Elisabeth Costello - ebook
Elisabeth Costello - ebook
Kim jesteś, Elizabeth Costello?
Matka, siostra, kochanka, pisarka, Australijka.
Niekonwencjonalna starsza pani. Kontrowersyjna wykładowczyni o ciętym języku.
Zatroskana kondycją świata i pochylająca się nad losem zwierząt świadoma siebie kobieta.
Najbardziej rozpoznawalna postać stworzona przez J.M. Coetzee’go, uznana za jego porte-parole.
Przełamująca granice gatunków Elizabeth Costello od ponad dwudziestu lat prowokuje i inspiruje, wymykając się jednoznacznym ocenom. Obok tej książki nie sposób przejść obojętnie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6975-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od razu na wstępie pojawia się problem, jak zacząć, jak dostać się stąd, gdzie jesteśmy, czyli na razie znikąd, na przeciwległy brzeg. To kwestia zwykłego spięcia dwóch brzegów, przerzucenia mostu. Ludzie rozwiązują takie problemy codziennie. A kiedy już rozwiążą, idą dalej.
Przyjmijmy, że bez względu na to, jak sobie poradziliśmy, mamy to już za sobą. Załóżmy, że most został zbudowany, przerzucony, że możemy tym sobie więcej nie zaprzątać głowy. Pozostawiliśmy za sobą obszar, na którym byliśmy do tej pory. Jesteśmy na obszarze, na którym chcemy być.
Elizabeth Costello jest pisarką, urodziła się w 1928 roku, czyli ma sześćdziesiąt sześć lat, wkrótce będzie miała sześćdziesiąt siedem. Napisała dziewięć powieści, wydała dwa tomiki poezji, książkę o życiu ptaków i sporo rozmaitych artykułów. Z pochodzenia jest Australijką. Urodziła się w Melbourne i mieszka tam do dziś, choć w latach 1951–1963 przebywała za granicą, w Anglii i we Francji. Była dwukrotnie mężatką. Ma dwoje dzieci, po jednym z każdego małżeństwa.
Rozgłos przyniosła jej czwarta powieść, _Dom przy Eccles Street_ (1969), której bohaterką jest Marion Bloom, żona Leopolda Blooma, głównej postaci innej powieści, _Ulissesa_ (1922) Jamesa Joyce’a. W ciągu minionej dekady powstał wokół książki cały krytyczny „przemysł”, istnieje nawet w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk Stowarzyszenie Elizabeth Costello, które wydaje kwartalnik „Elizabeth Costello Newsletter”.
Wiosną 1995 roku Elizabeth Costello udała się (i jest tam w tej chwili, będziemy więc odtąd używać czasu teraźniejszego) do Williamstown w Pensylwanii, żeby odebrać nagrodę Stowe Award. Nagrodę tę przyznaje się co dwa lata najlepszemu pisarzowi na świecie, wytypowanemu przez jury złożone z krytyków i autorów. Jest to pięćdziesiąt tysięcy dolarów z fundacji Stowe’a oraz złoty medal.
Podczas pobytu w Pensylwanii Elizabeth Costello (Costello to jej panieńskie nazwisko) towarzyszy syn, John. John jest wykładowcą fizyki i astronomii w _college_’u w Massachusetts, ale z powodów osobistych wziął roczny urlop. Elizabeth podupadła nieco na zdrowiu; bez pomocy syna nie podjęłaby trudów podróży przez pół świata.
Dokonajmy przeskoku w czasie. Elizabeth i John dotarli do Williamstown; zawieziono ich do hotelu, zaskakująco dużego jak na tak małe miasto, wysokiego sześcioboku z elewacją z czarnego marmuru i z kryształami, i lustrami w środku. W pokoju Elizabeth odbywa się następujący dialog:
– Będzie ci tu wygodnie? – pyta syn.
– Na pewno – brzmi odpowiedź. Pokój jest na dwunastym piętrze, z widokiem na pole golfowe i zalesione wzgórza w tle.
– Spróbuj trochę odpocząć. Przyjadą po nas o wpół do siódmej. Zadzwonię do ciebie kilka minut wcześniej.
Zabiera się do wyjścia.
– John? – pyta Elizabeth. – Czego oni właściwie ode mnie chcą?
– Dziś wieczorem? Niczego. To będzie po prostu kolacja z członkami jury. Nie będziemy z nimi długo siedzieć. Napomknę, że jesteś zmęczona.
– A jutro?
– Jutro to co innego. Niestety będziesz się musiała zmobilizować.
– Już nie pamiętam, dlaczego się zgodziłam przyjechać. Zanosi się na ciężką przeprawę i nie wiadomo właściwie, po co mi to wszystko. Powinnam była ich poprosić, żeby zrezygnowali z całej ceremonii i przysłali mi czek pocztą.
Po długim locie wygląda na swój wiek. Nigdy nie dbała o wygląd i jakoś z tym żyła, ale teraz wszystko wychodzi na wierzch. Jest stara i zmęczona.
– Niestety tak się nie da, mamo. Jeśli przyjmujesz pieniądze, musisz przecierpieć cały ten cyrk.
Elizabeth potrząsa głową. Jeszcze nie zdjęła starego, granatowego prochowca, w którym przyjechała z lotniska. Włosy ma przetłuszczone, matowe. Nawet nie zaczęła się jeszcze rozpakowywać. Co zrobi, jeśli on sobie teraz pójdzie? Położy się w płaszczu i w butach?
Ale on jest przy niej, z miłości. Nie wyobraża sobie, żeby mogła przejść tę ciężką próbę bez niego u boku. Towarzyszy jej, bo jest jej synem, kochającym synem. Ale niewiele też brakuje, by stał się jej – cóż za wstrętne słowo – treserem.
Myśli o niej jak o foce, starej i zmęczonej cyrkowej foce, która musi jeszcze raz podjąć wysiłek i wejść do wanny, jeszcze raz pokazać, że potrafi balansować piłką na nosie. Jego zadaniem jest ją do tego zachęcić, wykrzesać z niej choć odrobinę entuzjazmu, doprowadzić popis do końca.
