Emigracja ambicji - ebook
Emigracja ambicji - ebook
Młodzi, wykształceni i bez pieniędzy. To skoncentrowany obraz młodego pokolenia emigrantów. Tak zwanej nowej emigracji, która, co prawda może raz na miesiąc wrócić do Polski, bo połączenia lotnicze są tańsze i bardziej dostępne niż przed laty, ale wcale nie chce.
Wyjechali z kraju, bo nie było tu dla nich nadziei na godny byt, na dobrze płatną pracę i rozwój zawodowy. Niejednokrotnie musieli schować swoje ambicje do kieszeni, zakasać rękawy i zamiast karierą, zająć się harówką. Pracą w obcym kraju, gdzie upokorzenie i odmienne traktowanie przez rodzimych mieszkańców Zachodu zawsze kiedyś dawało o sobie znać. Jedni z tego powodu wrócili, inni mimo wszystko zostali, prawdopodobnie na zawsze. Wszyscy bezpowrotnie się zmienili.
Warto poznać prawdziwe historie ludzi, którzy emigrację poznali od podszewki. Ludzi, którzy zawsze będą tęsknić. Na obczyźnie – za domem, w Polsce – za możliwościami wielkiego świata.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-089-6 |
Rozmiar pliku: | 836 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwadzieścia milionów – na tyle szacuje się ogrom Polonii rozsianej po całym świecie. Polaków od lat zamieszkujących obczyznę. Wyjeżdżających w większości za lepszym jutrem. Gotowych, by wszystko zostawić, zapomnieć i zacząć od nowa. Skazanych na wieczną tęsknotę. Za granicą – za Polską. W Polsce – za swoim domem poza ojczyzną.
Historia polskiej emigracji jest bogata. Emigracja od lat była, jest i będzie wpisana w polskość. Większość zna kogoś, kto wyjechał; kogoś, kto od urodzenia jest za granicą. Wielu ma rodzinę poza granicami kraju.
Los zawsze rzucał Polaków po całym świecie. Najwięcej, bo ponad dziesięć milionów osób, żyje w Stanach Zjednoczonych. Największe skupiska znajdują się w Nowym Jorku, Chicago i Detroit. Rodacy mają już w tych miastach swoje dzielnice. Z polskimi sklepami, kościołami, klubami, restauracjami… Na ulicach Nowego Jorku pełno jest plakatów zapowiadających koncerty polskich zespołów.
Na Polonii sporo daje się nawet zarobić. I coraz więcej osób to widzi. Sprowadzana znad Wisły prasa jest tu kilkakrotnie droższa niż w kraju, polski chleb robi furorę, a kiełbasa szybko znika ze sklepowych półek. Biznes polonijny, tak jak życie Polaków z dala od ojczyzny, potrafi rozkwitnąć.
Drugie wielkie skupisko Polaków to Niemcy. Za Odrą, łącznie z tak zwanymi spolonizowanymi przesiedleniami z lat 1950–1980, przebywa cztery miliony Polaków. Na ich temat powstało wiele stereotypów. Jedne bardzo pochlebne, inne mniej. Głównie chwali się Polaków za pracowitość, odpowiedzialność, sumienność i dokładność. Gani za używki, bójki, kradzieże. Ale to obraz skrzywiony, widziany przez pryzmat odmienności, założenie, że jesteśmy inni niż rodowici mieszkańcy.
W istocie Polacy od lat wszędzie potrafią się zasymilować w bardzo krótkim czasie. Nie tworzą gett, nie odcinają się. Bywa, że wiele przez to tracą, bo nie umieją działać solidarnie i wspólnie walczyć o swoje sprawy.
Milion Polaków żyje w Kanadzie. Razem z Kanadyjczykami polskiego pochodzenia to już półtora miliona osób. Do Ameryki Północnej przypłynęło z kraju przez ocean kilka fal emigracji. Największa liczba Polaków przybyła po drugiej wojnie światowej. Polonia kanadyjska słynna jest z krzewienia patriotycznych i kulturalnych idei na obcym lądzie.
Kolejna, po Kanadzie, jest Wielka Brytania, z imigracją liczącą milion Polaków. To główny kierunek młodych emigrantów zarówno obecnie, gdy otwarte zostały granice po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej, jak i przed laty, po drugiej wojnie światowej. Polski stał się już drugim, po angielskim, językiem najczęściej słyszanym na ulicach Londynu, a nasi emigranci są w równej mierze doceniani, jak nienawidzeni. Są nawet uważani za przyczynę niechęci Anglików do obecności w strukturach Unii Europejskiej.
Nasi rodacy pracują na początku za najniższe wynagrodzenie, ale i tak wiedzie im się dużo lepiej niż w ojczyźnie. Do tego brytyjski rząd zapewnia wszystkim pracującym obcokrajowcom dobrą opiekę socjalną i sprzyja młodym przedsiębiorcom. Nic dziwnego, że Polacy nie chcą się z Wysp ruszać.
Najpierw Polacy wyjeżdżali, by uciec przed pierwszą i drugą wojną światową. Potem, by ukryć się przed komunistyczną władzą. Dzisiaj po to, by więcej zarobić. Doszło do tego, że wśród Polonii są już podziały. Na starą i nową. Ta pierwsza jest mniej mobilna, silnie osadzona w danym kraju, wyemigrowała dawno temu. Nowa to ta, która co prawda wyjeżdża, lecz w dobie tanich linii lotniczych i otwartych granic w Unii Europejskiej co miesiąc może powracać do Polski. Można też odnieść wrażenie, że stara emigracja gardzi młodą. Choć tak samo jak każda poprzednia postawiła wszystko na jedną kartę i opuściła swój kraj – znajomych, rodzinę, wszystko. I wyjechała do obcego kraju, często słabo znając język. Wprawdzie z ambicjami i wielkimi nadziejami na lepsze życie, jednak często porzucając swoje aspiracje i karierę.
W kraju ludzie nowej emigracji nie widzieli dla siebie szans. Ból rozłąki z bliskimi przegrywał w starciu z wysokimi zarobkami. Bo przy emigracji chodziło i nadal chodzi o pieniądze. Dlatego choć nie zawsze udaje się od razu, a upokorzenia bywają przeszywająco dotkliwe, w rozmowach telefonicznych z rodzinami promienieją, a przed znajomymi udają, że wszystko jest w porządku. Bo to wstyd wrócić bez pieniędzy. To wstyd wrócić na tarczy, jako przegrany. Przecież na emigracji każdy zarabia krocie – tak myślą ci, którzy zostają w Polsce. Nie widzą jednak ogromu poświęcenia i ciężkiej pracy, jaką co dzień, od świtu do nocy, w pocie czoła i przy pogardliwych spojrzeniach tamtejszych wykonują nasi emigranci.
Przedstawiamy kilka niezwykłych, ale prawdziwych historii sukcesów i porażek, nadziei i ambicji, łez wzruszenia i rozpaczy młodych i wykształconych Polaków, których rąk do pracy nie chciała ojczyzna. Którzy zmuszeni byli przemierzyć tysiące kilometrów od domowego ogniska, aby znaleźć sens w codzienności. I wierzą, że choćby na tych kartkach coś po nich zostanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiMarzenie o City
1 maja 2004
Dwanaście złotych gwiazd na błękitnym tle. Flaga Unii Europejskiej o północy została wciągnięta na sam szczyt masztu na placu Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Przez cały dzień samotnie, ale dumnie powiewała w słońcu. Honory, już od pierwszych minut, oddawali jej prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Leszek Miller. W tle z głośników pobrzmiewała Oda do radości. A potem huk. Niebo rozświetliła feeria barw sztucznych ogni.
