Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Emplarium - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2011
Ebook
31,58 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emplarium - ebook

Książka Roku 2012 w internetowym plebiscycie ,,Książka zamiast kwiatka". Magiczny kryminał. Słynny autor romansów ginie w wypadku samochodowym. Po latach rysy na jego nieskazitelnym wizerunku odkrywa Hannibal Smoke. Dziennikarz wizjoner nabiera podejrzeń, że śmierć pisarza poprzedziły niejasne kontakty ze światem przestępczym i utrzymywany w głębokiej tajemnicy nieformalny związek. Ślad prowadzi do rezydencji ekscentrycznego miliardera i jego pięknej żony. W młodości jej narzeczony został zamordowany w zagadkowych okolicznościach... Znany z sensacyjnego TUSCULUM Hannibal Smoke tym razem podejmuje wędrówkę po mrocznych zakamarkach rodzinnych sekretów i własnych nieodpartych fascynacji. EMPLARIUM to labirynt fałszywych tropów i pułapek zmierzających do zaskakującej puenty. Także intrygujący pamiętnik zakazanej potajemnej miłości.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-938861-1-1
Rozmiar pliku: 718 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Rozwód nie obszedł mnie ani trochę. Sędzia wymamrotał swoje, półgębkiem zdmuchując muchę spacerującą po todze. Zabębnił palcami w stół i było po wszystkim.

Zastanawiałem się, czy podejść do byłej żony i na pożegnanie wygłosić jakąś pojednawczą formułkę. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, więc bąknąłem „do widzenia”, na co odparła „niekoniecznie” i obróciła się na pięcie. Zrobiła to prędko, abym nie zdążył się zrewanżować, ale nie miałem nastroju do uszczypliwości. Nic mi się nie chciało.

Od rana byłem na urlopie, z którym teraz nie wiedziałem, co począć. Na zalanej słońcem ulicy nie zauważyłem nikogo, kto miałby podobny problem. Wszyscy gnali w konkretnym kierunku, zapatrzeni pod własne nogi, jakby z obawy, że zaraz się w te nogi zaplączą i poprzewracają. Ale i tak nie miałem ochoty spoufalać się z kimkolwiek, witać z dawno niewidzianym znajomym albo zagadywać ulicznych kramarzy. Z auta wziąłem aparat fotograficzny, zapaliłem papierosa i szedłem ulicą z ręką w kieszeni. Po jakimś czasie zacząłem obmyślać cel tej wędrówki, ale najłatwiej było ustalić, dokąd nie pójdę.

Minąłem klub dziennikarza, bo w południe można tam było spotkać tylko zramolałych kolegów po fachu, którzy mają dużo do powiedzenia, za to już nic do napisania. Ostatecznie mogłem się z nimi napić, ale marny był ze mnie kompan, za trzeźwy i za czujny, zbyt skoncentrowany. Ci mniej trzeźwi takich nie lubią. Choć mniej czujni, szybko zaczynają wyczuwać dystans, uważać się za bacznie obserwowany podgatunek. Ojciec mnie nauczył uważnego przyglądania się ludziom, tylko że on patrzył jak pogodny adwokat, ja wolałem pozycję prokuratora. On widział w ludziach kolorowe ptaki, które różni wysokość lotu, ja raczej pełzające robaki. Za bardzo nie przesadzam.

Żołądek przypomniał mi, że od rana nic nie jadłem. Kupiłem kilka gazet i poszedłem do restauracji z dużym tarasem na skraju parku. Siedząc przy stoliku z widokiem na skrzyżowanie, próbowałem zająć się lekturą, ale z lenistwa zacząłem gapić się na ulicę. Nikt nie nadjeżdżał, nie przechodził, nic się nie działo. Pochłonięty bezmyślnym nieróbstwem po jakimś czasie już nie widziałem niczego poza rozmytą plamą zieleni po drugiej stronie ulicy. Nieruchomy jak kołek siedziałem przez dłuższą chwilę bez żadnej sensownej myśli w głowie. Rozbolał mnie kark i zacząłem budzić się z odrętwienia, na co przyszła kelnerka. Dygnęła w przedwojennym stylu i zapytała „co podać”. Odpowiedziałem „schabowego”. Poszła.

Do skrzyżowania podjechało auto z rozwrzeszczanymi towarkami. Szkielety z ramionami grubości frytek wsparte na opuszczonym dachu chichotały i stroiły do mnie głupie miny. Kiedy wziąłem do ręki aparat, udawały, że chcą się rozebrać. Skrzywiłem się nieprofesjonalnie, ale pyknąłem im parę fotek. Potem babie na rowerze z główką kapusty w koszyku, zgrzanym ponurakom w autobusie i kilku innym ludziom, którzy zatrzymywali auta na czerwonym świetle. Ktoś odwrócił głowę, ktoś na mnie wrzasnął. Miałem to gdzieś.

Nie pamiętam, czy obiad był dobry. Po prostu go zjadłem, czytając gazetę. Czarnowłosa kelnerka stanęła w lekkim rozkroku nad porażką Manchesteru z Milanem. Spojrzałem jej w twarz, uprzytomniłem sobie, że ma na imię Rozalia i już widziałem ten uśmiech, który nie zdradzał żadnych rozterek. Dotarło do mnie, że jest atrakcyjna. Spytała, czy czegoś się napiję. Odparłem, że chętnie, ale nie tutaj. Odpowiedziała „dobrze, zaraz kończę”.2.

Pan ma piękne myśli, tylko nikt ich nie spotyka. Obudziłem się o czwartej rano, na próżno poszukując w pamięci, kto i kiedy to powiedział. Zapaliłem papierosa i wyszedłem na balkon. Mieszkałem na ósmym piętrze, budynek stał na wzgórzu, więc u stóp miałem całe Val. O tej porze hałas jeszcze nie dokuczał, można było nasłuchiwać ciszy, bo za dnia karetki i policyjne koguty wyły niemal bez przerwy. Szarzyznę znikającej nocy słabo rozjaśniało blade monotonne światło latarni i myszkujących w szpalerach ulic pojedynczych samochodów. Płaskie dachy najeżone kikutami anten ciągnęły się po horyzont. Nie licząc wieżowców w centrum, widok we wszystkich kierunkach był taki sam, a mimo to wszyscy mi go zazdrościli. Jakoś nie potrafiłem znaleźć logicznego związku między tą znikomością wymagań estetycznych i najwyższą w kraju statystyką samobójstw. Zresztą ja też lubiłem Val. Miasto było tak nudne i obrzydliwe, że polubiłem je z litości.

Pan ma piękne myśli, tylko nikt ich nie spotyka. Dziwne. Wróciłem do łóżka. Nie mogłem zasnąć. Nastawiłem melancholijną muzykę, żeby się w tym leżeniu jakoś zahipnotyzować, nie pomogło. Zamknąłem oczy i postanowiłem poważnie się zastanowić nad własnym życiem. Nie szło mi. Co w tym życiu było ważne? Na myśl o małżeństwie natychmiast zasnąłem. Żeby nie było mi zbyt dobrze, przyśnił mi się stary babsztyl, do którego przychodziłem spać za pieniądze. Pewnie bym go nie pamiętał, gdyby nie Joanna.3.

Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat, studiowałem i chciałem wszystko wiedzieć. Chciałem wiedzieć tak dużo, że miałem problem, od czego zacząć. Czytałem kilka, czasem kilkanaście książek naraz, wychodziłem w połowie spektaklu, żeby zdążyć na inny i biegłem do wypadku, bo nigdy nie widziałem człowieka poćwiartowanego przez koła tramwaju. Kiedy doszło do zamieszek i ogłoszono godzinę policyjną, akurat wtedy wychodziłem z domu, żeby mnie zamknęli. Byłem ciekaw, jak to jest.

Joanna nie była ciekawa, po prostu zawsze i wszędzie się spóźniała. Miała takie powiedzonko: Tak się spieszyłam, bo już się spóźniłam. Po raz pierwszy usłyszałem je pod dworcem. Tam nas policjanci drapnęli, wylegitymowali i zaprowadzili do brudnego pomieszczenia bez klamki. Joanna była przerażona, ja zawiedziony nijakością zatrzymania. Potem mnie rozśmieszyła. Łomotała w drzwi i krzyczała: „Jeszcze zobaczycie, mój ojciec was załatwi!”. Okazali zainteresowanie, ale kiedy zapytali, co to za szycha, nie wiedziała, co powiedzieć. Jak się później okazało, miał sklep ze ślubnym ekwipunkiem.

Wyglądała jak Julie Christie zapatrzona w doktora Żywago. Miała te same anielskie błyszczące oczy, wypieszczone jasne włosy i brzoskwiniową cerę, jakby w lodowaty zimowy wieczór wyszła prosto z solarium. Już wtedy to mną zawładnęło, patrzyłem na idealny świetlisty pejzaż, którego nigdy nie było. Jak Van Gogh oczarowany słońcem Prowansji.

Policjanci dali nam jakieś zaświadczenia i puścili po paru godzinach. Powiedzieli, żeby iść prosto do domu. Po drodze spotkaliśmy kilka patroli. Joanna paplała bez przerwy i wymachiwała zaświadczeniem, jak przepustką od komendanta głównego. Bez sensu, ale wydawało mi się, że policjanci lekko sztywnieją. Odprowadziłem ją do domu, otworzyłem bramę i zatrzymaliśmy się na krótką chwilę. Dopiero wtedy przestała się zajmować swoimi emocjami i uważnie na mnie spojrzała. Powiedziała: „Zobaczymy się jutro?”. I pobiegła po schodach na górę. Nigdy nie dowiedziałem się, czym pachnie. Nie widziałem jej od lat, ale nadal nie mogę pozbyć się tego zapachu. Wciąż gdzieś go rozpoznaję, jestem trochę pobudzony, rozglądam się…4.

Czasem myślę, że to moje najlepsze wspomnienie z tych wszystkich, kiedy coś się dobrze zaczyna, choć jak zawsze kończy się źle. Wtedy moje życie się zaczynało, życie kobiety, która płaciła mi, żebym przychodził do niej na noc, właściwie dobiegało końca.

Parę miesięcy po spotkaniu Joanny zacząłem się wynajmować do sprzątania mieszkań ludzi na tyle zamożnych, żeby opłacić pomocnika, ale za skąpych na stałe zatrudnienie gosposi. Przeważnie myłem okna i ostro się targowałem. Nie miałem wygórowanych potrzeb finansowych, ale chciałem zobaczyć, jak to jest. Ta ciekawość towarzyszyła mi bez przerwy, więc sam przed sobą tak to tłumaczyłem. Właśnie wtedy miałem tę przygodę, która utkwiła mi w pamięci.

Jedna z moich klientek mieszkała w starej kamienicy po gruntownym remoncie. Była schorowana, rozmamłana, ciągle w szlafroku i kapciach. Ledwie trzymała się na nogach, więc miałem nawet jakieś poczucie misji w usuwaniu bałaganu po murarzach i malarzach. Rozkładałem dywany, myłem okna, otwierałem pakunki z książkami i bibelotami. Cokolwiek skończyłem, kobieta płaciła i wymyślała coś nowego. Z pudełek po czekoladkach wycinałem niezliczoną ilość kociaków, umieszczałem je w ramkach i wieszałem na gwoździach, masakrując nimi ściany. Zajmowałem się tym dwa dni i już mi się znudziło. Chciałem podziękować i iść, ale nalegała, żebym przychodził na noc. Obiecywała podwójną zapłatę. Bała się, że syn ją zabije. Chyba to mnie przekonało.

Potencjalny zabójca był psychicznie chory. Naprawdę groził, że matkę udusi, więc przyszedłem przed nocą, po krótkiej rozmowie położyłem się na łóżku i próbowałem czytać. Ale kobieta przysiadła się na fotelu obok i uraczyła mnie opowieścią z poprzedniej epoki geologicznej, kiedy była młoda i piękna. Ględziła. Z tego wieczoru zapamiętałem tylko jej przywiędłą twarz, przetłuszczone kudły i mdły odór lekarstw, jakby się nimi perfumowała. Jej syn tłukł się w pokoju obok i straszliwie bluzgał przez całą noc, dopiero rano zasnął. Był jakiś krzywy, połamany. Dorosły facet, ale w wieku trudnym do określenia. Tak to często bywa z wariatami, którym choroba odbiera rówieśników i nie pozwala starzeć się stosownie do wieku. Już następnego dnia zorientowałem się, że jest zupełnie niegroźny. Huknąłem na niego i przerażony wczołgał się pod łóżko. Ale kobieta twierdziła, że zna go lepiej, a ja nie wiem, do czego jest zdolny.

Kolejnej nocy zagroziłem wariatowi, że mu łeb rozwalę. Czytałem książkę i nasłuchiwałem, siedział cicho. Stara chyba przestraszyła się, że to mnie skłoni do odejścia, więc przykuśtykała z ciasteczkami i dziwnie zalatującą herbatą. Ciacha była niedobre, ale herbata mnie rozleniwiła. Byłem głuchy na opowieści o byłych mężach. Kiedy rozmarzyła się na wspomnienie dawnego powodzenia u mężczyzn, po prostu obróciłem się na drugi bok i zasnąłem. Następnego ranka obudziło mnie jej chrapanie. Leżała obok jak zwłoki, przez które maszyna miarowo tłoczy powietrze. Zrobiło mi się niedobrze. W drzwiach pojawił się wariat i patrzył to na mnie, to na matkę w taki sposób, jakby dobrze wiedział, co się dzieje. Zamierzałem po prostu wyjść, trzaskając drzwiami, wtedy obudziła się i poprosiła, żebym pomógł jej wstać. Podejrzliwe myśli kłębiły mi się w głowie, ale uspokoiły mnie jęki i tłumaczenia starej. Ponoć wieczorem tak rozbolał ją kręgosłup, że mogła tylko dowlec się do łóżka i położyć obok. Mimo to nie obudziła we mnie współczucia i nie skorzystałem z zaproszenia na śniadanie.

Nigdy bym tam nie wrócił, gdyby Joanna nie potrzebowała pieniędzy dla chorej matki. Miała też dziwne kalkulacje, na które początkowo nie zwróciłem uwagi. Dopiero potem uprzytomniłem sobie, co wymyśliła. Miało być tak, że jak schorowane babsko mnie polubi i zaprzyjaźni się ze mną na dobre, zechce mi zapisać własne mieszkanie i rychło umrze. To był dziecinnie naiwny pomysł, ale w tym swoim zakochaniu chyba nawet nie pomyślałem, że okrutny.

