- W empik go
Emancypantki, T.II - ebook
Emancypantki, T.II - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 646 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Panno Magdaleno, czas wstawać!…
Te wyrazy, a jednocześnie – turkot pociągu, dźwięczenie łańcuchów i szybki oddech lokomotywy usłyszała Madzia. Ale nie mogła jeszcze otworzyć oczu, odurzona kołysaniem wagonu. Wtem stuknęło okno i na Madzię wionął orzeźwiający prąd powietrza. Westchnęła i przetarła oczy. Sen uciekł, Madzia zaczyna rozumieć rzeczywistość. Oto siedzi w kącie przedziału pierwszej klasy, a naprzeciw – jej towarzyszka, pani naczelnikowa, przeglądając się w małym lusterku, obmywa twarz kolońską wodą i gładzi włosy. Na świecie jest pogodny ranek.
– Dzień dobry pani naczelnikowej…
– Dzień dobry… dzień dobry, kochana panno Magdaleno… Doskonale pani spała!… Po łaźni i po płaczu zawsze się dobrze śpi. – Daleko jeszcze do Warszawy?… – pyta Madzia.
– Wyjechaliśmy z ostatniej stacji.
Madzia chwiejnym krokiem zbliża się do okna i zaczyna oglądać okolicę.
Pola zżęte; na ścierniach zapalają się i gasną krople rosy; drzewa uciekające w tył mają niezdrową zieloność, jakby w tym miejscu jesień zaczynała się wcześniej aniżeli w Iksinowie. Niekiedy między polami zabieli się chata otoczona płotem z żerdzi; z daleka widać parę wysokich kominów.
A na granicy horyzontu rozpiera się olbrzymi szary obłok przecięty trzema poziomymi smugami dymów. Najniższa smuga oznacza Powiśle, średnia – stoki, najwyższa szczyty Warszawy, która wygląda jak tajemnicze pasmo wzgórz zębatych z wyskakującymi tu i owdzie skałami.
– Piękne macie powietrze w tej Warszawie – odezwała się naczelnikowa. – Jestem pewna, że za dwa dni będę miała czarne płuca… Ach, Boże, jak wy tu żyć możecie?…
– Ale widzi pani, że im bliżej podjeżdżamy, tym bardziej rozpraszają się dymy… O! wieża kościoła ewangelickiego… na lewo Święty Krzyż… na prawo kościół Panny Marii… Coraz wyraźniej!…
– Już ja dziękuję za taką wyraźność, Panie Boże!… W rok umarłabym tutaj… A pani niech wraca do Iksinowa z początkiem przyszłych wakacyj… Ot, już gwiżdżą… zaraz wysiadamy…
Odwiozę panią, gdzie trzeba.
To mówiąc naczelnikowa zaczęła śpiesznie wyjmować z siatki wagonu torby, pudełka, parasole.
Pociąg zwalnia, słychać gwar rozmów, konduktorzy otwierają drzwi…
– Warszawa…
– Ej, człowieku!… a zamów wygodną dorożkę… – woła naczelnikowa podając tragarzowi stos rupieci.
Ponad ramieniem tragarza Madzia spostrzega szczupłą osóbkę w ciemnych sukniach, której zafrasowana twarz wydaje się jej znajomą.
– Madziu! – nagle odzywa się zafrasowana osóbka wyciągając ręce.
– Żanetko!… – odpowiada Madzia. – Co tu robisz? – Przyjechałam na dworzec po ciebie…
– A ty skąd wiesz, że ja miałam wrócić?…
– Przecież telegrafowałaś do panny Malinowskiej i ona mnie tu przysyła w zastępstwie…
Obie panny tak gwałtownie padają sobie w objęcia, że robi się z nich jedna bryła tamująca ruch na peronie. Zaczepił je wózek, potrącił konduktor, wreszcie wpadł na nie tragarz i niechcący rozdzielił parasolem naczelnikowej.
– Takim sposobem ja już niepotrzebna pani? – mówi naczelnikowa i - ona znowu chwyta
Madzię w objęcia. – Więc do widzenia, panno Magdaleno, najpóźniej w końcu przyszłego czerwca. Mówię: do widzenia nie tylko od siebie, ale od całego miasta i od mego męża, któremu pani także głowę zawróciła… Oj! będziemy się kłócić w Iksinowie…
Tragarz zajął się odebraniem rzeczy Madzi, i obie panny weszły do sali pasażerskiej.
– Boże, jak ty ślicznie wyglądasz, Madziu – mówiła panna Żaneta – a tu ktoś rozpuścił plotkę, żeś w kwietniu umarła!… Od kwietnia do sierpnia zrobiłaś sobie wakacje, winszuję!…
Dopiero musiałaś używać?…
– Nie widziałam nawet mojej siostrzyczki – wtrąciła Madzia. – Cóż u was?…
– Nic. Na pensję taki natłok, że panna Malinowska nie chce przyjmować uczennic… Ale co za zmiany!… W dawnym mieszkaniu Ady Solskiej i pani Latter są dziś sypialnie; gospodaruje matka panny Malinowskiej, a ona sama oprócz salonu do przyjęć ma tylko jeden pokój…
Słyszałaś?… Przełożona w jednym pokoju!…
– Musi mieć mniejsze dochody aniżeli pani Latter?
– Wątpię – odparła panna Żaneta. – Choć, wyobraź sobie, bierze po pięćdziesiąt i po sto rubli taniej od pensjonarek, nam popodwyższała pensje, no… i stół jest lepszy… O, lepszy…
– To doskonale.
Panna Żaneta westchnęła.
– Straszny ucisk!… Pensjonarkom nie wolno wychodzić na wizyty; nam wolno przyjmować gości tylko w ogólnym salonie… O dziewiątej wieczór wszystkie musimy być w domu…
Joasia nie miałaby co robić u nas. To klasztor!…
Wyniesiono rzeczy, panny wsiadły w dorożkę.
– Jak te wasze dorożki trzęsą… ach, wylecę!… – zawołała Madzia. – Kurz… zaduch…
– A mnie się zdaje, że dziś jest cudowne powietrze – uśmiechnęła się panna Żaneta. – Tak dawno już nie byłam na wsi, że chyba nie potrafiłabym tam oddychać – dodała z westchnieniem.
