- W empik go
Ekspostkatolik - ebook
Ekspostkatolik - ebook
Wspomnienia rockowej młodości i artystycznego podziemia z czasów PRL, refleksje dotyczące przeczytanych książek, obejrzanych filmów i spektakli, rozważania o wierze i... wątpieniu. Ksiądz Andrzej Luter kieruje się zasadą, że najważniejszy jest człowiek, a dopiero w dalszej kolejności jego poglądy, doświadczenia czy wygląd. Bez natrętnej „duszpasteryzacji”, z szacunkiem i ciekawością stara się zrozumieć bliźniego – niezależnie od tego, czy jest nim światowej sławy reżyser, młodo zmarły poeta-buntownik czy też „zwykły” parafianin.
Kategoria: | Publicystyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0321-9 |
Rozmiar pliku: | 590 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem księdzem, a zatem – powie wielu – wszystko jest dla mnie jasne. Tak, jestem szczęśliwy w swoim kapłaństwie. Zaraz jednak zadaję sobie pytanie: co to jest szczęście? Można odpowiedzi szukać w słynnym dziele Władysława Tatarkiewicza. Ale można też ją znaleźć w mądrościach żydowskich. Kiedyś mądry rabin powiedział: „Szczęście to jest takie coś, co trzeba mieć, żeby było”. A więc czasami mam to coś, ale nie zawsze. Nie jest też dla mnie w pełni jasne, dlaczego Bóg zaryzykował i powołał właśnie mnie. Pochodzę z centralnej Polski. Między Łaskiem i Widawą żyje najwięcej osób o nazwisku Luter, przy czym większość z nich nie jest ze sobą nawet spokrewniona. Ogółem jest w Polsce 328 Lutrów. Sprawdziłem te dane na specjalnej stronie internetowej, nigdy zaś nie sprawdzałem swojego drzewa genealogicznego, choć ciekawe byłoby się dowiedzieć, skąd to heretyckie nazwisko się wzięło i dlaczego w województwie łódzkim zagęszczenie Lutrów jest największe. Mój ojciec był drzewiarzem, tuż po wojnie pracował na terenach tak zwanych Ziem Odzyskanych, pod Szczecinem chyba, nie pamiętam, bo nie było mnie wtedy na świecie, on sam nie lubił wspominać tych czasów. Całe życie słuchał Wolnej Europy, może dlatego do dzisiaj pamiętam nazwiska dziennikarzy pracujących w tej rozgłośni, rozpoznałbym każdego po głosie. Ojciec palił makabryczne ilości „sportów”, które wkładał do dulawki, tak żeby nikotyna szybciej dostawała się do płuc. Zmarł na raka, byłem wtedy na czwartym roku w seminarium. Mama była wspaniała, zajmowała się domem, była dziewiarką i chałupniczo robiła wkłady do rękawiczek. Starsza siostra została pielęgniarką, po ślubie wyjechała na południe Polski. Rodzina owszem, katolicka, ale bez jakichkolwiek oznak dewocji czy nadgorliwości religijnej. Nikt nigdy nie należał do żadnej organizacji ani partii. Ojciec chyba zapisał się do ZBOWiD-u, bo chciał mieć ulgowe bilety.
Pamiętam dobrze lata siedemdziesiąte, czas dojrzewania mojej świadomości. Mieszkaliśmy wtedy w Pabianicach. Pamiętam te „kontestujące” wieczory studenckie w drugiej połowie „Gierka” – studiowałem prawo na Uniwersytecie Łódzkim – kiedy to ze szpulowych czterościeżkowych magnetofonów słuchaliśmy Doorsów z Jimem Morrisonem, Pink Floydów, Janis Joplin, Jimiego Hendrixa i innych zachodnich wykonawców, nagrywanych z radia Luksemburg, a najczęściej z Trójki („Mini max, czyli minimum słów – maksimum muzyki” Piotra Kaczkowskiego to była audycja obowiązkowa, pamiętam, że nagrywałem ją, podstawiając mikrofon do głośnika radia), a potem także: Jana Krzysztofa Kelusa (chropowato nagrane, nielegalne kasety z jego piosenkami podawaliśmy sobie z rąk do rąk), Jacka Kleyffa i Salonu Niezależnych (Wędrowiec, Źródło i Tutaj do dzisiaj zachowują aktualność), Okudżawy, Wysockiego, a w końcu Kaczmarskiego. Ktoś czasem przynosił – nie wiadomo skąd – „Zapis”, najsłynniejszy samizdat literacki. Zaczytywałem się w Miesiącach Kazimierza Brandysa. Pojawiła się Mała apokalipsa Konwickiego, wiersze Herberta i Barańczaka etc. Półoficjalnie występował w klubach studenckich Teatr Ósmego Dnia, a w kinach królował „moralny niepokój” – już było po premierach Człowieka z marmuru i Barw ochronnych. Po obejrzeniu Rejsu Marka Piwowskiego czytałem wszystko, co pisał scenarzysta filmu Janusz Głowacki, kupowałem warszawską „Kulturę” z nadzieją, że znajdę tam jego kolejny prześmiewczy felieton. W pabianickim kinie Robotnik na ulicy Wandy Wasilewskiej obejrzałem Iluminację Zanussiego, film, po którym można było rozmawiać tylko o Bogu, transcendencji i o zmartwychwstaniu. Wtedy to również zacząłem mocniej wgłębiać się w Pismo Święte. A potem przyszedł 16 października 1978 roku – pamiętne konklawe – szok i radość. Później jakimś cudem zaprenumerowałem „Tygodnik Powszechny”; zmarła stała prenumeratorka i znajoma z poczty natychmiast poinformowała mnie o tym. Odwołując się do terminologii Jerzego Sosnowskiego, autora eseju Mały Lebiediew 2001, mógłbym powiedzieć o sobie, że do 1978 roku byłem, co najwyżej, okołokatolikiem.
Czuliśmy wszyscy, że system coraz bardziej gnije, choć nikt nie przypuszczał wtedy, że komunizm kiedykolwiek się skończy. Byłem przekonany, że jestem skazany na ten ustrój. Tak więc rok 1980 nie był aż tak dużym zaskoczeniem. Pojawiło się Niezależne Zrzeszenie Studentów (pierwsza i jedyna organizacja, do jakiej należałem), a wraz z nim głębokie, czasami niepozbawione młodzieńczej fantazji, zaangażowanie polityczne. I wtedy właśnie zrodziła się pierwsza myśl, by zostać księdzem. Nie potrafię odnaleźć w pamięci tego konkretnego momentu. Ważne jest, że nie było żadnego piorunującego znaku z nieba, żadnych gorejących krzewów. Było natomiast głębokie przeżywanie na nowo odkrytej Eucharystii. Minęły jeszcze trzy lata, zanim padło ostateczne „tak”. Jestem przekonany, że przełomem był wybór kardynała Karola Wojtyły na papieża. A zatem „powołanie papieskie”? Na pewno, tak, i to nie jest dorabianie sobie poniewczasie pięknej i „politycznie” poprawnej motywacji. Tym bardziej że decyzja moja była świadoma, pozbawiona egzaltacji i przemyślana. Byłem starszy od kolegów z roku, nie wstąpiłem do seminarium od razu po maturze, wcześniej zaznałem „normalnego” życia w ciekawych i rewolucyjnych czasach. Uczniowie z Emaus zostawili za sobą Jerozolimę z całą plątaniną zdarzeń, niezrozumiałą i zniechęcającą. Dopiero gdy Chrystus utajony dołączył do nich w drodze, ujrzeli oni nową perspektywę rzeczywistości. Ewangelia zeszła się z teraźniejszością. Tak też stało się ze mną.
Jaką miałem wtedy wizję kapłaństwa? Jak to określał kardynał Jean-Marie Lustiger: opuścić znajome wybrzeże i wyruszyć ku ziemiom niechrześcijańskim, które są wokół nas, również tu, w Polsce. Dziś, po dwudziestu trzech latach kapłaństwa, utwierdza mnie w tej postawie papież Franciszek, który w Wielki Czwartek mówił do księży, że iść za Jezusem to znaczy uczyć się „wychodzenia z ograniczeń samego siebie (…), aby wyjść na spotkanie innych, aby wyjść na peryferie ludzkiego życia. Wyruszyć musimy my sami jako pierwsi, ku naszym braciom i siostrom, zwłaszcza tym najbardziej oddalonym, tym, o których zapomniano, tym, którzy najbardziej potrzebują zrozumienia, pocieszenia i pomocy”.
Kapłaństwo to także brzemię odpowiedzialności, nierozerwalnie wiążące się z wolnością, którą obdarował mnie Bóg. Wiem, to ostatnie zdanie brzmi okropnie. Taki slogan kościelny, którym wszyscy się posługują. Okazuje się, że można wyświechtać słowa ważne i wtedy przestają one cokolwiek znaczyć. A jednak będę brnął dalej: wolność dana przez Boga to łaska otwierająca na łaskę. Czasami w wymiarze instytucjonalnym człowiek chciałby się zbuntować i krzyknąć: tak nie wolno mówić, co to wszystko ma wspólnego z ewangelią! Ja też buntuję się, ale każdy sprzeciw musi mieć swoje granice. Wiem przecież, że Kościół składa się tylko i wyłącznie z grzeszników, że skandale i zgorszenia zdarzały się zawsze, ale pomimo to, a może właśnie dlatego, jest to ciągle Kościół Jezusa Chrystusa. Coraz częściej myślę, że powoływanie się na powszechną grzeszność to słaby argument, ale mimo wszystko prawdziwy, najmocniejszy.
Nie mógłbym jednak przestać w Niego, Jezusa, wierzyć ani też odejść z kapłaństwa, bo to jest niemożliwe.
W końcu tylu ludzi mi zaufało w sakramencie spowiedzi, no i Eucharystia… Nie mógłbym także odejść z Kościoła rozumianego jako instytucja, mimo wielu bolesnych rozczarowań i „zrażeń”, pomimo niesprawiedliwości oraz wydarzeń i wypowiedzi, z którymi nie mogę się pogodzić. Wierzę w świętość Kościoła, choć wielu znajomych przestało w nią wierzyć.
„Gdzie jesteś?” – pyta Stwórca pierwszego mężczyznę. To pierwsze słowa wypowiedziane przez Boga do człowieka tuż po grzechu pierworodnym. Ksiądz Józef Tischner w książce Ksiądz na manowcach pisze, że jest to pytanie o „Ty”, pytanie będące próbą spotkania twarzą w twarz, dopominające się o spojrzenie w oczy. „Jaka jest twoja udręka?” – oto jak brzmi to pytanie. Tak sformułowała je Simone Weil.
Bohater Widokówki z tego świata Stanisława Barańczaka opowiada Bogu o sobie w ten sposób:
Szkoda, że Cię tu nie ma. Zagłębiam się w ciele,
w którym zaszyfrowane są tajne wyroki
śmierci lub dożywocia – co niewiele
różni się jedno z drugim w grząskim gruncie rzeczy,
a jednak ta lektura
wciąga mnie, niedorzeczny
kryminał krwi i grozy, powieść-rzeka, która
swój mętny finał poznać mi pozwoli
dopiero, gdy i tak nie będę w stanie unieść
zamkniętych ciepłą dłonią zimnych powiek.
Ale dosyć już o mnie. Mów, jak Ty się czujesz
z moim bólem – jak boli
Ciebie Twój człowiek.
Czytam Barańczaka i nie potrafię odpowiedzieć na końcowe pytanie, domyślam się tylko, że ten ból może być dojmujący. Poprzez sztukę (poezję) mamy możliwość zadawać najtrudniejsze pytania. Przypominam sobie słowa zmarłego w czerwcu 2012 roku Henryka Berezy. Mówił wielokrotnie, że sztuka to jest coś, co człowiekowi najlepiej wyszło w historii. Na pytanie, czy sztuka może być prawdziwym życiem, odpowiadał, że jest ona źródłem rozumienia życia. Należy umieć ją „czytać” i być zdolnym do zachwytu – jeśli ktoś tego nie umie, to jego życie staje się płytkie i smutne. Przyznaję mu rację: literatura, teatr, film, muzyka, malarstwo pomagają odnaleźć w życiu sens i towarzyszą nam w odwiecznym poszukiwaniu Absolutu. Dlatego przede wszystkim poprzez sztukę spróbuję spojrzeć na Kościół, na świat i na człowieka.Myślenie według miłości
Założenie tych refleksji jest zawężone: oto ksiądz mówi do „czarnej owcy”, poszukującego, zagubionego, postkatolika albo okołokatolika – a nie do człowieka, który zyskał „łaskę” spokoju wiary. Kto myśli, że jego wiara jest niewzruszona i że na wszystko zna odpowiedź, ten w swoim życiu wewnętrznym tkwi w miejscu, a może nawet jest o krok od utraty wiary. Oczywiście czasownik „mówić” traktuję szeroko, wiadomo bowiem, że czasem ewangelizacyjną rolę może odgrywać nawet mina, z jaką maszeruje się przez przykościelny placyk. Nowa ewangelizacja, o której tak dużo opowiada się od roku 2012, ma polegać na dotarciu do ludzi ochrzczonych, może nawet bierzmowanych, ale w wymiarze duchowym i religijnym odległych od Kościoła. Odeszli? Zawiedli się? Stracili wiarę? Nie są przecież apostatami. W pewnym momencie życia stwierdzili, że wspólnota Kościoła to nie ich droga.
Dotrzeć do przyczyn tego coraz szerszego zjawiska to byłby początek sukcesu duszpasterskiego. Nasz katolicyzm musi być na czymś zbudowany. Biskup Grzegorz Ryś zauważył w „Tygodniku Powszechnym”, że najpierw musi być wtajemniczenie, dopiero potem katecheza. Efektem budowania chrześcijan doktrynalnie, bez fundamentów, jest powierzchowność przeżywania wiary, a w konsekwencji rozczarowania i odejścia, albo bezrefleksyjne doktrynerstwo. No to porozmawiajmy, stawiając w punktach podstawowe problemy.
ODKRYĆ OSOBĘ!
Sprawa fundamentalna: odkryć, że Bóg nie jest tylko instytucją, punktem odniesienia, siłą i mocą, ale że nade wszystko jest Osobą. Odkryć, że Bóg jest Osobą! Najpierw powinna być świadomość, że On jest Osobą, że ma uczucia, że kocha, tęskni. Później można wchodzić z Nim w relacje. To jest, moim zdaniem, fundament, który ludzie dziś mogą zrozumieć, bo sami mają doświadczenie relacji, więc mogą sobie jakoś to uzmysłowić. Ważna jest świadomość, że postać Chrystusa nie jest wymysłem kilku nawiedzonych uczniów; nie jest efektem mitologizacji historii. Osoba i dzieło Jezusa z Nazaretu to przejaw Bożej ingerencji w ludzki świat. To pokazanie, że Bóg bierze na siebie ludzką kondycję, ze wszelkimi jej konsekwencjami – nieszczęściem, cierpieniem, głodem. Jest Bogiem bliskim, ale zasadniczy powód wcielenia polega na tym, że – jak mówili Ojcowie Kościoła – Bóg staje się człowiekiem, by człowiek stał się Bogiem. Problem w tym, że Bogiem nigdy nie będziemy, stąd możliwe rozczarowania. Ale może On przez nas działać.
Zapytałem swojego świeckiego przyjaciela, czy Jezus pomaga mu rozwiązywać jego ludzkie problemy. Odpowiedział, że nie wie. Ale jedno jest dla niego pewne: On zaprasza człowieka do robienia rzeczy niemożliwych. I co najważniejsze, tylko człowieka na to stać. Kiedyś powiedział mi znajomy, że nie uznaje podziału na ludzi wierzących i niewierzących, ale na tych, którzy się modlą, i tych, którzy się nie modlą. Początkowo pomyślałem, że to kolejne efektowne powiedzonko, jakich pełno w nowomowie kościelnej, ale potem zrozumiałem, że chodziło mu o autentyzm przeżywania wiary. Wedle pisarza Jerzego Sosnowskiego pomysł, że w kawałeczku specjalnego rodzaju pieczywa kryje się Bóg i zarazem Ktoś, kto dwa tysiące lat temu żył jako człowiek, jest wstrząsający. Pomysł, że na domiar wszystkiego można przed nim klęknąć i z nim pogadać, to szok, po którym już nigdy nie powinno się być tym samym człowiekiem co przedtem.
Tymczasem zbyt często ulegamy przesadnej racjonalizacji. Jakbyśmy się speszyli, że nie pasujemy do nowoczesności, i założyli kostium Trzeźwego Inżyniera. Ludzie pragną transcendencji, a kojarząc Kościół wyłącznie z bardziej lub mniej zrozumiałymi nakazami moralnymi, szukają często transcendencji poza nim.
PRZEJŚCIE OD NEGATYWNEJ DO POZYTYWNEJ WIZJI RZECZYWISTOŚCI
Punktem wyjścia jest przykazanie miłości Boga i bliźniego. Powiedzmy jednak szczerze: zbyt często Kościół – szczególnie młodym ludziom – kojarzy się z kreśleniem czarnej wizji rzeczywistości. Tak, jakby zapominał, że w ręku posiada Dobrą Nowinę, jakby nie wierzył w zapewnienie Zbawiciela, że bramy piekielne go nie przemogą. Jasne, że świat, w którym żyjemy, nie jest najlepszy z możliwych, ale może być dzięki nam trochę lepszy. Myślę, że głównym problemem jest zgoda człowieka na siebie. Spełnienie tego warunku – mądrego umiłowania siebie – otwiera drogę do miłowania bliźniego. Poza tym w piętnowaniu zła świata jest jakaś łatwizna: oto definiuje się jako zło coś, w czym zło i dobro są splątane (może zresztą na ogół są), i w rezultacie odrzuca się nie tylko to, co godne odrzucenia, ale i to, co zacne.
Nie wszystko musi mieć pieczęć katolicką. Dzieło Jurka Owsiaka takiej pieczęci nie ma, a jest na wskroś chrześcijańskie, bo służy dobru. Nie rozumiem, skąd tyle niechęci do niego wśród duchowieństwa. Ile kontrowersji wzbudzał arcypiskup Józef Życiński, który nie tylko popierał całym sercem Orkiestrę, ale jeszcze pojechał na Przystanek Woodstock, żeby spotkać się z młodzieżą. Okazuje się, że trudno taką prostą rzecz zrozumieć.
Potępianie zła współczesnego świata zwalnia w subtelny sposób z niepokoju sumienia. Skoro zło jest wokół nas, nie ma go w nas. W oblężonej twierdzy przycupnęły anioły, które za murem i za fosą widzą tylko diabła. Jeśli symbolem szatana ma być Nergal ze swoim „promocyjnym” numerem z darciem Biblii, co świadczy zresztą tylko o słabości tego artysty, to znaczy, że już niewiele rozumiemy. Szatan to poważna sprawa. Dobrze go widzieć poza nami, wtedy poprawiamy sobie samopoczucie i żyjemy w nierzeczywistości.
Bardzo wiele z tego „złego współczesnego świata” wcale nie musi należeć do diabła, na przykład muzyka rockowa. W młodości uwielbiałem Doorsów, ciągle zresztą wracam do niezwykłych utworów Jima Morrisona. Trochę z sentymentu – czuję się młodszy, kiedy słyszę Jeźdźców burzy albo The End. Tymczasem dowiedziałem się, że w jednej z diecezji powstała lista zespołów zakazanych, grzesznych, wręcz szatańskich; lista przeznaczona dla katechetów. Znaleźli się na niej Doorsi, a nawet Pink Floyd. Lista powstała w tym samym czasie, kiedy Jan Paweł II przełamywał archaiczne stereotypy, przyjmując „satanistę” Boba Dylana. Wysłuchał słynnego utworu: Blowin in the wind. Po śmierci papieża Zbigniew Mentzel inspirowany tą pieśnią napisał dla „Tygodnika Powszechnego” poruszający tekst pożegnalny. Poza tym pamiętajmy, że diabeł może zająć się tym, co zostało odepchnięte przez nas, katolików, i zrobi to z lubością.
Akcentowanie zła świata rodzi lęk, że nas zniszczą, wykupią, odbiorą tożsamość i suwerenność. Kto się boi, nie będzie zdolny poczuć, czym jest radość wiary i życia. Lęk obezwładnia, a jednocześnie potrafi być agresywny i fanatyczny. Nie pomoże nawet charyzmatyczny guru, który zawsze pojawi się w takiej sytuacji, choćby był on dyrektorem największej w świecie radiostacji. To ksiądz Józef Tischner napisał kiedyś, że najgorszy byłby katolicyzm, w którym panowałaby teologia lęku i duszpasterstwo męki. Optymistycznie zauważał jednak, że katolicyzm defensywy, który ma zawsze jeden skutek (mnożenie liczby wrogów), ulega powolnemu załamaniu. Co skądinąd stanowi kolejne wyzwanie duszpasterskie, bo przecież za tym wszystkim stoi konkretny człowiek. Tischner był prorokiem, ale jak wiadomo i prorocy się mylili. Po latach widać wyraźnie, że był zbyt optymistyczny – teologia lęku i duszpasterstwo męki ma się coraz lepiej, i wcale nie jest w defensywie, wręcz przeciwnie. Mam jednak pewność, że ta ofensywa musi zakończyć się krachem, o czym jej koryfeusze jeszcze nie wiedzą. Katolicyzm otwarty musi być skierowany poza siebie.
Papież Franciszek odprawił na początku swojego pontyfikatu Mszę świętą w Domu Świętej Marty. W kazaniu mówił o uczniach z Emaus, a tak naprawdę kierował swoje słowa do nas: „Im bardziej narzekali, tym bardziej zamykali się w sobie: nie dostrzegali przed sobą perspektyw – jedynie mur (…). Po tak wielkiej nadziei doświadczali, że zawiodło to wszystko, w co wierzyli. Kisili swe życie w kwasie narzekań, narzekając coraz bardziej i bardziej (…). Myślę, że bardzo często, kiedy zachodzą trudne sytuacje, także kiedy przychodzi na nas krzyż, grozi nam to zamknięcie się w narzekaniu. Ale Pan także i w tej chwili jest blisko nas, choć Go nie rozpoznajemy. I mimo że Jezus do nas mówi, a my słyszymy w nas to, co dobre, to jednak w głębi nadal się lękamy: wydaje się, że narzekanie jest bezpieczniejsze. Wydaje się jakby zabezpieczeniem: to moja prawda, moja klęska. Nadziei już nie ma”.
KULTURA – MORALNY UPADEK CZY ZNAKI CZASU, KTÓRE ZAPRASZAJĄ DO OTWARCIA NOWYCH HORYZONTÓW?
Pesymista w tym punkcie powiedziałby, że nie ma jednolitej definicji kultury, bo nie ma już definicji czegokolwiek. Jeśli tak jest i jeśli poruszamy się po omacku, to na pewno Tischnerowskie „myślenie według wartości” jest drogą wyjścia z zaklętego kręgu. Powierzchowne kokietowanie wiernych zewnętrzną, niewnikliwą aprobatą dla modnych dzieł czy trendów byłoby oczywiście kompromitacją – tym bardziej że są wśród nich zjawiska niemożliwe do zaakceptowania. Jerzy Sosnowski z przekąsem zauważył jednak, że nie ma lepszej ilustracji zjawiska „buntu mas” niż współczesna sztuka kościelna. Jak pisał Ortega y Gasset, człowiek masowy wie, że jest przeciętny i ośmiela się żądać, by tę jego przeciętność potraktować jako obowiązującą powszechnie normę. Dawniej, do końca XVIII wieku to Kościół „narzucał” światu trendy estetyczne. W następnym stuleciu sztuka wzięła rozbrat z religią, pewnie z winy obydwu stron. A co mamy dzisiaj? Sztuka kościelna ma być taka, żeby ją zaaprobował „lud Boży”. A „lud Boży”, jak to lud, uwielbia także kicz. Obyśmy nie nabrali podejrzeń, że jeśli jakieś dzieło nie jest kiczem, od Złego pochodzi. Pytanie: czy nasze dystansowanie się od nowych zjawisk kultury nie wyrasta z tej właśnie mentalności?
Kolega opowiadał mi, że już w 1980 roku słyszał księdza, zresztą wykładowcę z seminarium, który twierdził, że Brzezinę, arcydzieło Andrzeja Wajdy według noweli Jarosława Iwaszkiewicza, należałoby spalić do ostatniej kopii, bo to szatańsko demoralizujący film. Możemy powiedzieć, że to tylko brak wykształcenia, prymitywna wrażliwość… Tylko? Czy refleksy tamtej postawy nie dają znać o sobie dziś?
Kwestia podstawowa – odbiór literatury, teatru, filmu czy w ogóle kultury przez Kościół. Rozmawiałem na ten temat z Krzysztofem Biedrzyckim, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, który „tropi” w swojej eseistyce relacje między literaturą i religią. Przypomina on oczywistą prawdę, że do dzieła przykładamy miarę oczekiwań. Jeśli nasze oczekiwania mają charakter religijny, to właśnie takich treści poszukujemy. Wówczas nasz odbiór może iść w dwóch kierunkach. Po pierwsze – możemy religijność pojmować wąsko jako jawną i deklaratywną ilustracyjność dogmatów i zasad moralnych. Wtedy odrzucamy wszystko to, co (w naszym przekonaniu) jest niereligijne, czyli co nie zawiera treści zgodnych z nauką Kościoła lub z praktyką pobożnościową. I na odwrót, akceptujemy bez zastrzeżeń wszystko, co zawiera te treści. Problem wówczas polega na tym, że literatura (sztuka) pozbawiona jest autonomii, jej wartościowanie polega na badaniu zgodności z doktryną (lub częściej z przyzwyczajeniami w przedstawianiu spraw wiary, dotyczy to stereotypów, języka, form artystycznych uznanych przez tradycję jako wyrażające treści religijne), nie na poszukiwaniu walorów estetycznych, a zwłaszcza nie na wytrącaniu czytelnika (widza, słuchacza) z utrwalonych schematów i wyobrażeń religijnych. Po drugie – można religijności poszukiwać wszędzie, również w tych obszarach kultury, które deklaratywnie religijne nie są lub nawet wobec religii nastawione są negatywnie. Czasem takie poszukiwania posuwają się zbyt daleko, bo dziełom przypisywane są treści, które są w nich dostrzegane na siłę. Istotne jest jednak co innego – traktowanie sztuki jako przestrzeni dialogu. Człowiek wierzący, skoro patrzy na świat przez pryzmat wiary, tak może postrzegać też literaturę, film czy teatr. Może wejść w dialog z nimi właśnie z perspektywy religijnej.
Obcowanie ze sztuką pełni różne funkcje. Jedną z nich jest poznanie świata, a zwłaszcza drugiego człowieka. Jeśli na sztukę spojrzymy jak na spotkanie z drugim, innym, bliźnim, kimś, kogo chcemy poznać, z kim chcemy nawiązać dialog, to współczesna sztuka daje nam do tego sposobność. I przez to staje się w głębszym sensie religijna, bo odsłania wnętrza osób, których w inny sposób nigdy byśmy nie poznali. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy ukazuje ludzi w świadomości potocznej spychanych na margines, takich, których się boimy albo których nie akceptujemy.
Profesor Krzysztof Biedrzycki w eseju Prywatny Polak szuka swojej tożsamości albo literackie zmagania ze światem nowoczesnym i ponowoczesnym. Szkic krytyczny o literaturze najnowszej zauważył, że afirmacja świata wiedzie wprost ku zasadniczym pytaniom o sens rzeczywistości. „Odpowiedź pozytywna oczywiście nie zawsze musi mieć charakter religijny, jednak od religii – w rozmaity sposób pojmowanej i przeżywanej – nie jest odległa. Poezja końca XX wieku i początku następnego wyraźnie i dobitnie zadawała pytania religijne. Tonację ustawił Czesław Miłosz. To on zadawał najdalej sięgające pytania religijne: o odpowiedzialność Boga za zło, o sens świata, o Boga historii, o konsekwencje katolicyzmu w myśli i w życiu. Dwa dzieła tego czasu szczególnie mocno postawiły kwestie religijne: książka Piesek przydrożny oraz poemat Traktat teologiczny. W obu autor dokonuje rozrachunku ze swoją wiarą, przy czym u jego podłoża tkwi głęboka świadomość religijna, nie zawsze ściśle związana z dogmatami katolickimi (…), jednak szukająca swojego miejsca w Kościele”.
Zdaniem Biedrzyckiego, najdobitniej w całej swojej twórczości z religią spiera się Tadeusz Różewicz, przy czym jest to spór tak żarliwy, iż właściwie jest wyrazem paradoksalnej, negatywnej, apofatycznej teologii. Podobnie było u Zbigniewa Herberta, gdzie jednak spór ten najczęściej jest bardziej zniuansowany, przybierający raczej charakter badania granic poważnego doświadczania religii. Przy czym nie tyle religia jest przedmiotem rozważania, ile odpowiedzialność Boga za świat – tak w dobrym, gdy dokonuje się poetycka epifania, jak i w złym, gdy doznawane jest przerażenie spowodowane cierpieniem, śmiercią, niegodziwością ludzką. Niestety, Herbert został niemiłosiernie upolityczniony i zawłaszczony przez prawicę, a to był przede wszystkim skomplikowany i niejednoznaczny artysta, którego – niestety – musimy na nowo odkryć. Tren Fortynbrasa to przecież arcydzieło, którego nikt nie może sobie zawłaszczyć. Nie można dopuścić, żeby znajomość poezji Herberta ograniczyła się do cytatów z wieców politycznych. W podobnym kierunku jak Różewicz i Herbert poszli też Marcin Świetlicki czy Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, wszyscy krążący wokół tematów religijnych, a jednak radykalnie opozycyjni wobec religii instytucjonalnej.
Pytanie: gdzie jest granica akceptacji, tolerancji moralnej? Od razu powiedzmy – jeśli chcemy czytać literaturę współczesną jako niosącą jasny morał, to rzeczywiście możemy się zawieść. Raczej znajdziemy w niej dotykanie spraw trudnych, niejednoznacznych moralnie, a już zwłaszcza niepewnych religijnie. Można powiedzieć, że ta literatura gorszy. Wszystko jednak zależy od nastawienia czytelnika. Bo gorszyć może także Biblia. Pokazywanie zła lub choćby obrzeży moralności jeszcze nie jest gorszeniem. Zgorszenie może nastąpić wtedy, gdy czytelnik spojrzy na dzieło z lękiem i niepewnością, gdy zawarty w nim opis świata zburzy kruchą konstrukcję jego światopoglądu bądź wiary.
Niekiedy jednak trzeba z pokorą uznać, że w niektórych dziełach literackich nie ma co szukać Boga. Tak jest jednak najczęściej w literaturze drugorzędnej, która skupiona jest na powtarzaniu znanych konwencji, a jej obraz świata jest przyziemny, oparty na ignorowaniu nie tylko religii, ale wszelkiej duchowości. Nie jest jednak niereligijna literatura ciemności, zwątpienia, nihilizmu, a nawet bluźnierstwa. Często jest to literatura „nocy duszy”, widząca nicość, ale przecież właśnie w tej nicości jest skryte Miłoszowskie „To”, „coś więcej”. Można nawet powiedzieć, że literatura, i w ogóle sztuka, w zmaganiu z religią osłabia nie tyle wiarę, ile pewien sposób mówienia o Bogu, moralności i religii. Obnaża, a niekiedy ośmiesza język, formę, które w istocie zasłaniają to, co najważniejsze. Warto w tym miejscu zacytować jednego z najwybitniejszych poetów młodego pokolenia – Krzysztofa Siwczyka: „Pytanie o obecność metafizyki (mistyki metafizycznej) w polskiej literaturze nigdy już nie będzie pytaniem o Boga. A przynajmniej nie będzie pytaniem kierowanym wprost. Jestem głęboko przekonany, że poeta współczesny może jedynie uprawiać metafizykę pośrednictwa. To stosunek do tradycji określa pozycje metafizyczne poety współczesnego. Nadmienię tylko, że wbrew obiegowej opinii o wszechwładzy postmodernistycznej optyki «wyczerpania» dyskursów metafizycznych, poeci, a przynajmniej ci najbardziej awangardowi, paradoksalnie utrzymują ważność tych dyskursów, posługują się nimi.
Przy czym nie są deklaratywni. Prowadzą mniej lub bardziej ostentacyjne dialogi z konkretnymi postaciami polskiej poezji, z poszczególnymi postaciami metafizycznej polszczyzny, i tam ewentualnie szukają dróg wyjścia z solipsyzmu, poczucia bycia w sytuacji J e d y n e g o – tego przekleństwa dla egzystencji”.
Każdy artysta ma prawo do własnych uniesień i własnych poszukiwań. Nie przykładajmy zatem linijki dogmatycznej do ich dzieł, bo zawsze znajdziemy jakieś odchylenie, czasami o więcej, czasami o mniej centymetrów. Zdarzy się, że utwór wypadnie całkowicie z naszych miar, a będzie dziełem najwyższej rangi artystycznej i duchowej, i chyba najczęściej tak bywa. Dramatu człowieka nie zamkniemy w żadnym dogmacie.
PRZEJŚCIE OD „MENTALNOŚCI PODEJRZEŃ” DO „MENTALNOŚCI WIARY W DOBROĆ”
Ten punkt jest częściowo odpowiedzią na wcześniejsze pytanie o zaufanie do człowieka. Dla wielu osób wielkim autorytetem jest ojciec Wacław Hryniewicz, według mnie największy polski teolog, i jego „pedagogia nadziei”. Oto człowiek, paradoksalnie, jest gotów do znacznie wnikliwszego rozrachunku z samym sobą i znacznie głębszego żalu, jeśli przestaje myśleć o Bogu jako o zwierzchniku wszystkich śledczych świata. Myśl o piekle wyzwala postawę obronną. Brak tej myśli – co wcale nie oznacza, że piekła nie ma – każe zdjąć z siebie pancerz.
Tu znów szczerzą zęby niebezpieczeństwa. „Mentalność wiary w dobroć” irytuje czasem łatwością i naiwnością, trochę jak ta kobieta z anegdoty, którą Jerzy Sosnowski wykorzystał (anegdotę, nie kobietę) na łamach „Gazety Wyborczej”, w zakończeniu dyskusji o niebezpieczeństwie nihilizmu: na wiadomość o każdym kolejnym absztyfikancie córki matka z rozkoszą odpowiadała: „Tak? To cudownie…”. Więc może nie ma co przesadzać. Dobitna ocena faktów, wydarzeń, postępków czasem dobrze robi duszpasterzowi. Ksiądz nie musi być „cieplusi”, musi być uważny. Ale z pewnością nie może być podejrzliwy, a już na pewno nie może to być jego zasada życiowa: podejrzliwość.
Człowiek traci zaufanie do Kościoła także wtedy, gdy ksiądz zachowuje się w stosunku do niego jak sprzedawca w supermarketach; odstraszają go te wszystkie świątobliwie nienaturalne odruchy, natarczywe uśmiechy, pozorowana uprzejmość, patriarchalność i kordialne gesty, i jedna odpowiedź na wszystkie pytania: Jezus cię kocha. To wielka prawda, ale ją też łatwo zbanalizować, zniszczyć. Pamiętajmy także, że dziś mamy społeczeństwo wystraszonych monad, które muszą poczuć, że ktoś się nimi indywidualnie interesuje. Sprzedawcy mercedesa to wiedzą, dlaczego nie mieliby wiedzieć księża, którzy mają do zaoferowania o tyle więcej? Trzeba ludzi przekonać, że nawet jeśli czegoś nie wiedzą, upadną, zrobią coś nie tak, to nie koniec świata, ale może początek zupełnie nowej jakości. W ten sposób przekonujemy też siebie, bo księża nie są chodzącymi ideałami. Siedzę w konfesjonale i widzę, a raczej słyszę, że spowiadający się jest lepszym człowiekiem ode mnie. To jest doświadczenie wielu księży, i trudno się do niego przyznać. Poczucie, że my jesteśmy lepsi, to pierwszy krok do katastrofy duchowej, w konsekwencji do zabójczej hipokryzji.
PRZEJŚCIE OD JANSENISTYCZNEJ WIZJI BOGA DO WIZJI BOGA MIŁOSIERNEGO
Wzbudzanie lęku przed Bogiem, a następnie tłumaczenie, że Bóg jak dobry ojciec przytuli i z tego lęku uleczy – to schizofreniczny mechanizm, który ciągle pokutuje w Kościele. Metoda kuszenia lękiem jest stosowana zazwyczaj przez jednostki słabe lub takie, które nie mają innych argumentów.
Z jednej strony Bóg, który nie stawia wymagań, jest trochę jak Bóg, który nie sprawia cudów – z biegiem czasu przestaje być ludziom potrzebny. Z drugiej zaś Bóg jansenistów jest dyktatorem, przeciwko któremu trudno się nie buntować. A jansenizm odradza się w Polsce jak hydra. Jerzy Sosnowski napisał: „Myśl, że złamanie reguł, których łamać się nie powinno, nie czyni z życia jednej wielkiej ruiny nie do uratowania; myśl, że Bóg, który jasno formułuje swoje oczekiwania, może zarazem wybaczyć, że Go zawodzimy; wreszcie myśl, że nie ma automatyzmu, który skazuje nas na zło, jeśli raz zło uczyniliśmy – te myśli przynoszą ogromną ulgę i pozwalają (mam nadzieję) wykorzystać do zacnych działań energię, która bez nich poszłaby na rozpamiętywanie przeszłości”. Bóg nie jest dyktatorem. Ksiądz Józef Tischner pisał: „To nie jest tak, że oficer staje przed regimentem i rozkazuje. Przykazanie nie jest (…) prośbą ani tym bardziej groźbą. Przykazanie jest istotną mową miłości. Tylko miłość rozumie mowę przykazań i tylko ona potrafi się nią posługiwać”.
Chcę jako ksiądz towarzyszyć drugiemu człowiekowi w jego wędrówce w poszukiwaniu Boga, tym bardziej że znam swoje błędy, które popełniałem szczególnie w pierwszych latach kapłaństwa. Zresztą taka wędrówka utrzymuje mnie w życiowej dynamice.