Pogoda przez ostatnie tygodnie była nie najlepsza. Albo siąpił deszcz, albo było pochmurnie i przygnębiająco, albo dokuczał zimny wiatr. Tego dnia jednak rano się rozpogodziło, co nie umknęło uwagi żadnego reportera.
Każdy telewizyjny kanał przybrał unijne barwy. Dziennikarze we wszystkich wydaniach programów informacyjnych z zachwytem i uśmiechem opowiadali o historycznej dla kraju chwili. Gładko zaczesani, przypudrowani i z krawatami w kolorze purpury czytali z promptera radosne nowiny. Nie dość, że sobota, to jeszcze Święto Pracy. Ci, którzy nie wyszli na spacer, chłonęli te rewelacje z ekranów telewizorów.
Polska jako jeden z dziesięciu krajów przystąpiła tego dnia do Unii Europejskiej. Z blisko siedemdziesięciu pięciu milionów mieszkańców nowych państw członkowskich ponad połowa to Polacy.
Grzegorz Kajdanowicz w TVN przestrzega, że ci, którzy pragną sfotografować się z unijną flagą, muszą się spieszyć. Za kilka godzin bowiem błękitną zastąpi biało-czerwona. Nasza powszednia.
Politycy z telewizyjnych ekranów przekonują, że to dzień, w którym marzenia stają się rzeczywistością. Po latach nasz kraj wraca do europejskiej rodziny. Leszek Miller uroczyście otwiera budowę przedłużenia drogi B178, która połączy Polskę, Niemcy i Czechy. Ma być gotowa za trzy lata. Wszyscy się cieszą, rozdają uśmiechy i biją brawo.
Profesorowie i inne mądre głowy porównują to wydarzenie do Chrztu Polski z 966 roku, odzyskania niepodległości w 1918 roku, unii polsko-litewskiej z 1569 roku czy szeroko rysowanych planów współpracy międzynarodowej Bolesława Chrobrego i Ottona III podczas ich spotkania na zjeździe gnieźnieńskim w 1000 roku.
Z akcesji do zjednoczonej Europy cieszy się 56 procent Polaków. Niektórzy pełni obaw, ale większość jednak z nadzieją patrzy na Zachód. Chcą zbliżyć się do europejskich zarobków, wygody i jakości życia. Jedni czekają na zmiany w Polsce, inni – a jest ich bardzo wielu – już pierwszego dnia pakują walizki. Wkrótce nie będą musieli nawet wyrabiać paszportu. Z tym zawsze wiążą się kolejki w urzędach i dwa tygodnie oczekiwania na małą książeczkę. Po przystąpieniu Polski do strefy Schengen kontroli granicznej na lotniskach i przejściach drogowych wystarczy pokazać dowód osobisty. Lekki i solidny plastikowy dowód osobisty.
Piotr Bednarski ogląda informacje z wypiekami na twarzy. Jest świeżo po studiach na jednej z prywatnych warszawskich uczelni. Właśnie dostał SMS od siostry mieszkającej już w Londynie. „Przyjeżdżaj. Na początku Ci pomogę” – widnieje na ekranie nokii 6610i. Nie odpisuje, bo w jego sieci roaming jest kosmicznie drogi. Wystarczy, że za odbieranie SMS-ów słono płaci.
Dorota pracuje w City na czarno. Ale od tego dnia, tej słonecznej w Warszawie, a standardowo deszczowej w Londynie soboty, i ona, i jej brat będą mogli pracować legalnie.
Jak zapewniają gadające głowy z telewizji, od 1 maja 2004 roku swoje rynki pracy otworzą dla Polaków, znosząc wszystkie lub prawie wszystkie ograniczenia, Wielka Brytania i Irlandia, a najpóźniej od 2011 roku bez żadnych przeszkód polscy obywatele będą mogli pracować we wszystkich krajach Unii Europejskiej.
Z pracą w kraju jest bardzo krucho. W rodzinnej Ustce bezrobocie przekracza 20 procent. W całej Polsce wynosi 19 procent. Jako tako płatne zajęcie można znaleźć jedynie latem, w sezonie turystycznym. Wtedy do miasteczka przybywają plażowicze, zostawiają swoje ciułane przez cały rok pieniądze w okolicznych barach, sklepach, na bazarach z pamiątkami. Płacą za noclegi, imprezują i odpoczywają. W końcu jednak wyjeżdżają. Tak jak ci młodzi z Ustki, którym rodzice mogą pomóc, więc ruszają na studia i próbują pracować w większych miastach. Najczęściej w Trójmieście, bo najbliżej, albo w stolicy, bo tam, jak słyszeli, są duże szanse na dobrą pracę.
Po ukończeniu studiów Piotr nie ma wielu możliwości. A lada moment będzie musiał zacząć spłacać kredyt studencki zaciągnięty na utrzymanie i opłacenie szkoły. To mu pomogło w pokryciu części wydatków, bo bank wypłacał żakom jedynie 600 złotych miesięcznie. Resztę, ile mogła, dokładała matka. Teraz pieniądze będzie trzeba zwrócić, po 300 złotych miesięcznie plus odsetki.
Po ekonomii w Warszawie można zaczepić się w banku. Trzeba mieć jednak dużo szczęścia, by się tam dostać, i wytrwałości, by przeczekać najgorsze pierwsze lata pracy za 1600 złotych miesięcznie. Na umowie-zleceniu. Piotr nawet próbował. Rekrutację do najlepszych banków ciągle wygrywali z nim jednak bardziej doświadczeni. Piotr też chciałby zdobywać doświadczenie w bankowości. Tylko jak, skoro nikt nie chciał go zatrudnić właśnie ze względu na jego brak?
Miesiąc wcześniej zarejestrował się w Urzędzie Pracy. Odstał swoje w długiej, zakręcającej aż na zewnątrz kolejce w pośredniaku. Spotkał się z urzędniczką. Ta dokładnie przejrzała jego dokumenty i świadectwa. Zapytała, czy mniej ambitne zajęcia również Piotra interesują. Interesowały. Wychodząc, zgodnie z zaleceniem przejrzał jeszcze tablicę z ofertami pracy. Choć była uboga, w pamięć młodemu ekonomiście zapadło jedno. Więcej zarobiłby jako spawacz albo kierowca autobusu z prawem jazdy kategorii C.
To dlatego wątpliwości co do tego, że musi wyjechać, było bardzo mało. Owszem, zastanawiał się, czy będzie tęsknił, jak sobie poradzi i czy warto ryzykować. Jednak pragnienie może niekoniecznie wysokich, ale zwyczajnie godnych zarobków było silniejsze.
Matka będzie tęsknić, dziewczyna – Marta – też, ale obiecała, że dojedzie do niego zaraz po maturze. A to już niedługo, bo w połowie maja miała zdawać ostatnie egzaminy. Do tego czasu mogą przecież porozumiewać się na Gadu-Gadu. Komunikator internetowy i tak był głównym, choć wirtualnym miejscem ich najważniejszych rozmów. Częściej i o wiele dłużej do siebie pisywali, niż się spotykali. Marta chce jednak spróbować dostać się na studia w Polsce, bo tak jej poradzili rodzice. Kiedy tylko pozna wyniki matury, złoży papiery na Uniwersytet Warszawski. Jeśli się nie uda, od razu poleci do Piotra, obiecuje.