– Panna Howard jest u was? – pyta Madzia.
– Co też ty mówisz?… U nas nie ma miejsca dla progresistek wobec panny Malinowskiej.
– Gwar. hałas!… Nieznośna Warszawa… A nie słyszałaś czego o Solskich, o… Helenie Norskiej?… pytała Madzia rumieniąc się. – Wszyscy siedzą za granicą, ale niedługo mają wrócić – mówiła panna Żaneta. – Ada chce doktoryzować się z nauk przyrodniczych, a Helenka podobno jest zaręczona z Solskim. Tylko że oni ciągle to – godzą się, to – zrywają ze sobą… Hela ma być taka despotyczna jak pani Latter, a Solski zazdrosny… Nic tego nie rozumiem.
Proszę skręcić w bramę i wjechać na dziedziniec!… – zawołała panna Żaneta do woźnicy.
W kilka minut później Madzia z biciem serca wstępowała na dobrze znane jej schody pensji.
Uderzyła ją cisza panująca w korytarzach i brak pensjonarek, które dawniej ciągle kręciły się między salami.
– Pani przełożona u siebie? – zapytała panna Żaneta szpakowatego mężczyznę, który w czarnym surducie, zapiętym pod szyję, stał przy schodach, wyprostowany jak żołnierz.
– Pani przełożona… – odparł, lecz nagle umilkł.
Otworzyły się drzwi i jakiś pan wśród ukłonów cofał się tyłem z pokoju, w głębi którego słychać było łagodny głos panny Malinowskiej:
– …bo od chwili gdy sprowadzi się na pensję, wychodzić do miasta nie może…
– Nieodwołalnie?… – zapytał ciągle kłaniający się pan. – Tak.
Pan zbiegł ze schodów i Madzia ujrzała przed sobą pannę Malinowską. Miała taką samą ciemną suknię, taką samą spokojną twarz, jak przed pół rokiem. Tylko jej piękne oczy nabrały koloru stali.
– Aaa… panna Brzeska jest?… – rzekła przełożona i pocałowała Madzię w czoło. – Czy będziesz mogła pojechać ze mną dziś o piątej do twoich panienek?
– Owszem, proszę pani.
– Panno Żaneto, zajmij się Brzeską…
– Czy mogę przywitać się z dawnymi uczennicami?… – nieśmiało zapytała Madzia.
– Owszem. Piotrze, śniadanie dla panny Brzeskiej… Potem może Piotr wysłać list, który mu dziś dałam…
– Do pani Korkowiczowej – wtrącił wyprostowany mężczyzna.
– Właśnie zawiadamiam w nim panią Korkowiczowę, że przyjechałaś i że będziemy u niej o piątej – rzekła do Madzi panna Malinowska i poszła na górę.
Madzia w osłupieniu patrzyła na pannę Żanetę, która zobaczywszy, że przełożona znikła już w korytarzu drugiego piętra, pokiwała głową i szepnęła:
– Tak, tak!…
Teraz uchyliły się inne drzwi i w wąskim otworze ukazał się cień dziewczynki, która dawała znaki ręką szepcząc: "Pst!… pst!… panno Magdaleno!…"
Madzia z Żanetą weszły do sali, gdzie zebrała się gromadka mniejszych i większych panienek.
– Pani przełożona pozwoliła przywitać się – rzekła panna Żaneta.
Wtedy dziewczynki otoczyły Madzię ze wszystkich stron, zaczęły ją całować i mówić jedna przez drugą.
– Widziałyśmy oknem, jak pani zajechała… Pani do nas?… Nie, do Korkowiczówien…
Ach, gdyby pani wiedziała, jak nas ostro trzymają!… Wie pani, że Zosia Piasecka w lipcu umarła…
– Ja miałam wszystkie celujące i dostałam pierwszą nagrodę… – mówiła głośniej od innych piękna brunetka z aksamitnymi oczyma.
– Moja Malwinko, nie chwal się tak…
– A ty nie przeszkadzaj, moja Kociu. Ja przecież byłam uczennicą panny Magdaleny, więc przyjemnie jej będzie dowiedzieć się, że jestem najzdolniejsza z całej pensji…
– Wie pani, że biedna Mania Lewińska nie skończyła szóstej klasy?…
– Ach, Łabęcka, jak się masz! – zawołała Madzia. Dlaczego nie skończyła?…
– Musi siedzieć u swego wuja Mielnickiego… Pamięta pani: taki gruby pan… Sparaliżowało go po śmierci pani Latter, a Mania go pielęgnuje…
– O mnie już pani zapomniała… A ja tak tęsknię za panią… – Ależ nie… Zosiu…
– Tyle mam do powiedzenia… Niech pani ze mną pójdzie do okna…
Zaprowadziła Madzię we framugę i zaczęła szeptać:
– Jeżeli pani zobaczy go… bo on ma tu niedługo wrócić…
– Kogo, Zosiu?…
– No… tego pana… Kazimierza Norskiego…
– I ty jeszcze o nim myślisz?… W szóstej klasie!… – rzekła zgorszona Madzia.
– Właśnie, że już wcale nie myślę… Sto razy… tysiąc razy wolę pana Romanowicza… Ach, pani, jaka jemu śliczna broda urosła od wakacyj…
– Dziecko jesteś, Zosiu…
– O, wcale nie, bo już umiem pogardzać… Niech się żeni z tą Mongołką…
– Kto z kim?… – zapytała Madzia blednąc. – Kazimierz z Adą Solską… – odparła Zosia.
– Któż ci znowu mówił o takich dzieciństwach?…
– Nikt nie mówi, bo nikt nie wie, tylko.., moje serce przeczuwa… O, nie na próżno oni siedzą w Zurychu…
Zapukano do drzwi. Dziewczynki rozpierzchły się jak wróble przed jastrzębiem. Ukazała się pokojówka zapraszając Madzię na śniadanie.
W pokoju przełożonej Madzia zetknęła się ze staruszką białowłosą i szczupłą, ale bardzo ruchliwą.
– Jestem tutejsza gospodyni – rzekła wesoło staruszka i w zastępstwie córki proszę panią…
Staruszka była podobna do doktorowej Brzeskiej, więc wzruszona Madzia ucałowała jej ręce.
