- promocja
- W empik go
Eksmitowani - ebook
Eksmitowani - ebook
Reportaż uhonorowany w 2017 roku Nagrodą Pulitzera.
Dotąd rozmowy o biedzie skupiały się na bezrobociu, pomocy społecznej i przepełnionych więzieniach. Matthew Desmond, socjolog Uniwersytetu Harvarda, postanowił uzupełnić ten obraz o problemy mieszkaniowe tych, którzy wydają na czynsz prawie całą pensję, a czasem więcej, przez co wpadają w spiralę długów. Tętniące życiem i wrażliwością opisy ukazują jeden z najbardziej pierwotnych lęków – przed brakiem bezpieczeństwa.
Eksmitowani to niemal powieściowy, intymny portret ośmiu rodzin, które sięgnęły dna. Aby lepiej je poznać, Desmond zamieszkał na ponad rok w Milwaukee na osiedlu przyczep kempingowych, a później w schronisku w centrum miasta. Przesiadywał na salach sądowych, pomagał w przeprowadzkach, pomieszkiwał w pustostanach. Kłócił się, chodził do kościoła, opiekował się dziećmi. Był świadkiem rozmów z właścicielami mieszkań i widział zarówno niezwykłe akty dobroci, jak i straszliwą znieczulicę.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66335-17-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niniejsza książka to literatura faktu. Do większości opisanych w niej wydarzeń doszło między majem 2008 a grudniem 2009 roku. O ile nie jest zaznaczone w przypisie, osobiście byłem świadkiem wszystkich zdarzeń z tego okresu. Wszelkie cytowane wypowiedzi pochodzą z zapisów dyktafonu cyfrowego lub zostały zaczerpnięte z dokumentów urzędowych. Nazwiska lokatorów, ich dzieci, krewnych, jak również właścicieli lokali i osób przez nich zatrudnianych zostały zmienione, by zapewnić im prywatność.Prolog
Zimne miasto
Jori i jego kuzyn wygłupiali się, rzucali śnieżkami w przejeżdżające samochody. Auta jadące Szóstą Ulicą w dzielnicy Near South Side w Milwaukee mijały ciąg przysadzistych bliźniaczych domów, w tym ten na narożniku, gdzie mieszkał Jori. Te kierujące się na północ zmierzały w stronę bazyliki pod wezwaniem Świętego Jozafata – kopuła wieńcząca świątynię kojarzyła się Joriemu z gigantycznym przepychaczem do zlewów. Był styczeń roku 2008, miasto doświadczało właśnie najbardziej śnieżnej zimy odnotowanej w lokalnych dziejach. Od czasu do czasu któryś samochód zjeżdżał z Szóstej w Arthur Avenue, pomiędzy zwały odgarniętego śniegu, i wtedy właśnie chłopcy brali go na muszkę. Jori ulepił twardą śnieżkę, cisnął. Samochód zatrzymał się z szarpnięciem, ze środka wyskoczył jakiś mężczyzna. Chłopcy wpadli do domu i zamknęli się w mieszkaniu Joriego, jego matki Arleen i młodszego brata Jafarisa. Zamek w drzwiach był tandetny, tamten wyłamał go kilkoma mocnymi kopniakami. Odszedł jednak, nie robiąc nic więcej. Kiedy o wyłamanych drzwiach dowiedział się właściciel mieszkania, postanowił eksmitować Arleen i jej synów. Mieszkali tam osiem miesięcy.
Dzień, w którym Arleen razem z chłopcami miała opuścić mieszkanie, był zimny. Gdyby jednak zwlekała dłużej, właściciel wezwałby szeryfa, a ten zjawiłby się z bronią, ekipą tragarzy w glanach i złożonym nakazem sądowym, stanowiącym, że to już nie jest jej mieszkanie. Dostałaby dwie opcje do wyboru: wywózka albo wystawka. „Wywózka” oznaczałaby spakowanie jej dobytku do kontenera na ciągniku siodłowym, który odstawiłby następnie ten ładunek do gwarantowanego magazynu. Mogłaby potem odebrać stamtąd rzeczy po zapłaceniu trzystu pięćdziesięciu dolarów. Arleen nie miała trzystu pięćdziesięciu dolarów, musiałaby więc wybrać „wystawkę”, czyli patrzenie, jak tragarze zwalają wszystkie jej dobra na chodnik. Jej materace. Duży telewizor. Jej egzemplarz poradnika o dyscyplinowaniu dzieci. Jej fajny stół obiadowy ze szklanym blatem i koronkowym obrusem, który pasował do niego po prostu idealnie. Sztuczne kwiaty doniczkowe. Biblie. Mięso z zamrażarki. Zasłonę prysznicową. Aparat na astmę Jafarisa.
Arleen zabrała synów – Jori miał trzynaście lat, a Jafaris pięć – do schroniska dla bezdomnych, na które wszyscy mówili Zajazd, tak że można było powiedzieć dzieciom: „Dziś na noc jedziemy do Zajazdu”, jakby to był motel. W sumie ten piętrowy otynkowany budynek całkiem przypominał motel, tyle że wszędzie były znaki Armii Zbawienia. Arleen pozostała w owym schronisku na sto dwadzieścia łóżek aż do kwietnia, kiedy znalazła sobie dom na rogu Dziewiętnastej i Hampton, w zamieszkanej przeważnie przez czarnych centralnej dzielnicy North Side, niedaleko miejsca, w którym się wychowała. Miał on grube obramowania okien i drzwi, kiedyś pomalowany był na ciemny odcień khaki, ale przez lata farba tak spłowiała i poodpryskiwała, że teraz prześwitywały gołe deski i można było pomyśleć, że to malowanie maskujące. Kiedyś ktoś zaczął przemalowywać dom po prostu na biało, ale odechciało mu się w pół ruchu wałkiem i większość ścian pozostała nieodnowiona. Często nie docierała tam woda i Jori musiał wiaderkiem wybierać zawartość toalety. Arleen była jednak zachwycona przestronnym domostwem, oddzielonym od innych. „Cicho tam było – wspominała. – No i za cały dom tylko pięćset dwadzieścia pięć, a to dwie sypialnie na piętrze i dwie na parterze. To była moja ulubiona chata”.
