- W empik go
Egzekutor - ebook
Egzekutor - ebook
Niejednoznaczne, kontrowersyjne oblicze polskiego bohaterstwa podczas II wojny światowej. Szczera spowiedź człowieka, który w imię patriotyzmu i walki z okupantem w wieku kilkunastu lat został katem.
Stefan Dąmbski jako 16-letni żołnierz AK został egzekutorem – wykonywał wyroki na polskich kolaborantach, Niemcach, Ukraińcach, a później także na przedstawicielach nowej władzy. Jego spisana pod koniec życia spowiedź wciąż budzi kontrowersje. Z jednej strony jest świadectwem skrajnego poświęcenia dla Ojczyzny, z drugiej – pozbawionym emocji samooskarżeniem mordercy. Stawia pytanie o cenę wojennego bohaterstwa i granice patriotyzmu. Z biegiem lat jej antywojenne przesłanie zyskuje na znaczeniu.
„Zniżyłem lufę i równocześnie pociągnąłem za spust. Byle nie w głowę – pomyślałem – jak ona będzie wyglądać w trumnie. Długa seria... i koniec wszystkiego! Jadzia Pierożanka przestała istnieć... I dlaczego? Było to pytanie, które dręczyło mnie później tygodniami”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65979-85-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedstawiamy świadectwo porażające, prawdziwą, choć niełatwą do przyjęcia opowieść o człowieku, który stając w szeregach Armii Krajowej, odnalazł się w roli ideowego kata. Autor mógłby się przedstawiać jako bohater walki z okupantami, gotów do oddania życia za Ojczyznę, a tu racją jego pisania okazuje się i samooskarżenie, i chęć zakwestionowania bohaterstwa jako takiego. Tytułowy Egzekutor pyta w swym tekście, czy stał się mordercą. Niezależnie jednak od istoty odpowiedzi, sformułowane przesłanie jest bez reszty antywojenne.
Wyblakły nieco, 177-stronicowy wydruk komputerowy – będący jedyną ocalałą formą tego zapisu – trafił do Ośrodka KARTA w roku 2005, przechowany przez Krystynę Dąmbską-Nichols i Aleksandra Dąmbskiego, stryjeczne rodzeństwo Autora. Tekst nie ma zakończenia, przerwany został w pół zdania. Samobójcza śmierć Egzekutora 13 stycznia 1993 w Miami (USA) uniemożliwiła dopełnienie świadectwa. Wydaje się ono jednak całościowe, urwane w samym tylko finale.
To ważne, kim był Stefan Dąmbski w opisanym przez siebie okresie: nastolatkiem. Urodził się 3 grudnia 1925 (w Nosówce na Podkarpaciu). W 1942 roku, gdy wstępował do AK, miał 16 lat. A gdy w lipcu 1945 znalazł się w jednym z pierwszych przerzutów zdekonspirowanych żołnierzy swej kompanii na Zachód – nie miał skończonej dwudziestki. Wspomnienia spisywał w ciągu kilkunastu ostatnich lat życia, jako człowiek w pełni dojrzały, potrafiący już z dystansu spojrzeć na własne doświadczenie.
Powojenne losy Autora – niełatwe. Rodzina rozproszona – matka Stefana (prowadząca majątki w Nosówce i Dylągówce) zmarła już w 1934 roku; ojciec – hrabia Kazimierz Dąmbski nie zajmował się synami, wiosną 1939 wyjechał do Kolumbii, a w latach 1947–52 był redaktorem naczelnym „Nowego Dziennika” w Nowym Jorku. Bracia Stefan i Stanisław, którymi od śmierci matki zajmowała się niezamężna ciotka, rozstali się po wojnie. Stefan, po znalezieniu się w zachodniej strefie okupacyjnej Niemiec, służył w kompanii wartowniczej niedaleko Norymbergi. Stanisław, w związku z ucieczką Stefana z Polski, został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa – po wyjściu z więzienia w 1948 roku zmarł na gruźlicę w wieku 26 lat.
Autor w końcu lat 40. grał zawodowo w piłkę nożną. W roku 1950, z pomocą swego ojca, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych; mieszkał w Chicago, a od roku 1976 w Miami. Nie mógł znaleźć sobie miejsca – podejmował doraźne zajęcia (w transporcie, w handlu) jako pracownik niewykwalifikowany, często zmieniał pracę. Był dwukrotnie żonaty. Jego córka z drugiego małżeństwa mieszka w USA.