– Niechże pani siada… przepraszam, ale nie pamiętam nazwiska?…
– Magdalena…
– Niechże pani siada, panno Magdaleno… Ja pani naleję kawę, bo musi pani być zmęczona…
I bułkę nasmaruję… Ja się na tym znam…
– Bardzo dziękuję, ale… nie jadam z masłem – szepnęła Madzia pragnąc jak najmniej narażać na koszta swoje protektorki.
– Nie chce pani masła?… – zdziwiła się staruszka. A niechże Bóg broni, ażeby o tym dowiedziała się Felunia!… Według niej pieczywo bez masła nic niewarte… Tu wszyscy musimy jadać masło.
Więc i Madzia jadła bułkę z masłem, a w sercu jej odezwała się cicha tęsknota. U rodziców na podwieczorkach w altance także jadano do kawy bułki tylko z masłem… Co teraz robi major. proboszcz… rodzice?… Ach, jak to ciężko dom opuścić!…
Staruszka może przeczuwając jej smutne wspomnienia odezwała się:
– Pewnie pani znowu kilka lat posiedzi w Warszawie jak my?… Felunia już bardzo dawno nie była na wsi.
– O nie, proszę pani! – zaprotestowała Madzia. – Ja może za rok wrócę, bo mam zamiar otworzyć pensyjkę – dodała ciszej. – W Warszawie?… – spytała żywo staruszka patrząc na Madzię wylęknionymi oczyma.
– O, nie… w Iksinowie…
– Iksinów?… Iksinów?… Nie mamy żadnej uczennicy z Iksinowa… Ha, może bo i dobrze…
Przysyłałaby nam pani panienki do wyższych klas.
– Ależ naturalnie, że tylko tutaj… – odparła Madzia. Staruszka uspokoiła się.
Do obocznego saloniku, do którego drzwi były uchylone, weszła przełożona, a za nią jakaś dama.
– Zdecydowałam się na czterysta rubli – mówiła dama. Trudno, cóż robić?…
– Już nie mam miejsca dla córeczki pani, wczoraj zostało zajęte – odpowiedziała przełożona.
Chwila milczenia.
– Jak to?…., przecież… Przecież zmieści się jeszcze jedno łóżeczko w tak obszernym lokalu – mówiła dama, w której głosie czuć było zmieszanie.
– Nie, pani. U nas liczba uczennic stosuje się do obszerności mieszkania… Dziewczynki muszą mieć powietrze albo blednicę, a ja nie chcę u siebie blednicy.
Dama widocznie podniosła się do wyjścia i rzekła tonem irytacji:
– Pani Latter nigdy nie była tak bezwzględną… Żegnam panią…
– I bardzo źle na tym wyszła. Żegnam panią – odparła przełożona wyprowadzając damę na korytarz.
Madzia była zadziwiona stanowczością panny Malinowskiej, a jeszcze więcej fizjognomią jej matki. Przez czas rozmowy w saloniku na twarzy staruszki kolejno malowała się obawa, duma, gniew, zachwyt.
– Ona taka zawsze… Felunia!… – mówiła matka składając ręce i trzęsąc głową ze wzruszenia.
– Co to za wyjątkowa kobieta!…
Prawda, panno… przepraszam, ale?
– Magdalena… – przypomniała jej Madzia.
– Tak… panno Magdaleno… bardzo przepraszam. Ale prawda, że Felunia jest nadzwyczajną kobietą?… Drugiej takiej ja przynajmniej nie spotkałam na świecie.
W progu ukazała się przełożona.
– Cóż, mamo – rzekła – bielizna Gniewoszówny zgadza się z rejestrem?
– Bielizny ma dosyć – odparła staruszka – ale żadnego rejestru.
– Jak zwykle!… Gniewoszówna nie pójdzie dziś na spacer, tylko z mamą porachuje bieliznę i zrobi rejestr, który da do podpisania ojcu, gdy ją odwiedzi. Wieczny nieład!…
Teraz panna Malinowska zwróciła na Madzię spokojne oczy.
– Proszę cię, panno Magdaleno. Rzeczy twoje są w dawnym pokoju Solskiej, który możesz zająć do piątej. Do tej godziny jesteś wolna.
Madzia podziękowała staruszce za śniadanie i przeszła do wskazanego pokoju. Znalazła tam swój kufer i pudełka, ogromną miednicę wody, ręcznik śnieżnej białości, ale z ludzi – nikogo. Widocznie wszyscy byli zajęci i nikt nie myślał jej bawić.
Brr!… jak tu chłodno… Madzi jeszcze huczał w głowie turkot pociągu, jeszcze odurzał ją dym lokomotywy, jeszcze nie mogła oswoić się z myślą, że jest w Warszawie. Stojąc na środku pokoju przymknęła oczy, ażeby mieć złudzenie, że ona jeszcze nie opuściła Iksinowa.
Za drzwiami słychać szelest… może idzie matka?… Ktoś odchrząknął – to pewnie ojciec albo major?… A to co?… Ach, słychać przeraźliwe granie katarynki!…
Jakże pragnęła w tej chwili przytulić się do kogo, całować i być całowaną… Gdyby przynajmniej odezwał się do niej kto, gdyby wysłuchał, jak jej w domu było dobrze, a jak dziś tęskno… Żeby choć jedno słówko otuchy… Nic, nic!… Po korytarzu cicho biegają ludzie bez głosu; niekiedy chrząka woźny stojący przy schodach; przez otwarty lufcik napływa duszne powietrze, a z daleka na drugiej ulicy gra katarynka…
"O mój pokoiku, mój ogrodzie… moje pola!… Nawet nasz cmentarzyk nie jest taki smutny jak ten dom; nawet mogiła biednego samobójcy nie jest tak pusta jak ten pokój…" – myśli Madzia, z trudnością powstrzymując wybuch płaczu. Gdyby w tym gabinecie została jaka pamiątka po Solskiej! Nie ma nic! nawet zdarto obicia i pomalowano ściany na stalowy kolor, który przypomina spokojne oczy panny Malinowskiej.
Kiedy Madzia przebrała się, wpadła do niej panna Żaneta.
– Ach, nareszcie!… – zawołała Madzia wyciągając ręce do zafrasowanej osóbki, która dawniej nic ją nie obchodziła, lecz w tej chwili wydawała się najdroższą.
– Przyszłam się z tobą pożegnać, bo zaraz wychodzimy z klasą do Botanicznego Ogrodu, a później możemy się nie zobaczyć…
– Nie przyjdziesz do mnie?… – zawołała Madzia z żalem. – Nie mogę… dziś mój dyżur.
– A ja z wami nie mogłabym pójść na spacer?… – zapytała tonem prośby.
– Czy ja wiem?… – odparła panna Żaneta robiąc jeszcze bardziej zafrasowaną minkę. – Poproś panny Malinowskiej… może pozwoli…
– To już do widzenia się… – rzekła Madzia ze smutkiem. Bardzo jej było źle w tym jasnoniebieskim pokoju, ale jeszcze gorzej bała się prosić przełożonej. Ona taka zajęta… a jeżeli odmówi albo pozwoli z niechęcią?…
– Możeś ty chora?… – spytała nagle panna Żaneta. – Powiem, a doktór zaraz przyjdzie…
– Na Boga, Żanetko, nie mów nic!… Mnie nic nie jest…
– Bo masz taką dziwną minę?… – rzekła panna Żaneta i pożegnała Madzię, lekko wzruszając ramionami.
Po wyjściu koleżanki Madzia znowu została sama ze twymi myślami, które ją tak dręczyły, że zdobyła się na krok bohaterski. Opuściła pokój, przebiegła korytarz na palcach, oglądając się jak człowiek, który ma spełnić przestępstwo, i znalazłszy w garderobie matkę przełożonej rzekła zarumieniona:
– Proszę pani, mam teraz czas, może bym pani w czym pomogła?…
Staruszka, która właśnie rachowała bieliznę w towarzystwie pensjonarki z zaczerwienionymi powiekami, podniosła na Madzię zdziwione oczy.
– Droga panno… przepraszam… panno Magdaleno, w czymże mi możesz pomóc?… Prędzej chyba u Feluni coś by się znalazło… Ona teraz jest w kancelarii…
I zaczęła znowu rachować bieliznę mówiąc do pensjonarki: – Chusteczek piętnaście… napisałaś, moje dziecko?…
– Napisałam – szepnęła dziewczynka trąc oczy palcami zawalanymi atramentem.
– Trzeba wyraźnie pisać, kochanko… bardzo wyraźnie… Madzia opuściwszy garderobę, z wielkim strachem weszła do kancelarii, gdzie pochylona nad biurkiem panna Malinowska pisała listy.
Usłyszawszy szelest kroków przełożona odwróciła głowę.
– Może, proszę pani… czy nie mogłabym w czym pomóc?… cicho zapytała Madzia.
Panna Malinowska popatrzyła na nią uważnie, jakby usiłując zgadnąć, w jakim celu Madzia oświadcza chęć pomożenia jej i odparła:
– No, no!… Korzystaj, moja droga, z tych kilku godzin swobody, które ci zostały… Pracy będziesz miała dosyć…
Po tej odprawie zawstydzona i rozżalona Madzia czym prędzej wróciła do swego pokoju i ażeby nie poddać się desperacji, wydobyła z kufra wszystkie rzeczy, książki, kajety i zaczęła je układać.
Zajęcie to, pomimo że nie wymaga zbyt wielkich wysiłków umysłu, uspokoiło Madzię. Dziś dopiero zrozumiała różnicę pomiędzy rodzinnym domem, gdzie wszyscy mieli czas na to, ażeby ją kochać, a domem obcym, gdzie nikt nie miał czasu nawet rozmawiać z nią. Około trzeciej zrobił się ruch w korytarzach: pensjonarki wróciły ze spaceru, następnie poszły na obiad. Z odgłosów dochodzących ją Madzia wywnioskowała, że dziewczynki maszerują parami, a rozmawiają po cichu. Za czasów pani Latter w podobnej chwili było dużo śmiechu, skoków, bieganiny… dziś nic z tego!
"Zapomniano o mnie…" – nagle pomyślała Madzia spostrzegłszy, że jej nikt nie prosi na obiad. Krew uderzyła jej do głowy, łzy zakręciły się w oczach i uczuła niepokonaną chęć powrócenia do domu. "Do domu!… do domu!… nie chcę już ani panny Malinowskiej, ani jej protekcji, ani nade wszystko jej gościnności… Przecież moja mama nie postąpiłaby w podobny sposób z żebrakiem, który znalazłby się u niej w porze obiadu… Mam dziewięćdziesiąt rubli papierami, złoto od majora, więc wrócić mogę… A w Iksinowie, choćbym tylko zapracowała piętnaście rubli miesięcznie, nikt nie zrobi mi impertynencji…"
Tak sobie mówiła Madzia chodząc po pokoju rozgorączkowana… ale na palcach. Bała się, ażeby kto usłyszawszy kroki nie przypomniał sobie o niej. Pragnęła, ażeby wszyscy o niej zapomnieli, ażeby rozstąpiły się mury i uwolniły ją z tego dziwnego domu bez zwrócenia niczyjej uwagi.
– Boże, Boże!… po co ja tu przyjechałam?… – szeptała załamując ręce.
Okropność jej położenia zaostrzał jeszcze smutny fakt, że Madzi – jeść się zachciało.
"Nie mam ambicji!… – myślała z rozpaczą. – Jak można w podobny sposób być głodną?…"
Wtem ogarnęło ją zdziwienie: na górze zrobił się ruch, rozległy się śmiechy, bieganina, dźwięki fortepianu… Bodaj nawet, czy kilka par nie tańczyło…
"Cóż to znaczy?… – mówiła do siebie. – Więc i tu wolno się bawić?…"
Jednocześnie zapukano do drzwi i weszła panna Malinowska uśmiechnięta.
– Teraz nasza kolej – rzekła – bądź łaskawa.
Wzięła Madzię pod rękę i zaprowadziła do pokoju matki, gdzie był stół nakryty na trzy osoby i dymiła się waza.
"Boże, ja nigdy nie będę mieć rozumu!" – pomyślała Madzia śmiejąc się w duchu z samej siebie.
Rozpacz już ją opuściła, ale apetyt spotężniał.