Praca menedżera w londyńskim supermarkecie na początek Piotrowi wystarczy. Przecież wiadomo, że od czegoś trzeba zacząć. Jak mówiła Dorota, płacą naprawdę nieźle. Choć ona sama na razie siedzi w domu ze swoim pierwszym dzieckiem, Leonem. Robotę bratu załatwiła przez swojego chłopaka, też Polaka.
— Będzie dobrze – zapewniają Piotra oboje. – Wszystko jest dogadane z szefem Tesco. Będziesz miał pod opieką kasjerki. Na rękę dostaniesz 8 funtów za godzinę na początek. Funt jest wart siedem razy więcej niż złotówka.
Co oznacza, szybko licząc… o cholera! 56 złotych za godzinę! 448 złotych dziennie, 2240 złotych tygodniowo, 8960 złotych miesięcznie! – cieszy się Piotr. To połowa jego zaciągniętego na czas studiów kredytu.
Najtęższe głowy na zlecenie władz Wielkiej Brytanii oszacowały, jaka będzie skala imigracji z nowych krajów Unii Europejskiej. Wyliczyły, że po włączeniu dziesięciu państw w 2004 roku należy oczekiwać około trzynastu tysięcy pracowników rocznie. Nikt się nie spodziewał, że dekadę później będzie mowa już o milionie osób swobodnie mówiących po polsku na brytyjskich ulicach. I że będzie to drugi język, zaraz po angielskim, którym posługują się mieszkańcy Londynu.
Angielski Piotr zna w stopniu bardzo średnio zaawansowanym, jak sam ocenia. Trzy lata nauki, od czwartej klasy szkoły podstawowej, potem jeszcze trzy w liceum i pięć na studiach. Za każdym razem poziom języka obcego nauczanego na kolejnych etapach edukacji był średnio zaawansowany. Do tego Piotr bardziej umie czytać i pisać po angielsku, niż mówić. Nigdy nie miał do czynienia z anglojęzycznym lektorem, a co dopiero z posługującymi się dialektem miejskim i mówiącymi ze szlachetnym, charakterystycznym akcentem Brytyjczykami.
— Ale przecież sobie poradzi – zapewnia matkę przez Gadu-Gadu Dorota.
8 maja 2004
Spakował wszystko. Chyba. Ale co tam, w razie czego kupi na miejscu. Dorota zapewniła go, że pracę może zacząć już od poniedziałku. Od razu na wszystko zarobi. Nie do pomyślenia, prawie 500 złotych dziennie. Jeszcze wczoraj musiał żyć za taką kwotę przez cały miesiąc. Po odliczeniu kosztów wynajmu mieszkania z kredytu studenckiego nie zostawało wiele na życie. Mógłby harować w barze za 1300 złotych, ale po co, skoro w Anglii zarobi ponad sześć razy tyle! Jak dobrze pójdzie, to za kilka lat będzie go już stać na zakup mieszkania w Polsce.
Na warszawskim Okęciu jest spory ruch. Nigdy wcześniej nie leciał samolotem. Podąża instynktownie za tłumem. Potem intuicyjnie za napisami na tablicach informacyjnych. Nie zgubił się, jak ostrzegała matka. Choć nieopodal czyjaś matka właśnie wygląda na zdezorientowaną. Pyta, czy Piotr jest z Polski. I którędy do hali przylotów. Piotr widział tylko, że w drugą stronę. Pokazał kobiecie. Ta z niepewną miną podążyła za ruchem jego ręki.
Ciekawe, czy naprawdę wystarczy pokazać dowód osobisty. A co, jeśli go nie przepuszczą przez bramki? Bilet już kupiony, matka wysupłała ostatnie pieniądze. Na pewno byłoby ciężko jej wszystko wytłumaczyć. Trzy lata po atakach na World Trade Center w Nowym Jorku także w Polsce podobno nadal obowiązują zaostrzone kontrole. Do tej pory słyszał o tym jedynie z telewizji. Dorota przestrzegała tylko, żeby nie pakował żadnych płynów. Przezornie więc nie wziął nawet szamponu.
Wszystkie kontrole już za Piotrem. Dowód osobisty wystarczył. Na pokładzie maszyny z Warszawy do Londynu pora przypomnieć sobie o istnieniu trybu samolotowego w telefonie komórkowym. Miejsce przy oknie zajęła jakaś kobieta. Piotr usiadł obok niej. Mimo że była to jego pierwsza podróż, to on ją uspokajał, że samolot nie jest jeszcze zbyt blisko wody i że nie wylądują zaraz na środku Morza Bałtyckiego. Ani na równym rzędzie wiktoriańskich domków jednorodzinnych. Udało się. Po wylądowaniu w Londynie na pokładzie rozległy się gromkie brawa, niczym po otwarciu nowego odcinka asfaltowej drogi pod Ustką.
Na płycie lotniska czekała Dorota. Jego Dorota! W końcu znajoma twarz. Wyglądała nadzwyczaj korzystnie. Miała na sobie niebieską lekką sukienkę i skórzaną kurtkę w kolorze karmelu. Miała też parasol. W Londynie, choć było ciepło, od rana padało. Jej blond włosy, jasna cera i delikatne rysy twarzy zdradzały, że jest Słowianką. Wyróżniała się na tle otaczających ją brunetek. Piotr był do niej podobny. Jego polskość nie rzucała się jednak tak bardzo w oczy. Przynajmniej nie od razu.
Największe obawy o to, czy Piotr będzie umiał się porozumiewać po angielsku, właśnie się urzeczywistniały. Na lotnisku Heathrow już nie było polskich wersji angielskich napisów. To Dorota rozmawiała z kierowcą autobusu, który miał zabrać ich do jej mieszkania w Ealing. To polska dzielnica w Londynie. Mieszka tutaj stara Polonia. Ludzie, którzy wyemigrowali z Polski już po drugiej wojnie światowej, ale także ci, którzy wylecieli w latach osiemdziesiątych, kiedy kraj męczył stan wojenny i dokuczały pustki na sklepowych półkach. Ten, kto nie miał przydziału na mieszkanie czy nową pralkę Polar, nie liczył się. W Wielkiej Brytanii przeciwnie. Mogli odetchnąć, bo co prawda ciężko pracowali, ale dostawali solidne wynagrodzenie i mogli kupić wszystko, na co mieli ochotę. Polacy przecież nie bali się ciężkiej pracy.
Dorota kupiła dwa bilety i odjechali. Piotr jeszcze nigdy nie widział przedstawicieli tylu narodowości w jednym miejscu.
10 maja 2004
To byłby pierwszy dzień w pracy w Londynie. Chłopak Doroty poinformował jednak, że zatrudnienie dla Piotra będzie, ale najwcześniej za miesiąc. Póki co może spróbować na kasie. Zrezygnowany absolwent ekonomii postanawia rozejrzeć się po okolicy. Sprawa z supermarketem zaczęła brzydko pachnieć. Chłopakowi Doroty wcale nie patrzy z oczu tak dobrze, jak zapewniała. Jest niski, barczysty, łysy. Niby nie ocenia się książki po okładce, ale pierwsze wrażenie zrobił fatalne. Nie tylko wygląda, ale i zachowuje się jak typowy cwaniak. Coś kręci, na pewno. Dorotę może sobie na to nabierać, ale nie jego, oj nie. Widać było, że jest nieszczery nawet w stosunku do niej. Jest ojcem Leosia, a zachowuje się jak przygodny, dopiero co poznany facet. Sztuczny uśmiech miał przyklejony do twarzy nawet wtedy, kiedy za jej plecami wysyłał SMS-y. Kiedy o nie pytała, mówił, że to interesy. I to wiadomości o interesach w niedzielny wieczór tak go rozpalały? Z Dorotą jeszcze o nim porozmawia. A pracę spróbuje znaleźć na własną rękę. Nie ma się co martwić. Przecież tutaj jest inaczej niż w Polsce. Wielkiej Brytanii nie grozi dwucyfrowe bezrobocie.