W 1975 roku odwiedził Polskę, na Śląsku spotkał się z bratem stryjecznym Aleksandrem, afiszował się wtedy swym amerykańskim dostatkiem, jednocześnie bojąc się w Polsce aresztowania. W latach 70. zaczął też spisywać wspomnienia, co zapewne było procesem powolnym. Kończył je nieuleczalnie chory na raka. W 1993 roku zabił się, strzelając sobie w głowę. Został pochowany w Hyżnem na Podkarpaciu, w rodzinnej kaplicy Jędrzejowiczów – urnę z prochami przywiozła z USA w 1994 roku żona Dąmbskiego; miejscowa społeczność pożegnała go jak bohatera.
Po raz pierwszy obszerne fragmenty Egzekutora ogłosiliśmy na początku 2006 roku w kwartalniku „Karta” 47. Tekst zrobił ogromne wrażenie, zaszokował wielu czytelników, niemogących uwierzyć, że to zapis faktów, a nie autorska kreacja. To świadectwo żołnierza oddziału dywersyjnego AK na Rzeszowszczyźnie, wykonującego wyroki śmierci, wywołało wielkie poruszenie w środowisku Światowego Związku Żołnierzy AK. Dochodziły do nas głosy, z różnych stron kraju, że koła ŚZŻAK organizują na ten temat specjalne dyskusje. Dominowała tonacja: zapis jest prawdziwy, ale w odrodzonej wolnej Polsce nie powinien się ukazywać, bo niszczy pamięć o jej obrońcach.
Kierownictwo ŚZŻAK postanowiło oficjalnie zareagować na tę publikację. Prezes Czesław Cywiński przesłał stanowczą prośbę, aby „Karta” ogłosiła – jako rodzaj sprostowania – list przygotowany w imieniu Związku. To pismo kpt. Mieczysława Skotnickiego „Głoga”, przewodniczącego Koła ŚZŻAK w Tyczynie, nas z kolei wprawiło w zdumienie. List ten wydrukowaliśmy w „Karcie” 49 wraz z odpowiedzią prof. Grzegorza Ostasza, historyka specjalizującego się w tematyce podziemia zbrojnego na Rzeszowszczyźnie. Na końcu książki przedstawiamy listy, które do nas w tej sprawie wtedy dotarły, wraz z rozszerzonym komentarzem prof. Ostasza.
Mieczysław Skotnicki, podważając wiarygodność opisu kilku akcji dywersyjnych z udziałem Egzekutora, doszedł do śmiałej konkluzji, że Dąmbski być może w ogóle nie był żołnierzem tego ani podobnego oddziału. Na te sugestie jednoznacznie zareagował prof. Ostasz, dowodząc, że koncept całościowego zakwestionowania Egzekutora nie może się powieść. Najbardziej nas jednak zaskoczyła podjęta przez kpt. Skotnickiego próba udowodnienia, że Dąmbski to nie aż taki bohater, za jakiego się podaje, gdyż wiele bohaterskich czynów, które sobie przypisał, zostało w istocie dokonanych przez innych żołnierzy podziemia.
To niezrozumienie przekazu wydaje się charakterystyczne. Skuteczne zabijanie wrogów (szczególnie silniejszych) wciąż jest postrzegane jako wyraz najwyższego bohaterstwa okresu II wojny – w ten sposób buduje się etos tamtej walki o polską niepodległość; tak też najczęściej rozumie się dzisiaj celny strzał w stronę okupanta, konfidenta, zdrajcy... A Stefan Dąmbski strzelał wyjątkowo skutecznie. Jednak właśnie on odebranie mu „czynów bohaterskich” przyjąłby jako łaskawe odpuszczenie win. Autor wyraźnie bowiem nie próbuje stawiać sobie pomnika – w wielu miejscach jego zapis staje się po prostu gorzką spowiedzią.
Po co pisał? Najwyraźniej z niezgody na rozpowszechniony obraz wojennego bohaterstwa. Z poczucia winy (co mocno poświadczała jego rodzina), że pozbawił tylu ludzi życia – zazwyczaj na rozkaz, lecz czasem bez wyraźnych poleceń, a bywało, że zupełnie przez przypadek. Mógł pozostać, jak inni, za wygodną fasadą działań heroicznych i poniesionych ofiar, nie ogłaszając swoich wątpliwości. Pisał jednak, w przekonaniu, że wojna musi stać się wreszcie przestrogą, nie zaś – zachętą do bohaterstwa.