– Zaczynam oddychać – odezwała się panna Malinowska po sztuce mięsa. – Doprawdy, mam czasami ochotę zazdrościć, że ci się nie udała twoja pensyjka w tym jakimś Iksinowie…
– O, ja wrócę tam i założę choć dwie klasy: wstępną i pierwszą – odparła Madzia chcąc uspokoić swoją gospodynię.
– I dwie klasy dadzą ci się we znaki, szczególniej w początkach. My coś wiemy o tym, prawda, mamo?
– O!… – westchnęła staruszka chwytając się oburącz za głowę. – Bo też dostałaś pensję, Chryste elejson!… Mówię pani zwróciła się do Madzi – ile ja łez wylałam, ile nocy nie przespałam w tamtym kwartale!… Ale Felunia żelazna kobieta…O!…
– Pani mi pozwoli czasem przyjść do siebie i popatrzeć na gospodarstwo?… – zapytała nieśmiało Madzia przełożonej.
– Owszem, ale… co tu zobaczysz, moja droga? Trzeba najwcześniej wstawać, najpóźniej kłaść się spać, wszystkiego pilnować, a co najważniejsza – każdemu od razu wyznaczyć obowiązki i… żadnych ustępstw!… Latterowa, kiedy nie wydaliła pierwszej pensjonarki za spóźniony powrót od rodziców, już była zgubioną. Od tej chwili zaczęły się wizyty studentów u panny Howard, spacery panny Joanny… No, ale mniejsza o to… Znasz panią Korkowiczowę, u której obejmujesz miejsce?
– Dziewczynki znam… Panią, zdaje mi się, raz widziałam… – odparła Madzia.
– I ja jej nie znam. Słyszę, że są to ludzie bogaci, dorobkiewicze, a pani dba o wychowanie córek. Rozumie się, że gdyby ci tam było źle, znajdziemy inne miejsce, a może nawet u mnie otworzy się jaka posada…
– Ach, to byłoby najlepsze!… – zawołała Madzia składając ręce.
Panna Malinowska pokiwała głową.
– No, no!… Zapytaj twoich koleżanek: czy one się tak zachwycają?… – rzekła przełożona.
– Ale trudno… ja nie chcę iść za panią Latter.
Po obiedzie przełożona pobiegła na górę, gdzie mimo jej obecności nie zmniejszył się gwar pensjonarek. Zaś na kwadrans przed piątą wpadła do Madzi.
– Ubierz się – rzekła – jedziemy. Kufer odeszlę ci za godzinę.
Madzię, gdy została sama, ogarnął strach. Jak ją przyjmie pani Korkowiczowa?… – może i u niej jest taki rygor jak u panny Malinowskiej?… Blada, drżącymi rękoma włożyła na siebie okrywkę, a ponieważ była sama w pokoju, więc przeżegnała się i uklękła prosząc Boga, ażeby ją pobłogosławił w tak ważnym momencie życia.II DOM Z GUWERNANTKĄ
Przełożona uchyliła drzwi i wywołała Madzię. Wyszły na ulicę, wsiadły w dorożkę, a w kilka minut były na pierwszym piętrze wykwintnego domu. Panna Malinowska pociągnęła kryształową rączkę dzwonka przy drzwiach, które otworzył lokaj w granatowym fraku i czerwonej kamizelce.
– Kogo mam zameldować? – spytał.
– Dwie panie, które miały tu być o piątej – odpowiedziała panna Malinowska wchodząc do przedpokoju.
Przybyłe nie zdążyły jeszcze zdjąć okrywek, kiedy z salonu wpadła między nie dama niska, otyła i ruchliwa, w jedwabnej sukni z długim ogonem, w koronkowym kołnierzu, z koronkową chustką w jednej ręce, z wachlarzem ze słoniowej kości w drugiej. W jej uszach lśniły się dwa wielkie brylanty.
– Jakżem wdzięczna, że pani przełożona sama się fatyguje!… – zawołała dama ściskając pannę Malinowską. – Jakżem szczęśliwa, że nareszcie poznaję panią!… – zwróciła się do Madzi. Niechże panie pozwolą do saloniku… Jan, powiedz panienkom, ażeby tu zaraz przyszły…
Proszę, bardzo proszę… niech panie siadają… O, na tych krzesełkach…
I podsunęła dwa złocone krzesełka kryte amarantowym jedwabiem.
– Kiedyż przyjeżdżają państwo Solscy? – mówiła w dalszym ciągu dama patrząc na Madzię.
– Pan Solski w sąsiedztwie mego męża ma majątek… co za majątek!… Lasy, łąki, a jakie grunta!… Dwieście włók, proszę pani… Mój mąż mówi, że tam można by postawić cukrownię za psie pieniądze, a mieć z niej ogromne dochody… Pani ciągle koresponduje z panną Solską?… – zapytała znowu Madzię.
– Tak, pisałam do niej parę razy… – odparła zmieszana Madzia.
– Co to parę razy!… – zawołała dama. – Kto ma szczęście posiadać przyjaciółkę z tej sfery, powinien do niej ciągle pisywać… Ja bo jestem zakochana w pannie Solskiej… Co za rozum, skromność, dystynkcja…
– Pani zna pannę Solską? – wtrąciła Malinowska, z właściwym sobie spokojem patrząc na tęgą damę.
– Osobiście jeszcze nie mam honoru… Ale pan Zgierski tyle mi o niej opowiadał, że nawet ośmieliłam się prosić ją o składkę na założenie szpitala w naszej okolicy… I wie pani co?… przysłała tysiąc rubli i odpisała jak najgrzeczniej!…
Pulchne policzki pani Korkowiczowej zaczęły drżeć.
– Darujcie, panie – mówiła mrugając powiekami – ale nie mogę przypomnieć sobie tego wypadku bez wzruszenia… Jest to jedyna osoba… jedyny dom, któremu pierwsza złożyłabym wizytę, tyle mam uwielbienia dla państwa Solskich… A przy tym tak bliskie sąsiedztwo… Podczas długiego i szybkiego wykładu gospodyni domu twarz Madzi promieniała zachwytem. Cóż to za szczęście dostać się do rodziny, która tak kocha jej przyjaciółkę! A jak szlachetną musi być sama pani Korkowiczowa, skoro oceniła wartość Ady nie znając jej… Natomiast oblicze panny Malinowskiej nie wyrażało nic, choć równie dobrze mogło oznaczać znudzenie albo drwiny. Siedziała wyprostowana ustawiwszy wielkie oczy w ten sposób, że nie było wiadomo, na co mianowicie zwraca uwagę: czy na panią Korkowiczowę, czy na jej salon zapełniony kilkoma różnymi garniturami mebli, czy na dwa olbrzymie dywany na posadzce, z których jeden był ciemnowiśniowy, a drugi jasnożółty.
Kiedy gospodyni podniosła do ust koronkową chustkę jakby dając znak, że już wypowiedziała wszystkie uniesienia, panna Malinowska odezwała się:
– Jakież będą obowiązki panny Brzeskiej u pani? Pulchna dama stropiła się.
– Obowiązki?… żadne!… Towarzyszyć moim córkom, ażeby nabrały pięknego układu, i pomagać im w naukach, a właściwie pilnować… Moje panienki biorą lekcje od profesorów, od renomowanych nauczycielek…
– A pensję jaką pani przeznacza dla panny Brzeskiej?… O ile sobie przypominam…
– Trzysta rubli rocznie – wtrąciła dama.
– Tak, trzysta rubli – powtórzyła panna Malinowska i zwróciwszy się do przerażonej i zaczerwienionej Madzi dodała:
– W ciągu roku masz jeden tydzień wolny na Boże Narodzenie, drugi na Wielkanoc i miesiąc na letnie wakacje, w czasie których możesz odwiedzić rodziców.
– Naturalnie!… – potakiwała pani Korkowiczowa.
– I rozumie się, że będziesz w domu państwa Korkowiczów traktowana jak starsza córka…
– Nawet lepiej!… wiem przecież, kogo biorę…
– A teraz może mi pani pozwoli zobaczyć pokój panny Brzeskiej – mówiła dalej przełożona podnosząc się ze złoconego krzesełka tak obojętnie, jakby chodziło o najzwyklejszy stołek.
– Pokój?… – powtórzyła pani Korkowiczowa. – A tak… pokój dla panny Brzeskiej… Proszę…
Madzia jak automat szła za panną Malinowską. Minęły pod przewodnictwem ruchliwej gospodyni długi szereg saloników i gabinetów i znalazły się w niewielkim, ale czystym pokoju z oknem wychodzącym na ogród.
– Łóżko zaraz każę przynieść – mówiła gospodyni. Obok mieszkają moje panienki – a syn… na drugim piętrze…
– O, widzisz, masz tu i popielniczkę, gdybyś kiedy nauczyła się palić papierosy… – rzekła panna Malinowska do Madzi.
– Ach, to popielniczka mego syna, który tu czasem lubi zdrzem… czytać po obiedzie… – odparła zakłopotana gospodyni. – Ale on tu już nigdy nie przyjdzie…
– Żegnam panią – odezwała się nagle panna Malinowska ściskając rękę damie – i dziękuję za warunki. Bądź zdrowa, Madziu – dodała – pracuj, jak to ty umiesz, i pamiętaj, że mój dom jest w każdej chwili na twoje usługi. Rozumie się… dopóki nie przyjadą Solscy, których przyjaźń i opiekę ja tymczasowo zastępuję – kończyła z naciskiem.
– Ach!… – westchnęła pani Korkowiczowa patrząc na Madzię z wyrazem macierzyńskiej miłości. – Upewniam, że państwo Solscy będą zadowoleni…
Gdy po oględzinach panie wróciły do salonu, zastały tam dwie panienki wcale rozwinięte, ładnie ubrane, może zanadto ulegające naciskowi gorsetów. Obie były blondynki o okrągłych rysach, tylko jedna miała zmarszczone czoło jak osoba, która się gniewa, druga wysoko podniesione brwi i półotwarte usta, jakby lękała się.
– Panie pozwolą przedstawić sobie moje córki – rzekła gospodyni. – Paulina… Stanisława… Obie dziewczynki dygnęły przed panną Malinowską według prawideł, przy czym brwi Stanisławy podniosły się jeszcze wyżej, a czoło Paulinki pofałdowało się jeszcze posępniej.
– Panna Brzeska… – mówiła gospodyni.
– O, my się znamy!… – zawołała Madzia całując zarumienione dziewczynki, które uśmiechnęły się życzliwie – jedna z odcieniem goryczy, druga z wyrazem melancholii.
– Żegnam panią – powtórzyła panna Malinowska. – Do prędkiego widzenia, Madziu.., do zobaczenia, moje dzieci… Madzia wyprowadziła przełożoną na schody i całując ją w ramię szepnęła:
– Boże, jak ja się boję…
– Bądź spokojna… – odparła panna Malinowska. – Znam ten gatunek chlebodawców i już wiem, o co im chodzi…
Kiedy Madzia wróciła do salonu, pani Korkowiczowa opuściwszy grupę mebli złoconych usiadła na aksamitnym fotelu, a Madzi wskazała miejsce na krześle.
– Pani dawno ma przyjemność znać państwa Solskich? – zapytała dama.
W tej chwili dziewczynki schwyciły Madzię za ręce i jednocześnie odezwały się:
– Czy Wentzlówna jest jeszcze na pensji?…
– Czy pani słyszała o pani Latter?…
– Linka… Stasia!… – zgromiła je matka uderzając ręką o poręcz fotelu. – Ile razy mówiłam, że panienki dobrze wychowane nie powinny przeszkadzać starszym?… Zaraz… Ot, i już nie pamiętam, o co chciałam pytać pannę Brzeską!…
– Naturalnie, że o tych Solskich, których majątek sąsiaduje z browarem papy – odpowiedziała Paulinka z miną rozgniewanej.
– Linka! – pogroziła jej matka. – Linka, ty swoim postępowaniem wpędzisz mamę do grobu… Pamiętaj, że niedawno wróciłam z Karlsbadu…
– Ale już mama jada mizerię – wtrąciła Stasia.
– Mamie wolno wszystko jadać, bo mama wie, co robi – odparła dama. – Ale dobrze wychowane panienki nie powinny… Linka, ty niedługo siądziesz na kolanach pannie Brzeskiej…
– Albo to ja raz siedziałam na pensji…
– Na pensji co innego…
W przedpokoju rozległ się potężny bas:
– Mówiłem ci, błaźnie, ażebyś mi się nie stroił jak małpa…
– Jaśnie pani kazała… – odparł inny głos.
Drzwi otworzyły się i do salonu wszedł w kapeluszu na głowie mężczyzna z dużą brodą.
– Cóż to dziś za maskarada?… – wołał pan w kapeluszu. Z jakiego, u diabła…
Umilkł i zdjął kapelusz spostrzegłszy Madzię.
– Mój mąż… – rzekła prędko gospodyni. – Panna Brzeska… Pan Korkowicz chwilę przypatrywał się Madzi, a na jego dobrej twarzy odmalowało się zdziwienie.
– A… – odezwał się przeciągle.
– Najserdeczniejsza przyjaciółka państwa Solskich.
– Eh!… – odparł lekceważąco, a potem wziąwszy rękę Madzi w swoje ogromne dłonie dodał:
– To pani ma uczyć nasze dziewczęta?… Bądź dla nich miłosierna!… Głupiutkie to, ale poczciwe…
– Piotruś! – upomniała go pani, uroczyście poprawiając koronkowy kołnierz.
– Moja Toniu, kogo ty chcesz w błąd wprowadzić, panią nauczycielkę?… Pani nauczycielka od razu pozna się na twoich córkach jak szynkarz na młodym piwie… Cóż, ten wałkoń już wrócił?…
– Nie rozumiem cię, Piotrze… – odparła oburzona dama.
– Papo pyta się, czy Bronek wrócił – objaśniła Paulinka.
– Piękne panna Brzeska będzie miała wyobrażenie o naszym domu!… – wybuchnęła pani.
– Tylko wszedłeś, zaraz prezentujesz się jak człowiek ordynarny…
– Przecież ja taki zawsze… – odparł pan, ze zdziwieniem rozkładając ręce. – Panna Brzezińska, czy jak tam, nie będzie płaciła moich weksli, choćbym się do niej krygował… A gałgan!…
Nie waliłem za młodu, teraz on mnie wali…
– Co ty gadasz?… co się z tobą dzieje?… – wołała pani Korkowiczowa widząc, że Madzia jest przestraszona, a obie córki śmieją się.
– Co gadam!… ten hultaj nie zapłacił wczoraj wekslu w banku i gdyby nie poczciwy Świtek, miałbym rejenta w kantorze… A, rozbójnik!…
– Ale przecież Bronek nie stracił tych pieniędzy, tylko spóźnił się!… – przerwała oburzona matka.
– Pięknie go bronisz, nie ma co mówić!… Gdyby choć grosz stracił z tych pieniędzy, byłby złodziejem, a tak jest wałkoniem… – krzyczał ojciec.
Na twarz pani wystąpiły fioletowe rumieńce. Zerwała się z fotelu i zadyszana rzekła do Madzi:
– Niech pani wyjdzie z dziewczynkami do ich pokoju… A, mój kochany!… taka awantura przy osobie, która nas nie zna… Madzia, blada ze wzruszenia, opuściła salon. Lecz humor obu panienek nie zmienił się; gdy zaś znalazły się w swoim pokoju, Linka stanęła przed Madzią i patrząc jej w oczy rzekła:
– Pani boi się papy?… Pani myśli, że papuś jest naprawdę taki straszny?… dodała pochylając głowę na bok. – Tu nikt nie boi się tatki, nawet Stasia…
– Widzi pani, papuś robi tak… – wmieszała się Stasia. – Jak papuś jest zły na mamę, to jej samej nic nie powie, tylko gniewa się na nią przed nami. A jak Bronek co zmaluje, to papuś znowu nic nie mówi jemu, tylko wygraża się na niego przed nami albo przed mamą…
– Teraz na wszystkich będzie skarżył się przed panią… wtrąciła Linka. – O, ja wiem!…
Pani bardzo podobała się papusiowi…
– I mamie – dodała Stasia. – Mama wczoraj mówiła, że gdyby pani miała rozum i potargowała się, to mogłaby dostać u nas z pięćset rubli rocznie.
– Moja Stasiu… pani i tak dostanie… – przerwała jej Linka. – Dzieci, co wygadujecie?… – zawołała Madzia ze śmiechem.
– Któż słyszał zdradzać tajemnice rodzinne?…
– Alboż pani nie należy do naszej rodziny? – rzekła Stasia rzucając się Madzi na szyję. -
Jest pani u nas godzinę, a mnie się wydaje, że już od stu lat…
– Widzę, że pani będzie więcej kochała tego lizusa aniżeli mnie… Ale ja do pani jestem bardziej przywiązana, choć nie obrywam pani sukni… – odezwała się obrażona Linka tuląc się do ramienia Madzi.
– Będę obie kochała jednakowo, tylko powiedzcie mi, czego się uczycie? – odparła Madzia całując każdą po kolei. Naprzód Stasię i Linkę, potem Linkę i Stasię.
– Ja pani powiem! – zawołała Stasia. – Od kiedy wyszłyśmy z pensji – do wakacyj uczyłyśmy się wszystkiego: literatury, historii, algebry, francuskiego…
– Od wakacyj nie uczymy… się niczego – wtrąciła Linka.
– Przepraszam… ja uczę się fortepianu… – przerwała Stasia.
– Kochasz się w panu Stukalskim, który wymyśla ci, że masz palce do obierania kartofli…
– Moja Linko!… Sama romansujesz z panem Zacieralskim i myślisz, że zaraz każdy musi się kochać!… – odparła zarumieniona Stasia.
– Cicho, dzieci! – uspokoiła je Madzia. – Kto jest pan Zacieralski?
– Malarz, uczy Linkę malować, a tatko pyta się, kiedy zaciągną nam podłogi, bo froterzy drogo kosztują…
– A Stasię pan Stukalski uczy grać na fortepianie i przez połowę każdej lekcji rozstawia jej palce na klawiszach… Nie bój się!… już mama spostrzegła, że podczas tych wykładów za mało słychać muzyki… Przysięgnę, że gdyby twój Kocio zamiast dwu rubli brał rubla, skończyłyby się czułości…
– Może ten twój Zaciereczka uczyłby cię darmo?… – wtrąciła Stasia.
– Właśnie, że uczyłby mnie darmo – odparła obrażona Linka – bo ja mam poczucie natury…
– O, tak!… Kiedy ci zadał do wymalowania koszyk wiśni, to wiśnie zjadłaś, liście wysypałaś za okno, a potem rozchorowałaś się na głowę…
– Dzieci!… ach Boże!… – uspakajała je Madzia. – Powiedzcie mi lepiej: gdzie odbywają się wasze lekcje?
– Fortepian na górze, ja maluję w oranżerii, a inne wykłady odbywają się czy mają się odbywać w auli – objaśnia Linka. – Ja panią tam zaprowadzę – rzekła Stasia.
– I ja.
Schwyciły Madzię pod ręce i ze swego pokoju przez szereg gabinetów, korytarzy i sionek wyprowadziły do wielkiej sali. Było już ciemno, więc Linka znalazłszy zapałki zapaliła cztery płomienie gazu mówiąc:
– Oto jest nasza aula, w której przez wakacje prasowała się bielizna…
– Przepraszam, bo stały kufry z futrami… – poprawiła ją Stasia.
Salon zadziwił Madzię. Było w nim kilka wyściełanych ławek przed eleganckimi stoliczkami, była wielka tablica jak na pensji, a nade wszystko – była szafa wypchanych zwierząt i druga pełna aparatów do wykładu fizyki.
– Po cóż tyle ławek? – zapytała Madzia.
– A… bo mama chce, żeby u nas zbierały się komplety panienek, którym mają wykładać najlepsi profesorowie – rzekła Linka.
– A na cóż te narzędzia?… Uczycie się fizyki?…
– Jeszcze nie – pochwyciła Stasia. – Ale, widzi pani, było tak: mama dowiedziała się, że panna Solska ma takie przedmioty, więc zaraz nam je kupiła.
– I to stoi bez użytku?
– Owszem – rzekła Linka – w machinie pneumonicznej, czy jak tam, Bronek dusił myszy; więc papuś rozbił klosz, Bronka wykrzyczał i szafę zamknął na klucz. Ale pani klucz odda… Z pół godziny zeszło Madzi na oglądaniu naukowego salonu, aż wreszcie lokaj (już ubrany w surdut) dał znać, że będzie herbata.
– Chciałabym umyć ręce – rzekła Madzia.
– To pójdziemy do pokoju pani – zawołała Stasia. – Linka, pozakręcaj gaz, a ja wezmę zapałki…
Przeszły znowu sień, garderobę, oświetlony korytarz i zatrzymały się przed jednymi drzwiami. Stasia zapaliła zapałki, Linka popchnęła drzwi i nagle… Madzia poczuła silny zapach tytoniu, a jednocześnie usłyszała męski głos:
– Won stąd!… czego wy tu?…
Skrzypnęło, stuknęło i z szezlonga zerwał się młody człowiek, otyły, ubrany tylko w kamizelkę.
Szczęściem zapałka zgasła.
– Czego wy tu, sikory?… – pytał zaspany młody człowiek.
– Co ty tu robisz?… To pokój panny Brzeskiej… – wołały obie dziewczynki.
– Na złamanie karku!… – mruknął młodzieniec usiłując zamknąć drzwi, czemu przeszkadzała Linka.
Teraz otworzyły się inne drzwi w głębi korytarza i wybiegła z nich pani Korkowiczowa, pan Korkowicz, a za nimi lokaj z kandelabrem.
– Co tu robisz, Bronek?… – pytała niespokojnie pani młodego człowieka, który chowając się za szafę wdziewał surdut. – A gdzie łóżko?… – dodała, gdy blask świec oświetlił wnętrze pokoju. Jan, gdzie łóżko dla panny Brzeskiej?…
– A na górze, w pokoju młodego pana…
– Zwariowałeś?… – jęknęła dama.
– Przecie jaśnie pani kazała wstawić łóżko do tego pokoju, gdzie młodszy pan sypia…
– Ale gdzie sypia po obiedzie, głąbie jakiś… – mówiła zirytowana dama.
– Toteż pan Bronisław tam sypia po obiedzie, a tu dopiero nad wieczorem – tłumaczył się lokaj.
– Otwórz okno… przynieś stamtąd łóżko… a niegodziwiec…
– Ehe! widzę, że już dawno nie smarowałem maszyn w tej fabryce!… – odezwał się pan Korkowicz. Wyrwał służącemu z rąk kandelabr i ująwszy samego za kark wyprowadził do garderoby. W chwilę później rozległ się krzyk i parę tępych uderzeń.
– Chodźmy, moi państwo, do stołowego pokoju – westchnęła pani. – Strach, co się dziś wyrabia ze służbą!…
Gdy wszyscy usiedli przy stole, zwróciła się do Madzi:
– Mój syn, Bronisław. Przeprośże panią za swój nietaktowny postępek…
Tłusty młodzieniec ukłonił się Madzi bardzo nisko i rzekł mrukliwym głosem:
– Prze… przepraszam panią… Choć, jak Boga kocham, nie wiem za co?…
– Za to, że ośmieliłeś się spać w pokoju pani…
– Wszyscy mi oczy wykłuwają tym spaniem!… Przecie człowiek musi sypiać…
Wszedł starszy pan.
– No!… – zawołał do syna – powiedz no mi: jak to było wczoraj z tym bankiem?…
– Już tatko zaczyna awanturę!… – odparł syn. – Słowo honoru daję, że wyprowadzę się od rodziców.
– Proszę cię, Piotrusiu, daj mu spokój!… – wtrąciła matka. – Stasia, zadzwoń.
Wszedł Jan zakrywając nos chustką.
– Dlaczego nie usługujesz do herbaty? – zapytał pan. – Bo ja już jaśnie państwu dziękuję za służbę.
– Co to znaczy?… – groźnie odezwał się pan domu.
– A tak!… – odparł służący. – Jaśnie pan tylko ciągle obraża człowieka, a potem się dziwi…
– No… no… no… nic nie gadaj… Nie stało ci się nic złego…
– Łatwiej jaśnie panu bić niż mnie brać – mruknął Jan. Zdziwiona i przestraszona Madzia pomyślała, że dom państwa Korkowiczów jest bardzo oryginalny.