czuli się szczęśliwi, nawet opustoszałe audytorium.
Wstała.
– Odwiedź mnie w przyszłym tygodniu. Mam trzech synów. Zostaw ich w spokoju.
Spojrzałyśmy sobie w oczy. Wraz z dogłębną szczerością ukazuje się zawsze niejasny jeszcze zarys przyszłości. Może obie, i ona, i ja, przeczuwałyśmy, że nie minie pół roku, a pójdę do łóżka z każdym z jej trzech synów. A w kolejnym roku także z jej mężem.
Może obie wiedziałyśmy, że moce, które zostały wprawione w ruch, sprawią, że będę chciała pochłonąć wszystko, co mogłoby przeszkodzić mi zbliżyć się do niej jeszcze
bardziej.
– Dobrze się zastanów, Susan. A już na pewno nie pal za sobą mostów.
Nic nie odpowiedziałam. Nie musiałam się zastanawiać. Nie miałam już powrotu. I nie dlatego, że mosty zostały już spalone. Tylko dlatego, że straciły swoje znaczenie.
4
Są kobiety, które pięć lat przed zajściem w ciążę wiedzą, że urodzą dwie dziewczynki i chłopca, że dzieci będą chodzić do międzynarodowej szkoły, poznają biegle kilka języków, w 2027 roku zostaną Twarzami Roku, będą studiować prawo, będą miały udane małżeństwa i wstąpią do Rady Etyki.
Ja wiedziałam jedynie, że będę miała dzieci i że będę szykować im posiłki.
I właśnie to teraz zrobiłam.
Jemy w milczeniu. Być może jest to nasz ostatni wspólny posiłek. Ale przecież mamy prawo się nim cieszyć.
Nigdy nie forsowałam na siłę wspólnego zasiadania do stołu. Kiedy bliźnięta były małe i każdy posiłek był dla nich uzupełnieniem paliwa, najlepiej załatwianym w locie, tak żeby nie musiały przerywać zabawy i tracić cennego czasu na lądowanie, czekałam spokojnie i pozwalałam im przychodzić do stołu i odchodzić od niego, kiedy chciały. Miały chyba dziewięć lat, kiedy sytuacja zaczęła się zmieniać.
Wspólnie zauważamy, że sałata ma nieco pikantny smak. Dressing smakuje kwaskowato. Spód pizzy jest tak cienki, że w ogóle nie smakuje chlebem, został jedynie intensywny zbożowy smak włoskiej mąki i nieważka kruchość pod pachnącym stajnią stopionym serem, kwaskowatość, ale i słodycz, i tłusta gorycz oliwek.
Nigdy nikomu się do tego nie przyznam. Ale za każdym razem, kiedy podaję im jedzenie, czuję lekki skurcz macicy. Jak wtedy, gdy karmiłam piersią bliźnięta. Jakbym nadal to robiła: dawała im pierś. I nie tylko dzieciom, ale i temu typowi spod ciemnej gwiazdy, Labanowi Svendsenowi.
To odwieczne uczucie ma w sobie coś prekambryjskiego, miliony lat ewolucji, kiedy to samice ssaków przystawiały swoje potomstwo do piersi i karmiły je.
Za chwilę przestaniemy być rodziną. Ale teraz wciąż jeszcze jesteśmy razem i niezależnie od nieszczęść, które mogą nas spotkać, posiłek jest ważny.
Laban wyciera palce w serwetkę. Zawsze jadaliśmy pizzę palcami, smak nie jest zlokalizowany wyłącznie w ustach i przełyku, ale i w palcach. Po chwili otwiera szarą papierową teczkę i kładzie ją na środku stołu.
Na wierzchu leży czarno-białe zdjęcie. Przedstawia kobietę tuż po sześćdziesiątce. Gęste włosy, mocne, siwe, niemal białe. Frapująco piękna twarz, bardzo skandynawska. Przypomina nordycką boginię przybyłą przed chwilą
z Walhalli.