Jest południe – ciepło, ale pada. Jak wtedy, kiedy przyleciał do Anglii. Czasem da się jednak pospacerować bez kaptura na głowie. Piotr decyzję o przejrzeniu okolicznych barów i sklepów w poszukiwaniu ogłoszeń o pracę odkłada na trochę później. Najpierw idzie zobaczyć City.
Charakterystyczne czerwone budki telefoniczne widział dotąd tylko w filmach. Tutaj są wszędzie. Między uliczkami z wiktoriańskimi piętrowymi domkami, w pobliżu nowoczesnych wieżowców, na moście Westminsterskim, skąd rozpościera się panorama na Big Ben i budynek brytyjskiego parlamentu, przy Tower of London, przy Oxford Street i przy najstarszym centrum handlowym Harrods. Widoki zapierają dech w piersiach. Architektura jest przepiękna, a Piotr – zachwycony. Zawsze marzył o tym, że kiedyś zobaczy to miejsce. Kosmopolityczni przechodnie pędzą gdzieś, nie mają czasu. A on syci wzrok każdym fragmentem krajobrazu. Każdym szyldem zapraszającym do angielskiego pubu. Do wejścia zachęcają nawet niczego nieświadomi goście stojący na zewnątrz. I to przed pubem, nie w środku sączą nie tylko złociste angielskie piwo. Niektóre z pokali są wypełnione ciemnym trunkiem. Piotr słyszał o nim wiele dobrego. W Polsce pił na studiach jedynie tyskie. Postanawia więc zatrzymać się w jednym z pubów i spróbować guinnessa.
Wybrał The Monument na rogu Monument Street i Fish Street Hill. To niedaleko London Bridge, z którego rozpościera się zachwycający widok na biznesową część miasta. Nie mówiąc o uroku Tamizy i przepływających nią brytyjskich statkach wycieczkowych. Guinness kosztuje 6 funtów. 6 razy 7? 42 złote za kufel piwa. „Kurwa!” – wyrwało się Piotrowi. Na szczęście nikt wokół nie zorientował się, że rzucił mięsem. Polaków w Londynie nie było jeszcze zbyt wielu.
Barmanka jest miła. Uśmiechnięta i uczynna. Mężczyźni pijący piwo stolik dalej też są uprzejmi. Nikt nie traktuje go tu jak obcego. Piotr za wiele jeszcze nie mówi, nie chcąc, by ktokolwiek poznał, że nie zna dobrze angielskiego. Ale nikt się nie orientuje. Potrącający go niechcąco łokciem w drodze do toalety Anglik od razu przeprasza i pyta, czy Piotr jest OK.
— Jest OK, man – odpowiada Piotr. I pali się ze wstydu, bo przecież wyrwało mu się polskie słowo.
W pubie leci mecz rugby. Wszyscy mężczyźni głośno komentują rozgrywkę. Piotr ogląda z zainteresowaniem, ale w milczeniu. Stara się zrozumieć zasady gry. W Polsce oglądał tylko rozgrywki futbolowe, czasem siatkówkę. Tu chodzi o coś zupełnie innego.
Tydzień później
Absolwent ekonomii zagląda już do wszystkich okolicznych barów w Ealing w poszukiwaniu pracy. W supermarkecie, o którym mówił chłopak jego siostry, na razie mają komplet kasjerów. Zostawił swój anglojęzyczny życiorys już chyba wszędzie. W polskich sklepach, u szefów Polaków, którzy przecież powinni doskonale rozumieć jego trudne położenie. Bez skutku. W dodatku Dorota go przed nimi ostrzegała. Tutaj podobno Polak Polakowi wilkiem. Jeśli już zatrudniają sprzedawcę, to na jednodniowy, darmowy okres próbny. A w tym czasie wykorzystują go, jak tylko się da. Każą odbierać świeżą dostawę, przeliczać słoiki z babcinymi dżemami, odbierać tradycyjny polski chleb z pobliskiej piekarni, układać to wszystko na półkach i obsługiwać z uśmiechem klientów. Tutaj Piotr nie miałby przynajmniej problemu z angielskim, bo większość z nich to Polacy. Przez ten tydzień trochę się już jednak osłuchał i szlachetny angielski akcent nie brzmi już dla niego tak egzotycznie. To dlatego próbuje najpierw nieco ambitniejszych zajęć niż praca na budowie. Na to przyjdzie jeszcze czas.
Choć ma jeszcze trochę pieniędzy od matki, nie stać go już na guinnessa w angielskim pubie. Na szczęście nie musi opłacać mieszkania, bo Dorota mu nie pozwala. Ale za zwykłą kawę w barze, w którym przed chwilą zostawił swoje CV, musi przecież zapłacić. A to, wbrew pozorom, niemało tutaj kosztuje. Za równowartość małej czarnej kupiłby sobie w Polsce dwudaniowy obiad.
Dwa tygodnie później
Swój życiorys Piotr ma wydrukowany w kilkudziesięciu kopiach. Zostawia je nawet daleko poza granicami bezpiecznej polskiej dzielnicy Ealing. Jego dokument leży już w każdym oddziale banku, choć trochę się jeszcze obawia mówić po angielsku. Gdyby się dostał, zostałby rzucony na głęboką wodę. Z drugiej strony – to byłoby nie lada wyzwanie.
Nie zaszkodzi spróbować – pomyślał Piotr. CV przekazuje także menedżerom każdej restauracji i każdego sklepu w Ealing. Z końcem tygodnia nawet w tych polskich sklepach, przed którymi ostrzegała Dorota. Choć wielu obiecuje, nikt nie oddzwania. Trochę jak w Polsce. I trochę jak w kraju Piotr zaczyna myśleć, że może to wszystko jest bez sensu.
W tym czasie poznaje znajomych Doroty. I zasady poruszania się po Londynie. Wie już, że lepiej kupić bilet na metro na dłużej, bo jest taniej. Na początku przepłacał za krótkotrwałe jednorazówki. Wie też, że tutaj bilet to nie bilet, a ticket, i nawet Polacy tak mówią. Nie kupuje się chleba, tylko bread, nawet w polskim sklepie, a właściwie w polish shop. Autostrada to highway, przystanek – stop. I nawet kiedy mówisz o tym wśród swoich, śmieją się. Widać, że Piotr jest nowy.
Trzy tygodnie później
Spotkać Polaka jest miło. Od razu można porozmawiać bez skrępowania. I jest tyle wspólnych tematów. Nie to, co z Anglikami. Nadal są przeważnie bardzo uprzejmi i kulturalni. Ale Piotr nie może nawiązać z nimi niczego więcej niż przelotny kontakt. Nie można przecież powiedzieć, że ten ciemnoskóry facet z okienka z gazetami przy metrze to jego kumpel. Chociaż jest miły i zawsze pyta, jak się Piotr ma. Z grzeczności.