Ten ostatni raz zamierzałem po prostu odfajkować. Rozdrażniony i zły przyszedłem bardzo późno, pogoniłem stukniętego pod łóżko i zabroniłem mu stamtąd wychodzić. Starej dałem do zrozumienia, że przyszedłem jej tylko popilnować, mam w dupie jej byłych mężów i kochanków, a miłosne perypetie uważam za idiotyczne wymysły. Zamiast się rozzłościć, zarechotała i zapłaciła mi z góry. Myślałem, że potrafi tylko stękać, więc mimo wszystko była to przyjemna odmiana. Na dodatek założyła jakiś ludzki ciuch i pomalowała usta. Krótko mówiąc, stara małpa przebrała się za kobietę i poprosiła, żebym wyjął nalewkę z kredensu. Bardzo dobrą. Nie było kwękania i zawodzenia o romantycznej przeszłości. Babsko uprzejmym ludzkim głosem dopytywało o studia, o Joannę. Najpierw odpowiadałem zdawkowo, ale nalewka rozplątała mi język. Po raz pierwszy i ostatni przeholowałem z alkoholem. O świcie obudziłem się z rozpiętym ubraniem, śmierdzący odorem jej lekarstw i uświniony szminką. Pobiegłem do toalety i zwymiotowałem do umywalki. Kiedy zobaczyłem własnego trupa w lustrze, uświadomiłem sobie, że ona leżała obok mnie, rozebrana, odrażająca jak zużyta prostytutka, gotowa spółkować w bramie za ćwiartkę wódki. Poczułem się jeszcze gorzej, kiedy całkiem żwawo ruszyła za mną na klatkę schodową. Zdawało mi się, że mnie goni pomarszczony gnijący upiór. Może troszkę przesadzam, ale wtedy przesadzałem bardziej. Cóż, miałem dopiero dwadzieścia jeden lat. I chciałem wszystko wiedzieć.5.

Wieczorem byłem umówiony z Joanną na proszoną kolację do jej ojca. Znałem go przelotnie, ale tym razem chciała mnie przedstawić jako oficjalnego narzeczonego. Był wysoki i przystojny, bardzo zasadniczy, zdystansowany wobec mnie i miękki jak wosk, zupełnie nieodporny na wdzięki córki. Szczebiotała bez ustanku. Przepraszała, że się spóźniła, że dawno nie odwiedzała, ale pamiętała, tęskniła itd. Na koniec tego wątku wręczyła ojcu jakiś drobiazg, z którym ja nie wiedziałbym, co zrobić, ale on był szczerze wzruszony. Potem się obejmowali, całowali i zapewniali o dozgonnych uczuciach. Wreszcie ojciec w rewanżu za ofiarowany duperel wyjął portfel i dał Joannie mniej więcej tyle pieniędzy, ile ja zarobiłbym przez miesiąc, pilnując upiora przed wariatem.

Powinienem się połapać, że to stały rytuał, niemal transakcja, ale byłem zajęty własnymi myślami. Joanna to zauważyła i w pojedynkę robiła mi public relations. Opowiadała, jaki byłem dzielny podczas zatrzymania, na co ojciec ze zrozumieniem kiwał głową, chyba musiał już to słyszeć. Ciągnęła, jaki to ze mnie dobry student, jaki jestem przedsiębiorczy i ciężko pracuję, myślę o przyszłości. To mu się spodobało, z kształtu ust mogłem wyczytać, że zaczyna mnie brać pod uwagę jako przyszłego zięcia. Zresztą werbalnie też się wysilił i nawet rozwinął jakąś mętną myśl o odpowiedzialności. Dopiero wtedy pomyślałem trzeźwo o jego porzuconej żonie, chudej jak wiór kasłającej kobiecie zamkniętej wraz z córką w mieszkaniu tak ciasnym, że po rozłożeniu kanapy nie dało się wejść do kuchni. Dla niej to ja byłem bogaczem z tymi swoimi pieniędzmi za pilnowanie upiora przed wariatem. I niemal przez rok mogła na mnie liczyć. Ekspert od odpowiedzialności olał ją bezpowrotnie zaraz po ślubie.

Kiedy mnie zapytał, co będę robił po studiach, odpowiedziałem, że jestem bardzo zajęty i muszę już iść. Na obojgu wywarłem fatalne wrażenie. Należało mi się. Tak to wyglądało, jakbym miał gdzieś spontaniczne exposé Joanny i uroczystą łaskawość jej ojca. Ale nie chciałem nigdzie iść ani tam zostać, nie wiedziałem, co robić. Było mi gorąco, od kłębowiska myśli pękała mi głowa. Joanna przepraszająco zamrugała do ojca i wyszła razem ze mną.

Szliśmy w milczeniu w ciemną zimową noc, taką jak wtedy, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem. Coś wisiało w powietrzu.

– Nie lubię twojego ojca – powiedziałem.

– Nie ty jeden – odparła. – Nienawidzę płaszczyć się przed nim, ale nie mam innego wyjścia.

Po raz pierwszy melodia głosu Joanny mnie nie zachwyciła. Po prostu jej nie uwierzyłem. Dałem jej zarobione pieniądze. Uradowana schowała je do kieszeni, pocałowała mnie i mocno wzięła pod rękę.

– Nie martw się, wszystko będzie dobrze – powiedziała.

Opowiedziałem, co się wydarzyło.

– Boże… – jęknęła na koniec.

Nie wiem, co sobie wyobrażałem. Może spodziewałem się potoku tej gniewnej, pełnej wdzięku paplaniny, którą tak dobrze znałem, jakiegoś wybuchu oburzenia albo żalu, bo przecież namawiała mnie do tej pracy. To zdawkowe „Boże” okazało się wszystkim, na co było ją stać. Jak nigdy włączyło się we mnie jakieś precyzyjne urządzenie pomiarowe. „Boże” było za krótkie, jak tyknięcie zegarka, deklasujące, bez szansy na dogrywkę. Nigdy żadne ukłucie w sercu tak mną nie zachwiało, bo podobnych doświadczeń już nie byłem ciekaw.6.

Przegniłem w łóżku do południa i postanowiłem, że nie będę robił tego wszystkiego, co robię zawsze. Wykluczyłem komputer, czytanie gazet, analizowanie, zapisywanie, zapamiętywanie. Precz. Rozsiadłem się w fotelu i włączyłem telewizor. Po chwili Julianne Moore powiedziała: Małżeństwo to skomplikowany labirynt emocji między dwojgiem ludzi. I już miałem dość. Z irytacją rozejrzałem się po mieszkaniu, natykając się na surowe spojrzenie teścia. Aha…

Regały z książkami zasłaniały wszystkie ściany z wyjątkiem jednej wnęki wywalczonej przez żonę. Właśnie tam umieściła portret tatusia. Z twarzą skupioną i głową majestatycznie opartą na dłoni sprawiał wrażenie wynalazcy bomby wodorowej. W rzeczywistości był żwawym chuchrem z oczkami rozbieganymi za wódką. Jego wynalazki to ośmioro dzieci, z czego połowa puszczała bąki przy jedzeniu. Mimo to żona uważała, że nie ma nic lepszego niż obiad w gronie rodzinnym. Jako jedynak, byłem w jej pojęciu kaleką.

