- W empik go
Ekundayo albo Droga - ebook
Ekundayo albo Droga - ebook
Ekundayo w języku Joruba to imię, a znaczy "Po smutku przychodzi radość". Tak Anna Szpakowska- Kujawska nazwała także jeden z pierwszych kalabaszy. Słowo „Ekundayo” pojawia się nie tylko w książce. Zostało również użyte jako tytuł obrazu olejnego z 1979 r., przedstawiającego uśmiechniętego, radośnie rozbrykanego stworka na jaskrawoszmaragdowym tle. Ekundayo jest udziałem każdego człowieka. Twórczości autorki niezmiennie towarzyszy droga do wewnątrz – penetracja własnych doznań. Jak sama mówi, siedem lat zajęło jej dojrzewanie do pisania o Afryce. Dało wspaniałą wewnętrzną przestrzeń, pełną myśli, kolorów, wspomnień, wzmacniających twórcze siły i nadających życiu blask. W artystycznym świecie Anny Szpakowskiej-Kujawskiej nie ma chaosu. Jest za to wspaniała różnorodność form, kolorów, technik i olśniewających asocjacji, które nadają jej twórczości poetycką aurę.
Kiedyś w Polsce nadawano serial telewizyjny o słonicy, która wciąż wpadała w tarapaty, bo za dużo chciała. Garnęła się też do rzeczy i spraw nieodpowiednich dla siebie. Była właśnie słoniem w składzie porcelany, wchodząc ze swą ciekawską trąbą tam, gdzie nie trzeba; śmieszna, galopująca wszędzie, gdzie coś się działo, z niczego nie chciała zrezygnować, łapczywa na wszystko, co było życiem. Przy tym była tak bardzo płcią piękną, a więc i tonęła we łzach, gdy było jej smutno, kochała koraliki i wszelkie ozdóbki. Chichotałam, oglądając; tak, to jasne, taka była i ta, i tamta... Mój Boże, taka byłam i ja... Gorzej, ja lubiłam siebie w tej słonicy. Bywałam nią, gdy mi pozwalano na to, gdy byłam (byłam?) sobą. Sobą prawdziwą. A gdy nie mogłam być szczera? Pewnie bywałam okropna; nudna i znudzona. Sobą i innymi. To przez chłód ludzkich oczu, którym byłam obca. Stranger? Ja. Mną. Nic beze mnie. Chcę, chciałabym, tak mocno chcę. Po prostu chcę. Tak było zawsze. Nie mieli racji ci, którzy myśleli o mnie źle tylko dlatego, że chciałam. Z tym chceniem zapala się światełko we mnie, a gdy gaśnie, gasnę ja. Gdy zgaśnie całkiem, to przecież i mnie nie będzie... Moje światełko jest też w tym, co robię. W moich pracach to wszystko tam jest: i te pragnienia, i gaśnięcia, i rozbłyski. Huśtawki od scalania do rozpadu. I dalejże! Z kawałków znów w całość! Scalam się! Uwaga! Chcecie mnie całą? Taką ze wszystkim? Jak każdy człowiek? Proszę bardzo! Ja wiem, czego chcę. Oczka? Już są. Trochę ich dużo? Potrzebne. Ja muszę dużo widzieć, dużo więcej niż wy. Rączki? Rączki są. Jest ich dużo. Te do machania, te do pracy, tamte do tłumaczeń... Uszy. Kiepsko z moim słuchem, więc może ilość pomoże. To mój kontakt ze światem w tej pustelnej czasem ciszy, choć przyznam się, że nie najlepszy. Ale gorliwy. Łowię dźwięki, staram się zrozumieć. Zabrakło ciała? Otóż to; co z ciałem? Scalam się, scalam, turlam się w swoich częściach jak kula w śniegu. Trochę to wszystko nie na miejscu? Nóżki też są. Wiele ich, tyle chcę przecież chodzić, tu iść, tam lecieć, gdzieś dążyć, kierować się, oddalać, płynąć, sunąć; wszystkiemu muszą sprostać. Kto wie najlepiej, co ma u mnie być na jakim miejscu? Jestem Narcyzem. Wypatruję więc siebie w każdej kałuży. Poszukuję siebie wszędzie. Coraz gwałtowniej. W kałużach zaczyna mnie nie być... Jest mnie coraz mniej. Ta glątewka, co spogląda na mnie z wodnego lusterka, ma coraz bardziej zamazane oblicze. Za nią tłumy; też chcą się wpatrzyć w siebie. Każdy. Każda. Pchają się. Rozpychają. Przywalają ją sobą. Znika. Ale istnieje! Ejże! Nie zasłaniać mnie! Tak. Zaczynało mnie być coraz mniej. Słonica, ta ciekawska, ta wścibska, ta nosy, ta, która chciała wszystkiego dotknąć, zobaczyć, przestawała istnieć. Cywilizowałam się. Niestety. Już nie było sensacji, przestałam być fun, nie drażniłam wymachem swojej trąby. Przysiadłam i słuchałam. Stawałam się taka, jaką chcieli mnie mieć inni. Stwarzali mnie sobie. Kształtowali. Stałam się elastycznością: wszystko mogłam, wszystko rozumiałam. 259 W rysunkach wracałam do siebie. Gorączkowo szukałam też w nich własnego kształtu. Tu mogłam być szczera. Z chwilą założenia jej wędzidła, z chwilą prowadzenia tej słonicy we mnie na pasku – gaśnie ogień, święty ogień pragnienia wszystkiego. Staję się słonicą z zoo. Właśnie. Very civilised woman...?
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-950306-0-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To, że Świat jest w wiecznym ruchu, że nie ma powrotu do tej samej rzeki, do tej samej płynącej wody, w miarę starzenia się odczuwam coraz intensywniej. Próbując wrócić do zamkniętego dawno okresu życia, staję przed problemem – próbą skojarzenia teraźniejszości z tym, co już daleko ode mnie. A przecież ja także podlegam przemianom.
Siedem lat żyłam w Nigerii. Wróciliśmy w 1984 roku. Siedem następnych lat trwało moje wewnętrzne dojrzewanie do pisania o Afryce. Samo pisanie także rozciągnęło się na wiele lat. Dało mi wspaniałą wewnętrzną przestrzeń, pełną myśli, kolorów, wspomnień wzmacniających twórcze siły i nadających życiu blask.
Gdy skończyłam opowieść – coś się i we mnie zakończyło. Pojęłam, że był to pierwszy i ostatni moment na spisanie afrykańskich doświadczeń. Przydały się robione na gorąco zapiski, listy, prowadzony okresowo dziennik – no i pamięć wzrokowa, która pomagała mi przywołać to, czego potrzebowałam. Teraz tamto życie jest tak daleko, jakby w jakiejś mgle, że niewiele prawdy miałoby siłę się przebić.
Jestem malarką.
Tworzenie jest dla mnie błyskiem zrozumienia czegoś w sobie, jest przygodą, wędrówką tropem własnych myśli.
Gdy czytam to, co kiedyś napisałam, zastanawiam się, co było naprawdę ważne w czasie tych siedmiu lat. Czy odkrywanie dla siebie innego kraju – będącego częścią moich marzeń o przygodzie, o Afryce? Czy poznawanie mieszkańców tego lądu, ich kultur? Poznawanie obejmujące i Czarnych, i Białych, mówiących tym samym angielskim, ale z rożnymi akcentami: nigeryjskim, amerykańskim, egipskim, hinduskim, francuskim. Zawieranie przyjaźni trwających do teraz? Czy chłonięcie pejzażu sawanny, na której mieszkaliśmy, pustyni, Zatoki Gwinejskiej, pejzażu, za którego innością tęskniłam w Polsce?
Ciśnienie obcości (byłam tylko z mężem, reszta rodziny została w kraju) – ale także ciekawości i nadziei na COŚ, na co czekałam, COŚ, co musi się zdarzyć – oddziaływało na moją twórczość, zmieniało ją. Teraz to lepiej rozumiem. Stałam się wolna w tym, co robię. Odczuwałam dziwną, podniecającą obcość. Ta obcość, związana z odmiennym kolorem skóry, języka, kultury, zamożności – w ich oczach byłam bogatą mieszkanką mitycznej Europy – ta obcość spowodowała, że pozbyłam się własnych zniewoleń, że na swoją niewielką skalę wyzwoliłam się z nawyków, schematów, terminów, ambicji. Skalę wartości wyznaczały jedynie moje własne odczucia.
Lustrem stała się przyroda.
Zupełnie jak ona byłam nadpalona, połamana jak wysokie trawy w porze suchej. Wystarczały pierwsze krople deszczu, by z laterytowej, czerwonej ziemi wyskakiwały drobne zielone listki, które szybko stawały się silnymi, odpornymi na rozżarzone słońce liśćmi. Próby uprawy naszych polskich roślin kończyły się fiaskiem. Podnosiły się w pośpiechu ku palącemu słońcu, coraz wyższe, słabsze, cieńsze i… ginęły.
Te nigeryjskie liście stały się dla mnie symbolem witalności tamtego świata. Zrozumiałam szansę, którą dało mi życie. Jej wykorzystanie zależy od tego, czy i jak się przystosuję do twardych warunków, w jakich się znalazłam. Musiałam skoncentrować się na tworzeniu grubej skorupy wokół swojego – jak się okazało – kruchego wnętrza, tak łatwego do zniszczenia.
W jakimś sensie nie wyrzekłam się swoich doświadczeń z Polski, ale jednak zaczynałam od zera. Punktem centralnym byłam ja i moje doznania – w Afryce odkryłam moją własną Afrykę.
Powoli upodobniałam się do świata, który mnie otaczał. Byłam poskręcaną gałęzią, korzeniem, trawą przed lub po pożarach buszu. Śledziłam siłę odradzania się połamanych gałęzi, które – wypuszczając korzonki – tworzyły drzewa od nowa.
W jakimś sensie od nowa stwarzałam/tworzyłam siebie ucząc przez cztery lata w Kwara College of Education. Jednocześnie brałam lekcje poruszania sie w tak obcym dla białej Polki tajemniczym świecie Czarności. Przekazywałam swoją wiedzę, bo tego ode mnie wymagano, ale uczenie perspektywy, proporcji było odbieraniem moim studentom autentyczności, budowaniem tożsamości zapożyczonej. Wzorem powinien być dla nich Delacroix, jego afrykańskie zainteresowania i tematy. Ja sama wciąż wałczyłam o swoją własną prawdę, pracowałam nad kulturą indywidualizmu, oni tkwili w odczuciach tradycyjnie kolektywnych.
Był więc to czas sprawdzania sił zielonego listka – czy wybuja w niebo i zniknie, czy uodporni się i wypuści zalążki nowych, równie mocnych, wytrzymałych na żar tropiku.