Gdyby nie ubranie. I biżuteria. Jej nagą szyję okala sznur dużych pereł. Nawet na zdjęciu lśnią blaskiem, który dowodzi, że zostały wydobyte z wielkich muszli na dużej głębokości, gdzie pojęcie imitacji nie istnieje. A ciemny wełniany sweter, który kobieta ma na sobie, układa się jedwabiście, tak jak układa się tylko kaszmir.
Pod zdjęciem jest koperta. Laban podaje mi ją. Sięgam po nóż i ją otwieram. W środku jest złożony arkusz formatu A4. Czytam na głos.
– Magrethe Spliid. Urodzona w 1942 roku. Magister historii, zatrudniona na Wydziale Historii Wojskowości Akademii Obronności od 1964 roku. Od 1970 roku konsultantka NASA. Pobyt w USA w latach 1968–1971. Związana z Yale, z amerykańską uczelnią wojskową, Cornell, i z instytutem naukowym amerykańskich sił powietrznych w Michigan, zajmującym się badaniami konfliktów. Od 1971 roku profesor Akademii Obronności na Wydziale Prognoz Strategicznych i Operacyjnych.
Pod spodem ktoś dopisał dwa zdania dużymi literami, w telegraficznym skrócie.
Dwa ostatnie referaty Komisji Przyszłości Folketingu?
Lista członków komisji?
To wszystko.
Otwieram laptop i szukam w Internecie informacji o Magrethe Spliid. Znajduję jedynie długą listę jej artykułów. I jeszcze cztery krótkie notatki prasowe z okazji jej 50, 60 i 70 urodzin. Magrethe Spliid ma teraz siedemdziesiąt cztery lata. Wygląda na co najmniej piętnaście lat młodszą.
Thit i Harald stają obok mnie. Laban nadal siedzi. Dla niego komputer to rzecz całkowicie niepotrzebna. Nie lubi go dotykać, nie lubi na niego patrzeć. A przede wszystkim jego przewrażliwiony słuch nie znosi dźwięku komputera.
Wstukuję Komisja Przyszłości Folketingu i niczego nie znajduję.
Przynoszę nasz telefon stacjonarny i stawiam go na stole. To chyba jeden z ostatnich takich aparatów w Danii. Na stronie Akademii Obronności podany jest numer telefonu. Wybieram go i włączam tryb głośnomówiący.
– Akademia Obronności.
Głos w słuchawce nie jest głosem radosnej asystentki, tylko starszej sierżant oddziału kobiecego.
– Proszę połączyć mnie z panią Magrethe Spliid.
– W tej chwili jest to niestety niemożliwe. Mogę coś prze-
kazać?
– Nazywam się Susan Svendsen. Wykładam w Instytucie Fizyki Eksperymentalnej. Może mi pani podać numer bezpośredni do pani Spliid?
– Niestety nie.
– A jakiej informacji może mi pani udzielić?
– Mogę podać pani adres e-mail akademii.
– Będę niezwykle zobowiązana.
Jedną z wielkich zalet telefonu stacjonarnego, dla której go zatrzymaliśmy, jest możliwość trzaśnięcia słuchawką. I właśnie to robię.
Laban potrząsa kopertą. Usiłuje coś wysłuchać. Nasłuchując, idzie przez życie. Koperta szeleści. Na stół wypada niewielkie zdjęcie.
Zrobione w przelocie, kolorowe, ma z 50 lat, z czasów, kiedy zdjęcia kolorowe były nowością. Mam wrażenie, że zostało podkolorowane, a teraz wyblakło; lata zrobiły
swoje.
Ale scenka, która została na nim uwieczniona, jest wyraźna. Dwie młode kobiety siedzą na tarasie Cafè A Portas przy Kongens Nytorv. Świeci słońce, przed nimi stoi butelka różowego szampana. Kobiety promienieją i chociaż obiektyw nie objął tłumu wielbicieli, nie ma wątpliwości, że jest tuż poza kadrem i pewnie sięga aż do Lille Kongensgade.