Po szurniętym za szafę tatusiu pozostała rama i bolesna familijna wyrwa na ścianie, którą należało czymś godnie zastąpić. Pomyślałem złośliwie o szmacie wyczekującej w wiadrze na przetarcie podłogi, potem o zdjęciach. Na płytach skatalogowałem dziesiątki tysięcy, ale uparłem się dotrzymać postanowienia i nie włączać komputera. Został aparat z fotoreportażem z sądu i przypadkowym pstrykaniem z restauracji na skraju parku. Ścianę mogłem sobie przyozdobić ryjami bandziorów z wyrokiem skazującym lub paradą damskich szkieletów z ramionami grubości frytek. W poczuciu klęski rzuciłem jeszcze okiem na zbieraninę zatrzymującą się na światłach przed skrzyżowaniem.

Spojrzałem z niechęcią na babę na rowerze obtłukującą o ramę kapustę w siatce, na pasażerów w autobusie, nerwusów szarpiących się jak gówno na sznurku z powodu mojego aparatu. Była tam jeszcze jakaś kobieta, nie wiadomo po co wyglądająca z okna samochodu, zagadani motocykliści i zamyślony kierowca lekkiej ciężarówki, z której dobiegało końskie rżenie. Duperele, więc placek na ścianie pozostał pusty.

Postanowiłem ruszyć tyłek, pójść do księgarni i poczytać na wygodnej kanapie.7.

Z przyzwyczajenia zaglądam na piąte piętro galerii Snegoff. Lubię tutejszą księgarnię urządzoną w stylu dawnego, zapuszczonego antykwariatu i trzeszczące sprężyny starej kanapy. Zwykle rozwalam się na niej jak pijak i podczytuję. Wynajduję fragmenty, inspirujące szczegóły, dziwne zdarzenia, niepokojące myśli. Kupuję tylko te książki, w których chciałbym coś zaznaczyć albo skreślić, pokłócić się z autorem. Dla pieniędzy napisałem kilka powieści. Kiedy już zabieram się za coś większego, to przeważnie po to, by nastraszyć lub rozśmieszyć, dla draki wplątując w to wszystko jakąś myśl pogłębioną i drętwą, żeby potrząsnąć ludzkością. Naturalnie bez sensu, bo ludzkości potrzebne są tylko zastrzyki łagodzące drgawki.

Moja ulubiona kanapa była zajęta. Na stoisku z bestsellerami zobaczyłem nowiutkie wydanie dzieł zebranych ojca i jakoś wyprawa do księgarni wydała mi się niewypałem.

Zjechałem na parter, zrobiłem zakupy i poszedłem do knajpy na obiad. W lokalu było ciasno, kelnerki umiejętnie brały zakręty między stolikami, aż w końcu ktoś kogoś potrącił, na podłogę spadły sztućce i z nadmiaru uprzejmości jacyś ludzie nabili sobie guza. Gdyby ojciec to zobaczył, w głowie zakiełkowałaby mu opowieść o dwojgu, którzy dzięki tym siniakom poznają się pod stołem.

Najpierw wzajemnie opieprzyliby się i rozstali w gniewie, potem w tej samej chwili przed lustrem oglądali nabite guzy i rychło doszli do wniosku, że żyć bez siebie nie mogą. Naturalnie zaczęliby się szukać, nieporadnie i pechowo, mijać się i widywać jedynie z daleka, a to pełni rozterek, to znów rosnących wzajemnych oczekiwań. On majętny wdowiec, ojciec dwóch czarujących córek, którym brakuje matczynej ręki. Ona malarka i szefowa galerii z abstrakcyjnymi maziajami, która po miłosnym rozczarowaniu postanowiła nie wychodzić za mąż. Nim interesuje się jakaś atrakcyjna, ale pazerna małpa, której córki nie lubią, nią rozwiązły aktor otoczony wianuszkiem wielbicielek. Więc kiedy dochodzi do spotkania, to z udziałem małpy i aktora, żeby wdowiec mógł pomyśleć, że z aktorem nie ma szans, a malarka, że ma mniejsze cycki od małpy. Ich sprzymierzeńcem mogły się okazać przypadkiem podsłuchane rozmowy podczas wernisażu w galerii malarki. Jednak ani ona, wiedząc, że małpa jest pazerna, ani on, wiedząc, że aktor to dziwkarz, nie czują się uprawnieni do ingerowania w czyjeś życie. Kiedy uporają się ze swymi durnowatymi związkami i zdecydują na samotność, rolę dalmatyńczyków odegrają córki wdowca, którym malarka narysuje portrety podczas przypadkowego spotkania w parku. On zechce zapłacić, pójdzie do galerii, znowu zderzą się głowami, no i tramtatramta. Bite sześćset stron, z tego trzysta na mdłe analizy nieprzytomnych spojrzeń i melancholijnych skojarzeń, ze dwadzieścia na opis siniaków, i na koniec pewna półka z bestsellerami. Najlepiej w dobrym impregnacie odpornym na morze łez wylanych nad tym gniotem przez zidiociałe fanki.8.

Jego książki czytywałem w szkole średniej, potem już tylko fragmenty, aż w końcu przestałem. Potem pokłóciliśmy się o moją pracę w sensacyjnym tabloidzie. Nie miał o niej najlepszego mniemania. W rewanżu dałem mu odczuć, co myślę o jego książkach. Jeśli już musiałem mu dokładać, że kiczowate, nieznośnie schematyczne i psychologicznie absurdalne, to jednak mogłem okazać trochę wdzięczności, bo ta szmira dawała naszej rodzinie całkiem niezłe źródło utrzymania. Okazja pojawiła się trochę za późno. Zadzwonił z jakąś pojednawczą nawijką, nawet pożartowaliśmy, a potem się zabił.

Czasem spotykam się z zazdrością, jakie to ja niby mam lekkie pióro. Naturalnie po ojcu. Ludziom się wydaje, że skoro z zaciekawieniem i bez trudu przeczytali tekst, autor przelał go na papier z lekkością baletnicy. Bzdury. Zawsze mam poczucie mozołu przy budowaniu zdań i obowiązku zastosowania wielu wariantów, zanim wybiorę najlepszy. W przeciwieństwie do tego ojciec obijał się całymi dniami, ale jak już siadał do klawiatury, w jedną noc produkował kilkanaście, bywało, że nawet kilkadziesiąt stron. Opasłe tomisko potrafił natłuc w ciągu miesiąca. Choćby z tego powodu nie mogło to być warte funta kłaków.

Ja wyciągałem informacje podstępem lub groźbą. Do niego przyłaziły same w postaci egzaltowanych damulek nasłuchujących sentymentalnych pierdół. Potrafię uwodzić kobiety, ale szybko mnie irytują i nudzą, jak duży instrument dmuchany, na którym można czasem zagrać, ale w końcu brakuje sił, żeby go tachać. Ojciec umiejętnie podtrzymywał zainteresowanie wielu bab, choć sprawiał wrażenie faceta, który ma je w nosie. Szczerze mówiąc, zawsze mnie to intrygowało. Przeważnie był uprzejmy, ale potrafił powiedzieć kobiecie, że jej nie lubi, a ta wcale nie czuła się urażona. Albo ta jego stała gadka: No, już starczy tego brzęczenia. I przestawała brzęczeć, czekała, aż pozwoli jej się odezwać. Miał tę szczególną właściwość wypowiadania słów lekceważących lub obraźliwych, które w jego ustach stawały się czymś w rodzaju ekscentrycznego komplementu, hasłem dopuszczającym do pożądanej wzajemnej poufałości. Zapewne książki miały walny wpływ na jego reputację eksperta i powiernika namiętności, ale to było coś więcej. Jakby kobiety posiadły o nim jakąś potajemną wiedzę, która każe odgadywać, że jest gotów na szalony romans z każdą i daje nadzieję, że kiedyś to nastąpi.

