- promocja
- W empik go
Elita - ebook
Elita - ebook
Wielkie interesy, wielkie pieniądze, wielkie afery. Konstancin pod Warszawą.
Ogromne rezydencje, luksusowe samochody i piękne kobiety… Życie elit Konstancina zostaje niespodziewanie zaburzone tajemniczym morderstwem. Jego przypadkowym świadkiem jest Ewa, malarka i samotna matka. Skandale, romanse i szantaże wciągają też w szalony wir zdarzeń trzy żony multimilionerów, najlepsze przyjaciółki Ewy.
Porachunki przestępców mieszają się z ciemnymi interesami i polityką. Ewie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Na domiar złego traci głowę dla niemieckiego arystokraty, który jest podejrzany o udział w aferze.
Czarny kryminał z dużą dawką humoru. Ta intrygująca historia o świecie polskich elit to inspirowana życiem powieść z kluczem.
Zbieżność niektórych zdarzeń i postaci z rzeczywistością nie jest przypadkowa.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-272-7140-2 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Ciemne, podbite czerwienią zachodu chmury gęstniały nad linią lasu. Zmieniłam dosiad i przyłożyłam łydkę. Graf zrozumiał od razu, parsknął i puścił się galopem. Pochyliłam się lekko w siodle i pozwoliłam mu na swobodny bieg. Pędziliśmy piaszczystą drogą wzdłuż pól.
Strumień powietrza rozwiewał mi włosy, chłodził twarz. Czułam pod sobą grę potężnych mięśni, rytmiczny oddech. Graf był wspaniałym rumakiem, hanowerczykiem, dostałam go w prezencie od mojego trenera po zakończeniu kariery zawodniczej.
Graf mieszkał w klubie jeździeckim pod Warszawą. Opłacałam jego utrzymanie lekcjami jazdy i układaniem koni. Kryty maneż klubu był imponującą budowlą z drewna, z elegancką restauracją. Spotykali się tu wszyscy, którzy chcieli coś znaczyć w tak zwanej warszawce. Po wyłączeniu myślenia można było w tym towarzystwie nieźle się bawić. Ale można też było wpaść w kłopoty – takie, które rodzą się z pychy i chciwości, matek chrzestnych ludzkich nieszczęść. Jeszcze tego dnia miałam to odczuć na własnej skórze.
Zmierzch zapadał szybko. Graf galopem pokonał ostatni kawałek piaszczystej drogi i zwolnił przed skrętem do lasu. Pokryty potem i kurzem prychał i rzucał głową, uradowany, że zbliżamy się do stajni, gdzie czekała miarka owsa i pachnące siano. Wydłużyłam wodze i pozwoliłam mu na swobodny stęp. W takich chwilach, po wysiłku, myśli wydawały się jasne i klarowne.
Od rana towarzyszyło mi przeczucie nadchodzącej zmiany, po raz pierwszy od siedmiu lat. Dość samotnego życia, dość poświęcania się wychowaniu siedemnastoletniej córki, dla której w żadnej dziedzinie nie byłam już autorytetem – bezradna trzydziestoparolatka, nie potrafiąca nawiązać stałego związku z nikim, poza swoim koniem.
– Mężczyzn się nie ujeżdża, mamo – mówiła moja Marysia, z westchnieniem przewracając oczami, kiedy informowałam ją, że pan A, B, czy C nie będzie nas więcej odwiedzać; nie ten chód, nie ta krew, i za słaby na przeszkodach.
Koniec ze starymi lękami, od dziś zaczynam nowe życie. Przestanę malować portrety na zamówienie, zacznę żyć jak wolna artystka. Znajdę prawdziwego mężczyznę. Przeniosę się do starej chałupy na Mazury.
Z tymi postanowieniami ścisnęłam znów boki konia. Kłusem pokonaliśmy ostatnie metry drogi przez las.
W półmroku zamajaczyła uchylona brama drewnianego ogrodzenia. Było pusto i cicho, latarnie nad drzwiami trzech stajni słabo oświetlały dziedziniec, w głębi ciemniał wielki dach maneżu. Na parkingu stały dwa samochody, moja wysłużona toyota i terenowe bmw. Graf popchnął szeroką piersią bramę, wyciągnął mi wodze z dłoni, opuścił łeb i wolno stąpając, skierował się do stajni. Przez otwarte drzwi wydostawało się trochę światła, poruszały się w nim cienie kilku osób.
Zeskoczyłam z siodła przed drzwiami stajni. Podkowy zastukały na betonie, cicho zgrzytnęły odsuwane drzwi, Graf wszedł do boksu. Zdjęłam siodło i uprząż, we wnętrzu dłoni poczułam grube wargi, delikatnie wyjadające kostki cukru, wyszeptałam miłosne deklaracje do włochatego ucha. Po kilku minutach u wyszczotkowanego, błyszczącego konia chrzęścił w zębach owies. Koń odwrócił głowę i popatrzył na mnie dużymi myślącymi oczami, które mówiły: zostań ze mną. Idąc z siodłem w stronę wyjścia, już za nim tęskniłam.
Kiedy odkładałam siodło i uprząż w siodlarni przy drzwiach, dotarły do mnie głosy kilku mężczyzn. Ich sylwetki rysowały się w świetle słabej lampy, na końcu stajni. Głosy były gniewnie uniesione, potem trochę ucichły, być może na mój widok. Kłócą się, pewnie jak zwykle o pieniądze – pomyślałam.
Wyszłam ze stajni, wsiadłam do toyoty i po czwartej próbie odpaliłam silnik. Co za głupi wynalazek, samochód – nie lepiej nam było w towarzystwie wspaniałych koni, przez tysiące lat? Nacisnęłam pedał gazu i ruszyłam w stronę lasu. Wypadki następnych kilkunastu minut wymazały z mojej pamięci szok i amnezja. Kiedy przypomniałam je sobie dużo później, nadal wydawały się złym snem.
Przesuwające się w świetle reflektorów drzewa niechętne ustępowały na boki, powolna jazda przez ciemny las i przyjemne zmęczenie powodowały senność. Ocknęłam się nagle z myślą, że o czymś zapomniałam. Nadepnęłam na pedał hamulca i sięgnęłam dłonią w bok. Oczywiście nie było torebki! Idiotka, zostawiłam ją na gwoździu, w boksie Grafa! Z dokumentami, kartami bankowymi i telefonem. Musiałam być naprawdę rozkojarzona.
Wrzuciłam wsteczny i otrzeźwiona złością na siebie ruszyłam krętą drogą między drzewami. Zahamowałam przed zamkniętą bramą. Światło w stajni nadal paliło się, ale stróżówka obok bramy była ciemna. Stróż o tej porze robił obchód terenu – miałam nadzieję, że nie z dwoma brytanami, które uwielbiały mnie straszyć.
Przecisnęłam się między żerdziami bramy i ruszyłam w stronę stajni. Parę koni zatupało niespokojnie i parsknęło na mój widok. Mruknęłam do nich uspokajająco i podeszłam do boksu Grafa. Torebki nie było na gwoździu. Koń odwrócił się od żłobu i przeżuwając siano, podszedł do drzwi. Parsknął cicho, zadowolony, że wróciłam. Przysięgłabym, że z lekką kpiną.