Jedna z kobiet to Magrethe Spliid. Wygląda na dwadzieścia kilka lat. Mniej poważna, o mniejszej sile przebicia niż dzisiaj. Ale uroda taka sama.
Drugiej kobiety w pierwszej chwili nie poznaję. Jednak coś w jej twarzy budzi mój niepokój.
Podnoszę wzrok i napotykam spojrzenia pozostałych. Jest w nich zaskoczenie, że to ona. I że ja jej nie poznałam.
– To babcia – odzywa się Harald. – Pod pełnymi żaglami. I z dopalaczem.
Zbieram talerze.
– Ta kobieta – zaczyna Laban. – Laksmir, dziewczyna, z którą podróżowałem, była tak naprawdę moją uczennicą. W konserwatorium.
Thit posyła mu uśmiech. Z tych, co to przechodzą przez człowieka i zostawiają ślad na ścianie za nim.
– Próbujesz nam powiedzieć, tato, że wasz związek tak naprawdę był przede wszystkim natury muzycznej?
Laban nie odpowiada. Został przyparty do mury. Nie przywykł do takich sytuacji. Jest mężczyzną przekonanym, że cały świat leży u jego stóp.
– Mamo, dlaczego Hegn nie zostawił więcej informacji?
Pytanie zadał Harald. Ceni sobie dokładność. Tak skąpe dane obrażają go.
Przed oczami staje mi Hegn. W więzieniu. W rezydencji. Ciekawość, której nagle nie był w stanie powstrzymać.
– On nas testuje – mówię. – Testuje mnie. Nie wierzy w efekt.
5
Kiedy pierwszy raz przed moimi oczami pojawiła się twarz Labana, była częściowo ukryta za 12 kilogramami świeżo wykopanych ziemniaków, do obierania których zasadziła go Andrea Fink.
Miałam 19 lat i znałam ją od półtora roku. Wówczas jej dom wciąż jeszcze był otwarty i gościnny.
Obiady, na które zapraszała do rezydencji, nie należały do tych, gdzie gość przy wejściu oddaje futro służącemu, zasiada do zastawianego stołu, kładzie adamaszkową serwetę na kolanach i zaczyna się opychać.
Andrea Fink zapraszała gości na wpół do piątej, w przedpokoju wręczała każdemu fartuch i prowadziła do kuchni w piwnicy, gdzie na podłodze stała taczka pełna pobrudzonych ziemią porów, a na stole leżała ćwiartka cielaka ociekająca krwią. A obok 12 kilogramów świeżo wykopanych ziemniaków, które obierał Laban Svendsen.
Nie znajduję słów, którymi można by opisać to, co stało się ze mną, gdy go zobaczyłam.
W pewnym sensie go rozpoznałam, chociaż nigdy wcześniej go nie widziałam.
Zdarza się, że rozpoznanie kogoś nie jest poprzedzone wcześniejszą znajomością. Niekiedy, jak właśnie wówczas, polega to na nieprzyjemnym uczuciu, że padło się ofiarą istniejącej już niewytłumaczalnej poufałości, której źródła nie da się ustalić.
Odwróciłam się i chciałam uciec, ale Andrea Fink stała za mną. Podała mi nóż do obierania ziemniaków i wskazała miejsce za stołem naprzeciwko Labana. Zastawiła na mnie sidła.
Ziemniaki były małe i miały grubą skórę. Pełne czarnych oczek, które patrzyły na mnie bojaźliwie, i które musiałam wydłubywać. W zimnej wodzie nasze ręce zrobiły się czerwone i spierzchły. Staliśmy naprzeciwko siebie i pracowaliśmy, nie zamieniając nawet słowa.
Podeszła do nas młoda dziewczyna, miała może 16 lat. To była jedna z kelnerek, miała na sobie mundurek. Nie należy mylnie osądzać Andrei Fink. To, że goście mieli uczestniczyć w szykowaniu posiłku, nie miało nic wspólnego ze skąpstwem. Zawsze była otoczona służbą. I w laboratorium, i w rezydencji.
