- promocja
- W empik go
Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Akcje w wakacje - ebook
Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Akcje w wakacje - ebook
Nowe przygody rezolutnej Emi i jej przyjaciółek z Tajnego Klubu Superdziewczyn.
Właśnie skończył się rok szkolny i wreszcie nadeszły upragnione wakacje. Koniec z wczesnym wstawaniem i odrabianiem lekcji! Lato zapowiada się wspaniale! Ale nie wszystkie obowiązki kończą się wraz z ostatnim szkolnym dzwonkiem – Tajny Klub nie przestaje działać. Ciekawe, jaką zagadkę tym razem będą musiały rozwiązać dziewczyny?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1615-6 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cześć!
To ja, Emi. Piszę do was w moim Tajnym Dzienniku. Mam wam coś ważnego do powiedzenia.
Postanowiłam prowadzić dziennik systematycznie. Mama mówi, że systematyczność to jedna z tajemnic ludzi sukcesu. Wynalazców, pisarzy, podróżników. Bo co by było, gdyby podróżnik, zamiast wyruszać w nieznane miejsca, stwierdził, że mu się nie chce? A gdyby pisarz nie przyłożył się do pisania? Nie powstałaby żadna książka. A pianista? Jeśli nie będzie ćwiczył, może zupełnie zapomnieć, jak się gra.
Podobnie jest z Tajnym Dziennikiem. Jeśli nie będę go uzupełniać, może mi umknąć wiele interesujących zagadek, którymi mógłby się zająć Tajny Klub Superdziewczyn. Na przykład tajemnica skorpiona. Albo tajemnica… nie wiem jeszcze czego, ale coś na pewno się znajdzie.
Systematyczność wcale nie oznacza nudy. Po prostu wybiorę konkretny dzień i godzinę na uzupełnianie dziennika. Jeśli mi się uda, to znaczy, że dałam radę.
Takie mam postanowienie.
Dzisiaj opiszę ostatnią przygodę Tajnego Klubu Superdziewczyn. Bardzo artystyczną. Przeżyliśmy ją w teatrze. Weszliśmy za kulisy i o mały włos nie zamknięto nas w magazynie kostiumów!
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, a my, dziewczyny z Tajnego Klubu, pomogłyśmy uratować arcyważną premierę. No i honor pewnego reżysera. Poznałyśmy też uroczego Luciano z Mediolanu i jego milutką szczurzycę Lilę, którą mogłybyśmy nawet przyjąć do Klubu.
Ferie zimowe spędziłyśmy w górach. Spadło dużo śniegu i było zupełnie biało! Wspaniale jeździło się na nartach. Po prostu bombowo! Szkoda, że ferie trwają tak krótko i trzeba wrócić do szkoły.
Potem przyszła wiosna, a teraz zbliżają się święta Wielkiej Nocy.
To tak w skrócie, bo mama właśnie prosi mnie o pomoc w kuchni. Będziemy piekły wielkanocną babę! Mega!
Wielkanoc, próżnia i zaproszenie do żabiego rogu
Tajny Klub Superdziewczyn był w kropce. Od czasu rozwiązania zagadki (i to międzynarodowej!) zniknięcia kostiumów teatralnych nie pojawiała się inna tajemnica, którą mogłybyśmy odkryć.
Flora narzekała już od powrotu z zimowiska.
– Niedobrze – biadoliła. – Mój tata uważa, że życie nie znosi próżni.
Pierwszego dnia przerwy świątecznej przed Wielkanocą Faustyna, Flora, ja i Franek leniuchowaliśmy w moim pokoju. W końcu mieliśmy wolne! Franek przeciągnął się powoli i powiedział:
– Czas, abym wyjaśnił wam, co naprawdę oznacza próżnia.
Przewróciłam oczami. Znowu wykłady?
– Wiesz – zaczęłam niepewnie. – W sumie to chyba wiemy…
Franek przyjął to z entuzjazmem:
– Tak? To super! W Tajnym Klubie jest ktoś poza mną, kto interesuje się fizyką!
„No to pięknie! ” – pomyślałam. „A co, jeśli moja teoria próżni jest, powiedzmy, śmieszna? Nie lubię, kiedy się ze mnie żartuje”.