– Jesteś obrzydliwcem, wiesz? – szepnęłam, odsuwając drzwi boksu. Miałam nadzieję, że nie podeptał torebki. – Posuń się, cielaku, jeśli chcesz żyć! – Popchnęłam Grafa i z ulgą stwierdziłam, że torebka była cała. Leżała pod drewnianą ścianą boksu, umazana w końskiej kupie. – Musiałeś na nią narobić, złośliwy, wstrętny mule? – zapytałam, wycierając torebkę słomą i całując zaciekawiony pysk.
Z końca stajni dobiegły rozdrażnione męskie głosy.
– Nie taka była umowa! – zawołał pierwszy. – Płać albo zdechnie!
– Powiedz mu, żeby się nie wpierdalał! – krzyknął drugi.
– Zejdź mi z drogi, debilu! – szczeknął pierwszy.
– Dobranoc, książę, nie gniewam się. Do zobaczenia pojutrze – szepnęłam do Grafa, wychodząc z boksu.
Chciałam oddalić się niezauważona. Agresywne głosy kłócących się mężczyzn odbijały się od murów, mówili teraz wszyscy naraz. Wykorzystałam hałas i powoli zasunęłam zgrzytające drzwi boksu. Graf na pożegnanie dotknął wargami mojej dłoni.
Huk, który rozległ się w następnej sekundzie, przerwał ciszę tak nagle i donośnie, że serce zatrzymało mi się na długą chwilę, wraz z oddechem. Konie rzuciły się jak oszalałe. Graf stanął dęba, z rozdętymi chrapami i wytrzeszczonymi oczami.
Poczułam uderzenie pulsu w skroniach, nabrałam powietrza i odwróciłam się w stronę sylwetek na końcu stajni. Jeden z mężczyzn pędził w moją stronę. Biegł pochylony, zygzakiem. Za nim w światło lampy wszedł wysoki, barczysty osobnik w czerwonej kurtce i uniósł dłoń z jakimś przedmiotem. Przedmiot plunął ogniem, kolejny huk przetoczył się przez stajnię, w słup obok głowy uderzyło coś z trzaskiem, odłamana drzazga trafiła mnie w skroń. Nie byłam w stanie się ruszyć, choć mózg krzyczał: zwiewaj, idiotko, na co czekasz?!
Film zwolnił, akcja trwała wieczność. Biegnący był o kilka metrów, miał gęste blond włosy, zaklejone taśmą usta i związane z tyłu ręce. Patrzył na mnie szeroko otwartymi, niebieskimi oczami, ze zdumieniem i przerażeniem. Barczysty w czerwonej kurtce podniósł znów dłoń, celował spokojnie, jak na strzelnicy. Przymrużyłam oczy, żeby nie zobaczyć trafiającej mnie kuli. W tym momencie na barczystego z pistoletem wpadł z boku następny, w czarnej kurtce. Zwalili się obaj na betonową podłogę zwarci we wściekłych zapasach.
Uciekający potknął się, upadł i zatrzymał przede mną. Niebieskie oczy patrzyły błagalnie, próbował coś powiedzieć przez taśmę na ustach. Na końcu stajni trzeci mężczyzna uniósł widły i z rozmachem dźgnął w plecy czerwonej kurtki. Dźgnięty zawył nieludzkim głosem, puścił przeciwnika, odwrócił się i wycelował pistolet. Nie zdążył strzelić, dźgnięty w brzuch, rozciągnął się na betonie, chrapiąc konwulsyjnie. Ogarnęły mnie mdłości, silniejsze od strachu. Odwróciłam się i puściłam pędem do wyjścia, z nadzieją, że mordujące się zbiry nie zwrócą na mnie uwagi.
– Stój! Stój! – wyprowadził mnie z błędu głośny wrzask.
W kilka sekund byłam przy drzwiach. Wybiegając ze stajni, rzuciłam za siebie wzrokiem. Dwaj mężczyźni pędzili korytarzem między boksami.
– Stój! – ryknął znów jeden z nich.
Jego kompan podniósł rękę z pistoletem i błysnęło ogniem. Huknęło w chwili, kiedy skręcałam za drzwi. Usłyszałam uderzenie kuli w drewno. Blisko, bardzo blisko.
Pognałam jak na skrzydłach wybrukowanym dziedzińcem do bramy. W głowie zabłysło pytanie: ile razy będę odpalać silnik toyoty? Trzy, cztery, pięć? Może ani razu, przecież kule są szybsze. Umysł zarejestrował dwie kudłate sylwetki, które wypadły z ciemności za maneżem i zbliżały się błyskawicznie. Piętnaście, dziesięć, pięć metrów do bramy. Brytany zaraz skoczą i zwalą mnie z nóg.
Gdzie jest stróż, czemu ich nie przywoła? Rzuciłam się na brzuch, pod najniższą żerdzią ogrodzenia. Kątem oka dostrzegłam wypadających ze stajni mężczyzn. Wyszczerzone kły sięgnęły do moich ramion i nóg.
– Won! – wrzasnęłam ze wściekłością, kopiąc w stronę wielkich łbów.
O dziwo, poskutkowało, brytany odskoczyły na sekundę. Dość czasu, żeby wciągnąć brzuch i przesunąć się pod żerdzią. Mężczyźni byli coraz bliżej, wrzeszczeli i przeklinali. Brytany podkuliły ogony i zniknęły w ciemności. Dobre jesteście do ścigania bezbronnej kobiety, pomyślałam z bezsilną złością.
Zerwałam się i dopadłam do samochodu. Wystrzał z pistoletu zlał się z hukiem rozpadającej się przedniej szyby. Skuliłam się za kierownicą i modląc się o cud, przekręciłam kluczyk. Silnik zawarczał i zamilkł. Przekręciłam drugi raz, trzeci. Nie oglądałam się, słyszałam krzyki, rozległ się następny huk. Świsnęło blisko ucha, rozleciała się boczna szyba.
Z boku zamajaczyła rozpędzona sylwetka, zobaczyłam uniesione widły. W tym samym momencie zaskoczył silnik i toyota ruszyła jak chart puszczony z uwięzi. Widły uderzyły, zahaczyły o boczny słupek. Wdepnęłam gaz do końca, zaklinowane widły szarpnęły napastnikiem. Przewrócił się, wywinął kozła, przez ułamek sekundy zobaczyłam wykrzywioną wściekłością twarz. Włączyłam reflektory i wjechałam do lasu, za szybko jak na moje umiejętności. Z przerażeniem zobaczyłam w lusterku dwóch mężczyzn biegnących do terenowego bmw. Za bramą stał stróż, z szalejącymi brytanami. Sukinsyn był z nimi w zmowie!
Toyota ślizgała się w skrętach na piasku jak po lodzie, z trudem mieściłam się między migającymi drzewami. W skroniach mi łomotało, powietrze wpadające przez wybite okno dławiło, z trudem łapałam oddech. Lusterko zabłysło dalekim światłem – wiedziałam, że jestem bez szans z terenowym wozem. Nie przebiegło mi przed oczami całe życie, nic z tych rzeczy. Poczułam tylko żal i gniew.