Anglicy w ogóle są bardzo grzeczni. I mają piękny akcent. Nic poza tym Piotr nie może na razie powiedzieć. Dziewczyny są przeciętne, ale porządnie ubrane. W Warszawie mijał ładniejsze i w pewnym sensie mniej wyniosłe. Może mniej pewne siebie?
Piotr miał dobre mniemanie o sobie. Zawsze tak myślał. Ale tutaj okazało się, że skromność nie popłaca. Kiedy na początku starał się nie przechwalać przed angielskimi kolegami chłopaka Doroty ukończonymi studiami, tylko się uśmiechali, z grzeczności naturalnie. Widać było jednak, że nie zwracali uwagi na wywody zahukanego Polaczka. Oni szanują, kiedy widzą, że mają do czynienia z kimś poważnym. Nie tylko koledzy łysego Doroty, ale wszyscy Anglicy. Zwłaszcza oni.
Jego dziewczyna z Polski pisze mu na Gadu-Gadu, że tęskni. On jakoś nie ma czasu odpisać. Ciągle szuka pracy. Stworzył już sobie schemat działania. Najpierw zagląda do Internetu, gdzie sprawdza wszystkie portale polonijne. Dużo jest tam ogłoszeń o pracę, ale często dla doświadczonych. No i Piotr nadal stara się eliminować prace fizyczne, bez koniecznej znajomości języka angielskiego. A takich ofert na lokalnych stronach dla Polaków jest zatrzęsienie.
Potem idzie do metra po świeżą prasę. Tutaj już zaopatruje się w anglojęzyczne pisma. Te dla Polaków są bardzo skromne, niewarte złamanego funta. Chwilę zajmuje mu wykręcenie wszystkich numerów telefonów, które podane są przy interesujących go ofertach. Potem, jeśli nie ma akurat umówionego interview, czyli rozmowy o pracę, rusza dalej ze swoim CV. I roznosi je standardowo, gdzie tylko się da.
Kilka rozmów już odbył. Zawsze kończyło się podobnie. Mówili, że oddzwonią. Na razie jednak Piotr nie dotarł dalej niż do pierwszego etapu rekrutacji. Znów z końcem tygodnia zaczyna się czuć psychicznie jak w Polsce. Tak samo bezskutecznie szuka pracy.
Sześć tygodni później
Udało się! Piotr dostał pracę w jednej z londyńskich filii Pizza Hut. Będzie rozwoził jedzenie służbowym autem, małym, ale może z niego korzystać także po pracy. I od czasu do czasu będzie też kelnerem. Wynagrodzenie? Dziesięć funtów za godzinę plus napiwki. Couldn’t be any better! – jak powiedział do niego cwaniakowaty chłopak jego siostry. Rzeczywiście, jest świetnie!
Absolwent ekonomii będzie rozwoził jedzenie w jednej z angielskich sieciówek. I cieszy się z tego jak dziecko. Jego zarobki na czysto będą wynosiły teraz 11 tysięcy złotych miesięcznie. W Polsce dostałby tyle najwcześniej za pięć lat pracy w zawodzie. I to zakładając najbardziej optymistyczny scenariusz na jego polskie życie. Ale teraz liczy się to, co w Anglii. Już nie przelicza nawet, kiedy będzie mógł kupić w Polsce mieszkanie.
To Dorota zadzwoniła z dobrą wiadomością do mamy w Ustce. Piotr był tak szczęśliwy, że zapomniał o tym powiedzieć i jej, i swej ukochanej, która została w kraju.
To była jedna z wielu w Londynie restauracji Pizza Hut, ale dla Piotra stała się wyjątkowym miejscem. Nieduży, charakterystyczny czerwony lokal z czarnym kapeluszem na szyldzie znajdował się w znanej części miasta składającej się niemal z samych pizzerii przy hali sportowej Crystal Palace. Żeby tu dojechać z mieszkania Doroty w Ealing, musiał się kilka razy przesiadać w kolejne linie metra, nazywanego także, jak się niedawno zorientował, underground, ale czymże był ten wysiłek wobec czekających go zarobków. Okolica nie była tak czysta i piękna jak w Ustce. Wydawało mu się, że restauracja jest nieco bardziej brudna i zakurzona niż te, które znał z Polski. Nawet ze środka sezonu w Ustce, kiedy turyści do smażalni ryb ustawiali się niemal w tak długich kolejkach, jak przed Urzędem Pracy. Tutaj ciągle unosił się zapach przypalonego tłuszczu, a nawet w smażalni ryb na pierwszy plan wybijały się najpierw ryby, dopiero potem tłuszcz.
Tutaj był tylko tłuszcz. Ale to nic, nie można przecież mieć wszystkiego. Zaciśnie zęby i wytrzyma. Sporo mu przecież zapłacą.
Zanim jednak zarobi, Piotr musiał się zarejestrować w angielskim odpowiedniku Urzędu Skarbowego i Urzędu Pracy, zwanym Home Office. Będzie płacił tutaj podatki, jak każdy szanujący się Anglik. Choć wcale nie czuł się ani jak Anglik, ani jak pragnący zasłużyć na to miano. Czuł się jak Europejczyk. Brzmiało to w jego myślach niemal tak dumnie, jak w ustach Leszka Millera 1 maja. Jak wtedy, kiedy oglądał jego przemówienie w telewizji po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej. I oto oficjalnie był już pracującym i odprowadzającym podatki w Wielkiej Brytanii Europejczykiem. Uśmiechał się sam do siebie. Niczego nieświadomi przechodzący obok Anglicy odwzajemniali uśmiech. To był dla niego piękny dzień, mimo że jak zwykle siąpił deszcz.
Już pierwszego dnia w pracy przekonał się, że przesiadki w metrze to w rzeczywistości nie uporczywe i trudne logistycznie zajęcie, ale upragniony odpoczynek w porównaniu z harówką. Następnego dnia do domu wrócił już służbowym autem. Gdyby nie potworne zmęczenie po tylu godzinach na nogach, czułby się jak król życia.
Pierwszy tydzień pracy
Połowa pizzerii to Polacy, a jedna czwarta przyjechała do Londynu już po wejściu Polski do Unii Europejskiej, tak jak Piotr. W pracy atmosfera jest wesoła. Mają nieduże, ciemne zaplecze, gdzie dowcipkują. Pracownicy kuchni na lunch, czyli angielskie drugie śniadanie, przygotowują wielką pizzę ze składnikami, które wspólnie ustalają. A potem wszyscy ją razem zjadają.
Z klientami także rozmawia się Piotrowi całkiem dobrze. Dają hojne napiwki, aż mu się uśmiechają oczy. Jego słowiańskie niebieskie oczy pod blond czupryną. Teraz bardziej chłodno niż przed wyjazdem myśli o swoich zarobkach. Zastanawia się, kiedy będzie mógł spłacić kredyt studencki. Na to ma teraz największy focus, to znaczy na tym się teraz najbardziej skupia. Tak się mówi na zapleczu. Kiedy uda mu się spłacić to zobowiązanie, będzie mógł pomyśleć o innych wydatkach. Choć oczywiście na czynsz i jedzenie, a nawet guinnessa w weekend starcza mu już teraz. Dostał wypłatę już po pierwszym tygodniu pracy. Tak to tutaj działa, wypłaca się tygodniówki.
Szybko się okazuje, że o napiwki trzeba jednak walczyć. Przez pierwsze dwa dni, kiedy pracował jako kelner, nawet był wdzięczny kolegom, którzy wyręczali go przy wypisywaniu rachunków klientom przy jego stoliku. Ale szybko spostrzegł, że przy okazji wystawiania paragonu zgarniają także napiwek. Jego napiwek. Zdenerwował się do tego stopnia, że omal nie uderzył kolegi, który dopuścił się tak haniebnego czynu. To był Marek z Białegostoku. Okazał się sprytniejszy, bo w Polsce już pracował za barem. Ale nie z Piotrem takie numery.
Dlatego najpierw zrobił się purpurowy na twarzy, potem rozszerzyły mu się nozdrza i szybko odstawił tacę z pustymi szklankami po sodzie. Bo tak się tutaj mówi na napoje gazowane. Następnie, niewiele myśląc, zacisnął pięści i chciał Markowi dać solidną nauczkę. W ostatniej chwili opamiętał się i uderzył w stolik. Kilka klientek siedzących naprzeciwko nieco się zaniepokoiło, ale zaraz zaczęły się naśmiewać. Jedna z nich nawet puściła do Piotra oko. Podobał się tutejszym kobietom, bo był inny. To zawsze działa w ten sposób. Ważne, że udało się uniknąć awantury.
Wieczorem, wracając kilkoma liniami metra do domu, bo samochód musiał tego dnia zostawić pod pizzerią, Piotr dziękował sam sobie, że nie przylał Markowi. Rozpętałaby się afera i jeszcze straciłby pracę. A przecież dobrze mu płacą, jest miła atmosfera, nie warto przejmować się nieco sprytniejszym kretynem. Teraz już Piotr nie będzie dziękował za wyręczanie go w wystawianiu rachunków jego klientom. Nie dopuści do takiej sytuacji. Szefowie Anglicy widzą przecież, kto daje sobą pomiatać, a kto nie. I szanują tych, którzy szanują siebie. Nie można dawać sobie w kaszę dmuchać. To słowa chłopaka Doroty. Czasami, mimo że Piotr go nie cierpiał, ze zdziwieniem przyznawał sam przed sobą, że ma rację.
Zanim wysiadł, Piotr omal nie potknął się o szczelinę między peronem a wagonem metra. Jak to możliwe, skoro lektor z głośników w metrze zawsze przestrzega, by na tę szczelinę, to znaczy gap, uważać? Chyba za bardzo przejął się Markiem i się zagapił. Kilka kobiet radośnie zaszczebiotało. I znowu uroczo się do Piotra uśmiechały.
Gdy tylko wrócił do mieszkania i włączył komputer, zaświeciło się żółte słoneczko internetowego komunikatora. To Marta napisała mu, że bardzo tęskni. Ale to było tylko ostatnie zdanie długiej wiadomości, w której wylała na Piotra kubeł zimnej wody. I całą masę pretensji. Że coraz mniej pisze, nie dzwoni, a ona nie ma pojęcia, co u niego. I że w ogóle się nią nie interesuje. To są jeszcze razem czy już o niej zapomniał? I nawet nie raczył powiadomić, że z nią zrywa? Po pół roku związku?
Boże, czy dla tej dziewiętnastolatki pół roku to wieczność? Przecież on się tu zaharowuje od dwóch tygodni. Tyle się dzieje, wcześniej całymi dniami szukał pracy, a wieczorami dołował się, że jest do niczego, bo jeszcze jej nie znalazł.
Nie miał czasu zatęsknić. Na pewno teraz nie będzie z nią zrywał. Brakuje mu kobiety. Konkretnie Marty, nie jakiejkolwiek. Jutro jej odpisze, co o tym wszystkim sądzi. Poza tym przecież jej powiedział, że jest już po maturze, może do niego przylecieć. W czym problem, skoro tak tęskni? Wynajmą coś większego, żeby nie przeszkadzać Dorocie i Leosiowi. Marta na razie jednak tego nie chce. Czeka na wyniki rekrutacji na studia. Dobrze, a on musi pracować. I czego ta dziewczyna nie rozumie?
Pierwszy miesiąc pracy
Miasto Piotrowi spowszedniało. Jest co prawda urzekająco piękne nocą, ale za dnia szare. Prawie codziennie pada deszcz. Po miesiącu pracy w pizzerii i po drugim miesiącu pobytu w Anglii Piotr zaczyna tęsknić. Nawet nie za osobami, nie za mamą czy dziewczyną. Bo z nimi może się przecież w każdej chwili skontaktować. Ale nikt nie da mu tego, co daje spacer po słonecznej plaży w Ustce czy po Krakowskim Przedmieściu. Nikt nie zapewni klimatu polskich, może nawet przygłupich, żarcików w autobusach. Zielonych drzew, słońca, śpiewu ptaków. Tutaj wszędzie jest głośno, ptaki śpiewają tylko w parkach. I to w większości zabetonowanych i z nienaturalnie przystrzyżonymi trawnikami. Nawet PRL-owskich bloków z wielkiej płyty zaczęło mu brakować. Swojskości. Ale nie rzekomo polskiego chleba, tylko prawdziwego zapachu żurku z białą kiełbasą i golonki na stole. Stole w jego rodzinnej kuchni. Z Polską za oknem. Tego nie da się odtworzyć nawet daniami z polish shop.
Brakuje mu widoku polskich twarzy. Choć jest ich tutaj trochę, to są zmienione, nie takie jak w kraju. Polskich, ładnych twarzy jest niewiele. Najwięcej na londyńskich ulicach, poza dumnymi Anglikami oczywiście, jest Hindusów. Są wszędzie. Nie denerwują go, czasem nawet ich podziwia. To dlatego, że Piotr stara się wpasować w tłum, a oni nie wstydzą się swojej odmienności. Jak oni to robią? Piotr kupił sobie nawet fajne, porządne trampki Converse, żeby nie nosić już tych idiotycznych, niemodnych sportowych butów z kraju. Z nic nieznaczącą metką. Przez to Anglicy od razu widzą, że ma niewiele pieniędzy. Dlatego nosi teraz także modniejszy model jeansów Levi’s. W Polsce nigdy by sobie takich nie kupił, bo zwyczajnie szkoda byłoby mu pieniędzy. Ale tutaj to nie jest wielki wydatek. 25 funtów – cena porównywalna do kilkudniowych zakupów żywności. A nowe spodnie były mu potrzebne.
Hindusi z kolei w ogóle nie noszą jeansów. Chodzą ubrani na czarno, ze swoimi figlarnie zawiniętymi chustami na głowie. Kobiety mają nawet charakterystyczne czerwone kropki na środku czoła. Zdrapki, jak śmieje się tata Leosia. Ale Anglicy ich za to szanują.
Podoba mu się w Londynie otwartość. Życzliwość, która płynie z każdego zakątka i od każdego. Od kasjerek w sklepach, od pracowników metra. Wyższa kultura osobista to tutaj standard, nie towar deficytowy, jak w Polsce. Nikt tutaj nie musi zaznaczać w ogłoszeniu o pracę, że wymagana jest wysoka kultura osobista. Zwłaszcza przy stanowiskach, na których trzeba obsługiwać klienta. Bo każdy to wie, każdy rozumie. I większość wyniosła tę cechę z rodzinnego, angielskiego domu.
Absolwent ekonomii rozwozi codziennie pizzę do tych domów. W większości pięknych, wiktoriańskich i piętrowych domów. Sam mieszka z Dorotą w podobnym. Zajmują jednak dwa pomieszczenia w piwnicy. Ale tłumaczą sobie, że tutaj mieszkanie w piwnicy to norma. Zwłaszcza jeśli chce się zaoszczędzić na opłatach za wynajem. Prądu zużywają co prawda dużo, bo w piwnicy nie ma okien, ale sam czynsz jest o wiele niższy niż na wyższych piętrach. I to dlatego w ogólnym rozrachunku na wynajmie sporo oszczędzają.
Anglicy witają dostawcę pizzy na progu swoich pięknych domków z uśmiechem. Zza uchylonych drzwi wyłaniają się często piękny hall i pokoje. Stylowe, urządzone ze smakiem. Jak z angielskiego katalogu. Klienci są zazwyczaj przychylni, rzadko się wywyższają. Oczywiście nie dają tego po sobie poznać, bo są zbyt dobrze wychowani, ale Piotr czuje się od nich gorszy. Ktoś mu kiedyś powiedział, że w Anglii nie ma podziałów ze względu na kolor skóry. Nie ma rasizmu. Był, to prawda, lata temu, kiedy pierwsi Polacy i pierwsi Irlandczycy przyjeżdżali do Anglii za chlebem. Na ścianach wielu angielskich, pięknych domków widniały wtedy złowrogie napisy: No Blacks, No Irish, No Poles.
I choć teraz takich haseł publicznie się nie wygłasza, jednak istnieje podział na klasy społeczne. A dostawca pizzy o blond włosach i niebieskich oczach zawsze jest postrzegany jako niewykształcony imigrant z biedniejszego kraju. Jako ktoś, kto im usługuje, przywozi jedzenie, za które zapłacili marne w ich mniemaniu pensy, bo im się zwyczajnie nie chciało przygotować posiłku w ich pięknych kuchniach. I tak samo wynagradzają marnymi pensami jego wysiłek. Z politowaniem, jak mniema.
Dają napiwki, to jest w porządku. Ale Piotr ma niezrozumiałą blokadę, kiedy widzi, jak szukają drobnych w portfelach. Zwyczajnie się wstydzi, że przyjmuje te pieniądze. Wolałby unieść się honorem i zwyczajnie ich nie wziąć. Rozsądek podpowiada mu jednak, że tutaj to normalne. Napiwki przyjmują nawet fryzjerzy czy taksówkarze, co w Polsce nie jest zbyt często spotykane.
Głos honoru przebija się jednak czasami przez to, co mówi rozsądek. Najczęściej w chwilach zwątpienia, kiedy tęskni za Polską. Ma przecież wyższe wykształcenie, zdobył dyplom uczelni wyższej. Nie miał piątki, ale cztery plus to też świetna ocena. Uczył się przez pięć lat. Drogo go to kosztowało, bo matki nie było stać na to, by zapłacić i za jego uczelnię, i za utrzymanie w Warszawie. Kredyt spłaca do dzisiaj. I po co było to wszystko? Żeby roznosił pizzę Anglikom po domach?
Zdeptana ambicja przebijała się czasem przez głos honoru. Krzyczała wręcz, cierpiała mocno. Ale Piotr wiedział, że upór, jaki ciągle wkłada w roznoszenie CV po bankach, w końcu się opłaci. Postanowił się nie poddawać i wchodzić oknem, jeśli wyrzucą go drzwiami. Może to banalne hasło, które znał z Polski, ale był zdeterminowany, by tak właśnie działać. Jeszcze będzie kiedyś pracował w banku. Tylko ta myśl potrafiła zdusić upokorzenie, kiedy Anglicy wręczali mu napiwki.
Kilka takich rozmów o pracę w banku już odbył. Nie przeszedł co prawda nigdy do następnego po rozmowie kwalifikacyjnej etapu, ale traktował to zawsze jako nowe doświadczenie.
Największe wrażenie wywarł na Piotrze oddział jednego z dużych banków w londyńskim City. To był szklany wieżowiec w barwach nieba. Ciemnogranatowe, jak zwykle deszczowe chmury odbijały się przepięknie w lustrzanych szybach budynku. Piotr ubrał się wtedy w garnitur z egzaminu dyplomowego. Krawat też miał kupiony specjalnie na tamtą okazję. Garnitur był granatowy, krawat czerwony i szeroki. Zawiązany windsorem, jak u prezenterów telewizyjnych wiadomości. „Najnowszy krzyk mody – jak powiedziała Dorota. – Dobry kontrast. W sam raz na interview do banku” – zapewniała.
Już w hallu, zestresowany, podał ochroniarzowi swoje ID, czyli dowód osobisty z unijną flagą, świeżo wyrobiony tuż przed wyjazdem. Czarnoskóry mężczyzna był ubrany w jeszcze lepiej skrojony garnitur niż Piotra. Poczuł się więc cokolwiek niepewnie już na starcie, ale cierpliwie czekał, aż ktoś po niego zejdzie, jak polecił mu ochroniarz. Powitała go asystentka dyrektora działu obsługi klienta, w którym Piotr starał się o pracę. Asystentka miała znajome, słowiańskie rysy twarzy. Plakietka z imieniem przypięta do jej czarnej, obcisłej marynarki nie pozostawiała złudzeń – na imię miała Beata. Była Polką.
W drodze na przedostatnie, dwudzieste dziewiąte piętro w przeszklonej, przeplatanej dębowym drewnem windzie Piotr zapytał po angielsku, czy asystentka jest może z Polski. Odpowiedziała, także po angielsku, że owszem, jest.
Co tutaj robi? – zapytał po angielsku Piotr. – Interesy – odparła. Po angielsku. A kiedy Piotr zapytał, już po polsku, jak to mają tutaj w zwyczaju obcokrajowcy, czy nie tęskni za ojczyzną, odparła po angielsku, że nie. Że się przyzwyczaiła. Piotr przestał podtrzymywać konwersację i po polsku, i po angielsku.
Specjalista do spraw rekrutacji, HR specialist, jak widniało na jego wizytówce na biurku, powitał Piotra życzliwie, lecz chłodno. Był rudowłosy, miał jasną karnację i zielone oczy. Wyglądał na rdzennego Brytyjczyka z północy. Pytał o doświadczenie w branży. Piotr miał zerowe, więc ta część rozmowy była najkrótsza. Zapytał następnie o umiejętności, wykształcenie, przedmioty, jakich Piotr uczył się na studiach w kraju. Pytał również o to, jak by się zachował w sytuacji, kiedy byłby widelcem (tak, widelcem) samotnie przebywającym w słoiku (tak, słoiku), do którego za chwilę miałby wpaść włączony na pełne obroty blender (tak, blender). Piotr osłupiał. To jedna z tych psychologicznych sztuczek, pomyślał. I próbował wybrnąć z sytuacji.
— Nie ruszałbym się. Wówczas blender stępiłby się na twardej powierzchni widelca, czyli na mnie – odpowiedział i roześmiał się szczerze. Rudowłosy specjalista ani drgnął. Żart go najwyraźniej nie rozbawił.
— Dziękuję, oddzwonimy do pana – usłyszał Piotr na koniec.
To była najbardziej pewna część każdej rozmowy o pracę. Jeśli w ogóle coś można przewidzieć, wybierając się na takie spotkania, to właśnie to, że padnie takie zdanie.
Pół roku później
Jest listopad. We wszystkich sklepach i niemal na każdym większym londyńskim skrzyżowaniu lśnią bożonarodzeniowe dekoracje. Błyszczy jak w bajce zwłaszcza Oxford Street, czyli raj dla zakupoholików w centrum Londynu. Jest tutaj mnóstwo rzeczy na prezenty. I są kuszące promocje.