Laban odwrócił się do dziewczyny.
– Moja mama popełniła samobójstwo, kiedy miałam osiem lat – powiedziała. – Teraz już rzadko o tym myślę, ale uznałam, że powinnam wam to powiedzieć. Mam do was zaufanie.
Laban przyglądał się jej. Kątem oka widziałam, jak nadciągają inni ludzie. Wiedziałam, co się szykuje, ale wszystko potoczyło się szybciej, niż się tego spodziewałam.
Jakaś starsza kobieta pochyliła się nad Labanem, patrzyła w stronę dziewczyny.
– Przepraszam, mogę coś powiedzieć? – zaczęła. – Właśnie stwierdzono u mnie przepuklinę. Przy piątym kręgu. Nie chcę skończyć na wózku inwalidzkim.
Na moje oko Laban był starszy ode mnie. Nie ulegało wątpliwości, że ma za sobą długie doświadczenie w skupianiu na sobie uwagi. Jednak to, co teraz zaczynało się wokół nas dziać, to było coś innego.
– Czy ból promieniuje do nóg?
Do grupy dołączył znany lekarz, neurolog.
– W moim przypadku tak było, ale zlekceważyłem to. Byłem przecież mężczyzną. Nic nie mogło powstrzymać mnie od ścięcia kilku drzew piłą spalinową. Uszkodziłem sobie nerw. Musiałem zwolnić się ze szpitala. Zrezygnować z profesury.
Mężczyzna pokazał nam, jak kuleje. Jedna, jakby osierocona kończyna zostawała z tyłu przy każdym kroku.
– Takie opowieści napawają mnie strachem! Zawsze bałam się śmierci.
Młoda kobieta, która zajmowała się porami, dała się wciągnąć w wir.
Laban wyglądał, jakby tonął. Chwyciłam go za rękę i zabrałam stamtąd. Wycofywaliśmy się, nie odwracając się plecami do rozmawiających.
Mijaliśmy właśnie spiżarnię. Wciągnęłam go do środka i zamknęłam drzwi. Patrzył na mnie.
– Co się dzieje? Co się stało?
Chciałam stopniowo zapoznać go z prawdą, pedagogicznie, weryfikując każdy etap krok po kroku. Za to między innymi kocham nauki przyrodnicze. Ale nie było na to czasu.
– W pomieszczeniu, jak ta kuchnia, gdzie ludzie przebywają razem, normalnie widoczna jest jedynie niewielka część rzeczywistości. Ale teraz objawiła się cała reszta.
– Dlaczego?
– To jest coś, co dzieje się wokół mnie. Zawsze tak było. Taka się urodziłam. To przekleństwo.
Drzwi się otworzyły. Wszedł kelner, niosąc stos tac. Dostrzegł nas i się zatrzymał.
– Urodził mi się synek – oświadczył. – Wczoraj rano. O szóstej piętnaście. Waży trzy kilogramy i osiemset gramów. Tylko o tym mogę myśleć. Jego matka i ja…
Wycofaliśmy się w stronę drzwi.
– Nigdy nie należy odwracać się plecami – powiedziałam cicho. – Wtedy zaczynają biec.
Wyszliśmy na korytarz i zamknęliśmy za sobą drzwi. Laban uznał, że jesteśmy uratowani, że nam się udało. Ja miałam nadzieję na chociaż chwilę spokoju.
Oboje okazaliśmy się zbyt wielkimi optymistami. Schody na górę blokowała jedwabna suknia, obszerna jak szata mandaryna.
Okazała się zawierać noblistkę z dziedziny chemii, uznaną za spadkobierczynię Brønsteda. Po jej policzkach płynęły łzy. Kiedy próbowaliśmy ją ominąć, chwyciła dłoń Labana. Najwyraźniej mocno, bo zatrzymał się, jakby wszedł w drzwi.
– Wiecie, dlaczego płaczę? Zdradzałam męża. Całymi latami.
Z wyrazu twarzy Labana można było wywnioskować, że na pewno nie z nim. Pot lał się z niego strumieniami. Zimny pot strachu.
Oboje czuliśmy cierpienie kobiety. Na tym polega problem z rzeczywistością. To nie jest trwały związek chemiczny, tylko płynna mieszanka, w dużym procencie składająca się z cierpienia.
Uznałam, że muszę wkroczyć.
– Masz wybór. Albo odejdziesz od niego, albo wszystko mu powiesz. Możesz mi zaufać, zajmuję się mężczyznami od czternastego roku życia.
Mówiąc to, chwyciłam jej nadgarstek i unieruchomiłam go. Uwolniłam Labana, ciągnąc jego rękę w kierunku czubków jej palców, z daleka od przyczepów, w stronę, gdzie uchwyt był najsłabszy.
– Od czternastego roku życia? Czyli od roku? – powiedziała.
Celna riposta. Najwyraźniej noblistów z chemii dobiera się bardzo starannie. Ale mimo to coś chyba do niej dotarło, moje słowa coś w niej poruszyły.
Udało nam się ją ominąć i ruszyliśmy na górę.
– Co zrobiłaś?
– W mojej sytuacji to jedyny sposób, żeby przeżyć – odpowiedziałam. – Stosuję mieszkankę dobrych rad i chwytów oswobadzających.
Między daniem głównym a deserem uświadomiłam sobie, że Laban zapewne jest kompozytorem. Doszłam do tego, gdy w całkowitej ciszy, po której nastąpiła burza oklasków, odegrał jedną ze swoich sonat fortepianowych i zaśpiewał dwie własne pieśni.
Kiedy skończył, podszedł do mnie.
– Jak ci się podobało? – spytał.
Artyści i naukowcy są zwykle zbyt delikatni, żeby zaraz po zejściu ze sceny dopraszać się uznania. Tak więc już wtedy przeczuwałam to, co później się potwierdziło. Laban Svendsen był empirykiem. Z doświadczenia wiedział, że sprawy mogą iść tylko w jednym kierunku: zawsze w dobrym.
– Nie słucham niczego poza muzyką ludową – powie-
działam.
– Grałem tylko dla ciebie.
– Przykro mi. Dla mnie brzmiało to jak pling-plong.
Wstałam.
Zanurkował pod stołem i wyskoczył obok mnie jak diabeł z pudełka.
– Jest coś, o co muszę cię spytać. Masz narzeczonego?
Po chwili dotarło do niego, o co mnie spytał.
Nagle wokół nas pojawiło się mnóstwo ludzi. Jakiś mężczyzna położył dłoń na ramieniu Labana i wychylił się do przodu.
– Miałem 3500 pacjentów w ciągu mojego długiego życia. Mam 72 lata. Moje doświadczenie mówi mi, że…
W oczach Labana pojawiło się przerażenie. Chwycił mnie za rękę.
– To ten efekt, ten, o którym mówiłaś!
Oswobodziłam się z jego uchwytu. Ale kiedy dotarłam do korytarza, nadal stał za mną.
– Dlaczego wychodzisz?
– Mam troje dzieci. Najmłodsze nadal karmię piersią. Obiecałam ich ojcu, że wrócę przed dziesiątą wieczorem.
Andrea Fink stała w drzwiach do pokoju. Laban zagrodził mi drogę.
– Odwiozę cię do domu. Poznam twojego męża. Zaśpiewam maleństwu kołysankę, którą sam skomponowałem.
Pokręciłam głową.
Odsunął się. Po chwili byłam już wolna, sama wśród
nocy.
Była wiosna, mżył deszcz i było ciemno. Zawsze kochałam zmrok. Zbiegłam podjazdem. Ruch i noc dawały mi poczucie, że udało mi się uniknąć prawdziwego niebezpieczeństwa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki