- W empik go
Elizabeth - ebook
Elizabeth - ebook
Lubisz klasyczną literaturę grozy? Jesteś fanem opowiadań Le Fanu lub M.R. Jamesa? Ta książka może Cię zainteresować!
"Elizabeth" to zbiór sześciu opowiadań inspirowanych klasyczną literaturą grozy z przełomu XIX i XX wieku. Zamiast epatowania brutalnością i drastycznymi opisami, autor buduje atmosferę niepokoju i tajemniczości poprzez konfrontacje bohaterów z tym, co nieznane, a także zręczne odmalowanie emocjonalnych przeżyć towarzyszących kontaktom ze sferą nadprzyrodzoną. Czerpiąc inspirację od klasyków horroru i mitów słowiańskich, autor zagląda też do najciemniejszych zakamarków ludzkich serc, aby pokazać jak przerażające mogą być ich zamysły.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-578-1 |
Rozmiar pliku: | 921 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim owe czarne chmury przysłoniły horyzont mego życia, wyglądało ono zupełnie zwyczajnie. Mieszkałem wraz ze swymi rodzicami oraz młodszą ode mnie o dwa lata siostrą Rose w naszej rodzinnej posiadłości w Bridport – znanym nadmorskim kurorcie w hrabstwie Dorset. Mój ojciec zajmował się pośredniczeniem w sprzedaży nieruchomości i ja również poszedłem w jego ślady. Owa profesja przynosiła nam dobry dochód, wobec czego prowadziliśmy całkiem dostatnie życie. Po śmierci ojca, zgodnie z jego ostatnią wolą, to ja zostałem właścicielem Barley Hall. Oprócz posiadłości ojciec pozostawił nam w spadku także niemały kapitał, co w połączeniu z moimi bieżącymi dochodami pozwalało nam dalej wieść życie na tym samym poziomie co przedtem. Podczas gdy ja zajmowałem się pracą – a ta nierzadko łączyła się z wyjazdami – Rose oddawała się obowiązkom domowym i opiekowała naszą matką, która ze względu na swój wiek miała już wówczas dość poważne problemy ze zdrowiem. W czynnościach tych moją siostrę wspomagała Margaret – nasza służka, którą zawsze traktowaliśmy jak członka rodziny.
Swego czasu otrzymałem bardzo interesującą propozycję od pewnego zacnego dżentelmena nazwiskiem lord Blackwood. Był on zainteresowany nabyciem dworu Barton Lodge, usytuowanego w Sandhurst w hrabstwie Berkshire. Miejsce to było niezwykle okazałe – znajdowała się tam ogromna posiadłość w elżbietańskim stylu oraz dwór o powierzchni około stu dwudziestu jardów kwadratowych. Właściciel Barton Lodge miał również imponującą nowoczesną posiadłość w Londynie, lecz i tak od dawna przebywał za granicą. Lord Blackwood był bardzo zamożnym człowiekiem i zaproponował mi naprawdę pokaźną sumę w zamian za jak najszybsze załatwienie sprawy. Zależało mu na czasie, gdyż niebawem miał się ożenić i chciał od razu po ślubie wprowadzić się razem ze swą małżonką do nowego mieszkania. Miał wprawdzie swą posiadłość w Basingstoke w hrabstwie Hampshire, jednak jego wybranka nie czuła się dobrze w wielkim mieście, a John pragnął, aby była szczęśliwa.
Bez dłuższego zastanawiania się przyjąłem jego propozycję, po czym natychmiast zabrałem się do działania. Skontaktowałem się z właścicielem dworu Barton Lodge i kilka dni później byłem już w Brukseli, aby wynegocjować dla mego klienta jak najkorzystniejszą cenę i dopełnić niezbędnych formalności. Po powrocie do kraju spotkaliśmy się z Johnem w Londynie, a ja wręczyłem mu klucze do jego nowego domu. Ucieszył się niezmiernie i był pod ogromnym wrażeniem tego, jak szybko wywiązałem się ze swych zobowiązań. Niespełna dwa miesiące później państwo Blackwood wprowadzili się do Barton Lodge, a po kilku tygodniach otrzymałem od Johna zaproszenie na krótki pobyt w jego rezydencji. Chciał mi pokazać, jak się tam urządził, i jeszcze raz wyrazić swą wdzięczność za szybkie załatwienie sprawy.
Moja wizyta u państwa Blackwood trwała zaledwie trzy dni. Choć John liczył na to, że zostanę chociaż tydzień, moje obowiązki zawodowe oraz rodzinne nie pozwoliły mi wówczas na dłuższy pobyt. Mój gospodarz postanowił więc nie tracić czasu i już pierwszego dnia oprowadził mnie po swej rezydencji, w urządzenie której włożył niemało wysiłku i serca. Muszę przyznać, iż posiadłość ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Choć nigdy nie byłem miłośnikiem architektury z czasów królowej Elżbiety, preferując raczej współczesne budownictwo, to dwór ten był zaiste piękny i urządzony niezwykle gustownie. Na twarzy Johna zaś wyraźnie widać było zadowolenie z efektów własnej pracy, gdy z dumą opowiadał o swych poczynaniach związanych z urządzaniem rezydencji. Niemniej, dostrzegłem u niego pewne oznaki zmęczenia i problemów ze zdrowiem – od czasu, kiedy widzieliśmy się ostatni raz, zdecydowanie schudł, a twarz jego stała się blada i jakby nieco zapadnięta. On jednak zdawał się to bagatelizować, tłumacząc swe wyczerpanie i słabe samopoczucie wysiłkiem, jaki włożył w prace remontowe.
Jeszcze tego samego dnia John przedstawił mi swoją małżonkę Elizabeth. Była to kobieta o zaiste nieziemskiej urodzie – jej kruczoczarne, długie, proste włosy niesamowicie kontrastowały z jej delikatną, bladą cerą, zaś delikatne rumieńce na policzkach, będące prawdopodobnie wynikiem jej nieśmiałej natury, dodawały jej jeszcze uroku. Jednakże największe wrażenie zrobiły na mnie jej ciemne, wręcz czarne oczy. Pierwszy raz dane mi było w nie spojrzeć, gdy podczas powitania ucałowałem jej drobną dłoń – później, nawet gdy rozmawialiśmy, lady Blackwood zawsze miała opuszczony wzrok, kryjąc owe czarne perły pod szerokim rondem swego kapelusza. Nigdy jednak nie zapomnę tego momentu, gdy pewnego razu podczas wspólnej kolacji wbiła we mnie krótkie, nieśmiałe spojrzenie – w jej oczach było coś niezwykle tajemniczego, jednakowoż fascynującego, co niepokojącego. Jej wzrok, nie wiedzieć czemu, peszył mnie, a nawet paraliżował. Czułem się tak, jakby przenikał mnie na wskroś, i miałem dziwne wrażenie, że owa dama czyta w moich myślach. Z tego powodu przez resztę pobytu starałem się unikać, na ile to możliwe, jej towarzystwa, woląc raczej udać się z Johnem na polowanie niż popijać z nim kawę na tarasie w towarzystwie jego osobliwej małżonki. Tym niemniej owo przenikliwe do szpiku kości spojrzenie, jakim obdarzyła mnie podczas pierwszego spotkania, wyryło się głęboko w mej pamięci i nie potrafiłem o nim zapomnieć.
Od tamtej pory widziałem się z Johnem jeszcze tylko jeden raz. W niespełna dwa miesiące od mego pobytu w Barton Lodge dostałem od niego telegram, w którym prosił mnie o rychłe przybycie do Londynu, gdzie wówczas przebywał, celem omówienia jakiejś niezwykle pilnej sprawy. Przeczytawszy wiadomość, natychmiast odłożyłem wszystkie swoje sprawy na bok i bezzwłocznie udałem się do stolicy.
Nazajutrz koło południa byłem już na miejscu. Udałem się pod wskazany adres hotelu, w którym zatrzymał się John, ażeby jak najszybciej odbyć z nim rozmowę, na której tak bardzo mu zależało. Dotarłszy na miejsce, przedstawiłem się recepcjoniście i wyjaśniłem, że byłem na dziś umówiony z lordem Blackwoodem. Ten upewniwszy się, że mówię prawdę, poprowadził mnie do pokoju, który zajmował John. Gdy tylko uchyliły się drzwi pokoju i mój przyjaciel stanął przede mną, serce zamarło mi z przerażenia i ogarnęła mnie niewysłowiona trwoga. Cóż to był za przeraźliwy widok! Drogi John, jeszcze kilka tygodni temu tak żwawy i pełen życia, teraz wyglądał jak niedomagający, schorowany staruszek. Jego twarz była pomarszczona, oczy podkrążone, policzki zapadnięte. Był tak chudy, iż obszerny surdut, który miał na sobie, zdawał się nie należeć do niego. Stał pochylony, podpierając się drewnianą laską. Gdy wyciągnął do mnie swą kościstą dłoń, a w moich uszach zabrzmiało wypowiedziane ochrypniętym głosem pozdrowienie, zrobiło mi się go tak bardzo żal, że ledwie zdołałem powstrzymać łzy. Mój Boże! Jakaż okropność musiała spotkać tego biedaka!