– Niedoczekanie, bydlaki! – warknęłam.
Skręciłam znów z poślizgiem i lusterko zgasło na moment. Kilka sekund na decyzję, od której zależało życie. Przed sobą zobaczyłam przesmyk między brzozami. Zgasiłam światła, wyprostowałam kierownicę i nacisnęłam pedał gazu. Auto przeskoczyło przez koleiny, wpadło między białe pnie. Zgrzytnęła blacha, z trzaskiem odpadły oba lusterka. Zdążyłam oprzeć się rękami na kierownicy. Zobaczyłam zbliżający się cień potężnej sosny. Błysnęło oślepiająco i zapadła ciemność. I cisza. Nie było mnie, nigdzie. Wspaniałe uczucie.
Gdybym nie straciła kontaktu ze światem, zobaczyłabym, że chwilę później rozpędzone bmw minęło miejsce, w którym wjechałam do lasu, i popędziło prosto przed siebie.
Kilka kilometrów dalej bmw wyjechało z poślizgiem z leśnej drogi na szosę i zahamowało. Z wozu wyskoczył krępy mężczyzna po pięćdziesiątce, z pistoletem w ręku. Rozejrzał się w obie strony i zaklął pod nosem. Szosa była idealnie ciemna, ani śladu po uciekającej toyocie. Kierowcą był człowiek o wyglądzie boksera, który częściej był nokautowany niż nokautował. Przyciskiem opuścił boczną szybę.
– Spokojnie, szefie – rzucił przez spłaszczony nos, zapalając papierosa – Ustalimy kto ona i… – przesunął dłonią po gardle.
– Taki jesteś cwany? A jeśli popędzi na policję? Wracamy posprzątać! – warknął krępy. Wsiadł do samochodu i sięgnął po telefon. Wybrał numer, poczekał na połączenie. – Tu Krüger. Mam problem, nie dogadaliśmy się, musiałem wyczyścić Grubego. I jest wścibski nos do ucięcia, kobieta. Zajmę się nią. A ty jedź, na co czekasz? – szczęknął do kierowcy. Ze złością wyrwał mu papierosa z ust i wyrzucił przez okno. – Znajdź listę właścicieli koni – powiedział do telefonu i wyłączył go. Oparł się o siedzenie i zamyślił z ponurą miną.
– Powiedz, Nokaut, dlaczego ludzie nie pozwolą włożyć sobie do głów prostych prawd? Trzeba je wbijać pięścią. Albo widłami.
Bokser pokiwał okrągłą głową i odparł z filozoficznym spokojem:
– Wiem tyle, szefie, że nic nie wiem. Ludzie to ludzie, dopóki żyją. Potem to już nie ludzie. Widziałem to, nieraz.
Auto zawróciło na szosie i wjechało w leśną drogę. Zakołysało się na wybojach, światła reflektorów błysnęły na pniach brzóz i zanurzyły w ciemność lasu.
W konstancińskich ogrodach i nad brzegami Jeziorki mieszkają tajemnicze stwory. Nie są to ponure strzygi ani wiesiołki, mają pogodne charaktery i żyją w zgodzie z ludźmi, ale bywają psotne. Czasem wypędzą z zarośli stado dzików, wprost na przechodnia. Nocami pohukują jak puszczyki, mrożąc dzieciom krew w żyłach. Albo rzucają się w środku rzeczki z takim hałasem, jakby ktoś wpadł w jej nurt. Dziadek twierdził, że przybyły z wędrującymi Cyganami, których tabory zatrzymywały się pod lasem na obrzeżach Konstancina. Kiedy mój ojciec był mały, dziadek zabierał go wieczorami do cygańskich obozowisk. Siadali przy ogniskach i słuchali opowieści z egzotycznych krajów, a z ciemności na ojca patrzyły dziwne oczy i poruszały się tajemnicze cienie. Cyganie odjechali i więcej nie wrócili, ale stwory z ich opowieści upodobały sobie Konstancin. Chyba po ojcu odziedziczyłam skłonność do patrzenia inaczej na świat, często bowiem zdarzało mi się je widzieć oczami wyobraźni.
Dwa takie stwory wyłoniły się z mgły mojego niebytu. Machały rękami i zaglądały zielonymi ślepiami do oczu. Powoli przywracały mnie do życia. Kiedy zobaczyły, że odzyskuję przytomność, zadowolone zakręciły się w takt _Eine kleine Nachtmusik_ Mozarta w moim telefonie komórkowym, i zniknęły.
Ludzi sukcesu poznaje się po tym, że nie odbierają telefonów. U mnie działał odruch artystki, która nieustannie szuka zleceń i pędzi na każde wezwanie. Podniosłam głowę i otworzyłam oczy. Las dokoła był ciemny, zniekształcony Amadeusz wiercił dziurę w obolałym mózgu.
Nie pamiętałam, co się wydarzyło. Przeczuwałam, że coś mi grozi, ale nie wiedziałam co. Muszę zmienić dzwonek w telefonie, z szacunku dla Mozarta. Powoli dotarło do mnie, że siedzę w ciemnym samochodzie, przed grubym pniem sosny. Aha… wpadłam do lasu i rozbiłam się. Pięknie.
Zobaczyłam, że mój telefon gra i świeci dwa metry w bok od samochodu. Nieźle musiałam walnąć w tę sosnę. Dotknęłam czoła i poczułam wilgoć na dłoni. Miałam nadzieję, że to krew, a nie mózg. Rozbiegane myśli dowodziły, że mogłam się mylić. Drzwi były otwarte, zrobiłam ruch w stronę telefonu i wylądowałam twarzą na miękkim mchu.
– Powoli, zostaw telefon. W tym stanie nie przyjmiesz zamówienia na portret – skarciłam się półgłosem.
Mozart posłuchał mnie i zamilkł. Usiadłam na mchu i rozejrzałam się. Przód toyoty był wbity w drzewo i krótszy o pół metra. Jakim cudem wyjechałam z leśnej drogi, którą jeździłam setki razy? Z taką szybkością. Nie pędziło się po tych wybojach, jeśli kierowca był trzeźwym człowiekiem. Nie przesadzałam z alkoholem, a marihuanę paliłam ostatni raz piętnaście lat temu. Poza tym, po konopiach jeździ się wolno, bo świat przyśpiesza.
Podniosłam się z trudem na czworaka i w tej pozycji dotarłam do telefonu. Natknęłam się na torebkę, obok leżały porozrzucane dokumenty i kosmetyki. Na ekranie wyświetlił się Rafał, mój brat. Nie nadawałam się do rozmowy. Pozbierałam do torebki wszystko, co z niej wyleciało, podniosłam się i od razu usiadłam. Kręciło mi się mocno w głowie.
Odczekałam kilka minut, potem znów spróbowałam wstać. Ostrożnie, krok po kroku ruszyłam w stronę jaśniejącej w półmroku drogi. W obolałej głowie pojawił się lęk, czułam, że grozi mi niebezpieczeństwo. Nie miałam pojęcia, jakie.