Piotr zdecydował, że przywiezie do Polski coś ładnego mamie i Marcie. Pierwszy raz wróci do kraju od czasu wyjazdu. Z Martą mu się już od dawna nie układa. Nie widzieli się od maja, bo Marta dostała się na lingwistykę stosowaną na Uniwersytecie Warszawskim. To był jej wymarzony kierunek, więc nie zamierzała dołączać do swojego chłopaka. Nie w głowie była jej teraz emigracja. Piotr delikatnie sugerował, że studia niewiele jej dadzą i lepiej zaczepić się w Londynie od razu, ale Marta nie słuchała. Chciała studiować, ma ambicje. Rozumie to, bo też je miał i także nikt nie był w stanie przekonać go, żeby je porzucić. Przestał więc naciskać.
Marta zdecydowała się zostać. Żółte słoneczka z wiadomościami od niej na internetowym komunikatorze są rzadkie, ale jeszcze są. Spotka się z nią zatem w te święta i chyba już pożegna oficjalnie. Po co udawać, że coś jeszcze między nimi jest, skoro już dawno wygasło. Są teraz właściwie jak przyjaciele. W dodatku korespondencyjni.
A ona wymaga, by był z nią na co dzień. By był obecny, choćby przez telefon, w jej codziennym życiu. Na początku wydawało się, i oboje byli o tym przekonani, że to jest możliwe, szybko jednak okazało się, że tak się nie da. Dzieli ich nieprzekraczalna bariera tysięcy kilometrów. Marta nie chciała nawet przyjąć jego zaproszenia do Londynu na weekend. Ciągle nie miała czasu albo była obrażona, że on się nią nie interesuje. W jej życiu działo się teraz wiele, lecz nie było w nim Piotra. To ją bolało.
Inauguracja nowego roku akademickiego, tyle nowych twarzy i nowe wyzwania. Imprezy integracyjne, znajomi z innych miast. Ona bardzo chciała opowiedzieć Piotrowi o tym wszystkim, ale on miał dla niej zawsze za mało czasu. Ciągle pracował. On także zdawał sobie sprawę z tego, że coraz bardziej się od siebie oddalają.
Ona chyba była zbyt młoda, by zrozumieć, że powinna do niego przylecieć i próbować to ratować. Że nie powinna mieć do niego tylu pretensji o brak czasu, bo on naprawdę ciężko pracował. Ale teraz już za dużo się wydarzyło, żeby to wszystko wyprostować. W dodatku Piotr podejrzewał, że ona zwyczajnie kogoś poznała na jednej z tych swoich studenckich imprez.
Żeby kupić prezent dla niej i dla matki, poszedł do Harrodsa. Kupi im coś porządnego, by odczuły, że naprawdę wiele dla niego znaczą. Tymi prezentami z uchodzącego za jedno z najdroższych centrów handlowych w Londynie chce okazać im całą swoją tęsknotę. Wszystkie swoje uczucia. Nie udałoby się to, gdyby nie Dorota u boku, która doradziła mu, by kupił torebkę dla Marty i bawełniany szlafrok dla mamy. Piotr chciał tylko, żeby było to dobrej jakości i drogie, markowe. Żeby się naprawdę ucieszyły. Przechadzając się z nim przepysznie udekorowanymi korytarzami i rozglądając po centrum handlowym, Dorota miała tak uradowane oczy, że kupił jej od razu jedną z droższych sukienek. Mógł sobie na to pozwolić, bo pracował już w Anglii pół roku.
Przez cały ten czas regularnie spłacał kredyt i odmawiał sobie większych przyjemności. Nie warto było przecież szastać pieniędzmi. Choć w Pizza Hut miał już pewną pozycję, a jego szef John O’Nell, Irlandczyk znający smak emigracji z opowieści swojego ojca, bardzo go lubił, wolał nie ryzykować. Najpierw trzeba spłacić ten cholerny kredyt, żeby odetchnąć. Mimo że bank regularnie co miesiąc pobierał mu z konta ratę, do spłacenia pozostawało jeszcze ponad 14 tysięcy złotych.
Wraz z siostrą spotykają się ostatnio z coraz większą liczbą znajomych. Dorotę zostawił ten jej cwaniakowaty chłopak. Ją i jej synka, Leosia. Zostawił rodzinę dla innej, jakiejś Filipinki. Podobno nie mógł się oprzeć temu, że ma tak egzotyczną urodę. Że jest taka inna.
Piotr nie miał jeszcze okazji dać mu w mordę. Dorota, po tym jak jej oświadczył, że woli tamtą, nie chce go znać i zakazała mu przychodzić do ich mieszkania. Choć tamten, jak jakiś idiota, chciał, by zostali przyjaciółmi. Piotr nie znał miejsca jego zamieszkania, nie mógł więc ukryć się w krzakach i poczekać, aż wróci do domu, by zwyczajnie obić mu ryj. Ale kiedyś go dopadnie.
Od początku mu się ten typ nie podobał, ale kiedy dwa miesiące wcześniej odważył się to w końcu zakomunikować zakochanej po uszy Dorocie, nie chciała go słuchać. Krzyczała, że wtrąca się w nie swoje sprawy. I że nie jest ekspertem od uczuć, zostawił przecież w kraju swoją dziewczynę i nie potrafi jej nawet ściągnąć do siebie. No jasne, przecież był tylko młodszym bratem. I z Martą mu nie wyszło. Nie mądrzył się już więcej. A teraz okazuje się, że ma rację. Na usta ciśnie mu się „A nie mówiłem”, ale nie wypowie tego na głos.
Dorota wróciła już do pracy, a mały chodzi do żłobka. Miała teraz dobrą posadę w jednej z sieci odzieżowych w Londynie. Jednej z tych tańszych. Oszlifowała już angielski do tego stopnia, że bez żadnych oporów wdawała się w pogawędki z klientkami. A one to uwielbiały. Cieszyły się, że ładna kobieta doradza im przy kupnie sukienki czy nowej bluzki. Nowej, choć kolejnej w tym samym kolorze.
Dorota, podobnie jak brat, bardzo uważała w pracy, by nie przekroczyć granicy w relacji klient–sprzedawca. Była usłużna i miła, ale się nie spoufalała. Podobnie jak brat, czuła się nieco gorsza od swoich klientek. Ona także skończyła studia w kraju. Socjologię na Uniwersytecie Warszawskim. Była magistrem, ale tutaj nie miało to żadnego znaczenia.
Piotr kupił Dorotce kwiaty tego wieczoru, kiedy wracali z przedświątecznych zakupów. Ta śliczna, młoda kobieta, jego siostra, tak zraniona przez jakiegoś zakompleksionego Polaka, nie zasłużyła na takie upokorzenie. Na żadne upokorzenie. Niedługo sobie odpocznie w rodzinnym domu. Razem wrócą do Ustki na święta.
Do Londynu, jak wyliczyli eksperci, po otwarciu granic dla obywateli nowych unijnych krajów, miało przybyć trzynaście tysięcy osób. Tylko do końca roku, poza Piotrem, walizki spakowało ponad siedemdziesiąt sześć tysięcy Polaków. Prawie drugie tyle przybyło z pozostałych krajów dopiero co przyjętych do Unii. Nie zanosi się na to, żeby liczba przybywających na Wyspy Polaków miała się zmniejszyć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki