Egzorcyzmy Anneliese Michel. Historia prawdziwa - ebook
Egzorcyzmy Anneliese Michel. Historia prawdziwa - ebook
Historia najsłynniejszych egzorcyzmów, jakie kiedykolwiek przeprowadzono!
W 1976 roku młoda Niemka Anneliese Michel została poddana serii egzorcyzmów. Problem wydawał się niezwykle poważny. Dziewczyna spożywała węgiel, wkładała głowę do muszli klozetowej, biegała nago po domu, opychała się pająkami i muchami, posługiwała dawnymi językami, a jej twarz potrafiła w sposób odrażający zmienić wygląd…
Obrzędy prowadziło dwóch kapłanów Kościoła Katolickiego, którzy uznali, że Anneliese została opętana przez sześć demonów. W trakcie egzorcyzmów dziewczyna zmarła. Wkrótce potem jej rodzice, a także obaj księża stanęli przed sądem i zostali skazani za zabójstwo w wyniku zaniedbania…
W oparciu o rozmowy z odpowiedzialnymi za egzorcyzmy księżmi, a także rodzicami dziewczyny i jej znajomymi, Felicitas Goodman napisała fascynującą książkę na temat tego, co naprawdę stało się Anneliese Michel. Zgłębiła przy tym pradawną tajemnicę opętania przez demony…
Sprawa Anneliese Michel do dziś budzi wiele wątpliwości, ale i napawa lękiem. Na jej podstawie powstał zarówno film dokumentalny pod tym samym tytułem, jak i film fabularny – Egzorcyzmy Emily Rose.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66481-91-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Latem 1976 roku w wiejskiej społeczności Klingenberg w Bawarii, we współczesnym, dwupiętrowym domu przy Mittlerer Weg, na skutek ciężkiego pobicia i zagłodzenia zmarła uczennica, Anneliese Michel. Miała obrażenia na twarzy, rękach, ramionach i nogach i była przerażająco wychudzona. Lekarz poproszony przez jej ojca o wystawienie aktu zgonu odmówił, ponieważ nie miał pewności, czy śmierć dziewczyny nastąpiła z przyczyn naturalnych. Ksiądz, który tego samego dnia zatelefonował do prokuratury okręgowej w Aschaffenburgu, mówił o opętaniu przez demony i egzorcyzmach. Do wiadomości publicznej wkrótce przedostały się inne szczegóły. Jej lekarze, mówiło się, podejrzewali, że cierpiała na epilepsję. Jednak rodzice dziewczyny uważali, że została opętana przez demony. Na ich prośbę i z oficjalnym pozwoleniem od biskupa Würzburga, dr. Josefa Stangla, dwóch księży przeprowadziło rytuał egzorcyzmu. Odbywał się w całkowitej tajemnicy i trwał wiele miesięcy, aż do zgonu Anneliese. Pomimo ewidentnego pogorszenia się jej stanu fizycznego prawdopodobnie żadna z wtajemniczonych osób nie próbowała nawet sprowadzić dla niej pomocy medycznej, która przypuszczanie pozwoliłaby uratować jej życie.
Niemieckie media szybko podchwyciły tę historię. W Niemczech znano amerykański film Egzorcysta. Opinię publiczną poruszyła także debata, która nastąpiła po tezach opublikowanych przez znanego profesora teologii z Tybingi, Herberta Haaga: „Czy diabeł to symboliczna reprezentacja koncepcji zła, czy może siły demoniczne istnieją obiektywnie?”. Oba te poglądy były szeroko argumentowane. Tymczasem pojawił się autentyczny przypadek, przy którym starły się te dwa, przeciwne punkty widzenia. Kościół katolicki wyraźnie zderzył się z nowoczesną nauką i stanął na stanowisku broniącym obiektywnego istnienia rogatych diabłów i całej reszty tej piekielnej hordy. W tajnych pomieszczeniach, ukrytych za jedwabnymi zasłonami Matki Kościoła, odbyły się magiczne obrzędy, w wyniku których zmarła niewinna, młoda dziewczyna. Pogoni za sensacją nie było końca.
Mimo upływu czasu zainteresowanie tą sprawą nie malało. W sierpniu – niemal dwa miesiące po śmierci Anneliese – Bavarian Radio Service donosiło, że epizod nadal rozpala wyobraźnię. Niewielu ludzi wie, czym właściwie jest egzorcyzm, powiedział komentator, skoro w dwudziestym wieku rzadko udzielano na niego pozwolenia. To znaczy niewielu wiedziało, póki nie wypłynęła sprawa Anneliese Michel. „Wydaje się, że przy jej łóżku odbywały się nie tylko modlitwy mające zwalczyć zło. Księża próbowali raczej magicznego wypędzania demonów w stylu religijnych fanatyków z czasów wczesnego średniowiecza”, ocenił spiker. Księża jednak nie byli czarownikami. Niemiecki Kościół katolicki dobrze by zrobił, idąc za przykładem biskupa Essen i wprowadzając jasne rozróżnienie między magią a religią. Pytany o egzorcyzm biskup twierdził, że nigdy nie udzielił pozwolenia na ten rytuał i nie zrobi tego w przyszłości, ponieważ „Wiara chrześcijańska jest zbyt świętym dobrem i musi być chroniona przed wszelkimi zabobonami”.
Zaledwie tydzień przed tą audycją i wyraźnie bez wiedzy Bavarian Radio Service, ten „zabobon” raz jeszcze uderzająco dowiódł swojej mocy. Mieszkaniec Bretzingen, leżącego nieopodal Klingenbergu, zatelefonował do władz Aschaffenburga. Nie przedstawił się, ale poinformował, że katolicki proboszcz miasteczka, pastor Hermann Heim, puszczał jakieś nagrania przez głośnik w Zum Ross, miejscowej gospodzie. Przypuszczał, że taśmy te zostały nagrane podczas sesji egzorcyzmów z Anneliese Michel. „Wrzaski i gardłowe przekleństwa demonów niemal doprowadziły w Bretzingen do paniki”, powiedział. Prokurator okręgowy nakazał ich konfiskatę jako prawdopodobnych dowodów w sprawie Anneliese Michel. Zarządził także przeszukanie – rzecz niespotykana w przypadku duchownego – mieszkania i rzeczy księdza. Biskup Würzburga, zaskoczony bardzo negatywną reakcją władz i nastrojami społeczeństwa domagającego się polowania na czarownice, zaprzeczył teraz, jakoby udzielił jakiegokolwiek wsparcia temu, co radiowy komentator określił jako „elementy prymitywnej kultury”. Jednak było za późno. Świeccy z całego kraju, z Monachium, Norymbergi, Ludwigshafen, Remscheid, Karlstadt i innych miejsc, pośród nich wielu prawników, złożyli przeciwko niemu pozew.