– Chwileczkę – wtrąciła Faustyna. – Przypomnę tylko, że jeszcze nie przyjęłyśmy cię do Tajnego Klubu Superdziewczyn.
Niezrażony uwagą Fau, Franek kontynuował:
– Dalej! – namawiał mnie. – Powiedz, co wiesz o próżni.
– Hmm. Myślę, że to… to… – jąkałam się. Wreszcie wypaliłam:
– To po prostu miejsce, gdzie niczego nie ma!
Franek zrobił wielkie oczy i wykrztusił:
– O! To bardzo ciekawa teoria. Powiedziałbym – rewolucyjna!
Ale już po chwili zaczął się mądrzyć:
– Bo chodzi o to, że trudno znaleźć miejsce, w którym nie ma nic.
– Jasne – powiedziała Flora. – Jeśli, powiedzmy, miałam paczkę cukierków i zjadłam je, to co mam w torebce? To jakby próżnia, bo w niej już nic nie ma!
Franek zadumał się i powiedział:
– W tej paczce zawsze coś będzie. Choćby gaz!
– Fe! Mówisz o gazach? – skrzywiła się Flora. – Ohyda!
– Chcę wam tylko wyjaśnić, że próżnia w takim… no, tradycyjnym rozumieniu, jest czymś zupełnie innym niż próżnia w fizyce. Próżnia w fizyce to stan o najniższej energii.
Teraz to my wytrzeszczyłyśmy oczy, chociaż wcale nie powinnyśmy się dziwić. Rozmawiałyśmy przecież z synem profesora fizyki.
Na widok naszych zaskoczonych min Franek skapitulował:
– No dobra. Próżnia nie jest niczym konkretnym, to tylko teoria. Zapamiętajcie to, a w czwartej klasie zabłyśniecie na technice.
– Wiesz, mamy teraz przerwę wielkanocną, więc raczej chcemy się rozerwać – oświadczyła Flo.
Faustyna była innego zdania:
– A ja myślę, że to całkiem ciekawe. Moja mama uważa, że musimy przygotować się do czwartej klasy. To zupełnie inna para kaloszy niż nauka w trzeciej.
Flora zrobiła zbolałą minę i poprosiła:
– Pobawmy się. W cokolwiek. Mogą być nawet lalki. Wampirki. Kucyki! Zgoda na wszystko.
W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi mojego pokoju i weszła mama.
– Kto chce kręcić wielkanocną babę? Felek właśnie przyniósł jajka!
Zza mamy wychylił się Felek. Trudno było nie rozpoznać jego czerwonych włosów i mordki kotki Fiolki, którą przyciskał do siebie.
– To ja! Co tak knujecie? Mama przysłała mnie ze świeżymi jajkami ze wsi. Nasza babcia przywiozła ich prawie sześćdziesiąt!
– Czyli kopę¹ – zauważyła mama.
– Chyba kopę lat! – obruszył się Franek.
– Franku, kopa może być miarą. To pięć tuzinów² – uprzejmie wyjaśniła mama. – Ale skoro już mamy świeże jaja, to możemy piec wielkanocne baby.
– To ja już muszę lecieć! – wrzasnął Felek, wcisnął Fiolkę do koszyka i trzasnął drzwiami.
Flora zatkała uszy, a Fau przewróciła oczami. Te chłopaki! Po chwili byliśmy już w kuchni i rozpoczęliśmy przygotowania do pieczenia wielkanocnych bab.
Do ciasta potrzebowaliśmy masła, cukru, jajek i mąki. Najpierw musieliśmy przesiać mąkę. Wsypywaliśmy ją na sitko i potrząsaliśmy nim energicznie. Fajna zabawa! Dzięki niej ciasto będzie bardziej pulchne. Mniam! Potem rozbijaliśmy jajka i oddzielaliśmy żółtka od białek, a to wcale nie jest łatwe! Żółtka musieliśmy utrzeć z masłem i cukrem, a białka ubić na sztywną pianę. Każdy chciał to robić. Wreszcie łączyliśmy przesianą mąkę z masą maślaną i proszkiem do pieczenia. Na koniec dodaliśmy pianę z białek.
– Ciasto na babę gotowe. Dobrze się spisaliście – pochwaliła nas mama.
– U nas w domu baby są trochę brązowe – zauważyła Faustyna.
– Może po prostu są przypalone? – zastanawiała się Flora.
Mama otworzyła szafkę, poszperała w niej i wyjęła kolorową puszkę:
– Słuszna uwaga – powiedziała. – Możemy do części ciasta dodać kakao.
Kiedy wypełniliśmy już formy do pieczenia na przemian masą kakaową i białą, baby powędrowały do piekarnika. Zostało nam trochę ciasta.
– Możecie upiec własne wielkanocne babki – zaproponowała mama.
– Tak! – zawołaliśmy chórem.
Było mnóstwo ubijania, przesiewania i śmiechu. Wtedy nadciągnęła pani Laura.
– Wielkanocne porządki mam już za sobą – wysapała. – A teraz zabieram Florę i Franka. Profesor prosił, żeby Franek się nie spóźniał. Znowu eksperymentują.
Franek podskoczył jak oparzony, krzycząc:
– Zapomniałem! Dzisiaj pracujemy nad żurawiem magnetycznym! ³
Flora pobiegła za nim, pokrzykując:
– Sam jesteś żuraw! Uważaj, żebyś się nie zagubił w próżni!
Franek, jak zwykle niezrażony, odkrzyknął:
– Jeszcze się przekonasz, że fizyka jest ciekawa!
Pani Laura dorzuciła na pożegnanie:
– A! Byłabym zapomniała, jutro na naszej ulicy odbywa się świąteczny jarmark. Będzie malowanie jajek, tkanie na krosnach i degustacja wielkanocnych dań. Przyjedźcie koniecznie!
Aż podskoczyłam z radości:
– Super! Jedziemy na jarmark! Będziemy malować wielkanocne jajka!
Zapowiadało się świetnie.
– O ile tata po powrocie z delegacji zajmie się porządkami w domu – zastrzegła mama.
– Pójdźmy razem z tatą – zaproponowałam. – Sama mówisz, że porządek nie zając i nie ucieknie!
Mama roześmiała się i obiecała, że w takim razie zajmiemy się sprzątaniem po powrocie z jarmarku. Pomyślałam wtedy o stosie klocków Lego, które będę musiała poskładać. Niewesoło…
Następnego dnia mama wzięła wolne. To rzadko się zdarza. Nie dają im wiele wolnego w biznesie.
Już po dziesiątej byliśmy pod domem państwa Zwiędłych. Mama, tata, który wrócił w nocy z placu budowy nowych domów, no i ja. Wzdłuż ulicy ustawione były kolorowe stragany. Z trudem powstrzymałyśmy się z mamą przed rzuceniem się w wir świątecznych zakupów i ruszyliśmy do Zwiędłych.
– Może przynajmniej poczęstują nas kawą, musiałem się zerwać skoro świt – mruczał tata.
Pani Laura, Flora i jej tata przywitali nas w piżamach.
– Jakoś nie mam chęci na wczesne wstawanie w dni wolne od pracy – oświadczył pan Zwiędły i wyciągnął się wygodnie w fotelu.
Tata, niepocieszony tym, że nie może usiąść we własnym fotelu, poprosił o kawę.
– Największą, jaką się da! – zastrzegł.
– Wiadro kawy! – poprawił go pan Zwiędły. – Ja też mam wielką ochotę na kawę.
Za to ja miałam chęć na bieganie wśród straganów, ale czekała mnie niespodzianka.
– Jemy dzisiaj naleśniki z prawdziwym dżemem! – zawołała Flora i zaciągnęła mnie do kuchni, gdzie na stole piętrzyła się góra pachnących placków.
Rzuciłam się po talerz i po chwili obie zajadałyśmy, aż uszy nam się trzęsły.
– Są i wielkanocne naleśniki – oceniła mama, wchodząc do kuchni z panią Laurą.
– Dżem kupiliśmy na jarmarku – broniła się mama Flory. – Naturalny dżem z prawdziwych owoców.
Na dowód wyciągnęła z szafki kilka słoiczków obwiązanych kolorowymi tasiemkami.
– Agrest z pomarańczą. Truskawki z rumem. – Mama oglądała słoiczki i głośno czytała etykiety. – Same rarytasy!
– Ja też chciałabym na Wielkanoc naleśniki. Z truskawkami i rumem! – zawołałam.
Mama pokręciła głową:
– Wielkanocne dania to żurek, biała kiełbasa i, rzecz jasna, jajka.