Po paru tygodniach miasto uznało ulubioną chatę Arleen za „nienadającą się do zasiedlenia”, przeprowadzono eksmisję, drzwi i okna zabito zielonymi deskami, a właściciela domu ukarano grzywną. Arleen zabrała Joriego i Jafarisa do ponurego bloku mieszkalnego głębiej w getcie, przy Atkinson Avenue – jak się wkrótce dowiedziała, gnieździli się tam handlarze narkotykami. Bała się o synów, szczególnie o Joriego o wątłych ramionach, skórze barwy owoców orzesznika i cudnym uśmiechu, zawsze chętnego z każdym porozmawiać.
Arleen przetrzymała przy Atkinson cztery letnie miesiące, po czym przeprowadziła się na parter bliźniaka na rogu Trzynastej Ulicy i Keefe, półtora kilometra dalej. Razem z chłopcami przeniosła tam wszystkie rzeczy. Wstrzymując oddech, sprawdziła włączniki i uśmiechnęła się z ulgą, kiedy zapaliło się światło. Przez jakiś czas mogła ciągnąć prąd na cudze konto. W szybie okna w salonie ziała dziura wielkości pięści, drzwi frontowe trzeba było blokować paskudną drewnianą deską opuszczaną w metalowe klamry, wykładzina była lepka od brudu i wydeptana. Kuchnia była jednak przestronna, a salon jasny. Arleen wetknęła w dziurę w szybie kawałek materiału, powiesiła zasłony barwy kości słoniowej.
Czynsz wynosił pięćset pięćdziesiąt dolarów miesięcznie plus opłaty, standardowa stawka w roku 2008 za trzypokojowe mieszkanie w jednym z najgorszych sąsiedztw czwartego na liście najuboższych miast Stanów Zjednoczonych. Arleen nie mogła znaleźć sobie niczego tańszego, w każdym razie nie licząc lokali nienadających się do zasiedlenia, a ze względu na dzieci mało który właściciel zechciałby wynająć jej coś o mniejszym metrażu. Czynsz stanowił osiemdziesiąt osiem procent jej comiesięcznego zasiłku w kwocie sześciuset dwudziestu ośmiu dolarów. Może jakoś się uda. Może wytrzymają tu przynajmniej przez zimę, póki wiosną, ulubioną porą roku Arleen, spod zamarzniętej ziemi nie wybiją krokusy i tulipany.
Rozległo się pukanie do drzwi. Z wizytą przyszła właścicielka domu Sherrena Tarver. Sherrena, czarnoskóra, z włosami upiętymi w kok i świeżo zrobionymi paznokciami, była objuczona żywnością. Wydała czterdzieści dolarów z własnych pieniędzy, resztę dobrała w banku żywności. Wiedziała, że Arleen się to przyda.
Lokatorka podziękowała jej i zamknęła drzwi. Zaczynało się niezgorzej.
Nawet w najnędzniejszych dzielnicach amerykańskich miast eksmisje należały niegdyś do rzadkości. Powodowały zbiegowiska. W czasie Wielkiego Kryzysu wybuchały zamieszki eksmisyjne, choć liczba ubogich rodzin, które w kolejnych latach stawały w obliczu eksmisji, stanowiła ledwie ułamek obecnej. Autor artykułu w nowojorskim „Timesie”, opisujący opór społeczności wobec eksmisji trzech rodzin w Bronksie w lutym 1932 roku, zauważył: „Zapewne z powodu mrozu zebrało się zaledwie tysiąc osób”^(). Czasami sąsiedzi otwarcie przeciwstawiali się urzędnikom sądowym, obsiadając meble eksmitowanych rodzin, by uniemożliwić ich wyniesienie, czy wbrew nakazowi sędziego wnosząc ich dobytek z powrotem. Sami policjanci sądowi również mieli rozterki w sprawie eksmisji. Nie po to nosili odznaki i broń.
W obecnych czasach funkcjonują regularne jednostki policji przydzielane wyłącznie do dokonywania eksmisji i zajęć komorniczych. Istnieją firmy przeprowadzkowe specjalizujące się w eksmisjach, a ich pracownicy mają huk pracy od rana do wieczora w każdy dzień roboczy. Setki firm specjalizujących się w wyławianiu informacji sprzedają właścicielom mieszkań raporty umożliwiające selekcję lokatorów, wyszczególniające dotychczasowe eksmisje i pozwy sądowe^(). Dziś wydziały sądowe zajmujące się sprawami lokatorskimi pękają w szwach, przez co asesorzy muszą prowadzić postępowania na korytarzach czy w zaimprowizowanych biurach, gdzie powciskano stare biurka i niedomykające się szafki na akta – a lokatorzy najczęściej w ogóle nie zjawiają się na rozprawach. Rodziny o niskich dochodach oswoiły się już z pomrukiem silników ciężarówek firm przeprowadzkowych, z pukaniem do drzwi o świcie, z widokiem dobytku wystawionego na chodnik.