W latach 2010 i 2013 podaliśmy w edycji książkowej tekst znacznie pełniejszy niż w „Karcie”, z nielicznymi opuszczeniami; obecnie przedstawiamy wydanie trzecie. Pominęliśmy w książce tylko te fragmenty, które nie dotyczą wprost relacjonowanych działań, są powtórzeniami lub mają charakter zbyt odległych dygresji (skróty zaznaczamy). Chropawy i nieco pospieszny zapis wymagał pracy redaktorskiej, ale całość ma ściśle autorski charakter. Stefan Dąmbski pisał przekonany, iż zostawia świadectwo o historycznym znaczeniu.
Po pierwszym wydaniu książkowym, w 2010 roku, odbyła się w mediach szeroka debata nad przesłaniem Egzekutora – w „Karcie” 66 przedstawiliśmy wybór głosów z tej poruszającej fali. Najważniejsze z nich dodajemy teraz do posłowia, w przeświadczeniu, że akcentują ważne wymiary tego świadectwa. Z czasem zyskuje ono bowiem coraz bardziej uniwersalne znaczenie. W państwie, którego oficjalni przedstawiciele potrafią zachwalać wojenną mobilizację patriotyzmu, spowiedź nastolatka, wysyłanego z bronią, by bez litości zabijał, może pomóc przywrócić proporcje. Warto przypominać: wojna to czyste zło.
Zbigniew Gluza
Marzec 2020WEJŚCIE
Zdaję sobie sprawę, że te wspomnienia prawdopodobnie nigdy nie ukażą się na półkach księgarskich. Już minęło tyle lat, kiedy opuściłem swój kraj rodzinny i zacząłem swoją tułaczkę, po różnych obcych krajach, nie mogąc powrócić do tej Polski, o której wolność kiedyś walczyłem.
Przeżyłem wojnę, ale z moich pierwszych trzystu chłopców, którzy byli ze mną w roku 1942, żyje dziś tylko kilkunastu. Trzech umarło już na wolnej ziemi amerykańskiej, reszta poległa na „polu chwały”, wielu przy moim boku. Tylko dwóch z tych, co polegli, miało ponad dwadzieścia lat.
Czas mija szybko, nie zostało mi już wiele czasu. Co kilka lat spotykam się z weteranami z Armii Krajowej w Chicago. Rozmawiamy szeptem o dawnych czasach. O tych przeżyciach partyzanckich się nie mówi. Nie chce mi się wierzyć, że tak wielka część polskiej historii z II wojny światowej może przepaść bezpowrotnie. Tyle krwi polskiej przelanej, i za co? Ci młodzi ludzie, co umierali codziennie obok mnie – nie mieli rodzin, nie mieli nazwisk, zapominało się o nich już następnego dnia. „Ty dzisiaj, a ja jutro” – mówiło się wtedy.
Mój pseudonim z czasów wojennych to „Żbik I”. Zajmowałem stanowisko dowódcy drużyny, w ciągu czterech lat służby doszedłem do stopnia plutonowego. Należałem do dwóch jednostek AK: w konspiracji należałem do oddziału „Józefa”¹ w Drugiej Placówce Rzeszowskiej, której komenda kwaterowała w Nieborowie; po akcji „Burza” zostałem przeniesiony do kompanii „D14”, czyli 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich AK, wchodzącego w skład zgrupowania oddziałów lwowskich „Warta”. Byłem odznaczony Krzyżem Walecznych, ceniłem to sobie bardzo, głównie dlatego, że ten Krzyż był przyznany tylko czterem chłopcom z naszego oddziału (o Virtuti Militari w Czternastce się nie słyszało).
Posiadam „Stwierdzenie Weryfikacji” No. L. dz. 279/47, wydane przez Samodzielny Referat Likwidacyjny dla spraw żołnierzy Armii Krajowej na terenie amerykańskiej okupacji w Niemczech, podpisane przez kierownika Referatu, majora Kazimierza Piotrowskiego.
Do AK zaciągnął mnie mój dobry przedwojenny znajomy , starszy ode mnie, który miał w konspiracji stopień podporucznika. Nie należał do Czternastki, która w moje tereny rzeszowskie przyszła dużo później, ale do Drugiej Placówki „Józefa”. Miał pseudonim „Stach”. On był moim bezpośrednim dowódcą i „kontaktem”. On odebrał ode mnie przysięgę w małej wiejskiej chacie, przy zapalonej na Biblii świeczce.
Dopiero dwa tygodnie po zaprzysiężeniu spotkałem się po raz pierwszy z naszymi chłopcami z konspiracji. Byłem raczej zawiedziony. Nie nosili broni. Nie przechodzili żadnych ćwiczeń. Ich zadaniem było tylko przenoszenie meldunków. Od tego i ja zacząłem.
Wstąpiwszy w szeregi AK spodziewałem się więcej akcji i emocji, marzyłem o sławie. A tu przez pierwsze trzy miesiące nic się nie dzieje. Co dwa dni wyruszałem z meldunkami, które wybierałem spod jednego kamienia po to, aby je zanieść i włożyć pod kamień, który znajdował się 15 kilometrów dalej.
Mieszkałem wtedy na wsi z bratem i ciotką, zacząłem marzyć o tym, aby wyjść z domu i przenieść się do dywersji. Wiedziałem, że czekają mnie ciężkie warunki w lasach, ale czułem też, że będę tam miał życie urozmaicone i pełne mocnych wrażeń, których tak zawsze szukałem. Powziąć decyzję było łatwo, ale dostać się do dywersji to była inna sprawa. O „Józefie” już słyszałem, ale dostępu do niego nie miałem żadnego ani też nie wiedziałem, gdzie go szukać. Przyszedł mi z pomocą czysty przypadek.
Miałem w tym czasie kolegę Jurka. Chłopak do tańca i do różańca. Ciekawe, że choć sam do AK nie należał, jakoś zawsze akowców sobie za kumpli dobierał. Aż tu bomba wybuchła! Któregoś popołudnia przychodzi do mnie „Stach” i mówi, żebym uważał, co mówię do Jurka, bo się okazało, że co tydzień regularnie widuje się z Gestapo. Prosił mnie, żebym tymczasowo widywał się z Jurkiem jak poprzednio, aż do przyjścia chłopców z dywersji, którzy wykonają likwidację.
Zobaczyłem natychmiast swoją wielką szansę. Powiedziałem „Stachowi”, że mam schowany u siebie pod łóżkiem polski kbk i poprosiłem, żeby mi pozwolił wykończyć Jurka. Mówiłem, że zaproponuję mu polowanie na sarny, na które rzeczywiście po kryjomu polowałem, i sprawa załatwiona. Z początku „Stach” ani słyszeć o tym nie chciał, tłumaczył, że nie mam doświadczenia, że jak Jurek coś wyczuje, to może być duża wsypa, że to „chłopak kuty na cztery nogi”. Po godzinnej perswazji zgodził się na wszystko, choć niechętnie.
Po wyjściu „Stacha” odetchnąłem głęboko. Nie przyszło mi jakoś do głowy, że za parę godzin mam zastrzelić człowieka, że muszę pozbawić życia nie dość, że istotę ludzką, to w dodatku swojego kolegę, z którym niejedną flaszkę samogonu się wypiło. Uważałem to widocznie za rzecz zupełnie normalną, za rzecz, która musi być zrobiona, za spełnienie zwykłego patriotycznego obowiązku. To, że zgłosiłem swoje usługi ochotniczo, nie było ważne.
Na drugi dzień po mojej rozmowie ze „Stachem” przyszedł Jurek. Ciotka poszła na plebanię. Byliśmy sami w mieszkaniu. Jurek, wesoły jak zawsze, opowiadał mi nowiny z ostatnich dwóch dni. Wyciągnąłem z szafy buteleczkę, nalałem do szklanek i uderzyliśmy w gaz.
Gdy porządnie już poweselał, zacząłem się delikatnie przyznawać, niby to po pijanemu, jak bardzo się kocham w myślistwie, że mam nawet w domu ukryty karabinek i jeżeli ma ochotę, to z przyjemnością jeszcze dziś wieczorem go wezmę na rogacze. Zgodził się od razu. Obejrzał mój karabinek z podziwem, pochwalił, że jest tak dobrze utrzymany, jakby dopiero co wyszedł z fabryki. Wypiliśmy na drogę strzemiennego, karabinek wziąłem pod pelerynę i za niecałe pół godziny wkroczyliśmy na pierwszą leśną ścieżkę.
Szedłem pierwszy, z bronią gotową do strzału. Przypomniały mi się teraz ostatnie słowa „Stacha”: „A nie zapomnij przeczytać mu wyroku, niech wie, za co ginie!”. Zacząłem też sobie przypominać słowa tego wyroku: „Z ramienia Rządu Rzeczpospolitej Polskiej i z ramienia Dowództwa AK...”. Bzdura – pomyślałem – akurat mu teraz wyrok do szczęścia potrzebny!
Minęliśmy drugą z kolei leśną polanę. Znałem tu każdy kąt, każde drzewo. Obróciłem się szybko. Jurek szedł dziarskim krokiem, uśmiechnięty. Z tak bliskiej odległości nie musiałem celować. Strzeliłem błyskawicznie spod pachy. Jurek zrobił jeszcze jeden krok do przodu, uśmiech zamarł mu na ustach i bez słowa runął jak kłoda na ziemię.