Nie przepadam ani za żurkiem, ani za kiełbasą, więc odparowałam:
– To ja będę jadła tylko jajka. A przecież to nie jest zdrowe.
Zaraz po spałaszowaniu naleśników wyruszyłyśmy na podbój wielkanocnych straganów. Na każdym z nich można było znaleźć coś ciekawego. Były drewniane ozdoby: zajączki i toczone jajka, urocze kurczaczki i gąski z delikatnych piórek. Były takie śliczne! Gdzie indziej odkryłyśmy konewki i doniczki z młodymi roślinami ozdobione kolorowymi wstążkami oraz pięknie haftowane stroje i ręcznie malowane naczynia.
Najwięcej jednak było jedzenia – chleby i bułki, mnóstwo ciast i ciasteczek, serów i wędlin. Odnalazłyśmy także stragan z dżemami, których próbowałam u państwa Zwiędłych. Zdecydowałyśmy się i na truskawkowy, i na agrestowy. Ileż przysmaków na święta! Wprawdzie tata oświadczył, że dla niego liczą się tylko żurek z białą kiełbasą i mazurki, ale ja mu nie wierzę.
– Tato, sam mówisz, że życie się zmienia – oznajmiłam. – Może teraz wielkanocnym przysmakiem jest dżem!
Poza oglądaniem straganów dużo czasu zajęło nam testowanie krosien, przy których pracowały panie w białych, haftowanych bluzkach i kolorowych, pasiastych spódnicach. Dzisiaj nikt nie nosi takich ubrań na co dzień.
– To tradycyjne stroje ludowe – wyjaśniła mama.
Potem utkała mały dywanik i postanowiła, że położy go w łazience. Ja barwiłam w łupinach cebuli jajka zawinięte w kolorowe szmatki. Wyszły mi najpiękniejsze kraszanki, jakie dotąd zrobiłam.
Wreszcie mama dała znak do odwrotu, bo zbliżało się południe:
– Emi, ściągamy tatę. Pewnie razem z panem Zwiędłym oglądają sport w telewizji. Za kilka godzin przyjeżdża babcia Stanisława, a my nie przygotowaliśmy nawet koszyczka ze święconką!
Koszyczek ze święconką to ważny symbol świąt Wielkiej Nocy. Trafiają do niego pokarmy, które święcimy w kościele w Wielką Sobotę, a potem dzielimy się nimi w trakcie wielkanocnego śniadania. Ja przygotowałam własny koszyczek. Włożyłam do niego kromkę chleba, małą kiełbaskę (tyle mogę wytrzymać), kawałek wielkanocnej baby i dżem w miseczce.
– Nie widziałam jeszcze dżemu w święconce, ale skoro to dla ciebie ważne – zgodziła się mama i pozwoliła mi dołożyć jeszcze drugi rodzaj dżemu.
Dodałam też baranka z cukru, całość przykryłam serwetką i mogliśmy ruszać do kościoła.
Potem tata pojechał na dworzec kolejowy, aby odebrać babcię.
Ciekawe, jakie dostanę prezenty? Czekałam niecierpliwie i opłaciło się! Babcia przywiozła mi kolorowe pisanki, które zrobiły gospodynie na wsi, i super słodycze. Mama nie była wprawdzie zadowolona, bo na co dzień nie pozwala mi zjadać takich słodkości.
Wielkanoc minęła nam przyjemnie. Chodziliśmy na spacery. Tradycją stały się już spotkania u państwa Zwiędłych. Najbardziej cieszy się z nich mama, bo ma mniej przygotowań i sprzątania w domu! W tym roku też byliśmy na obiedzie u rodziców Flo, tym razem w towarzystwie babci, profesora i Franka.
Tajny Klub Superdziewczyn też miał udane święta – uniknęłyśmy mokrego śmigusa-dyngusa⁴, jakiego szykował nam Franek.
Na koniec świąt czekała nas prawdziwa niespodzianka.
Babcia zaprosiła nas, to znaczy dzieciaki z Tajnego Klubu Superdziewczyn, na wakacje na wieś. Latem przeprowadza się do domu nad rzeką. Ma też ogród z mnóstwem warzyw i owoców i letni domek.