Rozsunęłam gałęzie drzew i wyszłam na drogę. Znajdowałam się w połowie trasy między stajnią a szosą. Jeździłam dziś konno? Może spadłam z Grafa i półprzytomna wsiadłam za kierownicę? To niemożliwe, Graf nigdy by mnie nie zrzucił.
Zza chmury wyszedł księżyc w pełni, srebrne światło wypełniło las. Było cicho i pięknie. Prawie doskonale, gdyby nie pulsująca głowa. I podświadomy lęk. Oraz fakt, że musiałam dotrzeć pieszo do miasta, a nie byłam w stanie przejść stu metrów. Może wrócić do stajni i poprosić stróża, żeby zadzwonił po pomoc?
– Tylko nie stajnia! – błysnęło w głowie.
Czekałam chwilę na wyjaśnienie, ale nie nadeszło. No dobrze, nie pójdę do stajni, zadzwonię po Rafała. Wyciągnęłam z torebki telefon. Między drzewami mignęły światła zbliżającego się samochodu. Intuicja mówiła: uciekaj! Wycofałam się szybko, zaczepiłam piętą o sterczący korzeń i upadłam na plecy. Zahuczało, las, niebo i księżyc zawirowały i zaczęły odpływać.ROZDZIAŁ II
II
Księżyc powoli wrócił, pod powiekami zrobiło się jasno. Otworzyłam oczy. Nad głową paliła się zimnym światłem neonowa lampa. Na jej tle rysowała się zatroskana twarz Rafała oraz zaciekawione twarze moich przyjaciółek, Neny i Sandry. Obok siedział gruby mężczyzna w białym kitlu i boleśnie ściskał mnie za ramię.
– Au… – jęknęłam.
– Chwileczkę – mruknął grubas i z sykiem wypuścił powietrze. Zdziwiłam się, że potrafi mówić i syczeć jednocześnie. Po chwili zrozumiałam, że to aparat do badania ciśnienia. – Będzie pani żyła, długo i szczęśliwie – oświadczył, odwijając z ramienia pas z materiału.
Nie pan pisze tę bajkę – pomyślałam, przenosząc wzrok z grubego lekarza na brata i przyjaciółki.
Nieoceniony Rafał szukał mnie pół nocy, zawiadomił policję, obdzwonił wszystkich znajomych. W końcu wybrał się do klubu jeździeckiego i o mało nie wjechał na moje wystające z lasu nogi. Nena i Sandra zmusiły go, żeby powiedział, do jakiego szpitala mnie wiezie. Współczucie? Na pewno. Ale przede wszystkim ciekawość.
Brat był urodzonym wojownikiem i dobrym dziennikarzem śledczym. Zbyt często pisał, co myślał, na skutek czego wciąż musiał zmieniać pracę. Jego żona nie wytrzymała stresu, zażądała separacji i tak zamieszkał ze mną w Konstancinie, w domu odziedziczonym pod dziadkach. Dzisiejszej nocy porządnie wystraszyłam Rafała; przyjemnie jest się przekonać, że bliskim zależy na nas.
Nena próbowała pod łagodnym uśmiechem ukryć podniecenie całą sytuacją. Kochała stany ekscytacji. Pod warunkiem, że zagrożenie nie dotyczyło jej samej ani nikogo z jej rodziny. Ludzie przerażali Nenę, dawno temu zrezygnowała ze zrozumienia ich czynów i charakterów. W jej świecie wszyscy byli cudowni i sympatyczni, bo tylko w ten sposób mogła poradzić sobie z lękiem.
Poważna twarz Sandry wyrażała skupienie osoby, która wie więcej. Według Sandry dramatyczne wypadki były wynikiem zaburzeń energii, osobistej lub kosmicznej. Albo karmy. Sandra obserwowała mnie jak entomolog okaz motyla. Domyśliłam się, że po powrocie do domu skontaktuje się ze swoim koreańskim mistrzem Kim Sungiem, żeby odnaleźć metafizyczne korzenie mojego wypadku.
Powoli wracałam do rzeczywistości i poczułam niepokój. Rafał położył dłoń na moim ramieniu.
– Dobrze się czujesz?
Pokiwałam głową i przymknęłam oczy. Lekarz szeptem nalegał, żeby dać mi spokój. Usłyszałam kroki. Rafał, Nena i Sandra ruszyli do wyjścia.
– Muszę zadzwonić do Patrycji – szepnęła Nena. – Dopytywała się o Ewę.
– Pozdrów ją ode mnie – powiedziałam cicho.
Zatrzymali się w drzwiach i wrócili do mnie.
– Powiedz, co się stało? – poprosił Rafał.
Gruby lekarz westchnął zniecierpliwiony.
– Nalegam, żeby odłożyć to na później.
Jeszcze bardziej potrzebowałam wyjaśnienia.
– Zjechałam z drogi i wpadłam na drzewo? – zapytałam.
– Policjanci ustalili, że pędziłaś osiemdziesiąt na godzinę, po polnej drodze w lesie – powiedział Rafał. – Planujesz starty w rajdach?
– Nie wiem, braciszku, nie pamiętam. Niczego nie pamiętam.
To była niestety prawda. Pamiętałam tylko, że wróciłam z Grafem do stajni. Nie miałam bladego pojęcia, dlaczego tak szybko jechałam.
– Pamięć rejestruje wszystko, Ewcia – oświadczyła Sandra. – Trzeba poddać cię głębokiej hipnozie, żeby uruchomić twoją ektoplazmę. – Z zadowoleniem sięgnęła do torebki. – Ściągnę tu Kim Sunga.
Lekarz z trudem panował nad irytacją.
– Pani Ewa przeszła wstrząs mózgu i każde zakłócenie równowagi stanowi zagrożenie. Doceniam hipnozę pana Kim Ir Sena, ale nie pozwolę na żadne ryzyko. Proszę ją zostawić w spokoju.
Długimi ramionami zagarnął całą trójkę i popchnął brzuchem w stronę drzwi.
– Zadzwoń, gdybyś czegoś potrzebowała – rzucił brat.
– Co z Grafem? – zapytałam.
– Nie martw się, twój ukochany stoi w stajni.
– A toyota?
Lekarz przymknął drzwi, z korytarza dobiegł głos Rafała:
– Mechanik powiedział, że zrobi z niej cinquecento. Będzie dobrze.
Kochany Rafał, wszystkim się zajął. Przymknęłam oczy i usłyszałam oddalone głosy Sandry i Neny.
– Ewka ma blokadę pamięci… jak ludzie, którzy spotkali kosmitów – powiedziała Sandra.
– No co ty! Przestań, Sandra! Naprawdę? Niesamowite! – Nena nadal była podniecona.
Moje przyjaciółki będą miały o czym mówić przez kilka dni, a wraz z nimi cały Konstancin, myślałam, leniwie zapadając w głęboki sen.
Znalazłam się znów w stajni, z Grafem. Musiałam uciekać, strach dławił za gardło, uszy wypełniał huk wystrzałów. Światła migały w tylnym lusterku, rozpadła się szyba toyoty. Reflektory wyłowiły zbliżający się błyskawicznie pień sosny. Niski męski głos oświadczył:
– Trzeba uciąć wścibski nos!
I zapadła ciemność.ROZDZIAŁ III
III
Minęły dwa dni. Na wyraźne żądanie gruby lekarz wypuścił mnie ze szpitala. Oświadczył, że powinnam zostać dwa tygodnie, poddać się obserwacji i wykonać tomografię głowy. Miałam pozwolić na napromieniowanie moich szarych komórek? Nie było mowy, nadal ich potrzebowałam. Obiecałam, że będę unikać stresów i zadzwoniłam po Rafała.
Łatwo powiedzieć: unikać. Wiedziałam, że zdarzyło się coś złego. I że stres wymazał to z mojej pamięci. Czy byłam świadkiem czegoś, co mogło mi teraz zagrażać? Może powinnam jednak poddać się hipnozie?
Wróciłam ze szpitala z Rafałem, jego starym volvo. Nasz dom wyłonił się spomiędzy drzew jak bezpieczna przystań. Poczułam wzruszenie wędrowca, który powraca z niebezpiecznej podróży. Trzy akacje, dwa kasztanowce, stara lipa i wielkie sosny kołysały się na przywitanie. Nie dostrzegamy urody miejsc, w których mieszkamy, zanim wydarzenia nie zakłócą naszego spokoju.
Poczułam, że oczy mi wilgotnieją i ukradkiem wytarłam je dłonią. Rafał spojrzał na mnie z uśmiechem zrozumienia, zabarwionym ironią. Od dziecka rozumieliśmy się bez słów. Z domu wyszła Marysia, otworzyła drzwi samochodu. Uściskała mnie i pocałowała w policzek. Oczekiwali ode mnie roli ofiary wypadku i nie mogłam ich zawieść. Z bladym uśmiechem pozwoliłam zaprowadzić się do saloniku, posadzić na kanapie i owinąć nogi kocem.
Zasłony na oknach były zaciągnięte, panował przyjemny chłód. Na stoliku parował dzbanek z imbirową herbatą, obok leżały książki, pilot do telewizora i telefon. Nic tylko leżeć leniwie i pozwolić sobie nadskakiwać. Zaczynałam doceniać mój stan. Oparłam głowę owiniętą elastyczną opaską na poduszce. Marysia i Rafał krzątali się między kuchnią i salonikiem. Ciekawa byłam, co powie moja córka, siedemnastoletnie kobiety chętnie krytykują matki. Wyszła z kuchni, postawiła na stoliku salaterkę z pokrojonymi owocami i spojrzała na mnie uważnie.
– Wystraszyłaś nas porządnie. I nie mów mi więcej, że mam unikać kłopotów… Nie po tej szarży przez las.
Rafał odwrócił się od odtwarzacza, do którego wkładał płyty.
– Twoja mama od piętnastu lat nie miała stłuczki.
Marysia potrząsnęła głową, rozsypując czarne włosy.
– _Nobody is perfect_… w tej rodzinie lubimy o tym zapominać. Pa, mamuś, wyleguj się. Pędzę do szkoły.
– Odwiozę cię – zaproponował Rafał.
Marysia podniosła obronnym gestem ręce.
– Sorry wujek, jadę autobusem, jak normalni ludzie. Wrócę o zmroku, pełnym zboczeńców i wampirów.
Wykrzywiła się do Rafała, puściła do mnie oko i kołysząc prowokacyjnie biodrami, wyszła z saloniku. Po chwili trzasnęły drzwi wyjściowe. Rafał podniósł pilota i uruchomił odtwarzacz.
– Ty stworzyłaś tego potwora – powiedział z westchnieniem.
Salonik wypełniły łagodne dźwięki symfonii Mozarta.
– Był jeszcze facet. To jego geny.
– Mhm – zgodził się brat. – No dobra, jesteś urządzona, pędzę do roboty. Zaraz tu będą twoje przyjaciółki. W razie czego dzwoń, wrócę i przepędzę je.
Pochylił się i ostrożnie pogłaskał mnie po głowie.
– Dzięki, braciszku. Nie wiem, co mnie napadło.
– Noc, adrenalina i fantazja. Mamy to we krwi. À propos, zbadali ci krew… nie piłaś i nie ćpałaś. Chcieli wysłać cię na badania psychiatryczne, ale przekonałem ich, że to beznadziejny przypadek. Odpoczywaj, pa.
– Pa, kocham cię.
– Jasne – zgodził się Rafał. – Nie masz wyjścia.
Ruszył do drzwi, odwrócił się w progu.
– Ja ciebie też… nareszcie zrobiłaś coś szalonego.
Nie miałam siły zaprotestować. Po chwili usłyszałam odgłos kroków na żwirze. Zostałam sama z myślami. I z niepokojem.
„Coś szalonego” odnosiło się do naszej młodości. Robiliśmy z Rafałem szalone rzeczy, mieliśmy wielkie ideały i planowaliśmy naprawić świat. Z poczuciem wyższości gardziliśmy kłamstwem i chciwością. Rafałowi nie przeszło, u mnie górę wziął rozsądek samotnej matki. Dlatego był zachwycony moim wybrykiem za kółkiem.
Z Neną byłam zaprzyjaźniona już w liceum. W czasach, kiedy nie było ważne, gdzie mieszkasz i czym jeżdżą rodzice. Nie trzeba było przynosić do szkoły iPhona i iPada, ze zdjęciami z wakacji na tropikalnych wyspach.
Byłyśmy wesołymi nastolatkami, jak większość rówieśników miałyśmy problemy z rodzicami i ze szkolną dyscypliną. Unikałyśmy uczenia się dla stopni i zakochiwania w tych samych chłopakach. Żeby nie popsuć przyjaźni.
Potem obie spotkałyśmy mężczyzn, bez których nie można było wyobrazić sobie dalszego życia. Mąż Neny stał się znanym adwokatem, jego kancelaria obsługiwała wielkie interesy prywatyzacyjne. Nena weszła w świat dużych pieniędzy, poznała i zaprzyjaźniła się z żonami bogacących się biznesmenów. Potem przekonała mnie, że warto poznać Sandrę i Patrycję. Im zagwarantowała, że nie poluję na cudzych mężów. I że bogactwo nie wywołuje u mnie zawiści.
Sandra i Patrycja sprawiały wrażenie saren wypuszczonych nagle na wielką przestrzeń lasów i prerii. Z doczepionymi skrzydłami, które pozwalały przeskakiwać oceany. Wszystko je ciekawiło i bawiło, czuły się bezpieczne i wolne. Nie straciły jeszcze kontaktu z rzeczywistością, jak zdarza się ludziom z wielkimi majątkami. Ten proces już jednak się zaczął i może budził ich lekki niepokój. Myślę, że byłam dla nich łącznikiem, realną kobietą z realnego świata, o którym powoli zapominały.
Nena, Sandra i Patrycja wjechały trzema terenowymi wozami do ogrodu i zatrzymały się przed autem Rafała. Znały niechęć mojego brata do ich świata i innym razem pomachałyby mu tylko z daleka, ale teraz ciekawość wzięła górę. Wyciągnęły z wozów pakunki ze słodyczami i szybko do niego podeszły. Usłyszałam głosy przez uchylone okno, resztę potrafiłam sobie wyobrazić.
Patrycja czuła się najważniejsza w każdej sytuacji, stosownie do wielkości majątku swojego męża, Witusia. Wiedziała też, jakie wrażenie robią na mężczyznach jej figura i duże, piękne oczy.
– Cześć, Rafałku. Nie będziemy przeszkadzać Ewci? – rzuciła, nachylając się do otwartego okna.
– Ewa cierpi na częściową amnezję, lekarz zakazał rozmów o wypadku – odparł Rafał, odwracając wzrok od głębokiego dekoltu Patrycji.
– Mówiłam! – zawołała Sandra.
– Pamięć wróci, ale zbyt szybkie przypomnienie może wywołać szok – powiedział Rafał i uruchomił silnik.
– Absolutnie! – zgodziła się Nena. – Moja babcia miała Alzheimera. I kiedy nie mogła sobie przypomnieć swojego nazwiska…
Patrycja oderwała się od samochodu i pokręciła głową z westchnieniem.
– Co ty bredzisz?
Nena poczuła się dotknięta.
– No co? Alzheimer to też amnezja, tylko na zawsze, prawda?
– Bardzo logiczna definicja – zgodził się Rafał. – Cześć dziewczyny, czas na mnie.
– Wszystkim się zajmiemy, jedź spokojnie – rzuciła Nena.
Sandra i Patrycja wymieniły znaczące spojrzenia. Nena była mistrzynią wpadek i ofiarą kpin. Miała za to budzący szacunek dar znoszenia porażek.
Rafał cofnął, ominął zaporę z terenowych samochodów i odjechał w stronę bramy. Patrycja odprowadziła volvo wzrokiem.
– Jak on może jeździć tym gruchotem?
– Podobno dokłada się do szkoły Marysi – powiedziała Sandra.
Patrycja wykrzywiła lekko usta.
– Co ty wiesz. Rafał ciągle zadziera z kimś ważnym i nie śmierdzi groszem. Jak myślisz, dlaczego żona go pogoniła? Swoją drogą, ciągle jest sam, przystojniaczek – dodała niskim głosem i poprawiła na udach obcisłą sukienkę. – Jakaś zaradna kobieta mogłaby się nim zająć.
– Przestań, Pati – rzuciła zaniepokojona Nena.
Patrycja roześmiała się niskim głosem i ruszyła w stronę domu, kołysząc się na wysokich szpilkach, które grzęzły w żwirze.
– Mogliby wyłożyć kostką – rzuciła z irytacją.
– Po co ci te szpile? – nie zmarnowała okazji Sandra.
– No co ty? Wiesz, jakie jest polowanie na Witusia? Chcesz, żebym wypadła z konkurencji? – powiedziała Patrycja, puszczając przy tym oko.
Wszystkie trzy roześmiały się zgodnie i weszły do domu.
– Śpisz? – zapytała Patrycja, pochylając się nade mną.
Wiedziałam, dlaczego nie przyjechała do szpitala. W jej świecie nie było miejsca na wypadki ani cierpienia. Wszystko było doskonałe: młodość, uroda i fortuna Witusia. Patrycja unieważniała problemy i trzymała się od nich z daleka, na wszelki wypadek.
– Nie budźmy jej, posiedzimy na tarasie, zaczekamy sobie – poprosiła Nena. – Może spróbujemy ciasteczek?
Ruszyły w stronę przeszklonych drzwi do ogrodu.
– Jesteśmy tu, żeby wesprzeć przyjaciółkę, a nie obżerać się – zauważyła z naganą w głosie Sandra.
– Aha… no tak, masz rację. To ja zrobię herbaty – zgodziła się Nena.
Dalsze wykorzystywanie mojego stanu byłoby niestosowne. Otworzyłam oczy i przeciągnęłam się.
– Cieszę się, że jesteście – powiedziałam słabym głosem.
Wszystkie trzy natychmiast znalazły się przy kanapie.
– Nic nie mów, odpoczywaj! – zawołała Nena.
Kolejno wycałowały mnie w policzki, z taką radością, że zrobiło mi się ciepło na sercu. Potem zaczęły wypakowywać ogromną ilość ciastek i czekoladek.
– Jeść chyba ci wolno – powiedziała Patrycja.
– Od Buchmana… świeże i pyszne, musisz spróbować! – zachęcała Nena.
– Cukier wytwarza serotoninę… przy twoim stresie to po prostu konieczne! – stwierdziła Sandra.
– Właśnie, co cię tak przestraszyło? – zapytała Nena.
Zapadła cisza. Sandra i Patrycja przewróciły oczami, a Nena złapała się za usta. Przez uchylone drzwi tarasu zajrzał wyjątkowo kosmaty stwór. Drapał się w kudłatą głowę i gapił z zachwytem. Nimfy z mulistej Jeziorki, która płynęła przez Konstancin, nie były tak piękne jak moje przyjaciółki. Wzięłam jedną czekoladkę.
– A wy? – zapytałam, udając, że nie usłyszałam pytania Neny.
– To wszystko dla ciebie – oświadczyła Sandra.
Włożyłam czekoladkę do ust. Przyglądały się, czekając na mój zachwyt. Kobieta w stresie je za dużo, a zwłaszcza słodycze. I tyje. Sandra, Nena i Patrycja nieustannie walczyły z łakomstwem, w imię doskonałych sylwetek. Ja miałam złamać zakaz, w imię przyjaźni. Pogryzłam czekoladkę i westchnęłam z pełnymi ustami:
– Rewelacja. Belgijskie?
– Z Brukseli – przytaknęła z zadowoleniem Patrycja. – Wituś zabrał mnie przy okazji biznesów.
– Jedz, jedz… idę zaparzyć herbatę. – Uśmiechnięta Nena ruszyła do kuchni.
Patrycja i Sandra usiadły w fotelach. Ich wzrok pałał hamowaną ciekawością.
– Rozmawiałam z Kimem… pamiętasz, mój bioenergoterapeuta. Dobrze ci zrobi uporządkowanie aury. Ściągnąć go? – zapytała Sandra.
– Co jej ma uporządkować? Sandra, błagam cię! – Racjonalna Patrycja przewróciła oczami z ubolewaniem.
– Aura to niewidoczna energia, którą wydzielamy. Ulega zaburzeniom po wypadku albo w stresie – upierała się Sandra.
– Może zmienić kolor na ciemny – podrzuciłam.
– Dokładnie – przyznała, zaskoczona moją kompetencją.
Patrycja wytrzeszczyła na mnie oczy.
– Myślałam, że tylko Sandra ma fioła.
Roześmiałyśmy się. Sandra patrzyła na nas z wyższością.
– Bawcie się, proszę bardzo. Kim twierdzi, że obie macie zaburzone aury.
– A skąd on to niby wie? – Patrycja wbiła w nią wzrok, ze zmarszczonymi brwiami.
– Widzi… na wylot, wszystko – stwierdziła spokojnie Sandra.
– Twój żółty cudotwórca podglądał mnie? Niby kiedy? – Głos Patrycji się zaostrzył.
Sandra rozkoszowała się przewagą. Włączyłam się do gry.
– Przyprowadziła Kima do klubu tenisowego – rzuciłam, zgadując.
– Skąd wiesz? – Sandra spojrzała na mnie zaskoczona.
– Czytam w twoich myślach.
Sandra traktowała takie sprawy poważnie.
– Zostaw to specjalistom, proszę cię.
– Zaraz, zaraz! – zaprotestowała Patrycja. – I ten twój bio-cośtam Azjata pooglądał sobie nasze…
– Aury – podpowiedziałam.
– Bez mojej zgody? Schowałaś go może w szatni? Tak się nie robi, Sandra! – Oburzenie Patrycji było szczere.
Nena weszła z dzbankiem herbaty i filiżankami na tacy. Domyśliła się, że doszło do starcia.
– O czym mówicie? Co się dzieje?
Sandra nie zamierzała się poddać.
– Najrówniejszą aurę ma Nena. O sobie nie mówię, bo ja medytuję.
– Dlaczego właśnie Nena? – zaprotestowała Patrycja.
– Najmniejszy przerost ambicji – wyjaśniła Sandra. – Malutkie ego.
Nena zaniepokoiła się.
– Dlaczego malutkie? To dobrze czy źle?
– Sandra twierdzi, że nie masz marzeń – wyjaśniła Patrycja.
– No co ty? Mam dużo marzeń – zdziwiła się Nena i zwróciła się do mnie: – Nie znalazłam cukru.
– Może miód? W kredensie, na górnej półce.
Nena pogodnie kiwnęła głową i wyszła. Nie obrażała się, nigdy i o nic. Patrycja uznała, że temat został wyczerpany.
Poczułam nagle falę gorąca, chwyciłam się za czoło. Przed oczami zamigotało, z ciemności wyłonił się spłoszony, stający dęba Graf. Zobaczyłam błysk i ogłuszył mnie huk wystrzału. Przede mną padał człowiek. Mignęły światła reflektorów między drzewami. Zasłoniłam twarz rękami.
– Co ci jest? Ewa! – Patrycja i Sandra były przestraszone.
Powoli wróciłam do rzeczywistości.
– Chwilami dopada mnie ból głowy.
– Zrobię ci chiński masaż – zdecydowała Sandra i usiadła bliżej.
– Lepiej jej nie ruszaj – udała zaniepokojenie Patrycja. – Jeszcze coś zmajstrujesz z tą aurą.
Sandra cofnęła ręce z urażoną miną. Kolejnemu starciu przyjaciółek zapobiegło pojawienie się Neny ze słoikiem miodu. Zaczęła nalewać herbatę do filiżanek. Widziałam, że pomimo pogodnej miny cierpi z ciekawości, i postanowiłam jej ulżyć.
– O co chcesz zapytać?
Nena odwróciła się z błyskiem w oczach.
– Przypomniałaś sobie już wszystko?
– Nena, _please_! – parsknęła Patrycja.
Zapadła cisza, przyjaciółki patrzyły na mnie z napięciem. Musiały coś usłyszeć o wypadku, inaczej ich wizyta straciłaby sens.
– Nic, słowo daję, pustka w głowie. Tylko obrazy – westchnęłam z rezygnacją.
– Obrazy? To dobrze – stwierdziła Sandra – przeciętny człowiek pamięta przede wszystkim obrazy.
– Jestem przeciętna. I nie wiem, co te obrazy znaczą.
– A co pamiętasz? – Oczy Neny świeciły się jak latarki.
– Spłoszone konie w stajni, huk, ucieczkę. Potem jazda przez las, światła z tyłu i… – przerwałam.
– I? – zapytały równocześnie.
– Koniec.
Spojrzały po sobie rozczarowane. Patrycja uderzyła się dłonią w czoło i wykrzyknęła:
– Stajnia! Cholera, coś się stało w stajni!
– Właśnie! To znaczy, że nie w lesie! – zgodziła się Nena.
– Nie w lesie, Nena! Przecież słyszałaś, że w stajni! Boże! – Patrycja przewróciła oczami.
– No mówię, że w stajni, co się wściekasz? – broniła się Nena.
– Musisz tam wrócić – oświadczyła uroczystym tonem Sandra.
Zapadła pełna napięcia cisza.
– Ewa ma odpoczywać, po co miałaby jechać do stajni? – zaniepokoiła się Nena.
– Trauma minie, kiedy odtworzy się zdarzenia, które ją wywołały. Na przykład chwilę przyjścia na świat. Byłam na takiej terapii, odgrywałyśmy swój poród. Wiele się wówczas o sobie dowiedziałam – powiedziała Sandra.
– Co na przykład? – zainteresowała się Patrycja.
– O przyczynach moich lęków. I o ukrytych powodach konfliktów z Karolem.
– Przestałaś się kłócić z Karolem? Od kiedy? – zapytała Nena.
– Tego nie powiedziałam. Ale domyślam się, skąd biorą się jego problemy.
– Bo przyduszono cię przy porodzie – stwierdziła bezlitośnie Patrycja. – Karola też?
Sandra wiedziała, że nie wolno jej się dalej posunąć.
– Nic wam nie powiem, same spróbujcie.
Patrzyłam na nie poważnie, powstrzymując wesołość.
– Daj spokój, mama rodziła mnie trzydzieści sześć godzin – powiedziała Nena.
– To widać – rzuciła Patrycja.
Roześmiały się, Nena też. Wymiany ciosów były celne, ale nie zabójcze. Choć chwilami rosło napięcie, wiedziały, jak uniknąć kłótni. Dobrze się znały i zbyt ceniły swoje towarzystwo, żeby wywołać prawdziwą wojnę. Musiałam przyznać, że w świecie kobiet mogły być wzorem do naśladowania. Sandra uznała, że dobra atmosfera pozwala poruszyć temat tabu:
– Ewa musi pojechać do stajni i przekonać się, czy nie wróci jej pamięć.
Wszystkie trzy spojrzały na mnie z nadzieją. Takie wydarzenie na długo mogło wyrwać je z objęć jedynego wroga – nudy.
– Nie mam amnezji, mogę opowiedzieć całe życie – zaczęłam po chwili. – Wymazało się tylko kilka minut, może nawet sekund. Nie wiem, czy chcę się dowiedzieć, co kryją. Na pewno coś nieprzyjemnego.
– Dość tego. Kobieta o mało nie zginęła, a wy ją dręczycie! – oświadczyła Patrycja
– Mogłabym tam pojechać, ale na pewno nie sama – powiedziałam ostrożnie.
– No jasne, nie zostawimy cię! – zadeklarowała natychmiast Sandra.
– Pojedziemy z tobą! – dołączyła Nena z entuzjazmem.
Patrycja westchnęła
– No dobrze. Wybierzemy się na pokaz ujeżdżania koni Maxa von Thorna.
– Ten Max Thorn robi przyjęcie w klubie? Dlaczego ja nic nie wiem? – Nena była poruszona wiadomością.
Mina Patrycja świadczyła, że dla niej wielki świat to codzienność.
– Wprowadzę was. Max pokazuje konie, które kupił we Włoszech i w Stanach. Ujeżdżać będzie on sam i jego nowy trener, z Hiszpanii. Max z trudem go namówił na przyjazd do Polski.
– Domyślam się – zgodziła się Sandra. – Kto chciałby tu mieszkać?
– Trzydzieści osiem milionów ludzi – zauważyłam. – I my.
– Nie zaczynajcie – pogodziła nas Patrycja. Była gorącą patriotką, ponieważ tu zdobył fortunę jej Wituś. – Przyjdziecie?
Sandra i Nena były podekscytowane wizją spotkania z Maxem von Thornem.
– No pewnie Pati, jesteś cudowna. Dzięki! – wykrzyknęła Nena. – Hubert poznał już Thorna. Ale wiecie, jaki jest mój mąż… nie cierpi mieszać życia prywatnego z biznesami. Podobno Max przyjaźni się z królową duńską. Czy to możliwe?
– Możliwe – zgodziła się Patrycja tonem osoby wprowadzonej w tajniki duńskiego dworu.
Sandra rzuciła na szalę ostatnią kartę, zaproszenie jej miało być niełatwe.
– Nie wiem, czy Karol nie ma jakiś planów.
– A co, już wrócił? – zapytała Patrycja podejrzanie spokojnym tonem.
Na twarzy Sandry pojawił się popłoch.
– Nie mów… Karol znów zniknął? – zaciekawiła się Nena.
Patrycja i Nena patrzyły ze współczuciem na Sandrę, której twarz wyrażała cierpienie i godność.
– Nie ma go od dwóch dni. Nie obchodzi mnie to, nic!
Nastała chwila ceremonialnej ciszy. Wiedziałam, że Sandra nie mówiła prawdy, Karola nie było dłużej. Jeszcze dzień i Sandra zamknie się w domu, położy do łóżka i będzie grać rolę chorej.
– Nie martw się, wróci. Będzie cię błagał o wybaczenie! – pośpieszyła na ratunek Nena.
– Jak zawsze – zgodziła się Patrycja. – Ty jesteś święta. Za taki numer zabiłabym Witusia. To jak, pojedziesz do klubu, Ewcia?
Patrzyły na mnie w napięciu. Westchnęłam i rzuciłam z rezygnacją:
– Ale nie zostawicie mnie samej, ani sekundy. Nawet z Maxem Thornem.
– Możesz być spokojna – zadeklarowała Sandra.
– Ty jesteś singiel, kochana. – Patrycja pogroziła mi palcem.
– Dlaczego nie? Może znalazłaby w końcu swoją miłość – zaprotestowała Nena.
Patrycja przewróciła oczami z westchnieniem.
– Mogłabyś delikatniej. Ewa walnęła się w głowę, a ty wyjeżdżasz z romansami.
Dopiła herbatę, odstawiła filiżankę i podniosła się.
– No, czas na mnie. Jesteśmy umówione.
Nena też wstała.
– Hubert zaraz wraca, muszę mu podać obiad.
Sandra podeszła do mnie.
– Pa, Ewa, do jutra!
Były poważnie przejęte czekającą je przygodą, konfrontacją mojej pamięci z ponurą tajemnicą stajni. Wymieniłyśmy pocałunki i uśmiechy. Patrycja, Nena i Sandra ruszyły do wyjścia. W drzwiach pomachały mi. Przez uchylone okno nadal słyszałam ich głosy.
W ogrodzie sprzątali liście Sikorek i Tomaszek, obywatele Konstancina od urodzenia. Obaj po pięćdziesiątce, pochodzili z rodzin zakwaterowanych po wojnie w opuszczonych willach. Teraz ich egzystencja przypominała stan nieważkości, bez obowiązków, pośpiechu i celów. Wykonywali przypadkowe prace, po czym zapadali się pod ziemię, z zapasami taniego wina i papierosów. Bytowanie poza nawiasem konstancińskiej społeczności czyniło Sikorka i Tomaszka wolnymi ludźmi i sprzyjało filozoficznemu dystansowi.
Sandra, Nena i Patrycja szły w stronę samochodów, nie zauważając wpatrzonych w nie mężczyzn. W świecie moich przyjaciółek Sikorek i Tomaszek byli niewidzialni.
– To wszystko przez to, że Ewcia jest sama – powiedziała Sandra.
– No co ty, dlaczego? – zainteresowała się Nena.
– Nie wiesz, co się dzieje z kobietą pozbawioną seksu? – Sandra narysowała kółko na czole. – Estrogen zaburza pracę kory mózgowej. Kłopoty z koncentracją. I z pamięcią – zakończyła ze znaczącą miną.
– Daj spokój, to jakaś pokręcona teoria – skrzywiła się Patrycja. – Seks to broń. Do użycia, kiedy trzeba zawalczyć. Ewa widocznie nie ma o co.
Sikorek i Tomaszek z wrażenia przestali grabić ogród. Gapili się na mijające kobiety z otwartymi ustami.
– Wiem, co mówię – uparła się Sandra. – Ile to już lat?
– Siedem – powiedziała Nena. – Dzień dobry panom – rzuciła do obu mężczyzn. W arystokratycznym otoczeniu Neny panowała żelazna zasada uprzejmości wobec każdego człowieka.
– Uszanowanie paniom. – Zaskoczony Sikorek ukłonił się z szerokim uśmiechem. Tomaszek nie był w stanie wykrztusić słowa.
Patrycja i Sandra zacisnęły usta i rzuciły Nenie karcące spojrzenia. Brakowało tylko, żeby ci dwaj zaczęli je publicznie pozdrawiać. Proletariackie pochodzenie Patrycji, po osiągnięciu majątkowego sukcesu, doprowadziło do zerwania z korzeniami. Mieszczańscy przodkowie Sandry nie lubili, a nawet bali się ludzi z tak zwanych nizin społecznych. Trzy przyjaciółki zatrzymały się obok samochodów.
– Siedem lat bez faceta? – upewniła się Sandra.
– Oszalałabym – oświadczyła Patrycja.
Roześmiały się.
– Mam coś dla Ewy – powiedział Sandra. – Znajomy Karola, podróżnik, obieżyświat. Właśnie wrócił z wyprawy dookoła świata.
Nena i Patrycja spojrzały na nią zaciekawione. Sandra położyła palec na ustach, na znak, że nic więcej od niej nie wydostaną. Zadowolona z przewagi wsiadła do samochodu, uruchomiła silnik i wyjechała z ogrodu.
Patrycja i Nena ruszyły za nią. Porsche cayenne, range rover i mercedes zakołysały się w bramie i przyśpieszyły na wykładanej kostką ulicy. Sikorek i Tomaszek patrzyli na odjeżdżające samochody. Sikorek splunął na ziemię.
– Pan Bóg nas chronił przed takimi.
– Pewnie – zgodził się Tomaszek, odprowadzając rozmarzonym wzrokiem kobiety za kierownicami.
Sikorek trącił go energicznie, przywracając do porządku.
– No co? – oburzył się Tomaszek.
Sikorek bez słowa pokazał na grabie i stos liści do uprzątnięcia. Obaj wrócili do pracy. Ich milczenie zabarwiała filozoficzna rezygnacja.