W budżetach rodzinnych dało się zauważyć stagnację dochodów albo i ich spadek, natomiast koszty wynajmu mieszkań radykalnie wzrosły. Obecnie większość ubogich rodzin wynajmujących lokale w Stanach wydaje na to ponad połowę dochodów, a przynajmniej co czwarta na dach nad głową i światło musi poświęcić ponad siedemdziesiąt procent dochodów^(). Co roku miliony Amerykanów lądują na bruku, ponieważ nie stać ich na opłacenie czynszu. W Milwaukee, mieście, w którym mieszkania wynajmuje niespełna sto pięć tysięcy gospodarstw domowych, właściciele domów corocznie dokonują eksmisji około szesnastu tysięcy dorosłych i dzieci. To szesnaście rodzin dziennie pozbawianych dachu nad głową mocą wyroku sądowego. Właściciele domów mają jednak inne sposoby, szybsze i tańsze, na pozbycie się lokatorów niż zdobycie wyroku sędziego. Niektórzy płacą lokatorom paręset dolarów, byle wynieśli się przed końcem tygodnia. Inni zdejmują z zawiasów frontowe drzwi. Niemal połowa wymuszonych przesiedleń, które dotykają rodzin wynajmujących mieszkania w Milwaukee, to „nieformalne eksmisje”, zajścia w szarej strefie prawa. Jeśli zliczyć wszelkiego rodzaju wymuszone zmiany miejsca zamieszkania – eksmisje formalne i nieformalne, odbieranie domów właścicielom przez banki, uznanie budynku za niezdatny do zamieszkania – okaże się, że między rokiem 2009 a 2011 więcej niż co ósmy najemca w Milwaukee doświadczył przymusowej przeprowadzki^().
Milwaukee nie jest bynajmniej wyjątkowe pod względem eksmisji. Te wskaźniki wyglądają podobnie w Kansas City, Cleveland, Chicago czy innych miastach. W roku 2013 co ósma uboga rodzina wynajmująca mieszkanie w USA nie była w stanie opłacić całości czynszu, podobna była też liczba tych, którzy przypuszczali, że wkrótce mogą doświadczyć eksmisji^(). Niniejsza książka opowiada o tym, co dzieje się w Milwaukee, ale ta historia jest znana w każdym zakątku Stanów.
W Eksmitowanych podążamy śladami ośmiu rodzin – czarnych i białych, z dziećmi i bez – wciągniętych w tryby procedur eksmisyjnych. Do wysiedleń dochodzi w różnych dzielnicach, a proces ten dotyczy nie tylko właścicieli mieszkań i lokatorów, lecz także ich krewnych i przyjaciół, kochanków obecnych i byłych, sędziów, prawników, handlarzy narkotykami i członków rad parafialnych. Eksmisje pociągają za sobą dotkliwe długofalowe skutki. Utrata dachu nad głową kieruje rodziny do schronisk, opuszczonych domów, na ulicę. Przywabia depresję i choroby, wymusza na rodzinach przeprowadzki w upokarzające warunki w niebezpiecznych sąsiedztwach, rozbija społeczności i krzywdzi dzieci. Eksmisja obnaża słabości ludzi, ich desperację, ale też ich pomysłowość i ikrę.
Coraz mniej rodzin może sobie pozwolić na utrzymanie mieszkania. To jedna z najbardziej dojmujących i pilnych kwestii, przed którymi stoi dziś Ameryka, a oswojenie się z tym, jak szeroki i głęboki to problem, zmienia nasze postrzeganie ubóstwa. Od dziesięcioleci skupialiśmy się tu głównie na pracy, wsparciu publicznym, opiece rodzicielskiej i masowości uwięzień. Nikt nie zaprzecza, że to ważne zagadnienia, ale pomijano jeszcze jedno, i to elementarne. Nie dostrzegaliśmy w pełni, do jakiego stopnia w powstawaniu ubóstwa ważna jest sprawa mieszkania. Nie każdy, kto mieszka w niespokojnym sąsiedztwie, jest powiązany z członkami gangów, funkcjonariuszami policji, robotnikami, pracownikami społecznymi czy wreszcie duchownymi. Niemal każdy jednak ma kogoś, komu musi płacić za mieszkanie.1
W branży posiadania miasta
Zanim miasto uległo zimie, chłodnej i szarej jak klucz francuski, zanim Arleen nakłoniła Sherrenę Tarver, by ta pozwoliła wprowadzić się jej z chłopakami do bliźniaka przy Trzynastej, getto tętniło życiem. Był początek września, Milwaukee cieszyło się ciepłym babim latem. Z samochodowych głośników na ulice wylewała się muzyka, dzieciaki bawiły się na chodnikach czy handlowały butelkami z wodą przy wjeździe na obwodnicę. Z foteli na werandach starsze panie oglądały roześmianych czarnych chłopaków o nagich torsach, niespiesznie zmierzających na boisko pograć w kosza.
Sherrena krążyła po North Side z opuszczonym oknem, słuchając R&B. Większość miejscowych przedstawicieli klasy średniej omijała tę dzielnicę obwodnicą. Właściciele domów jeździli tamtejszymi uliczkami, z reguły nie w saabach czy audi, ale w „inkasentach czynszu” – mieli takie pordzewiałe furgonetki czy pick-upy, z których ciekł olej, a w których zawsze znalazłoby się przedłużacze, drabiny, może i nabity pistolet, wihajstry do przepychania rur odpływowych, skrzynki z narzędziami, gaz pieprzowy w sprayu, gwoździownice i inne niezbędne przedmioty. Karminowego camaro Sherrena z reguły zostawiała pod domem, a do lokatorów wyjeżdżała beżowo-brązowym chevroletem suburbanem rocznik 1993, z dwudziestodwucalowymi felgami. Suburban był własnością Quentina, męża Sherreny, jej wspólnika w interesach i zarządcy nieruchomości. Odpalało się go na śrubokręt.
Niektórzy biali mieszkańcy Milwaukee wciąż jeszcze, jak w latach sześćdziesiątych, nazywali North Side „reaktorem”, a jeśli w ogóle się tam zapuszczali, widzieli kolejne ulice obstawione ledwo trzymającymi pion piętrowymi domami, płowiejące murale, przedszkola czynne całą dobę, osiedlowe sklepy z tabliczkami głoszącymi „Przyjmujemy talony WIC”^(). Milwaukee było niegdyś jedenastym co do wielkości miastem w Stanach, ale liczba jego ludności spadła w roku 1960 z siedmiuset czterdziestu do niespełna sześciuset tysięcy. I to widać. North Side usiana była opuszczonymi budynkami i zarośniętymi parcelami, gdzie niegdyś stały domy. Przy przeciętnej uliczce w tej okolicy znalazłoby się parę domów jednorodzinnych należących do starszych ludzi, którzy wciąż doglądali swoich ogródków i wywieszali flagi w gwiazdy i pasy, a do tego wiele bliźniaków czy budynków czterorodzinnych, z których obłaziła farba, a zasłony w oknach były zrobione z prześcieradeł, gdzie mieszkania wynajmowały rodziny walczące o utrzymanie się na powierzchni, i wreszcie puste parcele oraz porzucone domy z drzwiami i oknami zaślepionymi dyktą.
Sherrena widziała to wszystko, ale dostrzegała też co innego. Jak wszyscy zaprawieni w bojach właściciele domów, wiedziała, do kogo należy ten czy inny dom wielorodzinny, kościół, bar, kawałek ulicy. Znała rozmaite niewygody życia w poszczególnych okolicach, ich odcienie i nastroje – wiedziała, które kwartały się dymią, gdzie narkotyki przesiąkły już na wylot, a które były spokojne i ciche. Znała cenniki w getcie, wiedziała, jak zarobić na nieruchomości, która dla nieuświadomionych wyglądała na bezwartościową.
Sherrena, drobna kobieta o kasztanowej karnacji, miała na sobie lekką czerwono-niebieską kurtkę, która pasowała do jej spodni i noszonej na bakier czapeczki NBA. Lubiła się śmiać, rżeć z szeroko otwartymi ustami, czasem aż łapiąc rozmówcę za ramię, jakby chroniąc się przed upadkiem. Kiedy jednak skręciła z North Avenue, w drodze na spotkanie z lokatorami mieszkającymi nieopodal narożnika ulic Osiemnastej i Wright, zdjęła nogę z gazu i westchnęła ciężko. Eksmisje to regularne zdarzenia w tej branży, ale Lamar był beznogi. Sherrenie wcale się nie paliło do eksmitowania kaleki bez nóg.
Kiedy Lamar po raz pierwszy zaczął zalegać z czynszem, Sherrena nie sięgnęła z automatu po powiadomienie o eksmisji, nie zbyła tematu banałem o tym, że biznes jest biznes. Wahała się, łamała.
– Nie będzie mi z tym łatwo – wyznała w końcu Quentinowi, kiedy sprawy nie dało się dłużej odwlekać. – Też o tym wiesz, co nie? – Zmarszczyła brwi.
Quentin zachował milczenie, dał żonie się wygadać.
– To jedyne uczciwe wyjście – zaczęła po kilku chwilach cichego namysłu. – Żal mi jego dzieciaków. Lamar mieszka tam z tymi chłopakami... Uwielbiam tego faceta. Ale uwielbieniem rachunków nie popłacę.
A Sherrena miała do zapłacenia mnóstwo rachunków: raty kredytów hipotecznych, opłaty za wodę, za utrzymanie nieruchomości, podatki gruntowe. Czasami znikąd spadały na nią większe wydatki – a to gdzieś popsuł się piec, a to miasto przysłało niespodziewaną fakturę – i do pierwszego właściwie nie miała grosza przy duszy.
– Nie stać nas na czekanie – stwierdził Quentin. – My czekamy na jego wpłatę, a tu rośnie podatek. Rośnie rata kredytu.
W tym biznesie nie ma miejsca na litość. Jeśli najemca nie zapłaci należnych pięciuset dolarów, znaczy to, że właściciel domu jest pięć stów w plecy. Gdy dochodzi do takiej sytuacji, właściciele domów kupionych na kredyt sięgają do oszczędności albo dochodów z innych źródeł, żeby uniknąć otrzymania z banku wypowiedzenia umowy kredytowej. Nie ma tu też eufemizmów: „redukcja kadr” czy „strata kwartalna”. Właściciele domów odczuwają zyski i straty bezpośrednio, marnotrawstwo i zniszczenia oglądają z bliska. Weterani tej branży lubią wspominać swoją pierwszą dużą stratę, inicjację w bólu: kiedy lokatorka zerwie podwieszany sufit, zrobi zdjęcia i wmówi sędziemu, że to wina właściciela budynku; kiedy eksmitowane małżeństwo przed opuszczeniem mieszkania zatka odpływy w zlewach skarpetkami i odkręci wodę na ful. Tutaj albo człowiek wyrabiał sobie grubą skórę, albo szybko kończył.