– Teraz, kiedy już wiem, że Tajny Klub Superdziewczyn to poważna organizacja, muszę zaprosić was do Żabiego Rogu. Może jest tam kilka nierozwiązanych zagadek? – powiedziała tajemniczo babcia.
Franek, który przysłuchiwał się naszej rozmowie, chrząknął znacząco.
– Chodzi o to, babciu, że Franek nie jest w naszym klubie – wyjaśniłam.
– No właśnie – przytaknęła Flora. – Przecież nie jest dziewczyną.
Babcia zaproponowała:
– Jeśli tylko pan profesor się zgodzi, Franek będzie mile widziany w Żabim Rogu.
– Hurra! – wrzasnął Franek. Tata na pewno się zgodzi!
– Co będziemy robić w Żabim Rogu? – zapytała Faustyna.
Babcia nie zastanawiała się długo:
– Oprócz zagadek, mam w Żabim Rogu ogród i potrzebuję pomocników do wyrywania chwastów i zbierania owoców. Możecie też pójść do lasu, zbudować szałas nad rzeką. Zrobimy ognisko.
Popatrzyliśmy po sobie. To był świetny plan! Jedziemy w miejsce, w którym mogą być zagadki dla Tajnego Klubu, i w którym czeka nas tyle atrakcji! Szykują się świetne wakacje! Mega!Hurra! Jedziemy na wakacje
Nastał pierwszy dzień wakacji. Prawdziwych wakacji! Kiedy nie idziemy do szkoły, śpimy, ile chcemy, a śniadanie jemy wtedy, kiedy mamy ochotę. Nikt się nie denerwuje, że uciekł nam tramwaj, albo że stoimy w korku, a do dzwonka zostało niewiele czasu.
Już od dwóch dni szykowaliśmy się do wyjazdu do babci na wieś. Będziemy mieszkać w Żabim Rogu w domu nad rzeką. Jedziemy dwoma samochodami. Franek, Aniela i Faustyna przyjadą z profesorem Kagankiem. Flora, jej mama, ja i Czekolada jedziemy z tatą. Znowu przygarnęliśmy psa do siebie, bo ciocia Julia wyjechała na klika tygodni podziwiać fiordy w Norwegii.
Byłam tak podekscytowana wyjazdem, że spakowałam się dwa dni wcześniej. Wszystkie moje rzeczy i przytulanki zmieściły się w jednej walizce.
Wyruszyliśmy z samego rana. Jednak, kiedy dotarliśmy do domu Zwiędłych, napotkaliśmy na pewne trudności.
Zaczęło się zwyczajnie. Zaparkowaliśmy auto na podjeździe i czekaliśmy, aż państwo Zwiędli wyniosą bagaże. Pani Laura zamiast walizek wyniosła kubek kawy i zaprosiła nas uprzejmie na drugie śniadanie.
Tata się skrzywił.
– To pierwsze dni wakacji, Lauro. Na drogach będą korki. Ostatecznie możemy zjeść w jakimś zajeździe.
– Przy drodze!? – oburzyła się pani Laura. – Nie ma mowy! Nie będziemy żywić się w przydrożnych karczmach. Będziemy jeść zdrowo!
Tata już chciał dać za wygraną, ale mama Flo oświadczyła:
– Jeśli tak bardzo nam się spieszy, to ostatecznie możemy zabrać prowiant na drogę.
Tata, zadowolony z takiego obrotu sprawy, pobiegł przygotować miejsce w bagażniku. Ja pobiegłam za nim. Lubię grzebać przy samochodzie! Kiedyś pomagałam tacie zmieniać koło. Minęło kilka minut zanim pojawiły się bagaże pani Laury i Flory.
Najpierw pan Zwiędły z trudem wyniósł różową walizkę wielkości pianina.
Tata z niedowierzaniem uniósł brwi i z wysiłkiem odstawił różowego kolosa na bok.
Potem Flora przyciągnęła kolejną walizkę, nieco tylko mniejszą, oblepioną kolorowymi naklejkami.
– Uff – odetchnął z ulgą tata. – Dwie walizki to pestka. I postawił tę obok dużej różowej.
Energicznie przerzucał coś w bagażniku, a potem spokojnie usiadł za kierownicą, nucąc cichutko.
Coś jakby: „Lato, lato, lato czeka…”
Wtedy pan Zwiędły przytaszczył kufer. Za nim pojawiła się Flora z dwiema dodatkowymi walizkami.
Tata wygramolił się z auta i z markotną miną dorzucił nowe tobołki do sterty bagaży Zwiędłych.
Wreszcie pojawiła się sama pani Laura. Stanęła na szczycie schodów i posłała nam spojrzenie zza okularów przeciwsłonecznych. Na głowie miała wielki biały kapelusz przewiązany błękitną wstążką, na nogach błękitne sandały na niebotycznie wysokich koturnach. Dźwigała kuferek, żółtą torebkę i koszyczek ozdobiony różowymi koralikami.
Na jej widok westchnęłam z obawą. Tata już wcześniej zaznaczył, że prawdopodobnie nie wciśniemy do samochodu wszystkich walizek. Być może nie wciśniemy nawet którejś z nas, czyli Flory albo mnie!
Tata wyszedł z samochodu, oparł się o bagażnik i bez słowa wskazał na piętrzące się bagaże.
– Lauro, to tylko dziesięć dni na wsi. Czy na pewno potrzebujesz tylu walizek, kufra, kuferka i tego… no nie wiem, jak to nazwać? – wskazał koszyczek, który pani Laura przewiesiła przez ramię.
– To koszyczek pełen smakołyków – oburzyła się pani Laura. – Prowiant na podróż.
– Jesteśmy zapakowani po dach. I nie wiem, jak wciśniemy Czekoladę – westchnął tata. Potem spojrzał krytycznie na buty pani Laury i zaproponował:
– I zachęcam cię do zmiany obuwia na wygodniejsze.
Tata rzucił porozumiewawcze spojrzenie panu Zwiędłemu i obaj się uśmiechnęli.
– Coś takiego! Moje buty są bardzo wygodne. I bardzo letnie. – Pani Laura obejrzała je z uwagą i wcale nie zamierzała posłuchać rady taty.
Flora, która jak dotąd grzecznie przyglądała się rozwojowi sytuacji, nagle wzięła rozbieg i z impetem wskoczyła na górę walizek. A ja? Przecież nie zmarnuję takiej okazji! Po chwili wylądowałam obok niej. Za mną wpadła Czekolada, liżąc mnie po buzi. W tej samej chwili walizki zatrzęsły się i rozjechały na wszystkie strony.
Tata pokręcił głową i z pomocą pana Zwiędłego zaczął wciskać bagaże do samochodu.
– Eeee. Zdobyłyśmy szczyt, a teraz musimy się poddać – powiedziała Flo, kiedy wyciągnęli spod nas ostatnią walizkę.
Wreszcie panowie upchnęli rzeczy w bagażniku i zaczęli usadzać nas w samochodzie.
Okazało się jednak, że zabrakło miejsca dla Czekolady.
– Czekolada pojedzie na dachu albo będzie biegła za autem – zażartował tata. – A ponieważ obie propozycje są niewykonalne, Czekolada zostaje u państwa Zwiędłych.
– Ale ja chcę, żeby Czekolada jechała z nami! – marudziłam. Było mi bardzo przykro, że Czekolada zostanie w mieście, a my będziemy hasać nad rzeką.
– Nie ma szans. Za dużo walizek, kuferków i koszyczków – odpowiedział tata, ale po chwili dodał: – Może coś da się zrobić… – Podrapał się w głowę i zaproponował:
– Mogę ją przywieźć za tydzień, jak przyjadę was sprawdzić… o przepraszam, odwiedzić.
Odetchnęłam z ulgą, chociaż Czekolada patrzyła na nas smutnymi oczami. Pan Zwiędły był jeszcze bardziej smutny, bo zaplanował sobie na wieczór oglądanie meczów, a będzie musiał wyprowadzać psa. Czekolada chyba domyśliła się, że tata Flory nie jest zadowolony z obrotu sprawy, bo pomerdała ogonem i polizała go po łydce. Lody zostały przełamane.
Wreszcie ruszyliśmy.
– Czy będą filmy? – zapytała Flora, kręcąc się na siedzisku.
Tata znowu się skrzywił. Wyjątkowo nie lubił seansów filmowych w samochodzie.
– Nie mamy miejsca na odtwarzacz – odpowiedział.
– Nuda – westchnęła Flora.
– Ależ Florciu, będzie wspaniale! – Pani Laura była innego zdania. – Pobawimy się w gry słowne. Może zaczniemy od Coś w pobliżu na literę…
Pomysł wszystkim się spodobał. Graliśmy więc w Coś w pobliżu i było bardzo zabawnie. Ale wkrótce jechaliśmy już przez las i wyczerpaliśmy pomysły na „cosie”, bo wokół były tylko drzewa. Wtedy pani Laura wymyśliła nową zabawę. Polegała ona na wyszukiwaniu wyrazów na określoną literę. Ktoś wypowiadał słowo, a następna osoba musiała powiedzieć wyraz na literę kończąca to słowo. Wprawdzie tata proponował, żeby wymieniać leśne rośliny chronione, ale Flora stanowczo się temu sprzeciwiła. Nowa zabawa nie trwała długo, ponieważ większość wyrazów kończyła się na „a” i brakowało nam już słów na tę literę.
– Armata – rzuciła Flo.
– Aparatura – odpowiedziałam.
– Akurat! Nie gram z wami – zdenerwował się tata. – Wyczerpałem zasób słów na literę „a” i zaraz będzie A-W-A-N-T-U-R-A!
– Ha! Nawet pan zna tylko te wyrazy, które kończą się na „a”! – wykrzyknęła Flora.
Wtedy pani Laura zaproponowała postój na leśnym parkingu.
– Zjedzmy sobie pod chmurką! – zawołała. – O! Patrzcie, jaki ładny parking!
Tata zatrzymał auto, a Flora i ja wyskoczyłyśmy i pognałyśmy w kierunku drewnianych stolików.
– Ale tu jest fajnie! – ucieszyła się Flora.
– Uwaga na kleszcze, komary i inne latające paskudy! – ostrzegła nas mama Flo.
– Czyli owady – wyjaśnił tata. – Tylko kleszcze są naprawdę niebezpieczne. Trzeba bardzo uważać w krzakach i w wysokiej trawie.
Na wszelki wypadek nie zapuszczałyśmy się w las. Nie właziłyśmy w krzaki, ani nie tarzałyśmy się w trawie. Po prostu spacerowałyśmy. Pani Laura przygotowała w tym czasie prawdziwą ucztę. Do stołu zwabiły nas zapachy prowiantu.
– Koszyczek okazał się bardzo przydatny. A nawet niezbędny! – przyznał tata, zajadając ze smakiem wiktuały od pani Zwiędły.
Ja też znalazłam coś dla siebie pośród ogórków i serków, których po prostu nie cierpię.
Spałaszowałyśmy z Florą prawie wszystkie truskawki i maliny, do tego dostałyśmy jogurt. Na koniec wypiłyśmy sok jabłkowy.
– Pycha! – pogłaskałam się po brzuchu i położyłam na ławce.
– Też chętnie bym poleżał – przyznał tata. – Ale wskakujmy do auta, zanim tłumy turystów wyjadą na drogę.
– Nie tak szybko – zatrzymała nas pani Laura. – Musimy po sobie posprzątać.
– Racja – przyznał tata. – Co by o nas pomyślały leśne zwierzęta.
Sprzątanie nie należy do moich ulubionych zajęć, ale dołączyłam do wszystkich. Szefowa Tajnego Klubu Superdziewczyn nie może się wyłamywać w takich sytuacjach!
Jechaliśmy jeszcze godzinę. Tym razem umilaliśmy sobie podróż piosenkami. Okazało się, że pani Laura zna ich sporo. Nauczyła nas piosenki Lato, lato!
Śpiewaliśmy więc na całe gardła:
Lato, lato, lato czeka.
Razem z latem czeka rzeka,
Razem z rzeką czeka las,
A tam ciągle nie ma naaaas!!!⁵
Wreszcie dotarliśmy do celu naszej podróży. Odrazu zorientowałam się, że jesteśmy na miejscu.
Najpierw zobaczyliśmy wielkie bocianie gniazdo na słupie. Z gniazda wyglądały biało-czarne pisklęta.
– Żabi Róg leży na trasie bocianiego szlaku – wyjaśnił tata. – Wokół wsi jest sporo bocianich gniazd.
– Jakie są wielkie! – dziwiła się Flora.
– Wydaje mi się, że są jeszcze małe i nie potrafią latać – zauważył tata.