Jego wieczory autorskie polegały na opowiadaniu nonsensów, których jeszcze nie napisał. Uporczywie wpatrywał się w najbardziej pokracznego babsztyla na sali, obezwładniał potwora tym swoim sugestywnym spojrzeniem i wstawiał głodne kawałki pośród westchnień, wzruszeń i kretyńskich uniesień. Wyróżniona kobieta zdawała się odkrywać własne urojone piękno, a ojcu dogadzało, że żaden kuszący biust nie zakłóca jego koncentracji. To wiedziałem od niego, ale patrząc, jak on patrzy, widziałem, jaką satysfakcję daje mu decydowanie o czyimś samopoczuciu. Niekiedy w takim stopniu, jakby jakaś kobieta zaraz miała się zabić lub urodzić na nowo.

Matka znała ojca na wylot i patrzyła na to wszystko z życzliwym dystansem. Trzeba przyznać, że byli fajnym małżeństwem, w którym nigdy nie wygasła młodzieńcza, spontaniczna nuta radosnego uczucia.9.

Kierując się do wyjścia, z nawyku zahaczyłem o salon prasowy. Uparłem się, żeby nie czytać gazet, więc tylko rzuciłem okiem na czołówki. Nie powinno to mieć najmniejszego znaczenia, bo zwykle przeglądam kilkanaście tytułów dziennie. Jednak miało do tego stopnia, że w windzie pomyliłem piętra i do mieszkania schodziłem po schodach. Pochłonięty niejasnymi skojarzeniami potknąłem się i uderzyłem łokciem w poręcz. Przeszedł mnie prąd.

Niepostrzeżenie poszły w kąt wszystkie postanowienia. Kopałem w przeczytanych gazetach tak długo, aż dotarłem do porażki Manchesteru z Milanem i tego wszystkiego, co kupiłem po rozwodzie. Usiadłem przy stole, rozłożyłem przed sobą relację z meczu i wyobraziłem sobie, że nic mi się nie chce i znów czekam na obiad w restauracji na skraju parku. Najlepiej zapamiętałem kelnerkę, która nadeszła zapytać, czego się napiję. Zwłaszcza że potem w innych okolicznościach mogłem sobie jej widok bardzo dobrze utrwalić.

Czasem się zastanawiam, czy to, co wyprawiam, to jeszcze intuicja czy już pierwsze objawy zwykłego wariactwa. Może okazać się któregoś dnia, że mrówcza robota poszukiwawcza to tylko pracowite nieróbstwo, bezużyteczna bieganina za czymś, co nie istnieje, chorobliwa obsesja, na końcu której jest już tylko obłęd. Jak już się pojawi, nie będę o tym wiedział.

Więc co z tym Milanem? Nic, wygrał, co ulica w sąsiedztwie parkowej restauracji potraktowała z całkowitą obojętnością. Gapiłem się na rozłożone gazety i przekładałem je na różne sposoby. Miały leżeć tak, jak wtedy. Ludzie z trudem przypominają sobie odległe wydarzenia, chyba że towarzyszyły temu większe emocje. W tym przypadku najlepszą pamięć mają bandyci, jeśli akurat wtedy brali udział w jakiejś rozróbie. Niestety, mnie towarzyszyło beznadziejne roztargnienie i tępota. Do tego problem nie dotyczył rozróby tylko całkowitego próżniactwa. Musiałem więc zastanowić się, jak ja to robię, kiedy mam przed sobą kilka gazet. Za którą zabieram się najpierw – to akurat było proste dzięki Milanowi. I co robię z pozostałymi, zanim nie zacznę ich przeglądać. Doszedłem do wniosku, że odkładam je możliwie daleko, w czym kryła się obawa przed brakiem właściwej koncentracji, gdybym w zasięgu wzroku miał za dużo do przeczytania. Mało tego, kładłem gazety jedna na drugiej w określonej kolejności, stronami tytułowymi na dół i najchętniej w taki sposób, że zaginały się na blacie i zwisały ze stołu. Dziwak ze mnie. Ale dzięki temu nawykowi wiedziałem na pewno, jak gazety leżały i czego nie mogłem zobaczyć, a mogła zobaczyć ulica. Na niewidocznej dla mnie części ostatniej kolumny była tandetna, utrzymana w różowej kolorystyce reklama dzieł zebranych ojca. Jeszcze pokombinowałem dla pewności, czy się mylę, ale to nic nie pomogło. Przypadkowo sfotografowana kobieta bez wątpienia patrzyła na tę reklamę. Byłem zawiedziony, ale dziwny niepokój nie minął.10.

Przez głowę przemknęła mi myśl o urlopie nad morzem południowym. Na próżno. Byłem za leniwy, żeby samemu podjąć decyzję. Do tej pory mogłem polegać na żonie. Kwękała od poprzednich wakacji, że chce jechać na następne. Kompromis osiągaliśmy natychmiast. Ona wybierała plaże, ja pejzaże i od razu było wiadomo, że polecimy do Afryki, Indochin albo gdzieś tam. Mimo to kwękała nadal, że to dopiero za rok. Kiedy już lądowaliśmy na miejscu, bez przerwy powtarzała, jak jej dobrze.

Babskie gadanie jest gorsze niż trzęsienie ziemi. Więc wymykałem się każdego ranka, jeździłem po okolicy i fotografowałem, czasem nawinęło się jakieś sympatyczne towarzystwo. W tym czasie żona smażyła się na plaży. Jak mi dobrze, jak mi dobrze. Wieczorem otoczona wianuszkiem wielbicieli była duszą towarzystwa podczas kolacji. Potakiewicze z otwartymi gębami słuchali tego durnego Jak mi dobrze i zajadali ryby w panierce. Kiedy mówiła Proszę ja ciebie, było pewne, że nawija o swojej pracy w firmie ubezpieczeniowej. Była menedżerem, ponoć utalentowanym, ale z obrzydzenia do tego Proszę ja ciebie, nigdy nie ubezpieczyłem niczego poza samochodem.

Na urlopie lubiła zmieniać plaże, knajpy i adoratorów. Niemal każdego wieczora przy kolacji trajkotała jak maszyna włókiennicza. Regularnie oblężona przez facetów, którzy słuchali i słuchali, gapiąc się w jej cycki. Niektórzy przychodzili z żonami. Patrzyły na to z rosnącym napięciem do momentu, kiedy się dosiadałem. Przeważnie spóźniony, ale po prysznicu, zrelaksowany i w dobrym nastroju. Żonie dogadzało powodzenie wśród mężczyzn, mimo to uporczywie wydzwaniała. Mną też chciała się otaczać i koniecznie chwalić. Mój mąż, dziennikarz śledczy. Była w tym nuta nadętej megalomanii i apetyt na odrobinę emocji, jakbym miał zazdrośnie tropić i zastrzelić każdego, kto ją poderwie. Udawałem, że mnie to bawi. Facetów nie bawiło. Cały dzień gapili się na kuszącą babkę, wyobrażali sobie, że jest samotna i do wyrwania. Nieoczekiwany rywal działał im na nerwy. Za to kobiety miały okazję do rewanżu, więc nadskakiwały mi, zadając kretyńskie pytania dotyczące pisania. Nie jestem przesadnie towarzyski, ale umiem się dopasować do poziomu rozmówcy i okazać mu życzliwe zainteresowanie. To zawsze działa, tak samo na drwali, jak na księżniczki. Dowiaduję się potem, że jestem sympatyczny. Gówno prawda, nie jestem.

