- promocja
- W empik go
Egipt: Haram Halal - ebook
Egipt: Haram Halal - ebook
Polak-muzułmanin, mieszkaniec Aleksandrii Piotr Ibrahim Kalwas opisuje swój Egipt. Współpracujący z "Dużym Formatem" - dodatkiem do "Gazety Wyborczej", reporter odkrywa przed nami to wszystko, co frapuje w Egipcie przyjezdnych, ale nie mają do tego dostępu. Otwiera przed nami świat "haram" i "halal". "Haram" - to zakaz, "halal" - przyzwolenie. Niektóre lakiery do paznokci są dla muzułmanek halal, niektóre haram, ale ciężko się w tym zorientować nawet Egipcjanom. Kalwas pisze zajmująco i ze znawstwem. Często patrzy na Egipt ze swojego ulubionego balkonu, ale to nie znaczy, że ma perspektywę człowieka, który nie jest swój i się wysferzył. Balkon jest bowiem w Egipcie ważnym miejscem rodzinnych i społecznych relacji. To świetna książka dla tych, którzy wyjeżdżają do Egiptu na wakacje, a ci którzy tam nie byli, po tej lekturze zapragną tam zaraz pojechać.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-942777-7-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kończę pisać o brzasku.
Piszę od późnej nocy do świtu. Wtedy jest w miarę cicho, Aleksandria drzemie, bo egipskie miasta nigdy nie zasypiają. Tu jest Południe do kwadratu, mawia Zena.
Od siedmiu lat mieszkam w Egipcie, we wschodniej części Aleksandrii, w Ruszdi, dzielnicy klasy średniej, nad brzegiem Morza Śródziemnego.
Większość miasta leży nad morzem. Z lotu ptaka Aleksandria przypomina gąsienicę: długą na ponad trzydzieści kilometrów i chudą – na zaledwie cztery kilometry w głąb lądu. Gąsienica wije się wzdłuż brzegu. Nad samym morzem ciągnie się Corniche (będę go zapisywać po polsku: Kornisz), wielopasmowy bulwar – błogosławieństwo Aleksandrii. To kręgosłup miasta, główna arteria przelotowa, gdyby nie było Korniszu, ta stara metropolia, pełna wąskich uliczek, nieprzystosowana do ogromnej liczby pojazdów, zadusiłaby się w korkach.
Chociaż i tak się dusi.
Mieszkam tu z żoną i Hasanem, naszym synem. Z balkonu na dziesiątym piętrze widzimy morze: kolorowe łodzie rybaków, nurków wynurzających się z wody z ośmiornicami na harpunach. Czasem widzę skaczące delfiny, ich mokre grzbiety błyszczą w słońcu. Ale dużo częściej obserwuję tragiczne wypadki na Korniszu. Poza tym panorama odrapanych, gnijących od wiecznej wilgoci domów pokrytych fantastyczną pajęczyną kabli i sznurów, a wśród nich, jak muchy złapane w sieć, zardzewiałe anteny satelitarne i powiewające na wietrze pranie.
W kamienicy obok, na ostatnim piętrze, mieszka starszy pan o fizjonomii Hemingwaya. Codziennie, niby od niechcenia-zapomnienia, wychodzi nago na balkon i macha chujem. Sprawdzanie, czy już jest, stało się naszym zwyczajem.
Na parterze naszego domu miała być apteka, ale jest meczet, jak prawie na każdym rogu w Aleksandrii. Są i stare meczety, ale najwięcej jest musalli – czyli takich właśnie domowych meczetów, sal modlitewnych w zaadaptowanych na świątynie parterach i piwnicach apartamentowców.
Na piątym piętrze mieszka Harun, czterdziestoletni brodacz i nasz blokowy muezin. Ma ogromny megafon na balkonie i tubalny głos. Pięć razy dziennie śpiewa z balkonu taki azan, że drżą szyby w oknach, a umarli zrywają się z grobów. W antycznej przeszłości w Ruszdi znajdowały się rozległe cmentarze. Każda budowa wygrzebuje spod ziemi stosy ludzkich kości sprzed wieków, które obfotografowują urzędnicy z Ministerstwa Antyku; w Egipcie jest takie. Harun pierwszy raz śpiewa o czwartej, piątej rano, zależy od pory roku. Echo odbija się od ścian wąskich uliczek i leci nad morze.
Głos Haruna jest głęboki, rozpaczliwie piękny.
Potem nasz blokowy muezin w kapciach zjeżdża windą do meczetu ze śpiącym chłopcem na rękach; to jego synek Omar. Kiedyś w windzie była taśma z Koranem i każdy kurs wiązał się z nabożnym hałasem: nieludzko krzyczące, przesterowane wersety wypełniały klatkę schodową. Potem jacyś synowie szajtana (szatana) wypruli taśmę z windy i wyryli gwoździem: EGIPT SEKULARNY. W odpowiedzi ktoś napisał sprejem na drzwiach: ALLAH RZĄDZI. Takie hasła są tutaj na każdym murze, jak LEGIA PANY albo WISŁA HUJ (!) w Polsce.
Nie, tu nie jest Południe, tutaj jest Egipt. Południe do kwadratu.
Bywają też noce, że nie piszę, tylko godzinami oglądam polskie kroniki filmowe: gomułkowskie fabryki, gierkowskie zjazdy, szarobure ulice, skupy makulatury, przedstawienia teatralne, o których nikt nie pamięta, kłopoty z zaopatrzeniem, grypa w przedszkolach, zimy i lata stulecia, pięciolatki, wczasy pracownicze. Śpię trzy, cztery godziny, a potem budzi mnie azan Haruna, więc wychodzę na to niesamowite, surrealistyczne, arabskie miasto.
W nozdrza uderza intensywny zapach wilgoci. Jeżeli jest lato, a jest przez trzy czwarte roku, to dochodzi do tego jeszcze woń zgniłych glonów, która miesza się ze smrodem walających się wszędzie śmieci i organicznych resztek, co wysypują się z przepełnionych kontenerów; dym z jabłkowej melasy z palonych na balkonach pierwszych tego dnia szisz, koci mocz, kardamonowa kawa, smażone na oleju lukumaty (egipskie pączki). Handlarze owoców i warzyw już pchają swoje wózki, takie same jak na zdjęciach sprzed stu lat, sprzedawcy butli gazowych walą kombinerkami w oferowane na wymianę butle, pani doktorowa, gruba kobieta uderzająco podobna do Gołdy Tencer, zaczyna śpiewać stare egipskie piosenki w domu naprzeciwko.
Zapachy i dźwięki aleksandryjskiego poranka.
Moje codzienne flanerowanie po Aleksandrii, zazwyczaj bez konkretnego celu, ustalam tylko kierunek: dziś wschód, dziś zachód, czasem na południe. Na północy jest morze, po lewej Kreta, po prawej Cypr. Zanim słońce stanie w zenicie i na kilka godzin powali gorącem, można wiele zobaczyć, usłyszeć, poczuć, podsłuchać, nagrać. Zawsze mam w plecaku dyktafon i notes.
Jeszcze nie ma upału, jeszcze da się żyć. Zjeżdżam windą, pozdrawiam grubą żonę ciecia i zagłębiam się w plątaninę uliczek mojej mitycznej, mistycznej, przepięknej i odpychającej Aleksandrii. Wyruszam na łowy.
Codziennie udaję, że jestem tu pierwszy raz. Przed sobą i przed nimi – Egipcjanami.ZABIĆ CZARNEGO PSA
Porośnięty palmami skwerek naprzeciwko Biblioteki Aleksandryjskiej, nad brzegiem morza. Tu odbywa się polowanie na ofiary.
– Czy pan wie, po co pan żyje? – Myśliwi mają ciche głosy, bardzo dobrą angielszczyznę, łagodne uśmiechy i brody średniej długości, bez wąsów.
No, w sumie nic takiego. Polowanie na zagubione dusze zdarza się wszędzie. Małe, trzy-, czteroosobowe grupki młodych ludzi tradycyjnie ubranych w białe galabije, w spodniach za kolana, ale zawsze przed kostki, często z pierścieniem na palcu prawej ręki, ale nigdy złotym (te szczegóły nie są bez znaczenia, są nieodłączną częścią hadisów – Tradycji).
Kręcą się przede wszystkim wśród studentów z pobliskiego uniwersytetu. W rękach religijne ulotki, teczki wypełnione odezwami politycznymi, moralnymi traktatami oraz malutkimi Koranami w kilku językach. Te ostatnie dla cudzoziemców, których w okolicach biblioteki zawsze pełno.
Niektórzy siedzą na ławkach w cieniu palm, z laptopami na kolanach, zatopieni w lekturze albo na czacie. Czasem z głośników komputerów sączą się ciche dźwięki naszidów – religijnych pieśni wykonywanych a cappella, albowiem instrumenty są dziełem szatana. Dyskretni, uprzejmi, spokojni.
To salafici – ludzie Tradycji, ultrakonserwatyści muzułmańscy.
Pokój z tobą
Przebrałem się za turystę. Plecak, w dłoni przewodnik po Egipcie, aparat fotograficzny i trochę bezradne spojrzenie Europejczyka zagubionego w Oriencie. Nie czekałem długo. Spomiędzy palm wyszedł brodaty młodzieniec, zbliżył się cichym krokiem i wyciągnął dłoń. Błysnął pierścień.
– Hi, how are you? – tak, bardzo dobry angielski.
Usiedliśmy na kamiennej ławce. Wyjął torebkę z orzeszkami, butelkę wody i dwa papierowe kubki. To przełamuje bariery, zbliża, uspokaja.
– As-salam alejkum, pokój z tobą – powiedziałem.
– Wa alejkum – odpowiedział uprzejmym, cichym głosem brodaty chłopak. – I z tobą.
Tego się spodziewałem. Tak często odpowiadają salafici kafirom, czyli niewiernym. Nie: wa alejkum as-salam – i z tobą pokój, jak reszta muzułmanów, tylko samo wa alejkum. Nie ma przecież pokoju między nami. To taki muzułmański gryps dla wtajemniczonych.
A więc z tobą niech pozostanie to, czego tak naprawdę mnie życzysz – mówiły uśmiechnięte oczy Ahmada, bo tak miał na imię ten, który mnie złowił.
Wiara nie potrzebuje logiki i racjonalizmu, liczy się tylko iluminacja, powiadał Ibn Tajmijja, teolog muzułmański z przełomu XIII i XIV wieku, ojciec duchowy salafizmu.
Mechanizm odrzucania obcego
Ahmad położył na ławce komórkę i iPada. Komórka co rusz dzwoniła wersetami z Koranu, ale młody kaznodzieja nie odbierał połączeń, rzucał tylko okiem na ekran. Wolnym, kojącym głosem rozprawiał o Bogu, aniołach, prorokach, Dniu Ostatnim. Pytał o moją narodowość, rodzinę, życie. Zapytał o religię.
Okłamałem go. Bałem się, że jeśli powiem mu prawdę, rozpromieniony pobłogosławi mi salamem i pójdzie sobie, szukając lepszego kąska.
– A więc naprawdę w to wierzysz? – pytał szczerze zdumiony.
– Tak, całym sercem.
Rozmawiając, jedliśmy orzeszki i popijaliśmy wodą. Obserwowałem go kątem oka: nabierał jedzenie tylko trzema palcami prawej ręki, pił wodę drobnymi łyczkami, między każdym łykiem biorąc trzy oddechy. Co pewien czas oblizywał palce, każdy trzy razy. Wiedziałem, że póki ja będę jadł, on także nie przerwie, bo tak jest zapisane w starych Księgach.
Sięgnął po kubek z wodą. Nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem, upijając łyk:
– Ahmad, który kubek jest twój, a który mój? Przepraszam, ale chyba mi się pomyliły.
Był skonfundowany. Wylał wodę tak, żebym nie widział. Nie pił już więcej; nie miał zapewne więcej kubków. A z butelki nie chciał, bo salafici nie piją z naczyń z długą szyjką. Nie mógł też ponownie wlać wody do kubka, bo nie był pewny, czy ja z niego nie piłem, w związku z czym naczynie było trefne. Mógł umyć kubek, żeby zmyć moją nieczystość, ale pewnie nie chciał mnie tym urazić. Skazałem go więc w ten upał na pragnienie, chociaż wcale tego nie chciałem.
Chciałem tylko sprawdzić, jak działa religijny mechanizm odrzucania obcego.
Lubisz dziewczyny?
Salafici pojawili się w Egipcie na początku XX wieku wraz z nadziejami na odrodzenie religijne i narodowe Egiptu. To archaiczny prąd myślowy oparty na surowej wykładni islamu pierwszych muzułmanów, zinterpretowanej i usystematyzowanej potem przez ultrakonserwatywnych teologów. Według nich umma, czyli światowa wspólnota muzułmańska, znajduje się od wieków w stanie upadku z powodu odejścia od salafu, czyli „czystego islamu przodków” praktykowanego jakoby przez Proroka Muhammada oraz jego towarzyszy.
„Salaf ” w języku arabskim znaczy „przodkowie”.
Według salafickich uczonych myśl muzułmańska na przestrzeni wieków została wypaczona i skażona bida’a (dosłownie: nowinkami) i wpływami obcych kultur i religii. Teraz należy ją oczyścić i przywrócić do pierwotnego stanu sprzed półtora tysiąca lat. To irracjonalny i antyintelektualny pietyzm muzułmański, oparty na tradycjonalizmie i literalizmie religijnym. I mimo że salafici stanowią zdecydowaną mniejszość wśród światowej populacji muzułmanów, to według danych niemieckiej Federalnej Służby Wywiadowczej salafizm jest najbardziej dynamicznie rozwijającym się ruchem we współczesnym islamie.
– Czy wiesz, po co żyjesz? – pyta mnie Ahmad bardzo dobrą angielszczyzną.
Chciałem go wysłuchać. Jego wizja świata już w niedługiej przyszłości będzie dotyczyć nas wszystkich.
Mówił dużo i szybko. Tembr głosu człowieka nawiedzonego, przekonanego o swoich racjach. Obok kręciły się tabuny studentów i studentek – wymalowanych, w obcisłych ciuchach, za to o włosach prawie zawsze zakrytych chustą, co tylko podkreślało ich seksapil. Kiedy mijały naszą ławkę, oczy Ahmada biegały dookoła głowy.
– Lubisz dziewczyny, Ahmad?
Przerwał kazanie o apokaliptyce i eschatologii i utkwił we mnie zdumiony wzrok. W jego oczach płonął ogień wiary i pożądania. Zaczął się jąkać, uśmiechnął się, poprawił galabiję nerwowym ruchem.
– Jest zakazane w islamie, aby mężczyzna interesował się kobietami, które nie są z nim spowinowacone – podniósł głos. – Kobiety sprowadzają na drogę zła, są większością w piekle – wyrzucał z siebie słowa. – Kiedy kobieta wychodzi sama z domu, szatan, szatan, szatan… – zapowietrzył się – …szatan jest z nią!
– Ale lubisz dziewczyny, prawda?
– Co przez to rozumiesz?
– Masz narzeczoną?
– Nie.
– Jak sobie z tym radzisz?
– Z czym?
– No, z tym – teraz ja wskazałem na chichoczące studentki.
Znowu się zmieszał.
– Chciałem z tobą rozmawiać o religii – był zdenerwowany.
– Mów.
Słodki zapach marihuany
Studenci rozsiedli się na trawniku i przy dźwiękach gitary śpiewali o miłości. Otaczał ich wianuszek dziewczyn w hidżabach.
– Zło czai się wszędzie, Peter. Ale jest szansa, jeszcze nie jest za późno, trzeba się tylko nawrócić.
Parne, wilgotne powietrze; słodki aromat marihuany.
– Czas się zbliża, my friend, Bóg spali niewiernych jak stare liście.
Ktoś powiesił na drzewie flagę z zaciśniętą pięścią – symbolem aktywistów egipskiej rewolucji.
– Dzień Sądu jest blisko.
Salafici egipscy, podobnie jak członkowie Bractwa Muzułmańskiego (największego ugrupowania fundamentalistów w Egipcie), przez dekady działali nielegalnie, prześladowani przez kolejnych dyktatorów. Egipska bezpieka nie zniszczyła ich całkowicie prawdopodobnie tylko dlatego, że byli nieoficjalnie chronieni przez sprzyjające im władze wahhabickiej Arabii Saudyjskiej, u której Egipt był zawsze był na garnuszku.
Arabska wiosna (rewolucje społeczno-polityczne, które wybuchły w krajach arabskich w 2011 roku) pozwoliła im wyjść z podziemia i – mimo że salafici zawsze odżegnywali się od polityki – zaistnieć na politycznej scenie w postaci kilku partii i kilkunastu pomniejszych organizacji społeczno-charytatywnych. Zaistnieć bardzo wyraźnie: na przełomie 2011 i 2012 roku, w pierwszych w historii Egiptu demokratycznych wyborach po obaleniu Mubaraka, partie salafistyczne otrzymały dwadzieścia osiem procent głosów.
Paradoksem jest, że salafici nie uczestniczyli w pierwszej fazie rewolucji, twierdząc, że rewolucja jest haram, zakazana, bo według Tradycji trzeba szanować każdą władzę, a rewolucję wywołał sam Mubarak na polecenie Żydów i Amerykanów, by mieć pretekst do ostatecznego wymordowania salafitów. Takie pojmowanie rzeczywistości politycznej jest na porządku dziennym w Egipcie.
Obsesja spisków.
Porządna dziewczyna jest obrzezana
– Powiedz mi, Ahmad – przerwałem mu transowy słowotok o Grzechu, Błędzie i Upadku – co sądzisz o słowach Nasera asz-Szakira w egipskiej telewizji na temat obrzezania kobiet.
Zamilkł. Znowu wydawał się zaskoczony.
Duża część problemów z fundamentalistami islamskimi polega na tym, że świat nie zna dokładnie ich zasad, praw i wewnętrznych, często niepisanych reguł i grypsów. A oni o tym wiedzą.
Naser asz-Szakir, jeden z liderów salafickiej partii An-Nur (Światło), wezwał niedawno do ponownego zalegalizowania obrzezania kobiet, zakazanego w 2007 roku przez Suzanne Mubarak, żonę obalonego prezydenta.
– Chitan, obrzezanie kobiet, jest częścią sunny proroczej, jest tradycją pierwszych pokoleń – odpowiedział po chwili z dumą.
– A chciałbyś mieć żonę bez łechtaczki?
– Oczywiście. Porządna dziewczyna musi mieć ghisza (błonę dziewiczą), a nie może mieć łechtaczki.
– Ale dlaczego? Oprócz tego, że jest to, jak mówisz, częścią sunny proroczej.
Zamyślił się.
Według statystyk rządowych obrzezanych jest od siedemdziesięciu do siedemdziesięciu pięciu procent Egipcjanek. Nie tylko muzułmanek, Koptowie też praktykują ten obyczaj. Kairska Koalicja przeciwko Obrzezaniu Kobiet, Narodowa Rada Kobiet, aktywiści rewolucji i inne organizacje demokratyczne twierdzą, że obrzezanych jest ponad dziewięćdziesiąt procent wszystkich Egipcjanek! Teologowie kairskiego Al-Azharu, największej uczelni świata muzułmańskiego, oficjalnie potępiają ten proceder, ale imamowie i szajchowie, a także niektórzy księża koptyjscy publicznie zachęcają do obrzezania kobiet. Trudno ustalić, ile tysięcy dziewczynek ginie co roku w męczarniach; na prowincji egipskiej zabieg ten przeprowadza się w warunkach urągających wszelkim zasadom higieny.
– Ahmad – powtórzyłem – naprawdę chciałbyś mieć żonę bez łechtaczki?
– Oczywiście – potwierdził jeszcze raz.
– Ale dlaczego, Ahmad?
– No, żeby… żeby… żeby nie czuła.
– No, wal śmiało, nie bój się, all friends here, sami swoi – mimo woli parsknąłem śmiechem.
– Żeby nie czuła żadnej przyjemności – wyrzucił z siebie i wyraźnie się zarumienił.
– Czułbyś się przez to bezpieczniejszy, tak?
– Tak.
– Przecież i tak byłaby zawsze w domu, jak nie z tobą, to z rodziną.
– Ale czasami… czasami byłaby – nerwowo splatał i prostował dłonie. – Byłaby… byłaby… Mówmy lepiej o Bogu, OK?
Zabić czarnego psa
Porewolucyjny ruch egipskich salafitów można umownie podzielić na tradycjonalistów i modernistów. Mimo różnic w wizji świata, zresztą nieznacznych, tym, co łączy obie grupy, jest posunięty do obsesji kult monoteizmu, dążenie do wprowadzenia szariatu, internacjonalizm muzułmański, który ma być zaczątkiem nowego kalifatu – państwa wszystkich muzułmanów – rozciągającego się od Maroka po Filipiny, a także (co może być zaskoczeniem dla obserwatora z Zachodu) w przypadku wielu salafickich frakcji odżegnywanie się od przemocy religijnej i politycznej, chociaż to ostatnie nie zawsze salafitom wychodzi. Jednak kiedy we wrześniu 2012 roku tłum podpalił ambasadę USA w Kairze, a w Libii zamordował amerykańskiego ambasadora, przedstawiciele największej partii salafickiej An-Nur byli jedynymi, którzy jeszcze tego samego dnia oficjalnie potępili ataki jako niezgodne z islamem.
Do naszej ławki podszedł kot. Ahmad pogrzebał w torbie, wyciągnął zatłuszczony papier i rozwinął przed zwierzęciem. W papierze były kawałki chleba z mięsem. Potem wziął mój pusty już kubek, postawił na ziemi i nalał wody.
Salafici, szczególnie ci z partii An-Nur, nazywają siebie czasami Ahl al-Salam – ludźmi pokoju, odżegnując się od jakiegokolwiek poparcia dla przemocy i terroryzmu. Dżihad w ich mniemaniu jest jedynie środkiem do samodoskonalenia się człowieka. Wielu bliskowschodnich analityków twierdzi, że trzeba mówić o wyraźnym rozróżnieniu pomiędzy fundamentalizmem salafickim a dżihadyzmem, chociaż ten ostatni korzysta obficie z idei salafickich. Tak naprawdę jednak nikt dokładnie nie wie, gdzie kończy się salafizm, a zaczyna terroryzm. Granica jest płynna.
– Pewna kobieta – powiedział, wskazując na jedzące zwierzę – zagłodziła kotkę na śmierć. Po śmierci poszła do piekła.
– Dobrze, a pies? – spytałem.
– Jaki pies?
– Czarny. Przyjrzał mi się uważnie.
– Dużo wiesz.
Według jednej z Tradycji należy dbać o zwierzęta, z wyjątkiem czarnych psów, które są wcieleniem diabła. Powinno się je zabijać bez dotykania, najlepiej kamieniem.
Ultrakonserwatywna interpretacja Koranu i Tradycji przez salafitów jest konsekwentna w swoim radykalizmie tylko wtedy, kiedy służy salafickim interesom.
Salaficcy politycy pomstują na zagraniczną pomoc finansową dla pogrążonego w kryzysie Egiptu, traktując ją jako riba’ (lichwę), ale zgodnie z Tradycją „potrzeba znosi to, co zakazane”, więc zgadzają się łaskawie na pomoc z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Elastyczna Tradycja o „wyższości potrzeby nad zakazem” jest zresztą naczelną zasadą większości salafitów.
Tak, można zabić czarnego psa, ale można go także użyć do pilnowania stada, bo o tym też mówi Tradycja. Poza tym przecież można takiego psa przefarbować, żeby nie był czarny. I to się zdarza.
W telewizji jemeńskiej widziałem kiedyś grupkę młodych salafitów raperów, którzy rapowali bez żadnego podkładu muzycznego (muzykę stworzył szatan). Ich niesamowite próby wypełnienia przestrzeni samą wokalizą przypominały mi najlepsze lata Novi Singers. Nie zjednali jednak sobie publiki.
W związku z tym brodaci artyści postanowili pod wokal podłożyć coś, co by było muzyką, jednocześnie nią nie będąc. Melorecytowali więc o Dniu Sądu do stworzonych na komputerze plam dźwiękowych i muzykopodobnych hałasów (potrzeba znosi to, co zakazane).
Zostali wyśmiani, bo muzyka współczesna nie cieszy się wielkim powodzeniem w tym rejonie świata.
Zbyt wiele pytań jest zakazanych
Najgorszy jest wpływ idei salafickich na zwykłych Egipcjan, często zagubionych w nowej, porewolucyjnej rzeczywistości. Salafizm obiecuje autorytarne, silne i bezpieczne państwo narodowo-teokratyczne, i to pociąga wielu, nawet tych, którzy nie podzielają większości salafickich praw i dogmatów. Dogmatów, które mówią, że złodziejom obcina się rękę, cudzołożników kamienuje, pijaków obija kijami, czarne psy zabija, instrumenty muzyczne rąbie na kawałki, a nastolatkom wycina łechtaczki.
Te prawa, oprócz swojego okrucieństwa, niosą ze sobą też idee antymodernistyczne, antyintelektualne i antyracjonalne, które niestety przyjmują się w znacznej części egipskiego społeczeństwa od wieków pozbawionego porządnej edukacji (trzydzieści procent populacji to analfabeci) i zamkniętego na szeroko rozumianą Inność.
Salaficki lekarz, nierzadko po studiach na Zachodzie, bada kobietę tylko przez ubranie i tylko w obecności członków rodziny pacjentki. Co nie przeszkadza mu czytać najnowszych periodyków medycznych czy wyjeżdżać na szkolenia do USA.
Salaficki właściciel sklepu z perfumami nie sprzeda kobiecie żadnych perfum, bo według Tradycji kobieta może „pachnieć tylko sobą”, aby nie kusić mężczyzn.
Niektórzy salaficcy kaznodzieje zakazują piłki nożnej, ale zezwalają na zapasy. Inni zabraniają i jednego, i drugiego, wyrażając zgodę jedynie na łucznictwo, pływanie i jazdę konną (polo jednak jest już haram, bo pierwsi muzułmanie nie grali przecież w polo).
Zabraniają jedzenia ślimaków, polecając smażoną szarańczę, bo półtora tysiąca lat temu pierwsi muzułmanie jedli ją na pustyni. I to wszystko umieszczają na swoich stronach internetowych i dyskutują o tym dzięki komputerom, satelitom i pozostałym zdobyczom zachodniej techniki komunikacyjnej.
I myliłby się ktoś, kto by myślał, że szeregi salafitów składają się tylko z ludzi prostych i niewykształconych. Jest wśród nich wielu przedstawicieli biznesu, naukowców i członków klasy średniej. Salafizm zdobywa też coraz więcej zwolenników w USA i Europie. Bardzo wielu z nich to konwertyci.
Ahmad zapytał, czy mam dzieci, a na moją twierdzącą odpowiedź wyjął z torby niedużą książeczkę.
– To dla twojego syna.
Spojrzałem na okładkę: Quran stories for kids.
– Tam jest wszystko w prostych słowach, od początku świata aż do historii o Salomonie.
Znowu zadzwoniła jego koraniczna komórka.
– Przepraszam, ale teraz muszę odebrać.
Zacząłem przeglądać książkę. Wydana w Indiach, bardzo ładnie ilustrowana. Ale co uderza, to brak jakiejkolwiek ludzkiej postaci. Pustynne przestrzenie, góry i oazy bez śladu człowieka. Karawany wielbłądów i koni obwieszone bronią, ale bez jeźdźców. Kilka ilustracji przedstawiało budowę Mekki. Ani jednego robotnika, tylko same narzędzia rozrzucone na piasku. Na ostatniej stronie rysunek tronu z podpisem „Salomon na tronie”, ale tron był pusty. Poczułem strach.
– To jest surrealizm, Ahmad – wskazałem na książkę, kiedy chłopak skończył rozmowę.
– Nie rozumiem.
– Tu nie ma ani jednej ludzkiej postaci, ani jednej twarzy. To jest świat bez człowieka.
– Islam zabrania przedstawiania wizerunków żywych istot.
– Ale są zwierzęta.
To go trochę speszyło.
– Poza tym są drzewa, kwiaty, jest piasek i kamienie, woda. To też jest życie czy nie jest?
– Nie powinniśmy o to pytać – powiedział po krótkiej chwili namysłu.
– Dlaczego?
– Tradycja mówi, że zadawanie zbyt wielu pytań jest zakazane.
– W związku z tym – powiedziałem, wstając – pójdę już sobie. Bardzo ci dziękuję za poświęcony mi czas. Wiele się od ciebie nauczyłem.
Podaliśmy sobie ręce.
– Nie jesteś turystą, prawda? – usłyszałem za sobą jego głos.
Odwróciłem się w jego stronę i powiedziałem po arabsku:
– Przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy będziecie musieli stawić czoło nowoczesnemu światu, bardzo nowoczesnemu. Możecie nie dać rady, Ahmad.
– Przyjdzie kiedyś taki dzień – mówił cały czas znakomitym angielskim – kiedy każdy kamień, każde drzewo będzie mówiło: chodź tu, chodź do mnie, o sługo Boga – głos mu drżał, kiedy wypowiadał ten bardzo stary hadis. – Chodź, za mną chowa się Żyd, chodź… – uśmiechnął się, patrząc mi prosto w oczy – …i zabij go.
Z tobą niech pozostanie to, czego tak naprawdę mnie życzysz.