– Ale ja nie mówię o ptakach, tylko o gnieździe! – sprostowała Flo.
– To szalenie ciekawe! – zapalił się tata. – Gniazda są bardzo solidne, a niektóre mogą ważyć nawet pięćset kilogramów!
Bardzo się zdziwiliśmy i jakoś trudno nam było wyobrazić sobie, że bociany potrafią zbudować taki wspaniały dom.
Zaraz potem dotarliśmy do tabliczki z napisem „Żabi Róg”.
– Jesteśmy na miejscu! – ucieszył się tata.
– Dlaczego właściwie Żabi Róg tak się nazywa? – zapytała Flora.
Tata nie wiedział. A może nie chciał nam powiedzieć?
– Zapytajcie babcię. Może jest jakaś legenda, która to tłumaczy?
Przejechaliśmy jeszcze trochę, minęliśmy zazielenione pola, a potem kilka murowanych domów.
– Ile osób mieszka w Żabim Rogu? – zainteresowałam się.
– Hmm… Może około dwustu? – zastanawiał się tata. – Ale jest tam wiele atrakcji. Zabytkowy kościół, sklepy, plac zabaw, szkoła, przedszkole, boisko do piłki nożnej, remiza strażacka i biblioteka.
– A czy jest kino? Najlepiej takie, w którym można obejrzeć filmy w 3D – dopytywała się Flora.
Tata milczał, za to wtrąciła się jej mama:
– Na wsi raczej nie ma kin. Są inne wspaniałe miejsca. Łąki i pola. Jest sporo upraw, a wokół przepiękne lasy – wychyliła się przez okno i wskazała na gęste drzewa w oddali.
Faktycznie, dookoła było zielono.
Tata dodał:
– Są też gospodarstwa, gdzie hoduje się konie i krowy.
– Aaaa. Wiem. To są farmy! – ucieszyłam się.
– Tak jakby – zamyślił się tata. – Chociaż dawniej nazywaliśmy je po prostu gospodarstwami. Twoja prababcia miała małe gospodarstwo. Hodowała świnie i kury.
– A co z nimi robiła? – zapytałam.
– Kury znosiły jaja, które zjadaliśmy. Świnie też hodowała na własny użytek, żeby mieć mięso – tłumaczył tata.
Potem jeszcze opowiedział nam, czym zwykle zajmowali się ludzie na wsi. O tym, że uprawiali ziemię, zakładali sady i pasieki, wyrabiali smaczne wędliny, piekli chleby, robili przetwory z owoców i warzyw i hodowali zwierzęta.
– A czy na wsi był też weterynarz? – wtrąciła się Flo.
– Weterynarz był niezbędny – potwierdził tata. – Chociaż ci, którzy hodują zwierzęta, znają je dobrze i czasem sami potrafią im pomóc.
– Ja znam jednego weterynarza! – oświadczyła z dumą Flora. – To doktor Dolittle⁶.
To było zabawne i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
– A czy jest na wsi coś, co ciągle jest dla ciebie niespodzianką? – zapytałam tatę.
– Chyba krowie placki na polu – odpowiedział z poważną miną.
Popatrzyłyśmy na niego zdziwione:
– Jakie krowie placki?
– Kiedy krowa przeżuje trawę, to potem robi placek! – zaśmiał się tata.
Pani Laura skrzywiła się z obrzydzeniem.
– No i masz babo placek. To znaczy – masz mieszczuchu placek! Jesteśmy w tak pięknych okolicznościach przyrody, a ty opowiadasz okropne rzeczy!
– To tylko natura – skwitował tata.
Widziałam po jego minie, że bawi się dobrze.
Wreszcie dotarliśmy do skrzyżowania dróg. Skręciliśmy w lewo tuż za sklepem i zaparkowaliśmy na dużym placu. Obok, w wielkim ogrodzie, stał drewniany dom pomalowany na zielono.
Nie pamiętałam tego domu. Ostatni raz odwiedziłam tu babcię trzy lata temu. Wtedy jeszcze nie byłam szefową Tajnego Klubu. Pamiętałam za to, że kiedy podrapał mnie kot, babcia zabrała mnie na najpyszniejsze na świecie lody śmietankowe.
No właśnie! Babcia!
Wygramoliliśmy się z samochodu, a ona zmierzała w kierunku furtki.