Po długim i bardzo starannym śledztwie rodzice Anneliese i dwóch księży, którzy przeprowadzali egzorcyzm, zostali oskarżeni o nieumyślne zabójstwo. Proces zaczął się na wiosnę 1978 roku w Sądzie Okręgowym w Aschaffenburgu. Media miały pole do popisu. Bawaria w nagłówkach była opisywana jako „kraina, w której rozlega się wycie demonów”. „Takie nonsensy muszą zostać wykorzenione”, domagano się. Rodziców i księży musi spotkać zasłużona kara. Biskup Stangl ponosił częściowo winę za śmierć tej dziewczyny. Mimo to sąd w Aschaffenburgu ostatecznie oddalił zarzuty przeciwko niemu. Jednak ataki zrobiły swoje. Biskup zrezygnował ze stanowiska, a wkrótce potem miał wylew spowodowany, według jego przyjaciół, żalem, który budziła w nim ta sprawa. Stracił mowę i nie odzyskując jej, zmarł 8 kwietnia 1979 roku.
Surowość wyroków wydanych wobec czworga oskarżonych, znacznie przekraczających to, o co wnioskowała prokuratura, zaskoczyła nawet najgłośniejszych wyrazicieli gniewu społeczeństwa w stosunku do „zaściankowego demonicznego obłędu”. Po części z tego właśnie powodu, a po części ze względu na bardzo fundamentalne kwestie religijne, debata o tym przypadku nie skończyła się po dziś dzień – przeszło rok po procesie. Wyszło wiele książek pryncypialnie traktujących o istnieniu demonów. W pracach tych szeroko cytowano oświadczenie papieża Pawła VI, wygłoszone podczas audiencji generalnej 15 listopada 1972 roku, gdy powiedział między innymi: „Grzech, ze swojej strony, daje mrocznemu, agresywnemu złoczyńcy, Diabłu, możliwość działania w nas i w naszym świecie… Każda osoba, która neguje istnienie tej rzeczywistości umieszcza się poza nawiasem nauczania Biblii i Kościoła”. Jeszcze w styczniu 1979 roku katolicki reporter, Leo Waltermann, przygotował program w radiu Westdeutscher Rundfunk, w którym naświetlił dylemat kościoła katolickiego. Uznał, że znalazł się on pomiędzy tym, co określił jako nonsensowną wiarę w diabła, a tradycyjnym nauczaniem o nim.
W trakcie tej debaty wyraźnie zapomniano o głównej ofierze tego dramatu, o młodej dziewczynie, która straciła życie. Lekarze określili ją jako chorą psychicznie. Sąd pomścił jej śmierć. Co więcej można zrobić?
O wiele więcej, uznałam, gdy przeczytałam o jej przypadku w „Newsweeku” (23 sierpnia 1976). Krótki artykuł pod tytułem Egzorcysta opisywał sprawę dwudziestotrzyletniej, cierpiącej na epilepsję Anneliese Michel, która zmarła w Niemczech podczas egzorcyzmów. Istniały taśmy, na których nagrano „bezładne wrzaski i wściekłe przekleństwa”, przypuszczalnie miotane przez jej demony, pośród których znalazły się takie niesławne postacie, jak Lucyfer, Judasz, Neron i Hitler. Jej rodzice oraz dwóch zaangażowanych w przypadek księży przyjęli diagnozę opętania przez demony, kontynuował „Newsweek”, ale „bardziej liberalni katolicy ją zakwestionowali”. „Opętanie to kwestia wiary, nie fakt empiryczny”, powiedział teolog Ernst Veth, wykładowca Michel na Uniwersytecie w Würzburgu. „Powinni byli wezwać lekarza”.
Moje żywe zainteresowanie wzbudziły szczególnie trzy elementy tej historii. Pierwszym był związek między epilepsją i tym, co ewidentnie było doświadczeniem religijnym. Zachodni obserwatorzy, co wiem doskonale z wczesnej literatury antropologicznej, często opisywali, że „całe plemiona” miały „ataki epileptyczne” podczas obrzędów religijnych. Wydawać się może, że cała populacja mogłaby na rozkaz wpaść w konwulsje padaczkowe, a następnie w stanie ataku grand mal dopełnić skomplikowanych rytuałów. To założenie było absurdalne. Czy z podobnie błędnym przekonaniem mieliśmy do czynienia w tym przypadku?
Drugą kwestią było domniemane „opętanie” przez złe duchy. W przeciwieństwie do tego, co twierdzi cytowany Ernst Veth, „opętanie” to zdecydowanie „fakt empiryczny”, a konkretnie doświadczenie dotyczące milionów ludzi na świecie. W toku mojej pracy dla kościołów apostolskich w tym kraju, w Mexico City i pośród majańskich wieśniaków na Jukatanie, widziałam wielu ludzi, którzy we własnym kontekście religijnym doświadczyli poczucia bycia zawłaszczonymi przez byt z królestwa nadprzyrodzonego, z miejsca, które Carlos Castaneda nazywa „odrębną rzeczywistością”. Niektórych, w ich doświadczeniu, wypełnił Duch Święty, innych Szatan. Charyzmatycy katoliccy w tym kraju mieli coś, co nazywali „mocą uwolnienia” mającą wypędzać „złe duchy”. I członek wydziału opowiedział mi o sesjach egzorcyzmów we Wspólnocie Luterańskiej mieszczącej się w mieście na środkowym zachodzie, do której należał. „Powinnaś usłyszeć, jak demony broniły się przed opuszczeniem swoich ofiar”, powiedział wyraźnie roztrzęsiony, „i jakie sprośności z siebie wyrzucały”.
Trzecim elementem były te taśmy, zapis sesji egzorcyzmów. Przeprowadziłam obszerne badania nad wzorcami mowy jednostek utrzymujących, że zostały opętane; badania te opierały się nie tylko na moim zbiorze taśm w językach angielskim, hiszpańskim i majańskim, lecz także na materiałach z Brazylii, Malezji, Borneo i Afryki. Odkryłam, że niezależnie od języka rodzimego wszyscy ci ludzie mieli kilka bardzo charakterystycznych cech. Czy takie wspólne ogniwa udałoby się znaleźć również na nagraniach niemieckojęzycznych? Ogromnie chciałam to sprawdzić, jednak najpierw trzeba było się zająć innymi projektami i poniekąd zapomniałam o tej sprawie.
Wiosną 1978 roku telewizja nieoczekiwanie znowu wyciągnęła sprawę Anneliese Michel. Okazało się, że trwało śledztwo kryminalne, które doprowadziło do procesu. Czworgu oskarżonym, rodzicom Anneliese i dwóm księżom, którzy przeprowadzali egzorcyzm, postawiono zarzut nieumyślnego zabójstwa i skazano ich na karę więzienia w zawieszeniu oraz poniesienie kosztów sądowych. To była niezwykle interesująca decyzja. Czy faktycznie istniał dowód, że spowodowali jej zgon? Żadna z osób, które widziałam, czy o których czytałam, które doświadczyły „opętania”, nigdy nie zmarła. Czym się różnił ten przypadek?
Napisałam do swojej bratanicy w Niemczech, młodej prawniczki, i poprosiłam o dodatkowe informacje. Artykuły dotyczące tego procesu z niemieckich gazet, jakie mi przysłała, przekonały mnie, że warto tej sprawie przyjrzeć się bliżej. Z materiałów tych wynikało jasno, że rodzice po prostu zrobili to, czego chciała ich córka. Anneliese powiedziała, że nękają ją demony, a jej rodzice, jako wierzący katolicy, wezwali księży. Księża z kolei próbowali jej pomóc, za wiedzą i pozwoleniem swojego biskupa. Jednak cała czwórka nie tylko została skazana przez sąd, lecz także skrytykowana, wyśmiana i potępiona przez opinię publiczną za swoją wiarę w opętanie. Być może sąd nie wezwał żadnego psychiatry, który mógłby coś wiedzieć o tego rodzaju ludzkim zachowaniu. Można było się zwrócić, przykładowo, do profesora Wolfganga Pfeiffera z Akademii Medycznej Uniwersytetu w Münster. W swojej książce o psychiatrii transkulturowej mówi o „opętaniu” jako o jednym z podstawowych ludzkich doświadczeń religijnych. Zamiast tego sąd powołał ekspertów nie z dziedziny psychiatrii transkulturowej, ale klinicznej. Ewidentnie nie mieli świadomości – pożałowania godny rezultat specjalizacji zawodowej – że na całym świecie miliony ludzi regularnie doświadczają „opętania” w kontekście najróżniejszych rytuałów. Być może samą wiarę, a już na pewno przeświadczenie, że obcy byt mógłby przejąć ciało człowieka i przemawiać jego ustami, eksperci owi uznali za dowód szaleństwa. Sąd najwyraźniej był tak przytłoczony oświadczeniami ekspertów wyrażonymi najbardziej skomplikowanym, fachowym językiem, że nie wpadł nawet na to, żeby je porównać. Gdyby członkowie sądu zadali sobie ten trud, bez wątpienia odkryliby, że ich eksperci pod wieloma względami zaprzeczają sobie nawzajem.
Wczesnym latem 1978 roku miałam okazję zatelefonować do profesora Pfeiffera. On również śledził tę sprawę, ale był tak zajęty obowiązkami wykładowcy, że nie miał już czasu się nią zajmować. Czułam jednak, że trzeba coś zrobić dla zaangażowanych w nią ludzi. Zostali nie tylko osądzeni na podstawie opinii klinicznych, które w moim odczuciu nie były adekwatne do sprawy, lecz także pod naciskiem opinii publicznej nawet kościół katolicki się ugiął i ich porzucił. Było mi ich ogromnie żal.
Na moją prośbę bratanica zdobyła dla mnie adres Frau Marianne Thory, jednej z adwokatek. Po sprawdzeniu moich referencji naukowych Frau Thora zdecydowała się ze mną współpracować. W swojej uprzejmości udostępniła mi całą posiadaną dokumentację, w sumie blisko osiemset stron raportów, listów, oświadczeń świadków, zeznań lekarzy Anneliese i psychiatrów wezwanych przez sąd. W skrócie, dzięki całemu dochodzeniu przeprowadzonemu przez sąd znalazłam się w godnej pozazdroszczenia pozycji, ponieważ dostałam gotowe wyniki ogromnej pracy badawczej, obejmujące większość aspektów mających związek z tą sprawą.
W celu oceny skali osobistego zaangażowania różnych uczestników nawiązałam korespondencję z oboma egzorcystami, którzy chętnie odpowiedzieli na moje liczne pytania. Ojciec Renz, który prowadził zdecydowaną większość sesji egzorcyzmów, pożyczył mi swoje nagrania z tych działań. Bazując na tym materiale, napisałam przeszło czterdziestostronicowy „raport mniejszości”, że tak to nazwę. Zaprezentowane tam idee stanowią podstawę części teoretycznej niniejszej książki. Opinia ta krążyła szeroko pośród przyjaciół i osób wspierających obie strony. Frau Thora napisała, że gdyby sąd miał możliwość przeczytania jej, zanim wydał wyrok, oskarżeni nie zostaliby skazani. Jej optymizm nie został wystawiony na próbę. Zachęcała całą czwórkę oskarżonych, by opierając się na nowych argumentach, wnieśli apelację do sprawy, jednak odmówili. Zostali skrzywdzeni tak bardzo, że trudno się dziwić, że nie chcieli się narażać na kolejną rundę ataków ze strony społeczeństwa, niezależnie od ostatecznej decyzji sądu apelacyjnego.
Ta sprawa jest tak złożona, tak dobrze udokumentowana, że byłoby prawdziwą stratą, gdyby nie trafiła do szerszego grona odbiorców w czasach, gdy takie okoliczności budzą wielkie zainteresowanie, ale jednocześnie opierają się na wynikających z niewiedzy spekulacjach. Zatem zapytałam oskarżonych, czy zgodzą się na omówienie jej w książce. Rodzice Anneliese, z którymi skontaktował się ojciec Alt, niespecjalnie chcieli otwierać rany, które ledwie zaczęły się zabliźniać. Jednakże nie sprzeciwiali się, bym cytowała ich słowa z posiadanych przeze mnie dokumentów. Dwaj zaangażowani w sprawę księża byli ogromnie pomocni. Ojciec Renz przysłał mi odpowiednie publikacje, dodatkowe materiały pochodzące z dzienników Anneliese i odpowiedzi na pewne pytania do rodziców. Dostałam od niego fotografie i ścieżkę dźwiękową z programu telewizyjnego o „Fall Klingenberg” – sprawie z Klingenberg, jak obecnie mówi się o niej Niemczech. Jednakże jego najważniejszym wkładem są kompletne kopie wszystkich czterdziestu dwóch kaset, które nagrał podczas sesji egzorcyzmów. Są starannie ponumerowane i opatrzone datami, i zostały nagrane przy użyciu wysokiej jakości sprzętu. Bez nich historia Anneliese byłaby po prostu kolejną straszną opowiastką. Mając je, byłam w stanie przeprowadzić dogłębne badania. Są przypuszczalnie nawet lepsze, niż gdybym sama tam była i nagrywała, ponieważ jakikolwiek zewnętrzny obserwator w pewien sposób „skaziłby” scenę. Tymczasem mamy do czynienia wyłącznie z osobami zaangażowanymi.
Od ojca Alta nadeszły listy, które pisała do niego Anneliese, dodatkowe publikacje, nagrania komentarzy do procesu i inne uwagi, w tym opis wizyty w sanktuarium w San Damiano w północnych Włoszech, dokąd Anneliese pojechała kilka razy. Obaj księża cierpliwe odpowiadali na moje pytania w bogatej korespondencji. Dodatkowo chłopak Anneliese, Peter, oraz jej najmłodsza siostra, Roswitha, podzielili się osobistymi wspomnieniami. Przyjaciele z Niemiec i Austrii przysyłali mi artykuły prasowe. Miałam także nadzieję na informacje od tych psychiatrów, którzy zajmowali się leczeniem Anneliese, doktora Lüthy’ego i doktor Schleip, jednak moje telefony nie były przyjmowane, a listy pozostały bez odpowiedzi.
By uzupełnić ten obraz, w listopadzie 1979 roku pojechałam do Niemiec i miałam możliwość porozmawiać ze wszystkimi głównymi uczestnikami, odwiedzić kościoły, w których bywała Anneliese i zobaczyć jej grób. Jestem ogromnie wdzięczna za współpracę i wspaniałą gościnność, z jakimi się spotkałam.