Żona wiedziała o tym doskonale, choć nieco przesadzała, że wszystko robię naumyślnie. Czasem robię. Zwłaszcza gdy wypatrzę sobie człowieka i zaczynam o nim wiedzieć więcej, niż by sobie tego życzył. Dostaje dupowstrząsu tylko dlatego, że patrzę. Rozgląda się nerwowo, pocą mu się ręce, nie ma dość sił, żeby odejść. Nie wiem jak, ale mogę tak z ludźmi pogrywać. Czytam z rozszerzonych źrenic, oblizywanych ust, pomarszczonego czoła. Wystarczy zapytać gościa, czy lubi szatynki i wariuje ze strachu, bo słusznie domyśla się, że ja wiem o molestowaniu jego córki. Ale to raczej zajęcie zawodowe, trochę sadystyczne, na wakacjach wolałem wypatrzyć jakieś pomniejsze grzeszki. I tak facet robił w galoty.

Żona nie lubiła tych sztuczek, za każdym razem się dąsała, ja przepraszałem i szliśmy do łóżka. Tylko wtedy było naprawdę dobrze. A rano już tylko Jak mi dobrze. Ma na imię Krystyna, co po latach budzi we mnie skojarzenie już tylko z wygodnym meblem w agresywne kwieciste wzory. Takim, który warto wypróbować, niekoniecznie kupić.11.

O poranku sen miałem płytki i czujny. Dobiegały mnie odgłosy zza ściany: przesuwanie krzeseł, spuszczanie wody w toalecie, poranne audycje radiowe, ujadanie psa. Zadzwoniła Joanna.

– Słucham.

– To ja…

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Za ścianą i w słuchawce. Przyjemna. Czasem to jej zupełnie wystarczało. Dzwoniła raz do roku, może rzadziej. Chciała chwilę ze mną pobyć, jak dziewczynka, którą rozczulił znaleziony na strychu pluszowy miś.

– Jesteś?

– Tak.

Westchnęła.

– Mam ochotę zobaczyć się z tobą…

– Kolacja?

– Przyleć. W Buenos Aires jest po północy.

Nie byłem zdziwiony. Przedtem Joanna dzwoniła z Londynu, Nowego Jorku i Sydney. Wszędzie urządzona, zadomowiona, pełna optymizmu, gotowa na deklarację, że zostanie tam na zawsze. Ale to wiedziałem od jej znajomych. Ze mną rozmawiała niemal szeptem, bez ekscytacji. Niczego nie opowiadała, bo nie byłem ciekaw. W jej głosie pobrzmiewała jakaś melancholijna kołysanka, choć gdzieś w oddali dało się słyszeć stłumione rozmowy i dźwięki muzyki.

– Przyjęcie?

– Tak.

Miałem przeczucie, że teraz spojrzy na mężczyznę śpiącego nieopodal telefonu. Wiedziała, że mogę się tego domyślić.

– Zgadnij, kim jest.

– Polityk?

– Ambasador. A co u ciebie?

– Nic specjalnego.

– Czytałam twoją książkę.

– To miłe.

– Pozdrowisz Krysię?

– Dobrze.

– Hannibal…

– Słucham.

– Mógłbyś chociaż zapytać o mój numer telefonu.

Nie zapytałem.12.

Krystyna i Joanna znały się. Nigdy nie były rywalkami, ani razu się nie poróżniły, ale nie przepadały za sobą. Czasem album otwarty na niewłaściwym zdjęciu albo przypadkowa uwaga znajomego o Joannie pogarszały Krystynie nastrój. Nie rozmawialiśmy o tym, ale pomimo upływu lat jeszcze przed rozwodem rzuciła w trakcie kłótni: ,,Ona zrobiłaby to lepiej?” Zresztą ,,Pozdrowisz Krysię?” w wykonaniu Joanny też było pozbawione cienia życzliwości, choć grzeczne i niewymuszone. Miałem wrażenie, że specjalnie chce jej o sobie przypomnieć. Naturalnie z braku ochoty i okazji nie przekazałem Krystynie żadnych pozdrowień. Zresztą wcześniej nie robiłem niczego, co miałoby wpływ na ich wzajemne relacje. Czułem się nieobecny w tym dyskretnym konflikcie. Pomyślałem, że wraz z rozwodem zniknie całkowicie. Akurat miałem sposobność, żeby Joannie napomknąć o rozwodzie. Tylko po co?

O jej ślubie dowiedziałem się z gazety, którą przykryto nieboszczyka. Chłopak wdrapał się na szyb windy wysokiego budynku, w którym mieszkał. Ponoć stał tam przez dłuższą chwilę, wyglądał na kogoś, kto w piękny słoneczny dzień chce się nasycić panoramą miasta. Jeszcze pomachał steranym robotnikom, którzy smołowali dach, zamknął oczy, zaczerpnął tchu i skoczył. Złożył się jak do skoku z trampoliny, z rękami wyciągniętymi do przodu. Mówiono potem, że była w tym jakaś staranność i elegancja, nawet poezja lotu po śmierć. Ale to zobaczyły tylko dwie osoby. Kilkanaście innych nie mogło wyjść ze zdumienia dla nagłych nieoczekiwanych okaleczeń odłamkami roztrzaskanej czaszki. Tępy odgłos zderzenia ciała i betonu sprowadził na ulicę bezruch i ciszę. Potem wybuchły wrzaski i lament.

Usłyszałem je, załatwiając jakieś sprawy w banku. Kiedy wszyscy rzucili się do okien, wyszedłem na ulicę. Jeszcze nie pojawiła się policja ani pogotowie. Błyskawicznie zagęszczał się tłum. Widok szczątków głowy był odrażający, długo nikt nie odważył się podejść. W końcu przez zbiegowisko przedarła się blada jak kreda kobieta i rozpostarła gazetę. Zrobiłem serię zdjęć, nasłuchując wrogich komentarzy. Dogadywano mi od bezdusznych pismaków i padlinożerców. Kiedy zacząłem fotografować gapiów, odwracali głowy jak oskarżeni. Tylko ta blada kobieta patrzyła nieruchomo na trupa. Z ruchu jej warg zgadywałem, co powtarza. To nie jej wina, nie jej. Co mnie obchodził jakiś ślub?

Obwieszczając, że ma kochanka, Krystyna chciała mi dopiec. Poczułem ulgę. Spróbowała jeszcze raz. Tym kochankiem miał być znajomy z branży. Czekała aż zapytam, co to za jeden. Nie byłem ciekaw, nad kim mam się litować.13.

Urlop nad morzem południowym zastąpiłem wyprawą do myjni samochodowej i odwiedzinami u matki. Jednak najpierw spróbowałem oswoić niejasny niepokój związany z kobietą ciekawą prasowej reklamy dzieł ojca. Powiększone zdjęcie wypuściłem z drukarki i umieściłem na ścianie w zastępstwie byłego teścia. Staranna oprawa nie pomogła. Zdjęcie było tragicznym gniotem.