Sherrena potwierdzająco pokiwała głową i mruknęła, niemal do siebie:
– No, chyba muszę przestać współczuć tym ludziom, bo mnie jakoś nikt nie współczuje. Co spojrzę, firmy od kredytu wciąż chcą swoje pieniądze.
Sherrena i Quentin poznali się całe lata temu, na Fond du Lac Avenue. Quentin zatrzymał się obok niej, kiedy stała na czerwonym. Uśmiechała się fantastycznie, muzykę w samochodzie miała puszczoną na cały regulator. Zagadnął ją, żeby zjechała na pobocze. Ona pamięta, że jechał wtedy daytoną, on upiera się, że regalem. „No przecież nikogo bym nie zagadywał z daytony”, mawia Quentin, udając oburzenie. Miał fajnie zadbane dłonie, dobrą sylwetkę, ale nie mięśniaka, a do tego kręcone włosy i dużo biżuterii: gruby łańcuch, jeszcze grubszą bransoletkę, sygnety. Sherrena stwierdziła, że typ wygląda trochę jak diler, ale i tak dała mu prawdziwy numer. Wydzwaniał do niej przez trzy miesiące, nim pozwoliła się wyciągnąć na lody. Potem zeszło im jeszcze sześć lat, zanim się pobrali.
Gdy Quentin zagadał Sherrenę na światłach, pracowała jako nauczycielka klas początkowych. Mówiła także jak nauczycielka, do nieznajomych zwracała się per „słonko”, dawała matczyne porady albo karciła, potrafiła powiedzieć: „Już ty wiesz, że zaraz natrę ci uszu”. Jeśli zauważała, że ktoś przestawał jej słuchać, trącała go w łokieć czy udo, żeby znów zwrócić na siebie uwagę.
Cztery lata po poznaniu Quentina cieszył ją kierunek, w którym rozwijał się ich związek, ale w pracy zaczęła się nudzić. Po ośmiu latach pracy przy tablicy rzuciła robotę i otworzyła punkt przedszkolny. Tyle że „zamknęli mi go za jakiś techniczny drobiażdżek”, wspomina. Wróciła więc do szkoły. Kiedy jej syn z wcześniejszego związku zaczął stawać dęba, postanowiła go uczyć w domu, spróbowała też szczęścia z nieruchomościami. Gdy ktoś pytał ją: „Czemu nieruchomości?”, w odpowiedzi serwowała coś o „długoterminowych zwrotach” czy że „inwestycja w dom to najlepsza z możliwych lokat kapitału”. Kryło się w tym jednak coś więcej. Sherrena ma w sobie coś takiego, co mają i inni właściciele mieszkań na wynajem: niezłomną wiarę, że poradzi sobie sama, bez zabezpieczenia w postaci etatu w szkole czy firmie, bez kontraktu, emerytury, związków zawodowych. Dogadała się ze wszechświatem: może ruszać w pustkę, własną zawziętością i inteligencją dorobi się porządnego życia.
Sherrena kupiła sobie dom w 1999 roku, kiedy ceny były niskie. Po paru latach, korzystając z boomu na nieruchomości, zaciągnęła kredyt refinansowy i wyjęła na hipotekę dwadzieścia jeden tysięcy. Pół roku później powtórzyła ten zabieg, wyciągając kolejne dwanaście tysięcy. Za te pieniądze kupiła pierwszą posiadłość na wynajem – dwumieszkaniowego bliźniaka w getcie, gdzie domy były najtańsze. Na dalsze zakupy było ją stać dzięki zyskom z czynszu, kredytom refinansowym i prywatnym inwestorom w sektorze nieruchomości, oferującym pożyczki na wysoki procent.
Sherrena przekonała się, że wśród najemców było nieco rodzin z klasy wyższej i średniej, chętnych wynająć lokum, bo takie mieli preferencje albo okoliczności ich do tego zmusiły, trochę młodych i ludzi wędrujących za pracą, jak też lwia część miejskiej biedoty, tych, którzy nie mieli szans ani na samodzielne nabycie domu, ani na lokal komunalny^(). Właściciele nieruchomości działali w różnych sąsiedztwach, z reguły jednak kupowali budynki w jednej okolicy. W podzielonym rasowo mieście oznaczało to, że koncentrowali się na wynajmie dla określonego typu ludzi: białych albo czarnych, biednych rodzin albo studentów uniwersytetu^(). Sherrena postanowiła wyspecjalizować się w wynajmowaniu lokali czarnej biedocie.
Cztery lata później była już właścicielką trzydziestu sześciu mieszkań, wyłącznie w getcie, zaczęła wozić ze sobą dwa telefony komórkowe z zapasowymi bateriami, czytała „Forbesa”, wynajmowała biura, umawiała się na spotkania od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem. Quentin zrezygnował ze swojej posady, zaczął pracować dla Sherreny jako zarządca nieruchomości, jak również kupować domy na własne konto. Sherrena uruchomiła firmę zajmującą się naprawą zdolności kredytowych i drugą, inwestycyjną. Kupiła dwa minibusy po piętnaście miejsc każdy i rozkręciła spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością o nazwie Prisoner Connections (Połączenia z więźniami), dowożącą dziewczyny, matki i dzieci na widzenia z bliskimi osadzonymi w zakładach karnych na peryferiach stanu, po dwadzieścia pięć do pięćdziesięciu dolarów za miejsce siedzące. Sherrena odnalazła swoje powołanie: stała się bizneswoman z getta.
Sherrena zaparkowała pod domem Lamara i wyciągnęła dwa zawiadomienia o eksmisji. Budynek stał nieopodal Wright Street, wśród pustych parcel, na chodnikach widać było parę improwizowanych miejsc upamiętniających ofiary morderstw: pluszowe misie, cygara marki Black & Mild, nagryzmolone notki przypięte do pni drzewek. Właściwie były to dwa osobne piętrowe budynki po dwa mieszkania każdy, jeden stojący zaraz za drugim. Domy miały więcej na długość niż na szerokość, balustrady balkonowe z nieheblowanego drewna pomalowane na szarobłękitny odcień, podobnie jak obudowy okien, i winylową okładzinę sidingową w kolorze wpadającej w brąz bieli, coś jak resztki mleka, które za długo pozostały w miseczce po płatkach. Dom stojący frontem do ulicy miał osobne drzwi do mieszkań na parterze i na piętrze – do każdych prowadziły dwa drewniane stopnie, przy jednych drzwiach stare, obłażące z farby, przy drugich nowe, niemalowane.
Lamar mieszkał na parterze budynku na zapleczu, przylegającego do alejki do wywozu śmieci. W chwili przyjazdu Sherreny był akurat na dworze, na wózku inwalidzkim popychanym przez Patrice, której nazwisko widniało na drugim powiadomieniu o eksmisji. Przypiął sobie plastikowe protezy nóg. Lamar, starszy Murzyn o skórze barwy mokrego piachu, od pasa w górę był żylasty, wyglądał młodo. Miał wygoloną głowę i cienki, przyprószony siwizną wąsik. Ubrany był w żółtą sportową bluzę, na szyi miał smycz z kluczami.
– O, złapałam was dwoje razem.
Sherrena siliła się na niefrasobliwość. Wręczyła Patrice i Lamarowi powiadomienia o eksmisji.
– Prawie żeś się spóźniła – odparła Patrice.
Miała chustę na głowie, była ubrana w spodnie od piżamy i białą podkoszulkę na ramiączkach, odsłaniającą tatuaż na prawym ramieniu: krzyż opleciony wstęgą z imionami trójki jej dzieci. Patrice, lat dwadzieścia cztery, była o połowę młodsza od Lamara, ale jej oczy wyglądały starzej. Wraz z dziećmi mieszkała na piętrze domu od frontu. Jej matka, Doreen Hinkston, i trójka rodzeństwa mieszkali pod nią, na parterze. Patrice złożyła kartkę z powiadomieniem i wetknęła ją do kieszeni.
– Wybieram się na trening – odezwał się z wózka Lamar.
– Jaki znowu trening? – zdziwiła się Sherrena.
– Trening piłkarski moich młodych. – Spojrzał na kartkę, którą mu wręczyła. – Bo wiesz, zabieramy się do porządków w piwnicy. Ja już zacząłem.
– A on nic mi o tym nie mówił – powiedziała Sherrena, mając na myśli Quentina. Czasami lokatorzy odpracowywali zaległości czynszowe, wykonując drobne prace na rzecz właścicieli, jak na przykład opróżnianie piwnic z rupieci. – Lepiej dzwoń do mnie. Pamiętaj, kto tu rządzi – zażartowała. Lamar odpowiedział jej uśmiechem.
Kiedy Patrice ruszyła chodnikiem, popychając wózek Lamara, Sherrena powtórzyła sobie w myślach listę zadań. Miała tyle rzeczy na głowie: naprawy, inkaso, przeprowadzki, reklamy, inspekcje, pracowników socjalnych, gliny. Ten wir roboty, milion drobiazgów, w które zawsze wbijało się coś wielkiego, sprawiał, że coraz trudniej było jej znaleźć czas na niedzielne obiady z mamą przy daniach z czarnej kuchni Południa. Raptem miesiąc wcześniej ktoś został postrzelony w jednym z jej mieszkań. Nowy chłopak lokatorki zainkasował trzy ładunki śrutu na klatę i krew lała się z niego jak z chlustającego kranu. Kiedy policjanci skończyli już zadawać pytania i zwinęli żółtą taśmę ostrzegawczą, na Sherrenę i Quentina spadło robienie porządków. Quentin zabrał się do tego z pomocą paru chłopaków w gumowych rękawicach, z odkurzaczem piorącym.
– Ściągnęłaś tu sobie jakiegoś chłoptasia, o którym nic nie wiem? – wypytywała lokatorkę Sherrena.
Quentin brał na siebie bałagan. Sherrena – ludzi. Taki mieli układ.
Potem, parę dni po tej strzelaninie, inna lokatorka zadzwoniła do Sherreny z wiadomością, że miasto zamyka jeden z jej domów. Sherrena nie wierzyła w te nowiny, póki sama tam nie podjechała i nie zobaczyła białych facetów w kaskach, którzy zabijali okna domu zieloną dyktą. Lokatorów przyłapano na pajęczarstwie, więc pracownicy We Energies odcięli licznik przy słupie i poinformowali o tym Wydział Służb Komunalnych (Department of Neighborhood Services, DNS). Lokatorzy musieli wyprowadzić się tego samego dnia^().
W Milwaukee, podobnie jak w całym kraju, najczęściej to na lokatorach spoczywa obowiązek pokrywania opłat za prąd i ogrzewanie, a jest to coraz cięższe brzemię. Od roku 2000 ceny opału i mediów wzrosły o ponad pięćdziesiąt procent w konsekwencji rosnącego światowego popytu i wygaśnięcia limitów cenowych. Przeciętnie w ciągu roku w skali kraju jedna na pięć ubogich rodzin wynajmujących mieszkanie otrzymuje od firmy energetycznej powiadomienie o odcięciu usług wskutek nieopłacania rachunków^(). Rodzinom niezdolnym do pokrycia i czynszu, i rachunków zdarza się zapłacić krewnemu czy sąsiadowi, by zrobił obejście licznika. Rok w rok kradnie się w Stanach energię elektryczną wartą nawet sześć miliardów dolarów. Tylko samochody i karty kredytowe są kradzione częściej^(). Kradzież gazu jest znacznie trudniejsza i rzadziej spotykana. Nie jest też konieczna zimą, kiedy miasto ogłasza moratorium na odcięcia. Gdy nadszedł ten dzień w kwietniu, kiedy zawieszenie kar wygasło, pracownicy gazownictwa wrócili do biednych sąsiedztw z plikami powiadomień o odcięciu i skrzynkami narzędzi. We Energies odcina corocznie około pięćdziesięciu tysięcy domostw za niepłacenie rachunków. Wielu lokatorów, którzy zimą nadążali z opłacaniem czynszu przez to, że nie płacili za ogrzewanie, stara się latem wyczyścić sobie konto w zakładzie energetycznym, tym razem kosztem właściciela lokalu. W końcu, żeby następnej zimy skorzystać z moratorium, nie mogą dać się odciąć. Dlatego właśnie co roku w Milwaukee liczba eksmisji wykazuje ostry wzrost w lecie, a spada w listopadzie, kiedy zaczyna się moratorium^().
Sherrena patrzyła na roboli z DNS wędrujących w kaskach wokół jej domu. Mało co frustruje właścicieli mieszkań tak bardzo jak inspektor budowlany z podkładką w ręce. Jeśli nie zamknie taki obiektu na amen, to obwącha każde mieszkanie w poszukiwaniu naruszeń prawa budowlanego. DNS może na żądanie przysłać takiego inspektora pod dowolny adres. Pomyślane to było jako sposób na ochronę najgorzej stojących najemców przed zaniedbaniami ze strony właścicieli mieszkań, ale według Sherreny i innych żyjących z wynajmu lokatorzy zgłaszają rzeczy drobne, wręcz kosmetyczne – i to często po to, by uniknąć eksmisji albo zemścić się na właścicielu mieszkania. Sherrena pomyślała sobie, ile właśnie straciła: parę tysięcy dolarów za naprawę instalacji elektrycznej i niezapłacony czynsz. Pamiętała, że w przypadku tej rodziny świadomie podjęła ryzyko, chciała pomóc matce dzieci, bo ta opowiadała jej, że próbuje odejść od chłopaka, który nią poniewierał. Sherrena postanowiła wynająć mieszkanie tej samotnej matce, choć wiedziała, że w ciągu dwóch ostatnich lat już trzy razy była eksmitowana. „Znów zachciało mi się mieć serce” – pomyślała.
Sherrena wyjechała z Wright Street, skręciła na północ. Skoro już była w tej części miasta, postanowiła odwiedzić jeszcze jedno miejsce: bliźniak na rogu Trzynastej i Keefe. Sherrena przyjęła tam w poprzednim miesiącu nową lokatorkę, pobrała od niej część czynszu i kaucji. Lokatorka siedziała teraz na schodkach przed domem we flanelowej koszuli z długim rękawem, tuląc marudne od kolki niemowlę i rozmawiając z matką, opartą o samochód. Widząc Sherrenę, dziewczyna nie traciła czasu.
– Mój syn jest chory, bo w domu ziąb – powiedziała. Z jej głosu przebijało znużenie. – W oknie dziura, a ja cierpliwie czekałam. W sensie mogę się wyprowadzić.
Sherrena przekrzywiła głowę zdezorientowana. Owszem, w szybie była dziura, ale przecież nie wyrwa, a na dworze tak ciepło, że dzieci wciąż jeszcze kąpały się w jeziorze Michigan. Więc jakim cudem w domu było zimno?
– Wzięłam zadzwoniłam do urzędu – dodała matka, odklejając się od samochodu. Była smukła, wysoka, włosy poskręcały się jej w loki w wilgotnym powietrzu późnego lata.
Sherrena odetchnęła głęboko. Tylko w tym kwartale był niejeden dom w gorszym stanie, ale wiedziała, że norm prawa budowlanego się tu nie trzymała. Powiedziałaby, że mało który dom w całym mieście ściśle spełniał te normy, komentując w ten sposób kontrast między zdezelowaną substancją mieszkaniową Milwaukee a wyśrubowanymi przepisami miejskimi. Dzięki interwencji matki lokatorki za parę dni zjawi się tu inspektor. Zauważy rozchybotaną poręcz przy schodach, zrobi zdjęcie dziurawej szyby, rozkołysze koślawo wiszące drzwi wejściowe. Każde naruszenie przepisów oznaczało dla Sherreny koszty.
– Nie trzeba było tego robić – powiedziała. – Mogłam się z tą dziewczyną dogadać.
– No to naprawcie okno – odparła matka.
– Naprawimy! Ale skoro nie zadzwoniła do nas, to skąd mieliśmy wiedzieć...
– Ona nie ma telefonu, dlatego to ja zadzwoniłam! – weszła jej w słowo matka.
Kiedy rozmowa robiła się coraz głośniejsza, zaczęli się zbierać gapie.
– Co to za jedna? – spytał jakiś chłopiec.
– Właścicielka – usłyszał w odpowiedzi.
– Nie wiedziałam, mama, że będziesz dzwonić do inspektora budowlanego – odezwała się nerwowo lokatorka.
– Teraz już za późno. Zupa się wylała – stwierdziła Sherrena. Kręcąc głową, wzięła się pod boki i spojrzała na dziewczynę z niemowlęciem. – Zawsze kończy się tak, że jak chcę komuś pomóc, to mam przez to problemy. Nie mówię, że ty jesteś problemem, jest jak jest, wmieszał się ktoś trzeci, ale to ty tu mieszkasz. No więc wypada na ciebie.
– No to może odpowie mi pani na jedno pytanie. – Matka lokatorki podeszła bliżej, tłumek gapiów za nią. – Jakby to była pani córka, pani wnuki, to co by pani zrobiła?
Sherrena nie ustąpiła ani o krok. Podniosła wzrok ku matce, zauważyła, że tamta miała złoty ząb na przedzie, i odpowiedziała:
– Zdecydowanie skontaktowałabym się z właścicielem mieszkania, a nie dzwoniła do urzędu.
Przecisnęła się między gapiami i szybkim krokiem dotarła do samochodu. Gdy wróciła do domu, otworzyła drzwi i krzyknęła:
– Quentin, ale żeśmy wdepnęli w wielkie gówno!
Usiadła w zawalonym papierami biurze. Urządziła je sobie w jednej z pięciu sypialni domu, który dzieliła z Quentinem, w cichej, zamieszkanej przez czarną klasę średnią okolicy przy Capitol Drive. Mieli tam też urządzoną piwnicę z wpuszczonym w podłogę jacuzzi. Sherrena i Quentin wyposażyli dom w skórzane meble w kolorze beżu, pokaźne żyrandole z mosiądzu i kryształu i złociste zasłony. Kuchnia była obszerna, ale nieużywana, ponieważ niemal codziennie jedli na mieście. Z reguły w lodówce znalazłoby się tylko torby z niedojedzonymi posiłkami z restauracji.
– Co jest? – spytał Quentin, schodząc z piętra.
– Ta dziewczyna, co mieszka na parterze przy Trzynastej, co nie? Jej matka wzięła i zadzwoniła do inspektora budowlanego... Jeszcze była tam pod domem i jebała mnie jak sukę!
Quentin wysłuchał jej opowieści, po czym stwierdził:
– To ją wywal.
Sherrena zastanowiła się przez chwilę, po czym przyznała mu rację. Sięgnęła do szuflady i zaczęła wypełniać powiadomienie nakazujące opuszczenie mieszkania w ciągu pięciu dni. Prawo zakazywało działań odwetowych wobec lokatorów, którzy wezwali inspektora z DNS, ale właściciel w każdej chwili mógł wypowiedzieć najem za zaleganie z czynszem czy inne naruszenia zapisów umowy.
Nim Quentin i Sherrena zajechali suburbanem z powrotem na Trzynastą, zapadła noc. Drzwi do mieszkania stały otworem. Sherrena weszła bez pukania i wręczyła młodej lokatorce powiadomienie o eksmisji.
– Proszę – powiedziała. – Mam nadzieję, że ktoś ci pomoże.
Jakiś mężczyzna wyszedł za Sherreną na dwór, zatrzymał się na nieoświetlonej werandzie.
– Chwileczkę – zawołał, kiedy Sherrena dotarła do Quentina, który został przy samochodzie. – Wy ją eksmitujecie?
– Powiedziała mi, że chce się wyprowadzić, więc rozumiem, że nie zamierzała mi już nic zapłacić – odparła Sherrena.
– Przecież powiedziała, że chce, żebyście naprawili okna.
– Temu facetowi nic do tego – wtrącił Quentin, patrząc na Sherrenę.
– Ej, morda, jak nic, jak wszystko! To moja pasierbica!
– Nawet tu, facet, nie mieszkasz! – wrzasnął na niego Quentin.
– Bo kto by chciał mieszkać w takim syfie... Co ty, kurwa, pierdolisz, że nic mi do tego?
Quentin otworzył drzwi suburbana i wyciągnął swój pas ochroniarski, przy którym miał kajdanki, krótką pałkę i puszkę gazu pieprzowego wielkości małej gaśnicy. Przerabiał już takie sytuacje. Jeden lokator powiedział kiedyś, że kaucję ściągnie z portfela Quentina. Inny oświadczył, że strzeli mu prosto w twarz.
Na ciemnej werandzie do ojczyma lokatorki dołączyła jej matka.
– Chcecie ją eksmitować? – zapytała.
– Nie zapłaciła za czynsz – odparła Sherrena. – Może wy chcecie za nią zapłacić?
– Jak mnie to, kurwa, jebie – mówił ojczym, właściwie sam do siebie. Nie eksmisja tak go poruszyła, lecz to, co mogło się wydarzyć tu i teraz, na tej ciemnej ulicy.
– Mnie też! – odpalił Quentin.
– Spuszczę ci wpierdol na ten czarny łeb pojebany... Będzie mi tu gadał, że nic mi do tego.
– Bo nic ci do tego! – darła się Sherrena, kiedy Quentin ciągnął ją z powrotem do suburbana. – Nic ci do tego!
Parę dni po wyprowadzce tamtej lokatorki do Sherreny zadzwoniła opiekunka z lokalnej agencji świadczeń socjalnych Wraparound. Miała klientkę, która potrzebowała mieszkania dla siebie i swoich dwóch synów. Wraparound pokrywało czynsz za pierwszy miesiąc i opłacało kaucję, co z punktu widzenia Sherreny brzmiało całkiem nieźle. Nowa lokatorka nazywała się Arleen Belle.