Na podstawie bogatego materiału byłam w stanie poskładać to, co uważam za wiarygodny obraz życia Anneliese i przebieg egzorcyzmu. Skrupulatnie selekcjonowałam, oceniałam i dopasowywałam do siebie niezliczone strzępki i fragmenty, układając obraz bardziej kompletny niż w czasie, gdy to wszystko się działo, mógł mieć którykolwiek z uczestników wydarzeń. Czasami musiałam nieco rozwinąć opisy, co mogłam zrobić dzięki temu, że znam Niemcy i uczęszczałam na Uniwersytet w Heidelbergu, leżący niedaleko regionu, w którym wszystko to miało miejsce. Jednakże w tej prezentacji nic nie zostało wymyślone. Wydarzenia są opisane tak, jak wynikało to z dokumentacji, sporadycznie rozwinięte o narrację z taśm albo wywiadów. Innymi słowy, wszystko ma swoje oparcie, wszystkie oświadczenia, zaprzeczenia i dwuznaczności odnoszące się do poszczególnych aktorów tego dramatu. Każdorazowe odnoszenie się do źródeł sprawiłoby, że lektura stałaby się nużąca, jednak wzmianki o dokumentacji są częste, a przynajmniej jasno wynikają z kontekstu.
Punkt widzenia narracji jest, w miarę możliwości, zgodny z punktem widzenia uczestników wydarzeń, którzy podzielali pewne, często niewypowiedziane, założenia wobec świata. Do tej tragedii przyczyniło się to, że nie były podzielane przez członków tej samej społeczności. I kompromisy, które próbowali wypracować, doprowadziły do katastrofy.
W ostatnich dwóch rozdziałach podjęłam próbę przedstawienia analizy tego, co się wydarzyło. W tym celu należy wziąć pod uwagę dwa różne aspekty: medyczny i antropologiczny. Z szacunkiem do tego pierwszego przyjęłam rolę reportera śledczego. Nie jest to dziedzina całkiem mi obca. Jako wielojęzyczna tłumaczka naukowa przez wiele lat pracowałam z materiałami medycznymi, zwłaszcza z dziedziny hematologii i biochemii. Podczas studiów doktoranckich zajmowałam się neurofizjologią i psychiatrią. Swoje domniemania sprawdziłam w odnośnej literaturze, wiele rozmawiałam z doradcami z Epilepsy Association, a najbardziej istotne kwestie tej sprawy przedyskutowałam z zaprzyjaźnionym lekarzem. Co do antropologicznej strony tej sprawy występuję z pozycji wykwalifikowanego naukowca z dwunastoletnim doświadczeniem w badaniu tematu transu religijnego. Mając na uwadze to wszystko ostatecznie proponuję inną hipotezę tego, co przydarzyło się Anneliese Michel niż ta, która posłużyła jako podstawa wyroku Sądu, hipotezę alternatywną, która uwzględnia ogólną wiarygodność i prawdziwość doświadczenia opętania.SŁOWO OD AUTORKI
Kluczowe jest datowanie rozmaitych wydarzeń w życiu Anneliese. Nie wszyscy uczestnicy tych wydarzeń byli zgodni, co się działo kiedy, ale zazwyczaj udawało się wyjaśnić rozbieżności na podstawie kontekstu i wielu listów opatrzonych datami, które znalazły się w aktach sądowych. Wszystkie rozmowy uczestników mają całkowite oparcie w aktach, jakkolwiek od czasu do czasu musiałam polegać na aluzjach albo dygresjach, zwłaszcza co do wczesnej części życia Anneliese. Te rozmowy opierają się na przypuszczeniach. Co do dalszej części jej życia wielu świadków służyło parafrazami bądź przywoływało dosłowne stwierdzenia, stąd byłam w stanie zaprezentować dobrą rekonstrukcję tego, co było mówione. Przygotowałam tłumaczenie tej książki na niemiecki, które przed publikacją zostało sprawdzone pod kątem zgodności z faktami przez ojca Alta, ojca Renza i Frau Marianne Thorę. Tam, gdzie było to wykonalne, ich sugestie wprowadziłam zarówno do wydania angielskiego, jak i niemieckiego. Na szczęście akta dotyczące Anneliese były tak wyczerpujące, a materiał zebrany podczas wywiadów przeprowadzonych w Niemczech w listopadzie 1979 roku tak dobry, że konieczne były tylko drobne zmiany.PROLOG
Pierwszą rzeczą w kolekcji dokumentów Frau Thory, adwokatki ojca Alta, jest nagranie wstępnego przesłuchania w biurze prokuratora okręgowego w Aschaffenburgu, siedzibie administracji dystryktu o tej samej nazwie.
Dziś, o wpół do drugiej, odebrałem telefon od ojca Alta. Nie podał swojego adresu. Opisał mi przypadek egzorcyzmu (wypędzenia diabła), który zgodnie z jego słowami przeprowadził na młodej dziewczynie, Anneliese Michel z Klingenbergu. Opisał, że dziewczynę wcześniej, bez sukcesów, leczyli psychiatrzy i neurolodzy z Aschaffenburga, konkretnie dr Siegfried Lüthy, oraz z Würzburga. Opisał symptomy, na jakie cierpiała, oraz sukcesy i niepowodzenia egzorcyzmów. Wspomniał, że w okresach pobudzenia bywało, że nie mogła jeść ani pić, i że coś takiego zdarzyło się również ostatnio. Jednak wszyscy mieli nadzieję, że wkrótce znowu zacznie przyjmować pokarm. Wreszcie wspomniał, że ta dziewczyna zmarła rano.
Gdy koło trzeciej zatelefonowałem do sądu w Klingenbergu, urzędnik powiedział mi, że Josef Michel, ojciec zmarłej dziewczyny, koło pierwszej przyszedł do biura po akt zgonu córki. Powiedział, że znienacka dostała bardzo wysokiej gorączki i niespodziewanie zmarła tego ranka. Gdy został poinformowany, że akt zgonu może wystawić wyłącznie lekarz po oględzinach ciała, powiedział, że w jego domu właśnie jest lekarz. Urzędnik zatelefonował do jego domu i rozmawiał z doktorem Rothem. Czy osoba ta faktycznie była lekarzem, nie wiadomo. Doktor Roth powiedział, że nie ma koniecznych formularzy. Nie przeprowadził żadnego badania pośmiertnego.
Pogrzeb ma się odbyć w sobotę rano.
Podczas rozmowy z lekarzem ogólnym z Klingenbergu, doktorem Martinem Kehlerem, dowiedziałem się, że ten drugi podczas badania pośmiertnego stwierdził, że ciało było bardzo wyniszczone i nadal ciepłe. Na skórze były ślady licznych obrażeń. Nie wystawił aktu zgonu, ponieważ nie mógł zaświadczyć o jego naturalnej przyczynie. Zasugerował przeprowadzenie sekcji.
Powiedział mi również, że po raz ostatni widział dziewczynę w dobrym stanie w październiku 1975 roku. Dwa miesiące temu jej ojciec zatelefonował do niego i poprosił o wizytę domową. Jednak chwilę później ją odwołał.
Zwróciłem się do Instytutu Medycyny Sądowej na Uniwersytecie w Würzburgu o wszczęcie przygotowań do sekcji.
Podpisano w Aschaffenburgu, 1 lipca 1976 r.
Stenger
Prokurator Okręgowy
Koniec ścieżki. Nawet za pośrednictwem relacji prokuratora okręgowego można wyczuć cierpienie ojca Alta, gdy mówi o czymś tak dla prokuratora okręgowego osobliwym i niezwykłym, że musi odpowiedzieć na pytanie: „A czym dokładnie jest egzorcyzm? Och, wypędzeniem diabła, rozumiem…”. Potem, jakby po spóźnionej refleksji, ojciec Alt dodaje, że ta dziewczyna właśnie zmarła. Koniec ścieżki.ROZDZIAŁ PIERWSZY
DZIECIŃSTWO
Anneliese Michel w chwili zgonu miała niecałe dwadzieścia cztery lata. Była dzieckiem stabilnej, skromnej, pracowitej, flegmatycznej rodziny z niemieckiej klasy średniej, bardziej wiejskiej niż miejskiej, przestrzegającej prawa, a w Bawarii, gdzie się urodziła, tradycyjnie katolickiej. Michelowie od stuleci byli rzemieślnikami, wielu było wśród nich budowniczych i murarzy. Ojciec jej ojca miał w Klingenbergu tartak. Podobnie ojciec jej matki, dziadek Fürg, w Leiblfing, małej społeczności w Dolnej Bawarii. Anneliese urodziła się tam 21 września 1952 roku jako drugie dziecko swojej matki. Pierwsza córka, Martha, w wieku ośmiu lat zmarła na chorobę nerek. „Wszyscy kochali małą Marthę”, powtarzała rodzina. „Lubiła się modlić i była radosnym i miłym dzieckiem. »Zmówiłam dziś trzy różańce«, powiedziała wszystkim, gdy wróciła z zabawy z trzema jagniętami, które dostała od ojca”. Obraz tego pobożnego dziecka przypomina malowidła ołtarzowe z bawarskiego baroku.
Gdy Anneliese była mała, często bywała u dziadków w Leiblfing; przez resztę życia zachowała lekki zaśpiew dialektu z wioski swojej matki. Jej matka, Anna Fürg, skończyła trzy klasy gimnazjum, po czym poszła na szkolenie zawodowe – zwyczajowy wybór dziewcząt z jej warstwy społecznej. Tylko najbystrzejsze trafiały do szkoły pielęgniarskiej albo studium zawodowego przygotowującego do roli nauczycielki. To był trwały wzorzec. W kolejnym pokoleniu taki sam kurs obrały dwie z córek Anny. Przed ślubem z Josefem Michelem Anna pracowała w biurze tartaku swojego ojca; oczywiście mieszkała w domu.
Ojciec Anneliese, Josef Michel, gdy miał dziesięć lat został posłany do gimnazjum w Miltenbergu; stało się tak zgodnie z życzeniem jego matki, która widziała w nim przyszłego księdza. Przeznaczenie któregoś dziecka do stanu duchownego było w tej rodzinie tradycją: trzy z jej własnych sióstr było zakonnicami. Chłopiec miał dobre stopnie ze wszystkich przedmiotów poza łaciną, która wówczas była najważniejsza dla przyszłego księdza. Jego matka wreszcie niechętnie zgodziła się na przeniesienie go do szkoły zawodowej, co zapewne nieszczególnie zmartwiło jego ojca. Zawsze chciał, żeby jego „Sepp” przejął rodzinny interes. Uczył się zatem obróbki drewna od mistrza stolarskiego w przedsiębiorstwie swojego ojca. Trzy lata później zdał egzamin czeladniczy i zaczął pracę w tym zawodzie. Jako dwudziestodwulatek trafił do wojska i walczył w drugiej wojnie światowej. Początkowo służył na froncie zachodnim, w Belgii i we Francji, a potem został wysłany do Rosji. W dzienniku Anneliese pod datą 29 października 1975 roku znalazł się niewielki, wzruszający ustęp mówiący o tym jego doświadczeniu.
Święty Józef powiedział mi, że to on widział, jak Papa znalazł w Rosji te buty. Papa często o tym opowiadał, że w Rosji prawie odmroził sobie stopy. Wtedy nagle, w śniegu, znalazł parę wspaniałych, rosyjskich butów.
Pod koniec wojny Josef Michel został pojmany przez Amerykanów. Wypuszczono go w czerwcu 1945. Udał się do Monachium, gdzie w 1946 zapisał się do szkoły budowlanej. Latem 1948 zdał egzamin mistrzowski. Przejął rodzinny interes w Klingenbergu i dwa lata później się ożenił.
Po powrocie z wojny Josef Michel zastał dom swoich rodziców i swoją wioskę praktycznie nietknięte atakami z powietrza, które zniszczyły większe miasta. We wcześniejszych wiekach uważano, że życie w małych społecznościach w czasach wojny jest niebezpieczne. Ze względu na słabsze fortyfikacje niż w miastach znacznie większe było prawdopodobieństwo, że przechodzące armie złupią wioskę, a jej mieszkańców wymordują. W czasie wojny nowoczesnej okazało się, że przynależność do małej społeczności ma swoje zalety. I Klingenberg jest bardzo mały. Zamieszkuje go niespełna trzy tysiące dusz. Umiejscowiony jest w dystrykcie Obernburg w Bawarii, jednym z landów zachodnich Niemiec, nad Menem. Rzeka przebija się tam przez falujące, zalesione wzgórza oddzielające Odenwald i Spessart. Anneliese kochała swoje miasteczko, a obrazek przedstawiający jego strome dachy i domy przycupnięte na zboczach doliny wisiał nad łóżkiem, w którym umarła.
Na zbocza wzgórz pną się nieregularne prostokąty winnic. Ludzie, dla których Klingenberg jest domem od przeszło dwóch tysiącleci, wiedzą, jak robić czerwone wino. Sztuka winiarska dotarła do nich razem z Rzymianami. Tu i tam w murach otaczających pola winorośli widać kamienie ze starożytnych rzymskich domostw. W tawernach Klingenbergu siedzą turyści pragnący skosztować tego wina, a w kościele błogosławieństwo kapłana zmienia je w krew Chrystusa.
Przesmyku między falującymi wzgórzami strzeże zamek. W swoim czasie był domem pomniejszych szlachciców, rycerzy-rabusiów, którzy pobierali myto od łodzi przewożących po Renie ładunki zboża i wina. Dziś dzieci szkolne jeżdżą pociągiem, który łączy Klingenberg z większymi miastami, Miltenbergiem i Aschaffenburgiem, stolicą dystryktu, gdzie Anneliese uczęszczała do szkoły średniej. Dzieci wspinają się na zrujnowane mury zamku, zburzone przez ostrzał jakichś dawno zapomnianych, francuskich żołnierzy. Ceglane blanki zatrzymały armie Ludwika XIV, które pod koniec lat osiemdziesiątych XVII wieku przybyły tu w imieniu Króla Słońce, żądającego tego bogatego w wino Palatynatu. Zostawiły za sobą trupy wieśniaków, powalone drzewa owocowe i wypalone winnice. Zdarzyło się to po raz drugi w tym stuleciu. Dwa pokolenia wcześniej grabieże najemników wojny trzydziestoletniej zostawiły takie same blizny. Tak samo działo się podczas powstań chłopskich sprzed wieku, gdy niespokojni młodzi z Klingenbergu zaatakowali szlachciców w zamku, a gdy zostali pokonani, spotkały ich tortury i ścięcie. Ale z czasem na świat przyszli kolejni synowie, zasadzono nowe winorośle, a uprawy trwały jak wcześniej. W tych wioskach drzemie wielki upór.
Tam, gdzie pięćdziesiąt lat wcześniej senne krowy zerkały przez maleńkie piwniczne okienka i ogrzewały wyższe piętro ciepłem swoich wielkich ciał, dziś stoją wielkie domy winiarzy, stanowiąc centrum popularnej okolicy wypoczynkowej. Na wzgórzach i wzdłuż Menu pojawiły się nowe ulice i nowoczesne budynki. Mieszkają w nich właściciele i pracownicy kopalni gliny. Kopalnie te znajdują się na wzgórzach nieopodal Klingenbergu, podobnie jak mały zakład, w którym produkuje się manometry. Rodzina Anneliese także ma taki dom. Otoczony jest drzewami i krzewami ozdobnymi, a na płocie z tyłu pnie się winorośl. Okna z lewej strony wychodzą na cmentarz, na którym Anneliese została pochowana.
Niektórzy z pracowników przemysłu i handlu w Klingenbergu to nowi przybysze, rozbitkowie, których przyniosły tam zawirowania Wielkiej Wojny. Jednak większość, jak rodzice Anneliese, pochodzi z rodzin założonych przez młodsze dzieci hodowców winorośli, którzy nie dostali w spadku winnic ani pól. Współczesny przemysł stworzył dla nich nowe sposoby życia w ich starym miasteczku.
Jednak nawet przy nowych obszarach zatrudnienia ludzie ci pozostają przywiązani do kultury, która jest częścią tej ziemi tak samo, jak zapach lasu w Spessart lub w Odenwaldzie czy mgła nad Menem. To kultura wspólna dla wszystkich rolników, niezależnie od tego, gdzie orzą czy jak nazywają swoich bogów. Oto jest bóstwo, które swoją łaską opromienia niegodnych grzeszników, tak dalekie, tak wywyższone, że niemal nietykalne. Jednak życie jest ciężkie, a rolnikowi trzeba pomocy sił z „drugiej strony”. Są zatem życzliwi pośrednicy, którzy wysłuchają, ochronią i wstawią się za człowiekiem. Najbardziej z nich wywyższona, w Klingenbergu i całym katolickim świecie, jest Dziewica Maria, najbliższa Bogu, matka Boga. „Święta Mario, zlituj się nad nami”, słychać głos ojca Renza na pierwszej taśmie, którą nagrał podczas sesji egzorcyzmu Anneliese, po tym, jak wezwał osoby Trójcy Świętej. Jednak modlitwa zgromadzonej wokół niej grupy kierowana była także do innych pośredników. „Święty Michale, módl się za nami. Święty Gabrielu, módl się za nami. Wszyscy święci aniołowie i archaniołowie, módlcie się za nami. Janie Chrzcicielu, Patriarchowie, święty Piotrze, święty Pawle, święty Andrzeju, święty Jakubie, święty Tomaszu… módl się za nami, módl się za nami”. Jest ich tak wielu. Od czasu do czasu któryś wypada z kalendarza świętych. Inni nie zostali jeszcze całkowicie potwierdzeni. W Klingenbergu ludzie mają nadzieję, że Barbara Weigand zyska tytuł „błogosławionej”. Anneliese darzyła tę wieśniaczkę ze Spessart, zmarłą przed jej czasami, wielkim uczuciem. Większą część swojego dziewięćdziesięcioośmioletniego życia spędziła na niestrudzonej pracy, w modlitwie i w ekstazie, i spoczęła pod fundamentami przestronnego kościoła w Rück-Schippach, parafii ojca Renza.
Rodzice i siostry Anneliese się modlą, podczas gdy przez jej usta przeklinają wściekłe demony. Demony to upadli aniołowie, którzy nienawidzą Boga i są w stanie wiecznej walki z tymi niebiańskimi wojownikami, którzy pozostali wierni. Ludzie również mają swoją rolę w tym dramacie, część wspiera jedną stronę, część drugą. Dobro zawsze zwycięża, a ci, którzy walczą o dobro, walczą o chwałę. Pozostałych czeka straszliwy los. „Piekło musi być potwornie przerażające”, wzdycha Anneliese w jedynej dłuższej rozmowie z ojcem Ranzem, którą ten nagrał. W szkole w Klingenbergu dzieci uczą się o doktorze Fauście, zgodnie z wczesnymi wersjami tej opowieści błyskotliwym oszuście, który wielokrotnie przejeżdżał przez Würzburg, gdzie Anneliese uczęszczała do college’u. Uczą się, jak zawarł pakt z diabłem, a ten na końcu go zamordował, odrywając mu kończynę po kończynie i rozsmarowując jego mózg po ścianach. Rozmawiają też o kobietach w Klingenbergu, kobietach, które mają złe moce. W mrocznych czasach procesów czarownic było ich tak wiele, że nie mieściły się w wieży św. Pankracego. Obecnie nie są już nazywane czarownicami, ale są zazdrośnicy, którzy potrafią rzucić klątwę i tchnąć w nią życie. Długo po swojej śmierci mogą zatruć niewinną osobę albo odebrać jej rozum, i żaden doktor nie ma na to lekarstwa. W Klingenbergu byli tacy, którzy sądzili, że Anneliese padła ofiarą takiej właśnie klątwy.
No i jest jeszcze Hitler. W Bawarii, gdzie zaczęła się jego droga do władzy, jego plugawa obecność unosi się nad czubkami drzew jak nietoperz o czarnych skrzydłach.
Trójca Święta i Dziewica, pośrednicy i Lucyfer, grzech i odkupienie – to wszystko są oczywiście dogmaty katolickie. Są trwałe. Jednak szczegóły zmieniają się z czasem, a zmiany zarządzone przez Rzym często były przyjmowane niechętnie w wiejskich kościołach. Gdy papież wiele wieków wcześniej nakazał księżom celibat, bawarskie kobiety zostały ze swoimi mężami-kapłanami jeszcze przez ponad pokolenie. Przez całe stulecia w Bawarii istniał opór wobec Rzymu. Gimnazjum w Aschaffenburgu, do którego uczęszczała Anneliese, nosiło imię Reichsfreiherra Karla Teodora von Dalberga, biskupa Konstancji, księcia Aschaffenburga, a później arcybiskupa Regensburga. W swoich kazaniach i pismach walczył o niezależność biskupów niemieckich od władzy papieża. I później w XIX wieku, gdy papieże pogodzili się z liberalnymi poglądami politycznymi, ludzie w Bawarii nie chcieli, by ich księża podążyli za tą decyzją. Logiczne zatem, że w Bawarii reformy wprowadzone podczas Drugiego Soboru Powszechnego nie były zbyt popularne. W jakiś dwuznaczny sposób niektóre z demonów Anneliese były ogromnie liberalne, wychwalając reformy, których Anneliese nienawidziła.
To właśnie w Klingenbergu, tak mocno osadzonym w przeszłości, Josef Michel zaczął wypełniać zadania ojca rodziny. Dobrze odnalazł się w tej roli. Nie było trudno się tego nauczyć: widział, jak odgrywali ją mężczyźni z pokolenia jego ojca. W Klingenbergu nie było wyłomu w tej tradycji. Anna całkowicie powierzyła mu podejmowanie decyzji, czy to dużych, czy małych. Był głową rodziny tak, jak był głową rodzinnego interesu. Zaspokajał wszystkie ich potrzeby i wymagał posłuszeństwa, był jednak również ogromnie opiekuńczy, był tarczą osłaniającą swoich najbliższych przed światem. Jakkolwiek często bywał szorstki i niecierpliwy, to dziewczęta czuły jego żarliwą miłość. Głos Anneliese łagodniał, gdy opowiadała ojcu Renzowi w nagranej rozmowie, jak „papa” beszta ją, gdy nie je. „Wiesz, wcale nie jesteś gruba”, mówił.
Po Anneliese Anna urodziła jeszcze trzy córki, Gertrudę Marię (1954), Barbarę (1956) i Roswithę Christine, jej ostatnie dziecko (1957). Trzy młodsze córki były silne i zdrowe, ale Anneliese zapadała na wszelkie choroby wieku dziecięcego. Gdy była zupełnie mała, złapała odrę, a w wieku czterech czy pięciu lat świnkę i szkarlatynę. Widząc to delikatne dziecko, nauczycielka uznała, że jest za małe jak na swój wiek i doradziła rodzicom, by zatrzymali córkę w domu na kolejny rok. Przez jakiś czas uczęszczała do przedszkola, ale to nie był szczęśliwy okres; bardziej agresywne dzieci ciągle ją popychały.
Anna często czuła się winna tego, że Anneliese jest tak mało odporna. Gdy dorosły często choruje, to zawsze pojawia się podejrzenie, że po prostu chce uniknąć pracy. Ale gdy chorowite jest dziecko, cóż, to po prostu pech, a kto wie, dlaczego pech się komukolwiek przydarza? „Gdy byłam z nią w ciąży, ciągle byłam osłabiona”, mówiła sąsiadkom, gdy czekała na zważenie funta cukru czy mąki – i kiszonej kapusty do tego pojemnika, proszę – w sklepie spożywczym za rogiem. „Wiecie, jak to było, wszyscy byliśmy tacy głodni. Nawet po wojnie, cały ten głód. Nic dziwnego, że kobieta czuła się słaba, no i drugie dziecko po wojnie. Po prostu niewiele mogła ode mnie dostać”. Kobiety wiedziały. W Klingenbergu nie było tak źle, jak w większych miastach, ale wszystkie znały to uczucie. Niektóre pamiętały, jak chodziło się do Spessart na jagody, i że poszycie było całkowicie wyczyszczone z chrustu na ogień pod kuchnią, z grzybów i orzeszków bukowych. Ale nadal czasami był jakiś inny powód, że kobieta miała chore dziecko. Może chodziło o jakąś zazdrość.
Przy pierwszej komunii Anneliese nadal była szczuplejsza od innych dzieci, w swojej pięknej, białej, koronkowej sukience, z welonem na głowie, mała oblubienica Chrystusa trzymająca wysoką świecę. Jednak wydawało się, że wyrosła ze swoich problemów zdrowotnych i do czasu, gdy w 1965 rouku poszła do Gimnazjum Dalberga w Aschaffenburgu nawiązała przyjaźnie z kolegami z klasy. Fajnie było co rano wsiadać do pociągu, cisnąć się w wąskim przedziale z innymi dziećmi, które chodziły tam do szkoły, i patrzeć na krajobraz przemykający za oknami wagonu. Poza tym teraz Oma (babcia Fürg) musiała pomagać w opiece nad jej trzema ruchliwymi siostrami, i to również była mile witana zmiana. „Była jak my wszyscy”, powiedziała w sądzie jej przyjaciółka z klasy gimnazjalnej, Maria Burdich. „Była wesołą dziewczynką, brała udział w zwyczajnych szkolnych żartach i psotach”. Josef Michel w liście do mnie wspominał ją w taki sam sposób.
Gdy Anneliese i jej siostry podrosły, często w niedzielę wsiadaliśmy do samochodu i jechaliśmy na wycieczkę, a dziewczynki śpiewały z całego serca. Wszystkie miały dobry słuch, grały na różnych instrumentach i uwielbiały razem śpiewać. To zawsze był bardzo miły, bardzo szczęśliwy czas. Zwłaszcza Anneliese aż promieniowała radością.
Anneliese grała na akordeonie oraz, tak jak oczekiwano od dziewcząt z dobrych rodzin, brała lekcje gry na fortepianie. Do tego pilnie się uczyła. „Nie waż się przynosić słabych stopni”, powiedziała jej matka ze swoją zwyczajową surowością. „Nauka dobrze ci idzie, a twój ojciec i ja chcemy to zobaczyć na twoim świadectwie”. Tak mówili wszyscy rodzice, a Anneliese bardzo wzięła to sobie do serca. Przez jakiś czas w nowej szkole było jej ciężko, ale wreszcie się wdrożyła, nawet w łacinę, którą szczególnie polubiła. „Brała do ręki zegarek i z oszałamiającą prędkością powtarzała łacińskie słownictwo”, przypomina sobie Anna w jednej z notatek, które dla mnie sporządziła.
Anna często mówiła o dobrych ocenach Anneliese. „Jest taka dobra, pewnie któregoś dnia zostanie nauczycielką”, mogła mówić do żony rzeźnika, która wpadła do biura na piętrze domu Michelów, żeby zapłacić za jakieś deski, które kupił jej mąż. „To rodzinne”, mogła odpowiedzieć żona rzeźnika. „Tylko popatrz na siebie, panującą nad całą księgowością”. I być może Bäuerin, żona winiarza z pobliskiej wioski, która czekała na rachunek za nowe treliaże, przysłuchiwała się tej rozmowie z lekką zazdrością. Można było mieć trzy krowy w obórce, kilka płodnych winnic, wielkie beczki czerwonego wina w sadzie, a nawet jedno czy dwa pola, ale mieć dziecko, które miało zostać nauczycielem, to było coś wielkiego. Jej Hans nie dostał się do szkoły średniej. I nawet w szkole zawodowej, w której obecnie się uczył, nauczyciel ciągle był z niego niezadowolony. „Jesteś dobry tylko z religii, ale z arytmetyki noga z ciebie”, mawiał nauczyciel, a pozostali chłopcy się śmiali. Jeśli Anneliese Michel naprawdę zostałaby nauczycielką i przyszła z wizytą, jej Hans czułby się zaszczycony. Podniósłby się z kuchennego krzesła i podsunął jej krzesło z poduszką na siedzisku, a jej opinia liczyłaby się dla niego bardziej niż opinie jego rodziców. Westchnęła cicho do siebie, gdy Frau Michel na maszynie wypisywała rachunek. Nietrudno było dostrzec, że mama Anneliese miała ambicje. Wszyscy w Klingenbergu wiedzieli, że kupiła do domu nowe dywany. Po drodze na górę widziała, że nawet na szklanych drzwiach wewnętrznych są zasłony, cieniutkie, a na nich ciężkie, w kwiaty. W kuchni pracowała służąca, a jej córki miały na piętrze własne pokoje. Nie tak, jak u wielu ludzi, gdzie córki spały na kanapie w salonie, póki nie wyszły za mąż i się nie wyprowadziły. Takiej rodzinie łatwo było mieć córkę, która zostałaby nauczycielką.
Josef Michel, siedząc przy Stammtisch, „swoim” stoliku w tawernie Winterstübchen przy Bergwerkstrasse, gdzie wypijał jedno wieczorne „klingenbergskie czerwone” z przyjaciółmi, ludźmi zamożnymi, jak właściciel drugiego tartaku, może mistrz rzeźnicki, mistrz szewski i ten czy inny mechanik z fabryki mierników, także mówił o stopniach Anneliese. „Jest taka dobra, że pozwolę jej uczyć się na nauczycielkę”, powiadał. Przyjaciele zgadzali się z nim. Dobrze było mieć w rodzinie wykształconą osobę, nawet jeśli to tylko dziewczyna. Takie dziewczęta wychodziły za lepszych mężczyzn. Poza tym Michelowie już byli w tej klasie. Był ten ich kuzyn w Mömbris, gdzie Anneliese czasami jeździła w czasie letnich wakacji. Josef Michel często o nim wspominał. On był nauczycielem. „Sepp, mam nadzieję, że wiesz, jakie kosztowne jest posłanie dziecka do Pädagogische Hochschule, studium dla nauczycieli”, ktoś rzucał uwagę. „To aż w Würzburgu, a potem jeszcze drogie dormitorium…” „Koszty nie mają znaczenia”, odpowiadał Josef Michel. Mężczyźni kiwali głowami. Opłacało się mieć tartak ze sklepem przy nim, chociaż Sepp nigdy nie mówił o swoich dochodach, tylko o tym, jak on i jego rodzina zawsze ciężko pracowali, codziennie, od świtu do nocy.
„Ale”, stwierdzał ktoś przy stoliku, „pozwolić córce jechać do dużego miasta to jednak ryzyko”. Josef Michel zdawał sobie z tego sprawę i czasami się tym martwił, choć wszystko to było kwestią odległej przyszłości, skoro Anneliese miała dopiero czternaście lat, a najmłodsza Roswitha chodziła do szkoły podstawowej. „Moje córki są dobrymi dziewczętami”, chełpił się, „bardzo dobrymi dziewczętami!” Huknął pięścią w stół, aż podskoczyły kieliszki z winem i biało-niebieskie serwetki. „A skoro są dobrymi dziewczętami w domu, to w mieście też będą”. Przez chwilę kontynuował ten temat, a przyjaciele mu na to pozwolili, wiedząc, że to człowiek, który woli raczej mówić niż słuchać. Poza tym tak naprawdę nie było tu nic do powiedzenia. Sepp wychowywał swoje córki tak, żeby dorastając, przed nikim nie rozkładały nóg, jak współczesne miastowe dziewczyny. Był surowy, to na pewno. Ale jak inaczej mógłby je chronić? Poza tym nikt nie słyszał, żeby jego córki skarżyły się na to, w jaki sposób są traktowane w domu. W niedziele, a czasem nawet w tygodniu, chodziły z rodzicami do kościoła. W domu wszyscy wspólnie zmawiali różaniec. Ale miały także rozsądne rozrywki, uczęszczały na zajęcia sportowe do miejscowego klubu. Z dziewczętami Michelów wszystko było w porządku.
Anna nie była do końca zadowolona z tego, że jej córki uprawiały sport. I to, że miały lekcje tańca z chłopcami, budziło w niej jeszcze większą niechęć. Nigdy nie wiadomo, do czego może dojść, gdy dziewczęta i chłopcy przebywają razem. Gdy sama była dziewczyną, wiele razy słyszała napomnienie: honor dziewczyny jest jak białe prześcieradło; widać każdą plamę. Chciała, żeby jej córki, wstępując do łoża małżeńskiego, były czyste, dziewicze jak Dziewica Maria. Księża przy spowiedzi zawsze pytali o takie rzeczy. Musicie słuchać swojego księdza, bo jest strażnikiem waszych dusz. Udało jej się utrzymać Anneliese z dala od tańców, argumentując: „Jesteś zbyt delikatna, nie możesz się przemęczać. Jeśli nie będziesz uważać, znowu się rozchorujesz”. Ale Anneliese była jej najstarszą. Mając w tej chwili tyle pracy w biurze, nie miała wystarczająco dużo czasu dla młodsze, mniej siły, żeby opierać się ich naleganiom. „Ale wszyscy inni mają lekcje tańca”. Poza tym Anneliese zawsze brała ich stronę.
Zdarzało się, że siostry zastawały Anneliese, jak płacze w swoim pokoju, bo znowu nie dostała pozwolenia, żeby pójść na tańce. „Wszystkie dziewczęta w moim wieku mogą”, chlipała. „W końcu mam prawie piętnaście lat”. „Nie płacz”, pocieszała ją Gertruda. „Zobacz, mama nie pozwala naszej trójce nawet pójść w odwiedziny do przyjaciółek”. „Wiem dlaczego”, odezwała się Barbara. „Dlatego, że mama myśli, że dostaniemy do czytania te grzeszne książki, przed którymi zawsze nas ostrzega. Założę się, że Anneliese też taką ma”. Potem wszystkie ze śmiechem przewracały się na nią. „Dalej, Anneliese, pokaż!” Ale ona tylko wzruszała ramionami i groziła, że wyrzuci je ze swojego pokoju. Roswitha widząc, że siostra znowu zaczyna płakać, miała inny pomysł. „Mama żadnej z nas nie pozwala chodzić do przyjaciółek, nawet Anneliese, bo przyjaciółki mają braci”. „Hej”, znowu śmiały się wszystkie i poszturchiwały Anneliese, bo wiedziały, że ich starsza siostra ma chłopca. „Zakochałaś się”, drażniła się z nią Roswitha. „Przyznaj się, i tak już wiemy. Co z nim? Ma dobrą pracę? Jego rodzice mają pieniądze?” To rozśmieszyło nawet Anneliese, bo Roswitha miała dryg do naśladowania połajanek ich matki. Pieszczotliwie pociągnęła siostrzyczkę za włosy i zarumieniła się. Kilka lat później opowiedziała psychoterapeucie o tym chłopcu, i jaka była z nim szczęśliwa, ale nie znamy jego nazwiska.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Barbara Weigand (1845–1943) – niemiecka wizjonerka i mistyczka, tercjarka franciszkańska. Objawiali się jej Matka Boża i Michał Archanioł. Jej objawienia maryjne zostały uznane za prawdziwe. Jej proces beatyfikacyjny rozpoczął się w 1975 roku.
Freiherr (z niem. wolny pan) – najniższy i jeden z najstarszych niemieckich tytułów arystokratycznych odpowiadający baronowi, niższy od grafa (hrabiego). Nadawany przez cesarza jako Reichsfreiherr. Napoleon zrównał tytuł Freiherra z baronem w 1806 wraz ze zniesieniem I Rzeszy.