Kobieta pstryknięta przypadkiem na światłach tuż za parą rozgadanych motocyklistów podjechała czarnym, być może grafitowym samochodem. Zdjęcie było nieostre, poruszone, zrobione w jaskrawym świetle. Cienie padały głęboko, więc rysopis kobiety był niejednoznaczny. Uchwyciłem tylko nadzwyczajną ciekawość kogoś, kto wychyla się zza opuszczonej szyby i patrzy. Zgadywałem, że mruży oczy i próbuje szybko coś odczytać, zanim nie zapali się zielone światło. I jeszcze ten gest dłoni niemal opartej o skroń. Wyczuwałem poczucie zawodu, że akurat jest bez okularów, a nawet bólu od nadmiernego skupienia. Odległość była zbyt duża, aby mogła cokolwiek przeczytać w gazecie na restauracyjnym stoliku. Jednak okładki książek ojca od wielu lat projektował ten sam grafik, stosujący te same logotypy i takie tam esy floresy. Nie mogło ujść uwadze napalonej fanki, że na rynku wydawniczym pojawiła się kolejna pozycja jej idola. Cóż, zawisła zamiast teścia. Na pewno nie była głupsza od niego.

Mój stary wysłużony nissan był jeszcze ubłocony dzielnicą, w której pewni młodzi ludzie chcieli mnie zadźgać dla rozrywki. Wycelowałem w nich dwoma palcami, jak to robiła Whoopi Goldberg w „Kolorze purpury”. Chyba oglądali, może nawet wystraszyli się jakiejś murzyńskiej klątwy, bo nagle stracili zapał do niegodziwości.

Mam dość dobre stosunki z bandytami. Nieznajomych zwykle zaskakuje, że ich złe zamiary po prostu ignoruję, nie trzęsę się ze strachu. Najpierw rozmawiam, jakbym pytał w roztargnieniu o rozkład jazdy na dworcu kolejowym. Może to głupota, ale nieuzasadnione przekonanie o własnej nietykalności robi skuteczne wrażenie. Potem patrzę na nich jak wędkarz na robaki wijące się na końcu haczyka. Pewnie kalkulują, że jak gość jest pewny siebie, ma ku temu istotne powody, przewagę, może nawet dyryguje takimi jak oni rzezimieszkami. Kiedy zagaduję bardziej pojednawczo, częstuję papierosami, nabierają ochoty żeby być po mojej stronie, niektórzy stają się informatorami. Wielu od dawna snobuje się na znajomość ze mną, dzwonią z czymś, co mogłoby mnie zainteresować. I czytają. To mój wkład w edukację społeczeństwa, być może jedyne wartościowe osiągnięcie.

Podbudowany tym wyczynem kręciłem się po Val, raz po raz utykając w korku. Teoretycznie szukałem stacji benzynowej z myjnią, praktycznie mijałem jedną za drugą. Jazda autem sprawiała mi przyjemność. Opuściłem szyby, założyłem ciemne okulary i marnowałem czas. Było ciepło, wiatr podwiewał dziewczynom sukienki, a okutanym babciom nie pozwalał zapocić się na śmierć. Zatrzymałem się przy stacji z myjnią i budką, gdzie sprzedawano lody. Oprócz obsługi nie było nikogo. Wyszedł do mnie chłopak w uniformie zalatującym proszkiem do prania. Rzuciłem mu kluczyki, kazałem auto wypucować, a potem z ogromną porcją lodów wybrałem się na przechadzkę wzdłuż kilkupasmowej jezdni. W spalinach warczących ciężarówek i dudniących motocykli średnio mi te lody smakowały. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i zboczyłem do parku. Ludzie już się przyzwyczaili do wysokich temperatur, było tam pełno matek popychających wózki, dzieciaków uganiających się za piłką i par całujących się na trawie. Odniosłem wrażenie, że powinienem robić coś adekwatnego, jeździć na wrotkach albo puszczać latawca. Z topniejącym lodem sam sobie wydałem się piątym kołem u wozu. Jednak nie znalazłem się tu przypadkiem. Nagle zdałem sobie sprawę, że musiałem tu przyjść.

Do knajpy na skraju parku poszedłem od strony ulicy i zatrzymałem się obok pasów. Przy stoliku z widokiem na skrzyżowanie siedział mężczyzna. Znieruchomiałem, gapiąc się na niego. W pierwszym odruchu chciałem się roześmiać, ale tylko przełknąłem ślinę. Siedział nad gazetami, jedną czytał, reszta leżała na krawędzi stołu. Był ubrany dokładnie tak jak ja: w marynarkę, t-shirt, dżinsy i skórzane buty – wszystko w czerni. I był do mnie podobny do tego stopnia, że niemal uległem złudzeniu, że to ja tam siedzę.

Uspokoiłem się, kiedy podniósł głowę.14.

Po śmierci ojca matka wpadła w depresję. Ilekroć usiadła do wiolonczeli i przejechała smyczkiem po strunach, boleściwe dźwięki instrumentu przywodziły ją do płaczu. Nie była wybitnie muzykalna, publiczność bardziej poruszało, jak z pietyzmem obejmowała pudło rezonansowe. Kiedy umieszczała je między nogami, przytulała do obfitej piersi i opuszczała powieki, było w tym coś z doznania erotycznego. Faceci słuchali i gapili się. Na tę obfitą pierś, na rozchylone uda, na gęste jasne włosy w czarującym nieładzie, jakby cały czas układane przez zmienne podmuchy. Dyrygent też gapił się na nią częściej niż to konieczne, choć za olśniewającą piękność nikt jej nie uważał. Czasem bywa tak, że natura nie osiąga szczytów możliwości, gdy chodzi o urodę, by wynagrodzić to wdziękiem i tą szczególną właściwością, która budzi odruchową sympatię i pragnienie nawiązania życzliwej znajomości. Tego matka miała w nadmiarze, tak jak przyjaciół gotowych na każdą uprzejmość. Po śmierci ojca okazali się dla niej nieocenioną podporą. Nie minął rok, a po depresji nie było śladu. Tak jak po zamiłowaniu do muzyki. Zdobyła się na jeden wysiłek. Zagrała ,,Koncert wiolonczelowy” Lutosławskiego z maestrią godną Rostropowicza i kiedy zaczęto ją porównywać z tym geniuszem, dała wzmiankę w prasie, że wszystkim dziękuje, ale już grać w filharmonii nie będzie. Żadnych uroczystych pożegnań, wywiadów i wspomnień, odstawiła instrument do kąta i kupiła zakład ogrodniczy. Zamiast melancholii smyczka wolała szczęk sekatora do formowania żywopłotów. Nawet Rostropowicz by zrozumiał, gdyby choć ten jeden zobaczył.

Dom na cichych przedmieściach Val otaczała wysoka kunsztownie przycięta fala żywopłotu. Na szczycie przypominała gonitwę zwierząt z fikuśnymi odstającymi uszami. Nie sposób było nie podążać wzrokiem za tym ruchliwym stadem przedziurawionym ciasnym otworem na furtkę. Złudzenie ruchu dawały również gęste pnącza spiralnie oplatające budynek. Tylko dachówki oparły się pokusie i nie fruwały wokół komina.

Furtka była uchylona, dzwonek przy drzwiach frontowych zepsuty. Zaszedłem dom od ogrodu, przeciskając się między wytworami sekatora, dziewczynami w bufiastych sukienkach i nazbyt chudymi chłopaczkami w cylindrach. Popchnąłem przeszklone drzwi wychodzące na taras, starannie wytarłem buty i wszedłem do salonu. Jak zwykle panował tu wzorowy porządek. Przesuwając cokolwiek, czułbym się jak zamachowiec, którego obecność niezwłocznie zostanie zauważona. Zamierzałem bezpiecznie pobyczyć się na skórzanej kanapie z widokiem na kominek i niezliczone obrazki z rodzicami, ale zapachy przypomniały mi o cieście. Poszedłem do kuchni. Cofnąłem się o krok na skrzypienie pokrywy piekarnika.

Facet, który wyjmował sernik, bardziej ode mnie delektował się jego zapachem. Był w moim wieku, w dżinsach i koszulce polo. Gdyby nie kapcie, pomyślałbym, że to pewny siebie złodziej. Poruszał się w kuchni jak domownik zaznajomiony z obyczajami matki. Blachę położył na desce do krojenia, bez namysłu sięgnął do właściwej szafki i wyjął półmiski. Elektryczny czajnik zaczął bulgotać, zalał dwie filiżanki kawy.

– Proszę o jeszcze jedną – powiedziałem.

Spodziewałem się gwałtownej reakcji, ale nie drgnął. Odniosłem wrażenie, że się namyśla, czy w niego celuję. Jednak obrócił się z ciekawością dla dawno niewidzianego znajomego.

– To pan… – Uśmiechnął się, podszedł i uścisnął mi dłoń. – Dzień dobry. Jestem Robert.

– Hannibal.

– Beata jest jeszcze w ogrodzie, zaraz przyjdzie. Czarna ze śmietanką? Cukier… Dwie łyżeczki?

Coś o mnie wiedział. Skinąłem głową.

– Pracuję w zakładzie u Beaty. Czasem wyręczam ją w domu. Jak widzisz, nie tylko w machaniu łopatą. Pomożesz?

Na tacy zmieściły się tylko filiżanki i jeden półmisek, wziąłem pozostałe i poszliśmy do salonu. Robert krzyknął w głąb ogrodu, że kawa na stole i usiedliśmy naprzeciwko siebie. Zacząłem od sernika, on od kawy. Mieszał ją flegmatycznie, gapiąc mi się prosto w oczy. Miał starannie spiłowane paznokcie i zadziwiająco równy przedziałek w czarnych gęstych włosach.

– Piszesz coś? – zabrzmiało to niemal protekcjonalnie.

Zrewanżowałem się chłodnym spojrzeniem.

– Coś ty za jeden…

– Już powiedziałem – spłoszył się.

– …że chodzisz w moich kapciach?

– Przepraszam… Beata… – Plątał się. – Chcesz…

Rozśmieszył mnie.

– Żartowałem, to nie moje kapcie – powiedziałem pojednawczo.

– Cześć, synku! – Matka weszła z ogrodu ucieszona i zmęczona. Objęła mnie w pół, trzymając dłonie z dala od marynarki. – Jaka miła niespodzianka. Tylko się umyję i zaraz wracam. – Posłała mi całusa i rzuciła do Roberta: – Och, nie gniewaj się, później dopijesz kawę, a teraz dokończysz pracę przy różach, dobrze?

Bez słowa wyszedł na taras, przeskoczył z kapci w kalosze i zniknął za dziewczyną w bufiastej sukience. Dokończyłem sernik, nałożyłem sobie jeszcze jedną porcję i zacząłem się pętać po domu. Znając nawyki higieniczne matki, miałem sporo czasu. Od śmierci ojca niewiele się zmieniło. Na wieszaku nadal wisiał jego rozpinany sweter, który zakładał, wychodząc po papierosy. Pod nim matka równo ustawiła buty, te same, w których go wyciągnięto z rozbitego samochodu. Już nie musiała go łajać, żeby je wyczyścił, ani dokuczać, że ma taki bałagan na biurku. Jego pokój był urządzony jak kiedyś, ale pedantycznie wysprzątany. Pootwierane książki i czasopisma wróciły na regały. Fruwające papiery zostały umieszczone w piętrowych kuwetkach, przybory do pisania w czyściutkich kubeczkach, do których ojcu zdarzało się strzepywać popiół z papierosa. Na komputerze i drukarce nie było śladu po tytoniowym osadzie. Nawet ołówek, który gryzł, kiedy nie szło mu pisanie, został skrócony o ślady zębów i ładnie zatemperowany.

Gdyby ojciec to zobaczył i się nie porzygał, w tak sterylnych warunkach nie byłby w stanie napisać słowa. Ale nie żył, niechlujne sanktuarium tworzenia zamieniło się w muzeum. Poczułem się niezręcznie bez filcowych kapci i pomyślałem złośliwie, że ten przybytek nie oddaje charakteru twórcy, lecz sumiennej sprzątaczki. Jednak zajrzałem do szuflad, gdzie matka pilnie zgromadziła rękopisy i maszynopisy, połamane pióra, porysowane płyty, a nawet opakowania po miętówkach i każdy zwitek papieru, który ojciec sam by wyrzucił. Te wszystkie rysowane przez niego gwiazdki i wzorki były dla niej cennym dokumentem pisarskiej konsternacji i zamyślenia, każda dotknięta przez niego rzecz niemal relikwią, którą na swój sposób otaczała szacunkiem.

Lubiłem matkę. Potrafiła kochać szczerze i mocno, ale w granicach rozsądku. Bałem się, że z żalu zostanie zgorzkniałą wdową, która żyje tylko wspomnieniami o nieboszczyku mężu i co dnia człapie na cmentarz, wyszorować marmurowy pomnik. Tymczasem myśl o ojcu rozpromieniała ją, popychała do działania, jakby chciała go w czymś prześcignąć. I nadal pomimo wieku była bardzo pociągająca. Pewnie dlatego patrzyłem na Roberta z dystansem, jakby już robił podchody do mojego błogosławieństwa.

Miałem poczucie rzadkiej wspólnoty, szczególnej więzi z ojcem, kiedy patrzyłem na zgromadzone przez niego książki. Nie dbał o jakość wydania, wyrzucał obwoluty, bo przeszkadzały w czytaniu, zaginał kartki, bazgrał na marginesach, podkreślał zdania, które go zaciekawiły. Interesował się praktycznie wszystkim. Nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego tę wiedzę sprowadzał do tandetnych miłosnych fabułek. Na dodatek katował się tymi mydlinami, rozwieszając na ścianach kiczowate grafiki żywcem ściągnięte z okładek książek. A to namiętny buziak, a to namiętny uścisk, a to namiętne spojrzenie, słodkie pierdzenie. Wytchnieniem dla oczu był tylko mały obrazeczek w gustownej drewnianej ramce. Zdjęcie zielonej polany, z której rozciągał się rozległy widok na wstęgę lasu i ledwie widoczne zarysy miasta. Wisiał tu od dawna, ale jakoś nigdy nie zwracał mojej uwagi. Wpatrzony w pejzażyk czułem, że odpoczywam.

– Odpoczywał, kiedy na to patrzył – zza moich pleców powiedziała matka. Przebrała się w dżinsy i bawełnianą białą bluzkę, ładnie pachniała.

– Gdzie to jest?

– Nie wiem, ktoś mu to dał w wydawnictwie. Poszedł na jakąś uroczystość, przesadził z alkoholem i co chwilę chodził do toalety. Był w złym humorze. Obrazek szurnął do kąta. Ja go tu powiesiłam, bo przecież ładny. Odgrzeję obiad. Zjesz, prawda?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: