Eksplozja w katedrze - ebook
Eksplozja w katedrze - ebook
Eksplozja w katedrze domyka powieściowy tryptyk Alejo Carpentiera, twórcy teorii „rzeczywistości cudownej”, którego dwie pierwsze odsłony: Królestwo z tego świata i Podróż do źródeł czasu miały niedawno swoje wznowienie w naszej serii. Spina te trzy powieści napięta, pełna dramatyzmu i zawirowań relacja między Ameryką Łacińską a Europą, którą nicuje Carpentier z wielką wnikliwością. Eksplozja, uznana za arcydzieło (tytuł oryginalny można by przełożyć jako Wiek Oświecenia, obnażając ironiczną intencję autora), to fascynująca wędrówka trójki kreolskich sierot przygarniętych przez francuskiego rewolucjonistę i wrzuconych w zamęt historii. To – niepozbawione elementów magicznych i przesycone egzystencjalizmem − spojrzenie z perspektywy karaibskiej na czasy Rewolucji Francuskiej, czasy jakobińskiego terroru i Napoleona.
Spis treści
Dedykacja
Wstęp
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Ewa Kobyłecka-Piwońska. Posłowie
Przypisy
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-094-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Za jego plecami Wykonawca Testamentu zbolałym głosem podejmował na nowo sprawozdanie: człowiek niosący krzyż, responsy, ofiary, świece, kiry i welony, kwiaty, klepsydry, msza żałobna, egzekwie – a ten zjawił się w galowym mundurze, a tamten płakał, a jeszcze inny mówił o marności nad marnościami... Mimo to pojęcie śmierci nie chciało przyoblec się w barwy ponure na pokładzie tego statku przemierzającego zatokę w upalnym słońcu wczesnego popołudnia, którego blask załamywał się na falach, przedzierając się poprzez pianę i bańki, palący na odkrytej części pokładu i palący pod brezentową płachtą, kłujący w oczy, przenikający pory skóry, nie do zniesienia dla rąk szukających oparcia na burtach. Szczelnie owinięty w swoje żałobne ubrania, pachnące jeszcze wczorajszą farbą, młody człowiek spoglądał na miasto, dziwnie podobne, o tej godzinie rozżarzonych blasków i długich cieni, do gigantycznej latarni, której tysiączne szkła – zielone, czerwone, pomarańczowe – barwiły kamienne spiętrzenie krużganków, arkad, kopuł, belwederów i galerii domów, wiecznie najeżone rusztowaniami i drabinami murarzy, odkąd gorączka budowania opanowała mieszkańców wzbogaconych na ostatniej wojnie w Europie. Było to miasto wieczyście zastygłego powietrza, spragnione wiatrów morskich i lądowych: szeroko otwierające wszystkie okna i drzwi dla pierwszego świeżego podmuchu. Gdy przechodził, zaczynały brzęczeć kryształowe świeczniki, kołysać się firanki i frędzle abażurów, hałaśliwie obracały się kurki na dzwonnicach, obwieszczając, co się stało. Zatrzymywały się na moment wachlarze z liści palmowych, z chińskiego jedwabiu, z malowanego papieru. Lecz po chwili przelotnej ulgi ludzie z powrotem podejmowali nieustający wysiłek, próbując wprawić w ruch bezwładne powietrze, znów rozpostarte nieruchomo pośród wysokich ścian mieszkań. Tutaj światło natychmiast stawało się ciepłem, ledwie zajaśniał pierwszy promień, wdzierając się do najszczelniej chronionych sypialń, przebijając zasłony i moskitiery; zwłaszcza dawało się to odczuć teraz, w porze deszczowej, po gwałtownej ulewie w południe, gdy chmury rozdzierane hukiem grzmotów opróżniały się w mgnieniu oka, zostawiając ulice zalane wodą i parujące wilgocią w triumfującym na nowo, dusznym upale. Daremnie pyszniły się pałace wspaniałością strzelistych kolumn i tarcz kutych w kamieniu – o tej porze roku błoto przylegało do ich ciała jak nieuleczalna wysypka. Każdy przejeżdżający wóz ochlapywał białe ściany i rzeźbione portale wodą z kałuż, które tworzyły się wszędzie, zatapiając chodniki, łącząc się ze sobą i rozlewając w szerokie jeziora. Przystrojone w cenne marmury, sufity z rozetami i mozaiki, w żelazne koronki tak niepodobne do krat, że wyglądały jak delikatne rośliny pnące się wzdłuż okien, wspaniałe rezydencje nie mogły uwolnić się od szlamu z odwiecznych bagien, wyłaniających się z ziemi, zaledwie pierwsze krople zaczęły uderzać o dach... Carlos pomyślał, że wielu gości żałobnych musiało przechodzić przez ulice po deskach przerzuconych przez błoto lub skakać po kamieniach, by nie zostawić butów w głębinach kolein. Przyjezdni wysławiali barwny koloryt i wdzięk miasta, spędziwszy trzy dni w tawernach i spelunkach portu, gdzie tyle orkiestr zachęcało do tańca dzielną załogę, podnieconą kołysaniem bioder kobiecych; ale stali mieszkańcy dobrze znali kurz i błoto, a także saletrę, która zieleniła mosiężne kołatki przy drzwiach, nadgryzała żelazo, powlekała patyną srebro, wywoływała pleśń na starych rycinach, zaćmiewała szkło chroniące rysunki i akwaforty, których sylwetki, powyginane już od wilgoci, widać było jak przez oszronioną szybę...
Daleko, do Przystani Świętego Franciszka, przybił właśnie statek północnoamerykański i Carlos machinalnie odczytał jego nazwę: „The Arrow...”. Wykonawca Testamentu dalej roztaczał przed nim splendory pogrzebu, który niewątpliwie był wspaniały, w każdym szczególe godny męża tak wielkich cnót: tylu zakrystianów i akolitów, tyle najcenniejszego czarnego sukna, istny pożar świec, i ci wszyscy sprzedawcy sklepowi, którzy płakali dyskretnie, po męsku, jak mężczyznom przystało, od pierwszych psalmów do requiescat – ale syn wciąż był nieobecny, pogrążony w swoim smutku i zmęczeniu, po forsownym cwałowaniu od świtu po bitych traktach i wąskich, niekończących się ścieżkach. Zaledwie dotarł do hacjendy, gdzie samotność dawała mu złudzenie niezależności – mógł tam grać swoje sonaty aż do rana, przy świetle świecy, nie przeszkadzając nikomu – doścignęła go ponura wiadomość i zmusiła do powrotu. Pędził co tchu, nie dość jednak szybko, by zdążyć na pogrzeb („Nie chciałbym wchodzić w przykre szczegóły – mówił tamten – ale nie mogliśmy czekać dłużej. Tylko ja i pańska święta siostra czuwaliśmy tuż przy trumnie”). I myślał o żałobie, tej żałobie, która przez cały rok zmusi jego nowy flet, przywieziony stamtąd, gdzie wyrabiano najlepsze, do pozostania w futerale z czarnej ceraty, bo trzeba było pogodzić się z głupim przekonaniem, że w domu żałoby nie może rozbrzmiewać muzyka. Śmierć ojca miała go pozbawić wszystkiego, co lubił, krzyżując jego plany, odrywając od marzeń. Będzie teraz skazany na kierowanie sklepem, on, który nie miał pojęcia o liczbach, czarno ubrany, przy poplamionym atramentem biurku, w otoczeniu księgowych i smętnych subiektów, którzy zbyt dobrze się znali, żeby mieć sobie cokolwiek do powiedzenia. I ubolewał nad własnym losem, przyrzekając sobie uciec stąd któregoś bliskiego dnia, bez pożegnania i oglądania się wstecz, na pokładzie pierwszego lepszego statku, kiedy przybili do pomostu, gdzie ich czekał Remigio, ze zbolałą twarzą, w kapeluszu owiniętym czarną wstęgą. Ledwie kareta wjechała w pierwszą ulicę, rozpryskując błoto na prawo i na lewo, rozproszyły się zapachy portu, zmiecione przez oddech wielkich magazynów pełnych skór, solonych ryb, wosku w plastrach i cebul przechowywanych tak długo, że zaczęły już kiełkować w ciemnych kątach, obok rozsypanych podczas ważenia ziaren zielonej kawy i kakao. Dźwięk grzechotek wypełniał południe, towarzysząc codziennej wędrówce krów wydojonych na pastwiskach za miastem. O tej godzinie, bliskiej zmierzchu, który wkrótce rozpłomieni niebo na parę minut, zanim wchłonie go nagła noc, wszystko pachniało najmocniej: niedopalone drewno i deptane błoto, mokre płótno zasłon, skóra w sklepach rymarzy i siemię w klatkach z kanarkami, zawieszonych u okien. Gliną pachniały wilgotne dachy, starą pleśnią i mchem mokre jeszcze od deszczu ściany, smażoną oliwą – stragany na rogach ulic. Nad palarniami kawy na Wyspie Korzennej unosił się w spiralach brunatny dym ku klasycznym gzymsom i tkwił przez chwilę, w kłębach, między dwoma murami, aż wreszcie rozproszył się jak ciepła mgiełka, owijając się wokół jakiejś dzwonnicy. Ale przede wszystkim pachniało solonym mięsem, wszechobecnym solonym mięsem, przechowywanym we wszystkich piwnicach, którego ostra woń panowała nad pałacami, przesycała firanki, zagłuszała woń kadzidła w kościołach, wdzierała się na widownię opery. Solone mięso, błoto i muchy były przekleństwem tego emporium, dokąd zawijały wszystkie okręty świata, ale gdzie tylko posągi – myślał Carlos – nieruchome na swoich cokołach, poplamionych czerwoną ziemią, mogły się czuć dobrze. Jako antidotum solonego mięsa wypływał nagle z suteren jakiegoś ślepego zaułka szlachetny aromat tytoniu złożonego w skrzyniach, stłoczonego, przygniecionego, skrępowanego, powiązanego w bele włóknem z liścia palmowego, z widocznymi jeszcze plamami delikatnej zieleni w gąszczu liści lub złotymi oczyma na miękkiej warstwie, jeszcze żywej i roślinnej pośród solonego mięsa. Wdychając ten zapach, nareszcie miły i pomieszany z dymem z nowej palarni kawy odkrytej za jakąś kaplicą, Carlos myślał z niepokojem o życiu, które go teraz czekało, ujętym w karby rutyny, teraz kiedy umilknie jego muzyka, a on skazany będzie na to miasto otoczone barierą oceanu zamykającą drogę każdej przygodzie. Tak jakby go pogrzebano za życia, owinięto zawczasu w całun cuchnący solonym mięsem, cebulą i korzeniami. Czuł się skrzywdzony przez ojca, któremu wyrzucał – było w tym coś potwornego – zbrodnię przedwczesnej śmierci. Dręczyło go, jak nigdy przedtem, bolesne uczucie odgrodzenia od świata, myśl o zamknięciu, jakim jest życie na wyspie, przebywanie na ziemi bez dróg do innych ziem, do których można by dotrzeć na kołach, na grzbiecie końskim, na piechotę, przekraczając granice, zatrzymując się na noc w oberżach, kierując się tylko kaprysem, zachwytem, jaki wywołuje wyrastająca przed oczyma góra, wkrótce porzucona dla innej góry, albo ciało aktorki, którą poznało się w jakimś mieście, nieznanym do wczoraj, i której śladem jedzie się przez całe miesiące, ze sceny na scenę, dzieląc pełne niewygód życie wędrownych aktorów... Przejechawszy pod samym murem, gdzie wznosił się pozieleniały od saletry krzyż, powóz zatrzymał się przed nabijaną gwoździami bramą z kołatką zdobną w czarną kokardę. Sień, korytarze, patio zaścielał dywan jaśminów, lilii, białych goździków i nieśmiertelników, które osypały się z wieńców i wiązanek. W wielkim salonie czekała Sofía, z podkrążonymi oczyma, niezgrabna i sztywna w za dużej żałobnej sukni i czarnych welonach. Otaczały ją mniszki, klaryski, które krzątały się po całym domu, roznosząc filiżanki z ocukrzoną wodą, naparem z kwiatu pomarańczy, podając sole trzeźwiące i ziółka, usiłując okazać swą przydatność oczom nowo przybyłych. Głosy podniosły się chórem, zalecając odwagę, rezygnację i podporządkowanie się woli Bożej tym, którzy pozostali na ziemi, podczas gdy inni poznali już wieczną chwałę, która nie zawodzi i nie przemija. „Teraz będę waszym ojcem” – popłakiwał Wykonawca Testamentu w kącie, pośród portretów rodzinnych. Sofía zrobiła niewyraźny gest pożegnania, który żałobni goście zrozumieli, wycofując się do sieni. Na wieży kościoła Świętego Ducha wybiła siódma. „Gdybyście czegoś potrzebowali...” – powiedział don Cosme. „Gdybyście czegoś potrzebowali...” – chórem odpowiedziały mniszki... Bramę zamknięto na wszystkie zasuwy. Przechodząc przez podwórze, gdzie między malangami, niby kolumny odbijające od reszty architektury, sterczały dwie palmy, których pióropusze zacierały się w zapadającym już mroku, Carlos i Sofía poszli do pokoju, który sąsiadował ze stajniami i był może najciemniejszy i najbardziej wilgotny w całym domu, ale jednocześnie jedyny, gdzie chory na astmę Esteban mógł czasami przespać całą noc bez napadów duszności.
Teraz jednak stał przy oknie – uczepiony, uwieszony najwyższych krat, naprężony od wysiłku, z nagim torsem i wystającymi żebrami rysującymi się pod skórą, osłonięty tylko szalem okręconym w pasie. Z jego piersi wydobywał się głuchy świst, dziwnie ostry, w dwóch równoczesnych nutach, zamierających chwilami w tonach skargi. Ręce pośród prętów szukały umieszczonego najwyżej, próbując go uchwycić, jak gdyby ciało chciało wydłużyć swoją chudość porysowaną sinymi żyłami. Sofía, bezsilna wobec choroby odpornej na synapizmy i okłady z ziół, przetarła chustką umoczoną w zimnej wodzie czoło i policzki chorego. Wkrótce jego palce puściły żelazo, prześlizgując się wzdłuż krat, i uniesiony, niby zdjęty z krzyża przez brata i siostrę, Esteban opadł na wiklinowy fotel, patrząc na nich rozszerzonymi oczyma o czarnych źrenicach, nieobecnych mimo intensywności spojrzenia. Jego paznokcie były granatowe, szyja znikała między ramionami podniesionymi tak wysoko, że prawie zatykały mu uszy. Z rozstawionymi kolanami, z łokciami wysuniętymi do przodu jego woskowe ciało przypominało postać umartwiającego się ascety z malarstwa prymitywistów. „To te przeklęte kadzidła – powiedziała Sofía, wąchając czarne ubranie, porzucone przez Estebana na krześle. – Kiedy zobaczyłam, że zaczyna dusić się w kościele...” Ale umilkła, przypominając sobie, że kadzidło paliło się na uroczystym pogrzebie tego, który nazwany został najlepszym z ojców, zwierciadłem dobroci i mężem przykładnym w mowie wygłoszonej nad grobem przez proboszcza parafii. Esteban opierał teraz ramiona na prześcieradle skręconym w linę i zawieszonym między dwoma hakami w ścianie. Smutek jego bezsilności zdawał się tym okrutniejszy pośród przedmiotów, którymi Sofía od dzieciństwa starała się go zabawić podczas jego napadów: pozytywka z pasterką na pokrywce, orkiestra małp ze złamaną śrubką do nakręcania, zawieszony u sufitu balon z figurkami aeronautów, który można było spuszczać i podnosić na sznurku, zegar z brązu z tańczącą żabą, teatr marionetek z dekoracjami, które przedstawiały port śródziemnomorski i którego aktorzy – kukiełki wyobrażające kupców tureckich, żandarmów, pokojówki i brodaczy – leżeli pokotem na scenie, ten z naderwaną głową, inny z peruką nadgryzioną przez robactwo, tamten z odłamanymi ramionami. Najbardziej sponiewierany był błazen, któremu z oczu i nosa sypały się trociny. „Nie wrócę do klasztoru – powiedziała Sofía, przytulając do łona głowę Estebana, który bezwładnie opadł na podłogę, szukając chłodu kamiennych płyt. – Moje miejsce jest tutaj”.
II
Śmierć ojca niewątpliwie dotknęła ich głęboko. Jednakże kiedy ujrzeli się sami w ogromnej jadalni, której ściany zdobiły martwe natury – bażanty i zające otoczone winogronami, ryby i butelki z winem, obok ciasta tak doskonale wypieczonego, że miało się ochotę zagłębić w nim zęby – mogliby byli wyznać sobie wzajemnie uczucie błogiej wolności, jakie ogarnęło ich wokół stołu z obiadem zamówionym w najbliższym hotelu, bo nikomu nie przyszło do głowy posłać służbę na rynek. Remigio przyniósł tace nakryte serwetkami, spod których ukazały się pasztety, marcepany, gołębie w sosie crapaudine, ryby z migdałami, nadziewane i zapiekane przysmaki, bardzo różniące się od prostych potraw zwykle jadanych w tym domu. Sofía zeszła do jadalni w szlafroku i bawiło ją próbowanie wszystkiego po kolei, podczas gdy Esteban odżywał, rozgrzany ciepłem lichego czerwonego wina, które Carlos uznał za arcyświetne. Dom, zawsze oglądany oczyma przywykłymi do jego rzeczywistości, jako czegoś swojskiego i obcego zarazem, nabierał specjalnego, pełnego wymagań znaczenia, teraz, kiedy czuli się odpowiedzialni za jego trwałość i konserwację. Jasne, że ojciec – tak zajęty interesami, że wychodził nawet w niedzielę rano przed mszą, aby dokonać zakupów i zawrzeć transakcje jeszcze w porcie, wyprzedzając kupców poniedziałkowych – bardzo zaniedbał mieszkanie, wcześnie opuszczone przez matkę, która padła ofiarą najgroźniejszej w dziejach miasta epidemii influency. Brakowało kamiennych płyt na dziedzińcu, posągi sczerniały, za dużo błota z ulicy przedostawało się do sieni, umeblowanie salonów i pokoi mieszkalnych, ograniczone do luźnych, niedobranych sprzętów, wydawało się raczej przeznaczone do sprzedaży na licytacji niż do ozdoby przyzwoitego mieszkania. Od wielu lat nie tryskała woda z fontanny z niemymi delfinami i brakowało szyb w drzwiach wewnątrz domu. Liczne obrazy jednak dodawały godności ścianom przyciemnionym plamami wilgoci, mimo pomieszania tematów i stylów. To pomieszanie było konsekwencją pewnej wyprzedaży, która przyniosła do domu, bez wyboru, wszystkie niesprzedane obrazy pewnej kolekcji. Być może to, co wówczas zostało, miało dużą wartość i było dziełem mistrzów, a nie kopistów, ale w tym mieście kupców nie sposób było tego określić z braku ekspertów zdolnych ocenić sztukę nowoczesną lub rozpoznać wielki styl klasyczny na zmaltretowanym płótnie. Obok Rzezi niewiniątek, która mogła być dziełem ucznia Berruguete’a, i Świętego Dionizego, który mógł wyjść spod pędzla naśladowcy Ribery, otwierał się słoneczny ogród z arlekinami w maskach, obraz, którym zachwycała się Sofía, chociaż Carlos twierdził, że artyści z początków tego stulecia nadużywali postaci arlekina wyłącznie dla przyjemności żonglowania barwami. Wolał sceny rodzajowe, żniwa i winobrania, przyznając jednakże, że niektórym obrazom „bez tematu”, zawieszonym w westybulu – garnek, fajka, czara z owocami, klarnet spoczywający na kartce papieru z nutami – nie brakowało piękna wynikającego z czystych zalet techniki. Esteban gustował w dziełach fantazji, śniąc na jawie przed obrazami malarzy nowoczesnych, przedstawiającymi żywe stworzenia, widmowe konie, niemożliwe perspektywy: człowiek-drzewo z palcami, z których wykwitały pąki, człowiek-szafa z pustymi szufladami wychodzącymi z brzucha... Ale najwięcej lubił wielkie płótno sprowadzone z Neapolu, nieznanego malarza, który gwałcąc wszelkie prawa plastyki, przedstawił apokaliptyczną nieruchomość katastrofy. Eksplozja w katedrze – tak nazywała się ta wizja kolumn, które kruszyły się na kawałki w powietrzu, powoli zatracając linie, kołysząc się w przestrzeni, zanim runęły i rzuciły swoje tony kamienia na przerażonych ludzi. („Nie wiem, jak wy możecie na to patrzeć” – mówiła jego kuzynka, w rzeczywistości dziwnie zafascynowana bezgłośnym hukiem, ilustracją końca czasów, statycznym trzęsieniem ziemi, umieszczonym tu, w zasięgu ręki, w straszliwym zawieszeniu. „To po to, żeby się z tym z wolna oswajać” – odpowiadał Esteban, nie wiedząc dlaczego, z odruchowym uporem, jaki czasem skłania nas do powtarzania przez całe lata w tych samych okolicznościach pewnej gry słów, która nie jest zabawna i nikogo nie śmieszy). Na szczęście, nieco dalej, mistrz francuski, który ustawił pomnik swego wynalazku na pustym placu – rodzaj świątyni azjatycko-rzymskiej z arkadami, obeliskami i zwieńczeniami – wnosił nutę pokoju, stabilności po tragedii, zanim weszło się do jadalni, której inwentarz wyrażał się w walorach martwych natur i okazałych mebli: dwa ogromnych rozmiarów kredensy, które oparły się termitom; osiem wyściełanych krzeseł i wielki stół wsparty na kolumnach arabskich. Ale co do reszty: „...graty ze sklepu ze starzyzną” – mówiła Sofía, myśląc o swoim wąskim mahoniowym łóżku, od dawna stęskniona za olbrzymim łożem, gdzie mogłaby się przewracać na wszystkie boki, spać w poprzek i zwinięta w kłębek, zależnie od kaprysu. Ojciec, wierny zwyczajom odziedziczonym po dziadkach wieśniakach, sypiał zawsze w pokoju na parterze, na nędznej pryczy z krzyżem u wezgłowia, między wielką orzechową skrzynią i nocnikiem z meksykańskiego srebra, który wylewał sam co rano, do ścieku w stajni, szerokim gestem hojnego siewcy. „Moi przodkowie pochodzą z Estremadury” – mawiał, jakby to tłumaczyło wszystko, chełpiąc się surowością nieznającą wygód i ceregieli. Ubranego na czarno, jak zawsze od śmierci żony, wyniósł go don Cosme z biura, gdzie w chwili podpisywania dokumentu nagle powaliła go apopleksja i gdzie padł twarzą na nieobeschły jeszcze atrament swego kontraktu. Nawet po śmierci zachował niewzruszoną i surową twarz człowieka, który nikomu nie świadczy przysług, bo nigdy nie prosił o nic dla siebie. Sofía prawie go nie widywała w ciągu ostatnich lat, chyba czasami w niedzielę, przy obiedzie, kiedy ją sprowadzano do domu na kilka godzin z klasztoru klarysek. Carlos po skończeniu szkoły prawie cały czas spędzał w podróżach na hacjendę, dokąd go wysyłano z poleceniem wycięcia drzew, obsiania lub oczyszczenia pola – poleceniem, które można było dać na piśmie, ponieważ ziemie te nie były rozległe, przeznaczono je głównie do uprawy trzciny cukrowej. „Przejechałem osiemdziesiąt mil, żeby przywieźć dwanaście główek kapusty” – mówił młody człowiek, opróżniając sakwy po powrocie z nowej podróży na plantację. „Tak się hartują charaktery spartańskie” – odpowiadał ojciec, równie mało skłonny dostrzegać związek między Spartą a kapustą, jak tłumaczyć cudowne lewitacje Szymona Maga śmiałą hipotezą o posiadanych przez niego wiadomościach z dziedziny elektryczności. Odkładał stale projekt posłania syna na studia prawa przez instynktowną obawę nowych idei i niebezpiecznych namiętności politycznych, którym sprzyjały środowiska uniwersyteckie. O Estebana troszczył się niewiele, ten chorowity bratanek, sierota od dziecka, rósł razem z Sofíą i Carlosem, po prostu jak jeszcze jedno dziecko w domu; tego, co było dla nich, miało zawsze starczyć i dla niego. Ale kupca irytowali ludzie słabego zdrowia – zwłaszcza jeżeli należeli do jego własnej rodziny – choćby dlatego, że sam nigdy nie chorował, pracując od świtu do nocy przez cały rok. Zaglądał czasem do pokoju chorego, marszcząc czoło z niezadowoleniem, kiedy go zastawał w momencie ataku duszności. Mruczał coś o wilgoci w pokoiku, o ludziach, którzy upierają się spać w jaskiniach jak dawni Celtoiberowie, i westchnąwszy na wspomnienie Skały Tarpejskiej, ofiarowywał mu winogrona świeżo przywiezione z północy, wspominał postacie sławnych mężów złożonych niemocą, po czym odchodził, wzruszając ramionami, mrucząc słowa współczucia i otuchy, przyrzekając nowe lekarstwa i usprawiedliwiając się, że nie może tracić więcej czasu na pielęgnowanie tych, którym choroba wzbrania życia twórczego i postępującego naprzód.
Zabawiwszy dłuższy czas w jadalni, gdzie próbowali tego i owego, nie zachowując najmniejszego porządku, zjadając figi przed sardynkami, zagryzając marcepan oliwkami i kiełbasą, „mali”, jak ich nazywał Wykonawca Testamentu, otworzyli drzwi prowadzące do sąsiedniego budynku, w którym mieściły się kantor i sklep, teraz zamknięte na trzy dni z powodu żałoby. Za biurkami i kasami ogniotrwałymi zaczynały się wąskie uliczki między górami worków, bary łek, skrzyń i pudeł wszelkiego rodzaju. Za ulicą Mączną, pachnącą piekarniami zza morza, szła ulica win z Fuencarral, Valdepeñas i Puente de la Reina, między rzędami beczułek wydzielających zapach piwnicy. Ulica Sznurów i Sieci prowadziła do cuchnącego zaułka suszonych ryb, z których kapała na podłogę solanka. Idąc dalej ulicą Skór Koźlęcych, młodzi ludzie znaleźli się w Dzielnicy Korzennej z jej szufladami, których sam zapach ogłaszał obecność imbiru, szafranu, liści bobkowych i papryki z Veracruz. Na równoległych deskach leżały sery z Manczy, ciągnące się aż do Dziedzińca Octów i Oliwy, gdzie w głębi, pod sklepieniem, przechowywano najróżniejsze towary: talie kart, przybory do golenia, grona kłódek, czerwone i zielone parasolki, młynki do mielenia ziaren kakao, poncza andyjskie przywiezione z Maracaibo, laseczki tintury i książeczki z listkami pozłótki, do pozłacania i srebrzenia, sprowadzane z Meksyku. Bliżej na platformach spoczywały worki z pierzem – wzdęte i miękkie jak pierzyny – na które rzucił się Carlos, skacząc na brzuch i naśladując ruchy pływaka. Esteban roztargnionym ruchem zakręcił obrączkami globusa sferycznego, który niby symbol Handlu i Żeglugi wyrastał spośród tego świata towarów przewożonych przez tyle oceanów. Nad wszystkim unosił się zapach solonego mięsa, obecny także i tutaj, chociaż mniej dotkliwy, gdyż mięso przechowywano na tyłach budynku. Przez ulicę Miodów rodzeństwo powróciło do strefy biurek i kontuarów. „Tyle paskudztwa!” – mruczała Sofía z chusteczką przy nosie. Carlos usadowił się pod samym sufitem na stercie worków z jęczmieniem i spoglądał na roztaczającą się przed nim panoramę, z przerażeniem myśląc o dniu, w którym będzie musiał zabrać się do sprzedawania tego wszystkiego, kupowania nowych towarów, targowania się i zawierania transakcji, nie znając cen, nie umiejąc odróżnić jednego ziarna od drugiego, zmuszony zaczynać od początku, brnąć przez miliony listów, faktur, zamówień i kwitów przechowywanych w szufladach biurek. Zapach siarki podrażnił Estebana tak, że oczy mu poczerwieniały i zaczął kichać. Sofíi zrobiło się niedobrze od oparów wina pomieszanych z wonią śledzi. Podtrzymując brata, któremu groził nowy atak, wróciła pospiesznie do mieszkania, gdzie już czyhała na nią przełożona klarysek z pobożną lekturą. Carlos zjawił się ostatni, dźwigając globus sferyczny, który postanowił umieścić w swoim pokoju. Mniszka mówiła cicho o złudach tego świata i słodyczach klauzury, w półmroku salonu z zamkniętymi oknami, podczas gdy chłopcy zabawiali się poruszaniem tropików i eliptyków wokół globusa. Zaczynało się nowe życie w dusznym upale tego wieczora, nasyconym oparami rozgrzanych słońcem kałuż na ulicy. Spotkawszy się na nowo przy kolacji, przy stole pod winogronami i zwierzyną z martwych natur, młodzi ludzie zaczęli robić projekty. Wykonawca Testamentu radził im spędzić okres żałoby w hacjendzie. Sam tymczasem miał się zająć doprowadzeniem do porządku interesów nieboszczyka i transakcji zawieranych zazwyczaj nie na piśmie, lecz na podstawie ustnego porozumienia, bez jakichś trwalszych śladów, które zmarły nosił tylko w pamięci. W ten sposób Carlos zastanie wszystko w porządku po powrocie, kiedy postanowi sam objąć kierownictwo sklepu. Ale Sofía przypomniała sobie, że wszelkie próby wywożenia Estebana na wieś, „żeby odetchnął świeżym powietrzem”, zawsze przyczyniały się tylko do pogorszenia jego stanu. Stosunkowo najmniej cierpiał w swoim pokoiku na parterze, koło stajni... Mówiono o ewentualnych podróżach: Meksyk ze swoim tysiącem kopuł błyszczał przed ich oczyma po drugiej stronie zatoki. Ale Stany Zjednoczone z ich wspaniałym, wciąż postępującym naprzód rozwojem jeszcze bardziej fascynowały Carlosa, który pragnął poznać port Nowego Jorku, pole bitwy pod Lexington i wodospad Niagara. Esteban marzył o Paryżu, jego wystawach malarskich, kawiarniach intelektualistów, życiu literackim, chciał studiować w Collège de France, gdzie wykładano języki wschodnie, a choć studia te niewiele się przydawały do zarabiania pieniędzy, musiały być pasjonująco ciekawe dla kogoś, kto, jak on, zamierzałby poznać bezpośrednio z rękopisów teksty azjatyckie ostatnio odkryte. Dla Sofíi pozostawały Opera i Teatr Francuski, gdzie w westybulu można było podziwiać coś tak sławnego i pięknego jak popiersie Woltera dłuta Houdona. Wędrowali w swojej wyobraźni od gołębi Św. Marka do Derby w Epsom, od Teatru Saddler’s Wells do zwiedzania Luwru, od sławnych bibliotek do sławnych cyrków, poprzez ruiny Palmiry i Pompei, oglądanie koników etruskich i nefrytowych waz, wystawionych na Greek Street, pragnąc zobaczyć wszystko i nie decydując się na nic. Chłopców pociągał też skrycie świat swobodnych rozrywek, których pragnęły ich zmysły. Potrafią przecież odnaleźć te miejsca i skorzystać z nich, kiedy dziewczyna będzie chodzić po sklepach lub zwiedzać muzea... Po odmówieniu pacierza, nie powziąwszy żadnego postanowienia, uściskali się ze łzami, samotni na wielkim świecie, bezbronne sieroty w mieście obojętnym i bez duszy, obcym wszystkiemu, co było poezją i sztuką, oddanym handlowi i brzydocie. Nie wiedząc, gdzie się schronić przed upałem i woniami solonego mięsa, cebuli i kawy, napływającymi z ulicy, wyszli na taras w szlafrokach, niosąc pledy i poduszki, na których w końcu zasnęli, po długiej gawędzie, z twarzami zwróconymi ku niebu, o planetach niewątpliwie zamieszkanych, gdzie życie może będzie lepsze niż na Ziemi, wiecznie poddanej niszczącemu dziełu śmierci.
III
Osaczona przez mniszki, które uparcie, acz bez pośpiechu, łagodnie, lecz nieustannie nakłaniały ją do służby Bożej, Sofía, niepewna w obliczu własnych wątpliwości, z zapałem odgrywała rolę matki Estebana – matki tak zapamiętałej w swoich nowych obowiązkach, że nie wahała się rozbierać go do naga i myć gąbką, kiedy nie miał siły sam tego zrobić. Choroba kuzyna, którego zawsze uważała za brata, pomagała jej w instynktownym oporze przeciw propozycjom wycofania się ze świata, czyniąc konieczną jej obecność przy nim. Co do Carlosa, to ostentacyjnie ignorowała jego żelazne zdrowie, wykorzystując najmniejsze zaziębienie, żeby go położyć do łóżka i zmusić do wypicia szklanki mocnego ponczu, który wprawiał chłopca w doskonały humor. Któregoś dnia obeszła cały dom z piórem w ręku (kałamarz niosła za nią służąca Mulatka, trzymając go wysoko w górze, jak monstrancję), sporządzając inwentarz wszystkich nieużytecznych gratów. Jednocześnie pracowicie i skrupulatnie wypisała listę rzeczy potrzebnych, by przyzwoicie umeblować mieszkanie, i wręczyła ją Wykonawcy Testamentu, zawsze gotowemu do spełniania swoich obowiązków „drugiego ojca” i zaspokajania wszelkich życzeń sierot. Przed Bożym Narodzeniem zaczęły napływać skrzynie i paki, które umieszczano, w miarę jak przychodziły, w pokojach na parterze. Przestrzeń między dużym salonem a stajniami uległa inwazji na pół odpakowanych przedmiotów i mebli, często niewyjętych i przechowywanych nadal pod ochronną warstwą słomy lub trocin, w oczekiwaniu ostatecznego ich rozmieszczenia i doprowadzenia do porządku. I tak olbrzymi, ciężki bufet wniesiony przez sześciu murzyńskich tragarzy stał nadal w westybulu, a parawan z laki, oparty o ściany, tkwił jeszcze w swoim opakowaniu ze zbitych gwoździami deszczułek. Chińskie filiżanki spoczywały na podściółce z trocin w pace, w której odbyły podróż, podczas gdy książki, przeznaczone do stworzenia biblioteki nowych idei i nowej poezji, wyjmowane ze skrzyń tuzin po tuzinie, piętrzyły się na fotelach i stolikach pachnących jeszcze świeżym pokostem. Dywan bilardowy rozciągał się niby łąka pomiędzy rokokowym lustrem i surowym profilem biurka angielskiego wyrobu. Którejś nocy rozległ się huk: w jednej ze skrzyń pękły naprężone od wilgoci struny harfy, którą Sofía zamówiła u rzemieślnika neapolitańskiego. Zwabione najściem myszy, które przywędrowały tu z sąsiedztwa i zaczynały gnieździć się wszędzie, pojawiły się koty; ostrzyły sobie pazury na połyskujących nowością cennych meblach i darły gobeliny zamieszkane przez nosorożce, wyżły i papugi kakadu. Ale bałagan sięgnął szczytów, kiedy zaczęły nadchodzić przyrządy do Gabinetu Fizyki, obstalowane przez Estebana pragnącego zastąpić swoje automaty i pozytywki rozrywkami, które bawiąc, uczyły. Były to teleskopy, wagi hydrostatyczne, kawałki bursztynu, busole, magnesy, spirale Archimedesa, modele dźwigów, tuby akustyczne, butelki lejdejskie, wahadła i dźwignie, miniaturowe maszyny, do których rzemieślnik dołączył, aby uzupełnić brak pewnych zamówionych przedmiotów, pudełko z przyrządami matematycznymi najnowszego wynalazku. W ciągu wielu następnych wieczorów młodzi ludzie żmudnie pracowali nad montowaniem najdziwniejszych aparatów, zagrzebani w stosach arkuszy z instrukcjami, mieszając teorie, z niecierpliwością oczekując świtu, aby wypróbować użyteczność pryzmatu, zachwyceni widokiem łuku i kolorami tęczy malującymi się na ścianie. Z wolna przyzwyczaili się żyć nocą, głównie z powodu Estebana, który najlepiej spał w dzień, a w nocy wolał czuwać, bo najczęściej ulegał napadom duszności nad ranem, kiedy zaczynał drzemać. Rosaura, kucharka Mulatka, nakrywała stół do śniadania o szóstej wieczorem i zostawiała im zimny obiad, który zjadali o północy. Z dnia na dzień tworzył się w domu labirynt i każdy miał w nim swój kąt, swoje mieszkanie, swoje piętro, gdzie mógł znaleźć samotność albo przyłączyć się do dysputy na temat jakiejś książki czy wokół przyrządu fizycznego, który właśnie zaczął funkcjonować nagle, w momencie najmniej oczekiwanym. Było tam coś w rodzaju rampy lub ścieżki alpejskiej, która biegła od progu salonu ku leżącej na ziemi szafie, wspinając się na Trzy Skrzynie z naczyniami, ustawione jedna na drugiej, skąd można było podziwiać widok na dole, zanim po niebezpiecznej ścieżce połamanych desek, najeżonych tu i ówdzie gwoździami, weszło się na Wielki Taras utworzony przez Dziewięć Skrzyń Mebli pod samym sufitem, tak że kark podróżnika, który tam dotarł, przylegał do belek pułapu. „Co za przepiękny widok!” – wołała Sofía, śmiejąc się i obciągając spódniczkę, gdy wspięła się na te wyżyny. Ale Carlos twierdził, że są jeszcze inne drogi prowadzące do tego miejsca, bardziej niebezpieczne, i wybierał płaskowyż skrzyń po drugiej stronie, wdrapując się tam ze zwinnością górala, póki nie wylądował na szczycie, kładąc się na brzuchu, zziajany, dyszący szlachetnym zmęczeniem psa z Góry Świętego Bernarda. Na tych drogach i mostach lub zaszyty w swojej kryjówce każdy czytał to, na co miał ochotę: stare gazety, almanachy, przewodniki podróży, podręcznik historii naturalnej albo tragedię klasyczną czy nową powieść, wydartą myszom, której akcja rozgrywała się w roku 2240, jeśli Esteban na jakimś skalnym szczycie nie zaczął akurat w tym czasie oddawać się bezbożnej parodii któregoś ze słynnych kaznodziejów, recytując płomienny werset Pieśni nad Pieśniami, uradowany gniewem Sofíi, która zatykała sobie uszy, wołając, że wszyscy mężczyźni to świnie. Umieszczony na dziedzińcu zegar słoneczny stał się zegarem księżycowym i pokazywał godziny na odwrót: waga hydrostatyczna służyła do ważenia kotów, mały teleskop wystawiony przez zbitą szybę w oknie pozwalał dostrzegać w sąsiednich domach rzeczy, które wywoływały obleśny uśmiech Carlosa, samotnego astronoma na szczycie szafy. Nowy flet został wyjęty ze swego futerału w pokoju obitym materacami jak cela wariatów, żeby nie zakłócać spokoju sąsiadów. Tam, zwrócony profilem do pulpitu, pośród partytur zaścielających dywan, młody człowiek urządzał w nocy długie koncerty, które doskonaliły jego słuch i wprawę, albo ulegając nagłym kaprysom, wygrywał tańce ludowe na nowo nabytej fujarce. Często, w przypływie wzajemnego rozczulenia, młodzi ludzie przysięgali sobie, że nigdy się nie rozłączą. Sofía, którą zakonnice wychowywały w duchu potępienia i wstrętu do natury męskiej, oburzała się, ilekroć Esteban żartem – a może po to, by ją wystawić na próbę – mówił jej o przyszłym małżeństwie pobłogosławionym trzódką dzieci. Jakiś „mąż”, wprowadzony do tego domu, z góry był traktowany jako coś, co budziło abominację, jako zamach na ciało uważane za świętą, wspólną dla wszystkich własność, która powinna pozostać nietknięta. Razem mieli podróżować i razem poznawać szeroki świat. Wykonawca Testamentu będzie się zajmował „paskudztwami”, które cuchnęły za ścianą dzielącą dom od sklepu. Ten zresztą bardzo przychylnie odnosił się do projektów podróży, upewniając ich, że wszędzie będzie im wysyłał czeki. „Trzeba jechać do Madrytu – mówił – zobaczyć gmach Poczty i kopułę San Francisco El Grande, bo takich cudów architektury tutaj poznać nie można”. W tym stuleciu szybkość środków komunikacji usunęła odległości. Od młodych tylko zależy decyzja co do terminu, gdy zakończy się seria niezliczonych mszy zakupionych za spokój duszy ojca, w których Sofía i Carlos uczestniczyli w każdą niedzielę, spiesząc po nieprzespanej nocy na piechotę, pustymi jeszcze ulicami do kościoła Świętego Ducha. Na razie jednak nie zdecydowali się jeszcze rozładowywać skrzyń i pakunków ani ustawiać nowych mebli, praca ta z góry ich nudziła i przerażała, zwłaszcza Estebana, któremu wątłe zdrowie wzbraniało wszelkich wysiłków fizycznych. Poza tym poranna inwazja tapicerów, lakierników i obcych ludzi zmusiłaby ich do zmiany trybu życia, niedostosowanego do powszechnie przyjętych godzin pracy. Ten, na kogo przypadł dyżur, wstawał pierwszy, rozpoczynając swój dzień o piątej po południu, żeby przyjąć don Cosmego, który zdawał się bardziej ojcowski i pochlebny niż kiedykolwiek, nieoceniony w wypełnianiu poleceń, ofiarowywaniu usług, zaspokajaniu każdego kaprysu i płacenia, ile było trzeba. Interesy w sklepie szły znakomicie, jak twierdził, zawsze troskliwie pamiętając, aby Sofíi nie zabrakło pieniędzy na prowadzenie domu. Zachwycony, że przyjęła na siebie obowiązki matki, czuwając nad chłopcami, mimochodem rzucał lekkie, acz przejrzyste aluzje pod adresem chciwych mniszek, które często nakłaniają młode panny z dobrego domu do zamknięcia się w klasztorze po to, by położyć rękę na ich majątku, z czego można, a nawet należy zdawać sobie sprawę, nie przestając być wzorowym chrześcijaninem. Gość odchodził wśród niskich ukłonów i rewerencji, upewniając, że obecność Carlosa w sklepie nie jest na razie potrzebna, po czym wracali wszyscy do swoich włości i labiryntów, gdzie wszystko odpowiadało nomenklaturze tajnego kodu. Pewna sterta skrzyń, grożąca zawaleniem, zwała się Krzywą Wieżą, a kufer na dwóch szafach, który służył jako most, był Przełęczą Druidów. Kto wymieniał nazwę Irlandii, miał na myśli kąt, w którym znajdowała się harfa, góra Karmel oznaczała schronienie z na pół otwartych parawanów, gdzie Sofía ukrywała się zazwyczaj, żeby czytać tajemnicze i przeszywające dreszczem powieści. Kiedy Esteban zaczynał montować swoje przyrządy fizyczne, mówiło się, że pracuje Albert Wielki. Wszystko było nieustającą zabawą, która ustalała dystanse wobec świata zewnętrznego w arbitralnym kontrapunkcie trzech egzystencji, rozgrywających się na trzech płaszczyznach; na płaszczyźnie lądowej działał Esteban, zbyt słaby, aby wdrapywać się na wyżyny, ale zazdroszczący tym, którzy – jak Carlos – mogli skakać, wieszać się rękoma na belkach pułapu albo kołysać się w hamaku z Veracruz, zawieszonym na hakach u sufitu. Sofía wiodła życie w strefie średniej, odległej o parę stóp od podłogi, z obcasami na poziomie skroni swego kuzyna, przenosząc książki do różnych kryjówek, które nazywała swoim „obserwatorium”, lub do „nor”, gdzie mogła układać się wygodnie, przybierając dowolne pozy, rozpinać guziki, zdejmować pończochy i zakasywać spódniczkę aż po uda, kiedy było jej gorąco... Obiad nadal odbywał się o brzasku przy świetle kandelabrów, w jadalni opanowanej przez koty, gdzie manifestując swój protest wobec ogólnie przyjętej sztywności posiłków rodzinnych, młodzi ludzie zachowywali się jak barbarzyńcy, krając mięso w sposób niemożliwy, wyrywając sobie lepsze kawałki, wróżąc z kości drobiu, kopiąc się pod stołem, gasząc niespodziewanie światło, żeby ściągnąć ciastko z talerza sąsiada, kołysząc się na krzesłach i trzymając łokcie na stole. Kto nie był głodny, układał na obrusie pasjansa albo ustawiał domki z kart, a jeśli był w złym humorze, czytał powieść. Kiedy Sofía padała ofiarą jakiegoś męskiego spisku, sypała dorożkarskimi wyzwiskami, ale w jej ustach ordynarne słowo nabierało dziwnej czystości, traciło swój sens pierwotny, stając się tylko wyrazem buntu, odwetem za lata posiłków klasztornych, zjadanych z oczyma wlepionymi w talerz, po odmówieniu Benedicite. „Gdzieś się tego nauczyła?” – pytali chłopcy ze śmiechem. „W lupanarze” – odpowiadała ze swobodą osoby, która była tam naprawdę. Wreszcie, znużeni naruszaniem reguł dobrego wychowania, łamaniem utartych zwyczajów i graniem w bilard orzechami na obrusie z ogromną plamą z rozlanego kieliszka wina, wszyscy troje życzyli sobie dobrej nocy i rozstawali się o świcie, zabierając z sobą do pokoju owoc, garść migdałów, szklankę wina, w tym odwróconym zmierzchu wypełniającym się okrzykami przekupniów i odgłosem dzwonów na prymarię.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------