– Tylko w ten sposób mogą to zrobić – mówi najdelikatniej jak umie. – Podziwiają cię, chcą cię uhonorować. Nic lepszego nie potrafią wymyślić. Dają ci pieniądze. Rozsławiają twoje nazwisko. Traktują to jako środek do osiągnięcia celu.
Stojąc przy empirowym sekretarzyku i przerzucając ulotki z informacjami, gdzie robić zakupy, gdzie jeść, jak korzystać z telefonu, rzuca mu jedno z tych krótkich, ironicznych spojrzeń, które jeszcze potrafią go zaskoczyć, które przypominają mu, kim dla niego jest.
– I to ma być najlepszy sposób? – mruczy.
O wpół do siódmej John puka do jej drzwi. Jest gotowa, czeka, pełna wątpliwości, ale gotowa zmierzyć się z wyzwaniem. Ma na sobie niebieski kostium z jedwabną marynarką, swój uniform powieściopisarki, do tego białe buty, które są niby w porządku, ale upodabniają ją do Daisy, przyjaciółki Kaczora Donalda. Umyła włosy i sczesała je gładko do tyłu. Wciąż wyglądają na przetłuszczone, ale teraz jest to przetłuszczenie budzące szacunek, jak u robociarza lub mechanika. Na twarzy już zawczasu wyraz bierności i rezygnacji; gdyby chodziło o młodą dziewczynę, można by to określić jako wycofanie. To oblicze bez osobowości, wyraz, nad jakim usilnie pracują fotografowie, kiedy chcą nadać twarzy indywidualny charakter. Wygląda jak Keats, ten wielki piewca przezroczystej wrażliwości, myśli John.
Niebieski kostium, przetłuszczone włosy to detale, oznaki umiarkowanego realizmu. Dostarczają szczegółowych informacji, pozwalają się ujawnić temu, co znaczące. To procedura, której pionierem był Daniel Defoe. Wyrzucony na brzeg Robinson Crusoe rozgląda się w poszukiwaniu swoich towarzyszy z załogi. Ale nie widzi nikogo. „Nigdym ich już nie obaczył, ani nawet śladu po nich – mówi – poza trzema kapeluszami, jedną czapką i dwoma trzewikami, z których każdy był od innej pary”. Dwa buty, nie tworząc pary, przestają być obuwiem i stają się dowodami śmierci, zdartymi przez spienione fale z nóg tonących ludzi i wyrzuconymi na brzeg. Żadnych wielkich słów, żadnego rwania włosów, tylko kapelusze, czapki, buty.
Bo jak daleko sięga pamięcią, matka zawsze izolowała się rankami, żeby pisać. Nie wolno było przeszkadzać, pod żadnym pozorem. Uważał się za nieszczęśliwe dziecko, samotne i niekochane. Kiedy czuli się z siostrą wyjątkowo rozżaleni, osuwali się na podłogę pod zamkniętymi drzwiami jej gabinetu i pojękiwali z cicha. Stopniowo kwilenie zamieniało się w nucenie lub podśpiewywanie, nastrój im się poprawiał i w końcu zapominali o swym osamotnieniu.
Teraz sytuacja się zmieniła. Jest dorosły. Nie stoi już pod drzwiami, ale jest w środku, przygląda się jej, siedzącej plecami do okna, spotyka się z nią twarzą w twarz dzień po dniu, rok za rokiem, gdy tymczasem jej czarne kiedyś włosy siwieją, białe jak niezapisana stronica. Cóż za wytrwałość – myśli. Zasłużyła sobie na ten medal, bez wątpienia, na ten i nie tylko. Za dzielność wykraczającą poza to, co wynika z poczucia obowiązku.
Zmiana nastąpiła, kiedy miał trzydzieści trzy lata. Do tego czasu nie przeczytał ani słowa z tego, co napisała. To była jego odpowiedź, jego rewanż za to, że się przed nim zamykała. Wyparła się go, więc on wyparł się jej. Lub może nie czytał jej książek w odruchu obronnym. Może kierował się głębszymi motywami: chciał się ustrzec porażenia gromem. A potem, pewnego dnia, nie mówiąc nikomu słowa, nie mówiąc słowa nawet samemu sobie, wypożyczył z biblioteki jedną z jej książek. Od tej pory czytał wszystko, czytał otwarcie, w pociągu, przy stole podczas lunchu. „Co czytasz?” „Książkę mojej matki’.
Występuje w jej książkach, w niektórych. Rozpoznaje też innych ludzi, choć pewnie jest tam więcej tych, których nie rozpoznaje. O seksie, o namiętności i zazdrości matka pisze tak wnikliwie, że John doznaje wstrząsu. Jest to naprawdę nieprzyzwoite.
Szokuje go i to samo robi prawdopodobnie z innymi czytelnikami. I pewnie dlatego właśnie, ogólnie biorąc, zaistniała. Cóż za dziwna nagroda za to, że przez całe życie wstrząsała ludźmi: sprowadzili ją do tego miasta w Pensylwanii i obdarowali pieniędzmi! Bo Elizabeth zdecydowanie nie jest typem pisarki pocieszycielki. Bywa nawet okrutna, tak, jak potrafią być okrutne kobiety, a jak mężczyźni bywają raczej rzadko. Jakim ona jest tak naprawdę stworzeniem? Nie foką – jak na fokę jest za mało sympatyczna. Ale też nie rekinem. Kotem. Jednym z tych wielkich kotów, które patrosząc swą ofiarę, robią przerwy i rzucają sponad jej otwartego brzucha zimne spojrzenia żółtych ślepiów.
Na dole czeka na nich ta sama młoda kobieta, która przywiozła ich z lotniska. Ma na imię Teresa. Jest instruktorem w Altona College, ale w zespole przyznającym nagrodę Stowe’a pełni funkcję totumfackiej, popychadła, czyli w ogóle jest kimś mało ważnym.
John siada w samochodzie obok Teresy, matka siedzi z tyłu. Teresa jest podekscytowana, tak bardzo, że nie przestaje trajkotać. Opowiada im o dzielnicach, przez które przejeżdżają, o Altona College i jego historii, o restauracji, do której jadą. Udaje jej się dwukrotnie wśród tej paplaniny uszczknąć jak myszce coś dla siebie.
– Gościliśmy tu jesienią zeszłego roku A.S. Byatt – mówi. – Co pani sądzi o A.S. Byatt, pani Costello?
I nieco później:
– A co pani sądzi o Doris Lessing, pani Costello?
Pracuje nad książką o pisarkach i kobietach w polityce, miesiące letnie spędza w Londynie, prowadząc, jak to określa, „prace badawcze”; John nie byłby zdziwiony, gdyby się okazało, że ma ukryty w samochodzie magnetofon.
Jego matka ma nazwę dla takich ludzi jak Teresa. Nazywa ich złotymi rybkami. Wszyscy myślą, że to małe i nieszkodliwe stworzonka, mówi, bo nie potrzebują więcej niż drobinki mięsa, połówki połówki miligrama. Co tydzień dostaje od nich listy, które skrupulatnie przesyła jej wydawca. Kiedyś odpowiadała: „Dziękuję za okazane zainteresowanie, niestety jestem zbyt zajęta, żeby odpowiedzieć tak wyczerpująco, jak na to zasługuje Pana/Pani list”. Potem jakiś znajomy powiedział jej, że te listy osiągają wysoką cenę na rynku autografów. Wtedy przestała odpowiadać.
Małe złote drobinki, które uwijają się wokół zdychającego wieloryba, czekając na szansę, by go dopaść i błyskawicznie uskubnąć jeden kęs.
Docierają do restauracji. Mży deszczyk. Teresa zostawia ich przy wejściu i odjeżdża, żeby zaparkować samochód. Przez chwilę stoją sami na chodniku.
– Możemy jeszcze czmychnąć – mówi John. – Jeszcze nie jest za późno. Możemy złapać taksówkę, wpaść do hotelu po rzeczy, zdążyć na lotnisko na wpół do dziewiątej i odlecieć pierwszym samolotem. Zniknęlibyśmy, zanim pojawiłaby się konna policja.
Uśmiecha się. Ona odpowiada uśmiechem. Zrealizują program wizyty, nie muszą sobie nawet o tym mówić. Ale to przyjemne poigrać sobie przynajmniej myślą o ucieczce. Żarciki, sekrety, spiski, tu łypnięcie okiem, tam słówko – w taki sposób z sobą obcują, czy są razem, czy osobno. On będzie jej giermkiem, ona rycerzem. Będzie ją ochraniał tak długo, jak potrafi. Potem pomoże jej przywdziać zbroję, dosiąść rumaka, przymocować puklerz, wręczy kopię i wycofa się.
W restauracji rozgrywa się dłuższa scena, głównie dialogowa, którą opuścimy. Wrócimy do hotelu, gdzie Elizabeth Costello prosi syna, żeby przyjrzał się liście ludzi, z którymi się właśnie spotkali. Spełnia posłusznie jej prośbę, obdarzając każdego nazwiskiem i funkcją, jak to się dzieje w życiu. Gospodarz, William Brautegam, jest dziekanem wydziału humanistycznego w Altonie. Przewodniczący jury, Gordon Wheatley, jest Kanadyjczykiem, profesorem na McGill University, pisał o kanadyjskiej literaturze i o Wilsonie Harrisie. Ta, do której mówili Toni i która opowiadała jej o Henrym Handelu Richardsonie, jest z Altona College. To specjalistka od Australii – wykładała tam kiedyś. Paulę Sachs Elizabeth zna. Ten łysy, Kerrigan, jest powieściopisarzem, Irlandczykiem z pochodzenia; mieszka teraz w Nowym Jorku. Piąta jurorka, ta, która siedziała obok Johna, nazywa się Moebius. Wykłada w Kalifornii i wydaje pismo literackie. Opublikowała też parę opowiadań.
– Miło wam się rozmawiało – zauważa matka. – Niebrzydka, prawda?
– Chyba tak.
– Ale jako zespół... – zastanawia się głośno – czy nie wydali ci się raczej...
– Drugorzędni?
Kiwa głową.
– Pewnie tak. Ci naprawdę ważni nie angażują się w takie widowiska. Ważni zmagają się z problemami wielkiej wagi.
– I ja nie jestem dla nich wystarczająco ważna?
– No nie, ty jesteś ważna. Z tobą jest ten kłopot, że nie stanowisz dla nich problemu. To, co piszesz, nie zostało jeszcze uznane za problem. Kiedy staniesz się problemem, mogą się tobą zainteresować. Ale na razie nie jesteś problemem, tylko przykładem.
– Przykładem czego?
– Przykładem pisarstwa. Przykładem tego, jak pisze ktoś o twoim statusie społecznym, twojej przynależności pokoleniowej i twoim pochodzeniu.
– A więc jestem tylko przykładem? Protestuję. Mimo tych usilnych starań, żeby nie pisać tak jak inni?
– Mamo, nie masz się co ze mną spierać i traktować mnie jak przeciwnika. Nie odpowiadam za to, jak postrzegają cię akademicy. Ale musisz się zgodzić, że na pewnym poziomie mówimy, a zatem i piszemy podobnie jak wszyscy inni. Inaczej mówilibyśmy i pisali swoimi odrębnymi, prywatnymi językami. Przecież nie ma nic absurdalnego w tym, że interesuje nas, co ludzi łączy, a nie, co ich dzieli.
Następnego dnia rankiem John zostaje wciągnięty do kolejnej dyskusji literackiej. W hotelowej siłowni wpada na Gordona Wheatleya, przewodniczącego jury. Ćwicząc obok siebie na rowerach treningowych, wdają się w głośną rozmowę. Jego matka będzie rozczarowana, powiedział Wheatleyowi na pół żartobliwie, jeśli dowie się, że dostała nagrodę Stowe’a tylko dlatego, że rok 1995 został uznany na mocy dekretu za rok Austrazji.
– A czego by chciała?
– Uznania jej za najlepszą – odpowiada John. – Według szczerej i uczciwej opinii waszego jury. Nie za najlepszego autora z Australii, nie za najlepszą pisarkę w Australii, po prostu za najlepszą.
– Bez pojęcia nieskończoności nie mielibyśmy matematyki – mówi Wheatley – ale to nie znaczy, że nieskończoność istnieje. Pojęcie nieskończoności jest tylko konstrukcją, konstrukcją stworzoną przez człowieka. Jesteśmy oczywiście głęboko przekonani, że Elizabeth Costello jest najlepsza. Musimy tylko sprecyzować, co takie stwierdzenie oznacza w kontekście naszych czasów.
Analogia z nieskończonością nie ma dla Johna sensu, ale nie podejmuje tego wątku. Ma nadzieję, że Wheatley pisze lepiej, niż myśli.
Realizm nigdy nie czuł się dobrze w świecie idei. Nie mogło być inaczej: realizm opiera się na założeniu, że pojęcia i idee nie mają autonomicznego bytu, mogą istnieć tylko w powiązaniu z rzeczami. A zatem, kiedy zaistnieje, jak w tym wypadku, potrzeba dyskusji o pojęciach, realizm jest zmuszony do wymyślania sytuacji – spacerów po okolicy, rozmów – w których postacie głoszą przeciwstawne idee, a więc w pewnym sensie je ucieleśniają. Pojęcie ucieleśniania okazuje się kluczowe. Podczas takich sporów idee nie przepływają i nie mogą przepływać swobodnie; są przywiązane do tych, którzy je głoszą, i są wytworem matrycy indywidualnych zainteresowań, stosownie do których głosiciele określonych idei funkcjonują w świecie. Przykład: troska syna, aby jego matka nie była traktowana jako Myszka Miki postkolonialnej literatury, czy troska Wheatleya, żeby nie wydać się staroświeckim absolutystą.
O jedenastej puka do jej drzwi. Elizabeth ma przed sobą pracowity dzień: wywiad, udział w dyskusji w uniwersyteckim radiu, a potem, wieczorem, ceremonia prezentacji i obowiązkowe wystąpienie.
Jej strategia wobec tych, którym udziela wywiadów, polega na panowaniu nad wymianą pytań i odpowiedzi. Są to bloki dialogu, który został już przećwiczony tyle razy, że Johna aż dziwi, iż nie spetryfikowały się w jej umyśle i nie stały się czymś w rodzaju prawdy. Długi fragment o dzieciństwie na przedmieściach Melbourne (papugi kakadu skrzeczące w głębi ogrodu) z podpunktem o zagrożeniu wyobrażeń o mieszczańskim poczuciu bezpieczeństwa. Fragment o śmierci ojca, który umierał na dur brzuszny na Malajach, podczas gdy matka grała gdzieś w tle walce Chopina na pianinie. Potem następuje fragment, który brzmi jak zaimprowizowane głośne rozważania na temat wpływu muzyki na jej prozę. Punkt poświęcony lekturom wczesnej młodości (pochłanianym żarłocznie, bez wyboru), potem przeskok do Virginii Woolf, której pierwszą książkę przeczytała jako studentka i trochę o wpływie, jaki wywarła na nią ta pisarka. Fragment o krótkim pobycie w szkole plastycznej i drugi, o półtorarocznych studiach w powojennym Cambridge („Najbardziej utkwił mi w pamięci dokuczliwy chłód”), kolejny o latach spędzonych w Londynie („Mogłam zarabiać na życie tłumaczeniami, ale najlepiej znałam niemiecki, a ten język, jak się łatwo domyślić, nie był w tamtym okresie zbyt popularny”). Jej pierwsza powieść, o której mówi przez skromność lekceważąco, choć jako debiut książka biła na głowę wszelką konkurencję. Następnie trochę o pobycie we Francji („szalone lata”) i mgliste napomknienie o pierwszym małżeństwie. Wreszcie o powrocie do Australii z małym wtedy synkiem. Z nim.
W sumie, ocenia, przysłuchując się, cały ten występ jest przykładem fachowej roboty, jeśli można tak powiedzieć, i pochłania prawie godzinę, pozostawiając słuchaczom zaledwie parę minut na zadanie na marginesie pytań, które zaczynają się od słów: „Co pani sądzi...”. Co sądzi o neoliberalizmie, o kwestii kobiecej, o prawach Aborygenów, o współczesnej australijskiej powieści. Spędził z nią z przerwami prawie czterdzieści lat, a jednak wciąż nie jest pewien, co ona rzeczywiście o tych ważnych problemach sądzi. Nie jest pewien i właściwie dziękuje Bogu, że nie musi tego wysłuchiwać. Bo jej poglądy, jak podejrzewa, są tak samo nieciekawe, jak poglądy większości ludzi. To pisarka, nie myślicielka. Pisarze i myśliciele: pięść do nosa. Nie, raczej jak to, co pływa, i to, co lata. Ale do której ona należy grupy? Co jest jej żywiołem: woda czy powietrze?
Dziennikarka, która przyjechała specjalnie z Bostonu, jest młoda, a jego matka traktuje zwykle młodych łaskawie. Dziewczyna jest jednak niezbyt delikatna i nie da się zbyć byle czym.
– Jak określiłaby pani główne przesłanie swoich książek? – docieka.
– Przesłanie? A czy ja mam obowiązek formułować jakieś przesłanie?
Słaba kontra; dziennikarka wykorzystuje swoją chwilową przewagę:
– W _Domu przy Eccles Street_ główna postać książki, Marion Bloom, odmawia współżycia swemu mężowi, dopóki ten nie uświadomi sobie, kim jest. Czy chce pani przez to powiedzieć, że dopóki mężczyźni nie określą swej nowej, postpatriarchalnej tożsamości, kobiety powinny ich trzymać na dystans?
Matka rzuca mu szybkie, komiczne spojrzenie, które mówi: „Na pomoc!”.
– To intrygująca teza – mruczy. – Oczywiście co do męża Marion żądanie od niego, żeby określił swoją nową tożsamość, jest żądaniem wyjątkowo surowym, bo jest to człowiek, jakby tu powiedzieć... o tożsamości nieokreślonej, wielokształtnej.
_Eccles Street_ jest wspaniałą powieścią; prawdopodobnie pozostanie książką żywą tak długo jak _Ulisses_, z pewnością będzie czytana jeszcze długo po tym, jak jej autorka spocznie w grobie. Był jeszcze dzieckiem, kiedy ją napisała. Deprymuje go i oszałamia to, że ta sama istota, która zrodziła _Eccles Street_, zrodziła i jego. Pora wkroczyć, uratować ją przed przesłuchaniem, które staje się już nudne. John wstaje.
– Niestety będziemy chyba musieli przerwać, mamo. Za chwilę przyjadą po nas, żeby zawieźć nas do radia. – Do dziennikarki – Dziękuję pani, to chyba byłoby wszystko.
Obrażona dziennikarka wydyma wargi. Czy znajdzie dla niego jakąś rolę w historii, którą pichci? Historii o powieściopisarce, która przeżywa kryzys twórczy, i o jej apodyktycznym synu?
W rozgłośni zostają rozdzieleni. Johna prowadzą do reżyserki. Tym razem ku jego zaskoczeniu rozmówczynią matki będzie ta elegancka Moebius, obok której siedział podczas kolacji.
– Tu Susan Moebius w programie _Warsztat pisarza_. Dziś gościmy Elizabeth Costello – zaczyna i wygłasza zgrabne wprowadzenie. – Pani ostatnia książka, _Ogień i lód_ – ciągnie – której akcja rozgrywa się w Australii w latach trzydziestych, jest historią młodego człowieka, walczącego o to, by zostać malarzem, pomimo sprzeciwu rodziny i środowiska. Czy pisząc tę powieść, myślała pani o kimś konkretnym? Czy wykorzystywała pani motywy z własnej młodości?
– Nie, w latach trzydziestych byłam dzieckiem. Oczywiście, że zawsze czerpiemy inspirację z własnego życia – to nasze główne źródło, w pewnym sensie jedyne. Ale nie, _Ogień i lód_ nie jest biografią. To fikcja literacka. Wymyśliłam to wszystko.
– Muszę powiedzieć naszym słuchaczom, że książka robi wrażenie. Czy było łatwo pisać z pozycji mężczyzny?
Jest to rutynowe pytanie, które otwiera matce drzwi do jednej z jej rutynowych odpowiedzi. Ku jego zaskoczeniu Elizabeth nie wykorzystuje szansy.
– Łatwo? Nie, gdyby to było łatwe, nie warto by było tego robić. To właśnie inność jest wyzwaniem. Wymyślenie kogoś innego niż my sami. Stworzenie świata, w którym ten ktoś się porusza. Wymyślenie Australii.
– Czy właśnie to robi pani w swoich książkach: kreuje pani Australię?
– Tak, chyba tak. Ale dziś nie jest to takie łatwe. Jest większy opór, daje się odczuć ciężar wielu Australii wykreowanych przez innych autorów. Trzeba to przezwyciężyć. To jest to, co rozumiemy przez słowo tradycja, początki tradycji.
– Chciałabym przejść do powieści _Dom przy Eccles Street_, książki, która przyniosła pani w tym kraju największą popularność, która przetarła nowe szlaki. I do postaci Molly Bloom. Krytyka skoncentrowała się na sposobie, w jaki przywłaszczyła sobie pani czy przyswoiła stworzoną przez Joyce’a postać Molly, uczyniła ją swoją własnością. Czy zechciałaby pani skomentować swoje intencje, zwłaszcza zamysł konfrontacji z Joyce’em, jednym z ojców współczesnej literatury, i to konfrontacji na jego terytorium?
Kolejne drzwi uchylone – i tym razem matka z tego korzysta.
– Tak, to ujmująca postać, ta Molly Bloom – to znaczy Joyce’owska Molly. Zostawia swoje ślady na kartach _Ulissesa_, __ tak jak suka podczas cieczki zostawia swój zapach. Trudno to nazwać kuszącym; to coś bardziej prymitywnego. Mężczyźni wyczuwają ten zapach, węszą, krążą wokół niej i warczą na siebie, nawet gdy Molly nie ma na scenie.
Nie, nie powiedziałabym, że to konfrontacja z Joyce’em. Ale pewne książki są pisane z tak ogromną inwencją, że po wszystkim pozostaje mnóstwo materiału, materiału, który wręcz zaprasza, żeby po niego sięgnąć i użyć go jako budulca dla czegoś własnego.
– Ale pani, jeśli wolno mi użyć pani własnej metafory, wyprowadziła Molly z domu, zabrała ją pani z domu przy Eccles Street, w którym zamknął ją mąż, kochanek i w pewnym sensie także autor, czyniąc z niej coś w rodzaju królowej pszczół, niezdolnej do latania, a więc zabrała ją pani stamtąd i wypuściła na ulice Dublina. Czy nie traktuje pani tego jako konfrontacji z Joyce’em?
– Królowa pszczół, suka... Skorygujmy to nieco i nazwijmy ją raczej lwicą, która skrada się po ulicach, wietrzy różne zapachy i chłonie widoki. A nawet szuka zdobyczy. Owszem, chciałam ją uwolnić z tego domu, a zwłaszcza z tej sypialni, z łóżka ze skrzypiącymi sprężynami, i wypuścić ją, jak pani to określa, na ulice Dublina.
– Skoro postrzega pani Molly, Joyce’owską Molly, jako więźnia w domu przy Eccles Street, czy znaczy to, że w ogóle uważa pani kobiety za niewolnice małżeństwa i ogniska domowego?
– Chyba nie mówi pani o kobietach współczesnych. Ale tak, do pewnego stopnia Molly jest niewolnicą małżeństwa, tego modelu małżeństwa, jaki występował w Irlandii 1904 roku. Jej mąż, Leopold, także jest więźniem. O ile ona jest uwięziona w ich wspólnym małżeńskim gnieździe, o tyle on jest uwięziony poza nim, odcięty. A zatem mamy Odyseusza próbującego dostać się do środka i Penelopę usiłującą wyjść na zewnątrz. To komedia, komiczny mit, któremu Joyce i ja, na dwa różne sposoby, oddajemy hołd.
Ponieważ obie mają słuchawki na uszach i zwracają się raczej do mikrofonu niż do siebie, trudno stwierdzić, jaki jest ich wzajemny stosunek, ale jak zawsze imponuje mu zdolność matki do zaprezentowania siebie jako osoby kierującej się zdrowym rozsądkiem, zupełnie wyzbytej złośliwości, ale jednocześnie piekielnie inteligentnej.
– Chciałabym pani powiedzieć – ciągnie Susan (spokojny głos, myśli John: to spokojna kobieta, kompetentna, bynajmniej nie powierzchowna) – jak wielkie wrażenie zrobił na mnie _Dom przy Eccles Street_, kiedy przeczytałam po raz pierwszy tę książkę w latach siedemdziesiątych. Byłam wtedy w college’u, studiowałam książkę Joyce’a, chłonęłam słynny monolog Molly Bloom i znałam jego „ortodoksyjną” interpretację krytyczną, według której autor pozwolił tu dojść do głosu autentycznej kobiecości, opisał „sensualną rzeczywistość” kobiety i tak dalej. A potem przeczytałam pani powieść i uświadomiłam sobie, że Molly wcale nie musi być tak ograniczona, jak to sugeruje Joyce, że równie dobrze może być inteligentną kobietą, interesuje się muzyką, ma swój krąg przyjaciół i córkę, której zwierza się, ze wzajemnością, ze swoich tajemnic – i jak już wspomniałam, było to dla mnie wielkie odkrycie. Zaczęłam się zastanawiać nad innymi kobietami, które według naszych wyobrażeń pisarze mężczyźni niby to wyposażają w zdolność przemawiania własnym głosem, jako rzecznicy wyzwolenia, by w ostatecznym rozrachunku wspomagały męską filozofię i jej służyły. Myślę zwłaszcza o kobietach z książek D.H. Lawrence’a, ale gdyby sięgnąć głębiej w przeszłość, mogłaby to także być Tess D’Urberville i Anna Karenina, żeby wymienić tylko dwa przykłady. To niezwykle poważny problem, i jestem ciekawa, czy może pani coś o tym powiedzieć – nie tylko o Marion Bloom i całej reszcie, ale o zamiarze rewizji tych kobiecych biografii w ogóle.
– Nie, nie sądzę, żebym miała tu coś do dodania, myślę, że pani komentarz wyczerpuje sprawę. Oczywiście, aby sprawiedliwości stało się zadość, mężczyźni będą musieli zabrać się do rewizji romantycznych stereotypów i takich postaci jak Heathcliffowie i Rochesterowie, nie mówiąc już o biednym, starym i przykurzonym Casaubonie. To dopiero będzie widowisko! Ale mówiąc poważnie: nie możemy pasożytować na klasykach w nieskończoność. Nie wyłączam tu siebie. Musimy zacząć coś wymyślać samodzielnie.
Tego w ogóle nie było w scenariuszu. To kolejne naruszenie zasady. Dokąd zaprowadzi jej uwaga? Ale niestety panna Moebius (która zerka już na zegar), nie podejmuje tematu.
– W nowszych powieściach wraca pani do australijskich realiów. Czy może pani powiedzieć, jak pani postrzega Australię? Co to dla pani znaczy być pisarką australijską? Australia to kraj, który nadal jest bardzo odległy, przynajmniej dla Amerykanów. Czy pisząc, ma pani świadomość, że będzie to głos z drugiego końca świata?
– Drugiego końca świata... Ciekawe określenie. Niewielu współczesnych Australijczyków gotowych jest to zaakceptować. „A gdzie jest pierwszy?” – zapytają. Niemniej jednak ma to pewien sens, nawet jeśli jest to sens narzucony przez historię. Nie jesteśmy krajem skrajności – powiedziałabym, że należymy raczej do ludzi łagodnych – ale jesteśmy krajem na skraju. Zasiedliliśmy ów skraj, bo nie było wielkiego oporu, w żadnym kierunku. Jeśli człowiek zaczyna upadać, nie ma go co podtrzymać.
Są już z powrotem w świecie banału, na znajomym gruncie. John może przestać słuchać.
Przechodzimy do wieczoru, do głównego wydarzenia, którym jest wręczenie nagrody. Jako syn laureatki i osoba towarzysząca siedzi na sali w pierwszym rzędzie, wśród gości specjalnych. Kobieta siedząca po lewej stronie przedstawia się:
– Nasza córka studiuje w Altona College – mówi. – Pisze pracę dyplomową o pańskiej matce. Jest jej wielbicielką. Zmusiła nas, żebyśmy przeczytali wszystko, co napisała pani Costello. – Klepie po przegubie mężczyznę siedzącego obok niej. Pachnie tu dużymi pieniędzmi, starymi pieniędzmi. Bez wątpienia dobroczyńcy, sponsorzy. – Pańska matka jest bardzo podziwiana w tym kraju. Zwłaszcza przez młodych. Mam nadzieję, że pan jej to powie.
W całej Ameryce młode kobiety piszą rozprawy naukowe o jego matce.
Admiratorzy, poplecznicy, uczniowie. Czy gdyby jej powiedział, że ma w Ameryce uczniów, sprawiłoby jej to przyjemność?
Samą scenę wręczenia nagrody opuścimy. Zbyt częste przerywanie toku narracji nie jest dobrym pomysłem, bo sztuka opowiadania polega na swoistym ukołysaniu czytelnika lub słuchacza, wprawieniu go w stan marzenia na jawie, kiedy to czas i przestrzeń realnego świata blakną i znikają, wypierane przez czas i przestrzeń fikcji. Brutalne zakłócanie tego snu zwraca uwagę na szwy konstrukcyjne opowiadania i niweczy iluzję realności. Jeśli jednak nie pominiemy niektórych scen, będziemy tu tkwić całe popołudnie. Te przeskoki nie są częścią tekstu, są częścią przedstawienia.
A więc nagroda wręczona, matka zostaje sama na mównicy, żeby wygłosić mowę, której tytuł, podany w programie, brzmi: „Czym jest realizm?”. Nadeszła pora jej popisu.
Elizabeth Costello wkłada okulary do czytania.
– Panie i panowie – mówi i zaczyna czytać. – Pierwszą książkę opublikowałam w 1955 roku, kiedy mieszkałam w Londynie, w tamtym czasie dla mieszkańców antypodów wielkiej metropolii kulturalnej. Pamiętam dokładnie ten dzień, kiedy przyszła paczka z książką, egzemplarzem autorskim. Byłam naturalnie podekscytowana tym, że trzymam ją w ręku, wydrukowaną i oprawioną, tak realną i niezaprzeczalną. Ale coś nie dawało mi spokoju. Zadzwoniłam do mojego wydawcy. „Czy zostały rozesłane egzemplarze promocyjne i recenzenckie?”, zapytałam. I nie spoczęłam, dopóki nie zapewnili mnie, że książki zostaną wysłane jeszcze tego popołudnia do Szkocji, do Bodleian Library w Oksfordzie i tak dalej, ale przede wszystkim do British Museum. To była moja wielka ambicja: mieć swoje miejsce na półkach British Museum, grzbiet w grzbiet z innymi „C”, tymi wielkimi – Carlyle’em, Chaucerem, Coleridge’em i Conradem. (Najśmieszniejsze było to, że moją literacką sąsiadką okazała się Marie Corelli).
Taka naiwność może dziś wywoływać uśmiechy. Jednak za moim dopytywaniem kryło się coś poważniejszego, a z kolei za tym coś żałosnego, do czego się już trudniej przyznać.
Pozwolą państwo, że wyjaśnię, o co mi chodzi. Ignorując wszystkie egzemplarze napisanej przez siebie książki, które mają przepaść – które pójdą na przemiał, bo nikt nie chciał ich kupić, które ktoś otworzy i zacznie ziewać, po czym odłoży po przeczytaniu jednej czy dwóch stroniczek, by nigdy do nich nie wrócić, które pozostaną porzucone w nadmorskich hotelach i pociągach – a więc ignorując wszystkie te stracone egzemplarze, człowiek musi mieć jednocześnie poczucie, że istnieje przynajmniej jeden egzemplarz, który nie tylko będzie czytany, ale o który ktoś będzie dbał, który będzie miał swój dom, swoje stałe miejsce na półce. Za moją troską o darmowe egzemplarze kryło się pragnienie, żeby nawet jeśli następnego dnia potrąci mnie autobus, to moje pierworodne dziecko miało swój dom, w którym, jeśli tak zrządzi los, będzie mogło podrzemywać przez najbliższe sto lat i nikt nie będzie go dźgał kijem, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje.
To był jeden aspekt moich nalegań na wydawcę: jeśli ja, jako śmiertelna powłoka, mam umrzeć, to niech pozostanę żywa przynajmniej w swoim dziele.
Elizabeth Costello snuje dalej refleksje o przemijalności sławy. Przeskakujemy zatem do przodu.
– Ale oczywiście British Museum czy, obecnie, British Library nie będą trwały wiecznie. Także i one zmurszeją i rozpadną się, a książki na półkach zamienią się w proch. Zresztą nawet już wcześniej, gdy kwas przeżre papier i trzeba będzie zwolnić miejsce, te brzydsze, nieczytane i niechciane książki zostaną wywiezione, ciśnięte w ogień i wszelki ślad po nich zostanie usunięty z głównego katalogu. I będzie tak, jakby nigdy nie istniały.
To jest alternatywna wizja Biblioteki Babel, która niepokoi mnie bardziej niż wizja Jorge Luisa Borgesa. Nie biblioteka, w której współistnieją wszelkie wyobrażalne książki z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, ale biblioteka, w której książki naprawdę napisane i wydane są nieobecne, nawet wymazane z pamięci bibliotekarzy.
Taki zatem był ten inny, bardziej żałosny powód mojego telefonu do wydawcy. Nie możemy polegać na British Library czy Library of Congress bardziej niż na samej reputacji, która ma nas ocalić od zapomnienia.
I o tym muszę pamiętać, o tym przypominać państwu w ten zaszczytny dla mnie wieczór w tutejszym _college_’u.
A teraz pozwolą państwo, że przejdę do tematu „Czym jest realizm?”.
Jest takie opowiadanie Franza Kafki – być może je znacie – w którym małpa, ubrana na tę okazję bardzo elegancko, wygłasza mowę do uczonego audytorium. Jest to nie tylko mowa, ale także test, egzamin, _viva voce_. Małpa musi wykazać, że nie tylko potrafi mówić językiem swych słuchaczy, lecz również dowieść, że opanowała ich maniery i konwencje, że nadaje się do tego, żeby przyjęli ją do swego towarzystwa.
Dlaczego przypominam to opowiadanie Kafki? Czy zamierzam udawać, że jestem małpą wyrwaną ze swego naturalnego środowiska i zmuszoną do popisywania się przed gronem krytycznie nastawionych nieznajomych? Mam nadzieję, że nie. Jestem jedną z was, nie reprezentuję odrębnego gatunku.
Jeśli czytaliście to opowiadanie, przypominacie sobie pewnie, że ma ono formę monologu, monologu małpy. W obrębie tej formy ani mówca, ani widownia nie mogą być oglądani z zewnątrz. Zdajemy sobie sprawę z tego, że mówca może wcale nie być małpą, może być po prostu taką jak my istotą ludzką, która wmówiła sobie, że jest małpą, albo istotą ludzką, która dla efektu retorycznego przedstawia siebie z ponurą ironią jako małpę. Widownia zaś może równie dobrze składać się nie, jak moglibyśmy sobie wyobrażać, z wąsatych, rumianych jegomościów, którzy zamienili swe kurtki i hełmy tropikalne na smokingi, ale z podobnych do mówcy małp, może nie aż tak wyszkolonych, by potrafiły jak on wygłaszać złożone zdania po niemiecku, ale przynajmniej tak, żeby siedzieć cicho i słuchać. A jeśli nawet nie wytresowanych do tego stopnia, to przykutych do krzeseł łańcuchami i przyuczonych, że nie wolno wrzeszczeć, iskać się ani załatwiać się publicznie.
Nie wiemy tego. Nie wiemy i nigdy się nie dowiemy na pewno, jak jest naprawdę w tym opowiadaniu; czy to rzecz o człowieku przemawiającym do ludzi, czy o małpie mówiącej do małp, o małpie mówiącej do ludzi, czy o człowieku mówiącym do małp (choć to ostatnie jest, jak mi się wydaje, nieprawdopodobne). Czy wreszcie o papudze przemawiającej do papug.
Był taki czas, że wiedzieliśmy takie rzeczy. Wierzyliśmy, że jeśli było napisane: „Na stole stała szklanka wody”, to był tam rzeczywiście stół i szklanka wody na nim i że wystarczy zajrzeć w zwierciadło słów, żeby je zobaczyć.
Ale to się skończyło. Zwierciadło słów zostało rozbite, jak się wydaje, bezpowrotnie. Wasze domysły, co się naprawdę dzieje w sali wykładowej, mają taką samą wartość jak moje: ludzie i ludzie, ludzie i małpy, małpy i ludzie, małpy i małpy. Sala wykładowa może być niczym innym, jak klatką w zoo. Słowa nie mogą się już dumnie prężyć na stronicy i obwieszczać: „Znaczę to, co znaczę!”. Słownik, który dotąd stał obok Biblii i dzieł Szekspira na półce nad kominkiem, w którym w domach pobożnych Rzymian rezydowali bogowie ogniska domowego, stał się jedną z wielu książek kodowych.
Taka jest sytuacja, w której staję przed wami. Mam nadzieję, że nie nadużywam przywileju korzystania z tej mównicy, robiąc sobie jałowe, nihilistyczne żarciki z tego, kim jestem, małpą czy kobietą, i kim jesteście wy, moi słuchacze. To nie jest istota tej historii, powiadam, choć nie mam wszakże prawa dyktować, co jest tą istotą. Był w naszym przekonaniu taki czas, kiedy mogliśmy powiedzieć, kim jesteśmy. Teraz zostaliśmy tylko aktorami odgrywającymi swoje role. Straciliśmy grunt pod nogami. Można by to traktować jako tragiczny obrót sprawy, gdyby nie to, że trudno odczuwać respekt wobec tego, co było naszym oparciem – dziś wygląda nam to na złudzenie, na jedną z tych iluzji podtrzymywanych jedynie przez skoncentrowane w jednym punkcie spojrzenia wszystkich zebranych w tej sali. Ale wystarczy, że odwrócicie wzrok choćby na chwilę, a lustro runie na podłogę i roztrzaska się na kawałki.
Mam zatem wszelkie powody, żeby czuć się niepewnie, stojąc tu przed wami. Pomimo otrzymania tej wspaniałej nagrody, za którą jestem niezmiernie wdzięczna, pomimo związanej z nią nadziei, że włączona dzięki niej do znamienitego towarzystwa tych, którzy otrzymali ją przede mną, uniknę niszczącego działania zawistnego czasu, zdajemy sobie wszyscy jako realiści sprawę, że jest tylko kwestią tego czasu, aby książka, którą uhonorowaliście i z której powstaniem mam coś wspólnego, przestała być czytana i w końcu odeszła w całkowite zapomnienie. I jak najsłuszniej. Muszą być jakieś granice w obarczaniu pamięci naszych dzieci i wnuków. One będą miały własny świat, w którym powinniśmy odgrywać coraz mniejszą rolę. Dziękuję.
Brawa, najpierw niepewne, potem coraz głośniejsze. Matka zdejmuje okulary, uśmiecha się. To ujmujący uśmiech; najwyraźniej mówczyni delektuje się tą chwilą. Aktorom wolno pławić się w aplauzie, zasłużonym czy nie – aktorom, śpiewakom, skrzypkom. Dlaczego by jego matka nie mogła mieć swojej chwili triumfu?
Oklaski zamierają. Dziekan Brautegam nachyla się do mikrofonu.
– Zapraszamy państwa do bufetu...
– Przepraszam bardzo! – Czysty i pewny młody głos przebija się przez słowa dziekana. Poruszenie wśród zebranych. Wszystkie głowy odwracają się w tamtym kierunku.
– W _foyer_ jest bufet i wystawa książek Elizabeth Costello. Serdecznie zapraszamy. Pozostaje mi...
– Przepraszam!
– Tak?
– Czy mogę zadać pytanie?
Pytająca stoi, jest to młoda kobieta w czerwono-białym podkoszulku z emblematem Altony. Brautegam jest najwyraźniej zakłopotany. Jeśli chodzi o matkę, uśmiech zniknął z jej twarzy. John zna tę minę. Elizabeth ma dość, chce stąd wyjść.
– Nie jestem pewien... – mówi Brautegam, marszcząc brwi i rozglądając się w poszukiwaniu pomocy. – Nie przewidzieliśmy pytań w programie uroczystości. Chciałbym podziękować...
– Przepraszam, mam pytanie do autorki. Czy mogę o coś zapytać autorkę?
Zapada cisza. Wszystkie oczy zwrócone są na Elizabeth Costello. Ona patrzy lodowatym wzrokiem w przestrzeń.
Brautegam bierze się w garść.
– Chciałbym podziękować pani Costello, dla której uhonorowania zebraliśmy się tu dzisiejszego wieczoru. Zapraszamy do foyer. Dziękuję.
Wyłącza mikrofon.
_Dalsza część w wersji pełnej_