- W empik go
Ene. Opowiadania. Tom I - ebook
Ene. Opowiadania. Tom I - ebook
Czy kotlet mielony może być Proustowską magdalenką? Co kostka cukru ma wspólnego z Lancem Armstrongiem? I jak zachowuje się „prawdziwy komunista”?
Te, a także wiele innych tajemnic skrywanych w sercu przez całe życie, wyjawia narrator zbioru opowiadań „Ene”.
Z masy wspomnień wyłuskuje pojedyncze obrazy dzieciństwa spędzonego tuż po wojnie w małym mieście na zachodzie kraju. I próbuje odgadnąć, które z nich odcisnęły największy ślad na losach dorosłego mężczyzny.
W jakim stopniu drobne wydarzenia z młodości rzutują na dalsze losy? Co tak naprawdę nas kształtuje? Co jest najważniejsze? I czy właśnie z tego składa się nasza dojrzałość?
Szukając odpowiedzi, odczytuje zachowane w pamięci wspomnienia – listy, które pisał sam do siebie w wiośnie życia.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-221-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętam, jakby to było dziś. Rzeszów był mroźny, a Wisłoka jak nigdy skuta grubaśnym lodem. Wojna wkraczała w swą decydującą o zwycięstwie aliantów fazę. Dokładnie za rok wyzwolona zostanie Warszawa.
Rzeszowski szpital siedemnastego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku ledwo budził się do swego szpitalnego życia, kiedy nad ranem przyszedłem na świat.
– Ma pani syna… Niech szybko rośnie, bo potrzebny będzie w wojsku… – usłyszała moja matka, kiedy wrzeszczałem wniebogłosy, żeby wszyscy dowiedzieli się, że już jestem.
Byłem szóstym w rodzinie dzieckiem do wykarmienia w ten trudny wojenny czas. A lata przede mną… Jakże trudne, ale także piękne i jedyne.
I mimo że minęło od tamtego dnia prawie siedemdziesiąt lat, wszystko, co wydarzyło się w moim życiu aż do dzisiaj, uważam za wspaniałe, godne i chwalebne, a życia swego nie uważam za zmarnowane.
Miałem wspaniałych nauczycieli, zarówno tych w szkole podstawowej w Kamiennej Górze, jak i tych w Liceum Pedagogicznym w Jeleniej Górze. Zwłaszcza tych. To przede wszystkim oni, wychowawcy i nauczyciele, wyrobili we mnie przekonanie, że bycie czynnym, wrażliwym na drugiego, że czynienie dobra jest najważniejszym zadaniem na całe życie. Kiedy w czasie kryzysu kubańskiego świat stanął na krawędzi wojny nuklearnej, kończyłem tę wspaniałą licealną szkołę. Dzisiaj, gdy moje życie dobiega już końca, nie żałuję niczego, co mnie w nim spotkało, zarówno dobrego, jak i złego. Wszystko to ukształtowało mnie jako jednostkę świadomą i społecznie czynną, a sprawili to ludzie, z którymi los stykał mnie, począwszy od tamtego mroźnego poranka aż do dnia dzisiejszego.
A na pytanie, kim jestem, odpowiadam śmiało: sam tego jeszcze nie wiem, ale codziennie dowiaduję się czegoś nowego.
Tak oto przemija życie, a my wraz z nim i najważniejsze, żeby nie żałować ani tego czasu, ani nas, w nim zanurzonych, bo – jak mawia mój brat Artek – jest jakaś tajemnica, w której ukryto powód naszego na ziemi istnienia. A ja – żeby było prościej – powiem, że jesteśmy trybami wielkiej machiny, której istotą jest raz wprawiony w ruch mechanizm, co już nigdy się nie zatrzyma, a nazywa się perpetuum mobile…Śmierć poety
Siedział w kuchni pod oknem. Tam było ciepło, najwięcej światła i przy samym parapecie stał niewielki stolik, na którym znajdowało się wszystko. Wszystko, co niezbędne, żeby nie wstając z miejsca, mieć pod ręką, narzędzia i drobiazgi, dzięki którym każdy but, który znalazł się na tym stoliku, mógł być pewien, że jeśli go opuści, będzie w najlepszej formie. Na tym stole leżało niekiedy kilka butów i każdy z nich cierpliwie czekał na rękę mistrza.
Dzisiaj jednak było inaczej. Między butami, szpilartem, kosteczką wosku, skrawkami pozostałej z modelowania skóry, maleńkimi drewnianymi kołkami usypanymi według wielkości, motkiem dratwy przygotowanej do wykonania ryszpy, szablonami podeszew wyciętymi z podręcznych gazet, nietypowo powyginanej raszpli, niezbędnej do skasowania we wnętrzu buta ostrych końcówek kołków, noży wszelkiego przeznaczenia i typowego szewskiego młotka z okrągłą główką, leżała również koperta. Niebieska koperta. Czułem, że za chwilę stanie się coś strasznego. Czułem, że plan się nie powiódł i że zaraz usłyszę: Masz list…
– Masz list!!! – usłyszałem, choć w głowie huczało mi, jakby w niej jechał Lanz-Bulldog – poniemiecki traktor, który od wielu dni bez powodzenia próbował uruchomić pan Myśkow.
Wiedziałem, co jest w tym liście. Wiedziałem, że przyszło ze stolicy pisemne potwierdzenie, że – tak, że już jestem, a jeśli nie teraz, to na pewno jak dorosnę, będę największym polskim poetą. Przecież posłałem do oceny do stołecznego pisma harcerskiego wszystkie swoje w tajemnicy napisane wiersze. To miała być tylko moja tajemnica. Teraz, kiedy już wszyscy wiedzieli, że jednak jakiś list do mnie przyszedł, tajny plan nie powiódł się całkowicie.
Jeszcze nie zdjąłem płaszcza, jeszcze tornister uwierał mnie na plecach, a już trzymałem w rękach ten wstydliwy dowód niesubordynacji. Przecież nikogo nie pytałem, czy mogę napisać do samej stolicy, wysłać do gazety jakieś z nikim nieuzgodnione wiersze. Więc teraz, kiedy już otworzę tę niebieską kopertę i przeczytam zawartą w nim treść, to będzie jasne, że wszyscy się dowiedzą, co tam do mnie z gazety napisali.
List chyba przeczytam tutaj, bo w drugim pokoju zimno, gdyż w zimie palimy tylko w kuchni. Jakby to zresztą wyglądało, żebym otwierał i czytał list w zimnym pokoju, a reszta zostałaby w ciepłej kuchni i czekała na mój tryumfalny powrót. Jak wyglądałoby moje wejście po przeczytaniu takiej wspaniałej wiadomości? Nie przewidziałem, że list przyniesie pan Grzyb – listonosz – kiedy mnie nie będzie w domu.
Nie patrzyłem w oczy nikomu. Na kopercie z lewej strony u góry widniała pieczątka, taka duża pieczątka, na której był tytuł tej samej gazety, do której napisałem. To na pewno jest odpowiedź z właściwego miejsca. Z boku moje nazwisko, a właściwie imię i nazwisko. I adres. Wszystko pisane na prawdziwej maszynie. To był pierwszy w moim życiu list do mnie. Pierwszy list z wielkiego świata, ze stolicy. Pierwszy raz widziałem swoje imię i nazwisko pisane drukowanymi literami.
Wiedziałem, że wszyscy patrzą na mnie. Zrobiło się dziwnie cicho. Ta cisza nie podobała mi się. Bardzo mi się nie podobała. Wyczułem, że jest coś, o czym ja nie wiem. Czułem też, że to coś, co jeszcze nie jest mi znane, to coś – oni już poznali. Druga strona koperty była niezapisana – tyle straconego miejsca…
Ale… nie … nie… nie! List był otwarty…
W tej chwili już dokładnie wiedziałem, że bez względu na to, co napisali do mnie z tej stolicy, tu w obecności moich najbliższych, umarł największy poeta, zanim ktokolwiek się o tym dowiedział…Kostka
Szaleństwo ogarnęło wszystkich bez wyjątku. Już nie tylko bracia, wszyscy starsi ode mnie, więc nie tylko dorośli, a pełno ich było dookoła, ale nawet i całkiem starzy, jak ojciec, nie mówiąc o najstarszym bracie, nic tylko wyścig i wyścig.
Z wiszącego nad stołem kołchoźnika co chwilę podawano jakieś nowe wiadomości z wyścigu. Każdy chciał dobrze usłyszeć, więc jak tylko zaczynali nadawać, wszyscy zastygali w najdziwniejszych pozach, jak w tej bajce o żelaznym wilku. Ojciec tylko palec wskazujący na ustach kładł przy każdym komunikacie, oczy do góry wznosił z okazji kolarskiego święta i w domu było słychać tylko głos spikera. Pokrętło głośności już dawno nastawił na najgłośniej, choć czasami jakby z niedowierzaniem znów próbował zmusić pana Tomaszewskiego do głośniejszej relacji. Co chwilę próbował przekręcać to czarne kółeczko bardziej w prawo. A głos spikera przynoszący te ekscytujące wieści był jakby stworzony do takiego wyścigu. Można by sądzić, że to jakaś relacja z audycji w studiu radiowym, montowana na żywo.
W szkole na przerwach, a w popołudniowych godzinach nawet na co większych placach, a już na pewno na rynku naszego miasteczka, wprost pod zamontowanymi głośnikami zbierali się na czas komunikatów przypadkowi słuchacze, a niektórzy, prawdziwi kibice, stali tam cały czas i ciekawskim spóźnialskim relacjonowali sytuację z frontu rowerowej walki o pokój.
Pod głośnikami miejskimi gromadzili się także – jak kury, gdy im rzucać ziarno – grupy bikiniarzy, nad którymi wisiała chmura dymu z ich papierosów. Co chwilę poprawiający swoje plerezy na głowach i sprawdzający jeden drugiemu, czy uformowany z włosów kaczy dziób dobrze trzyma się na głowie, oraz czy biała słonina na spodzie ich butów pasuje do kolorowych prążkowanych skarpetek widocznych między butami a wąziuteńkimi nogawkami spodni. Skąd brali te samodziałowe kraciaste marynarki, pozostanie niewyjaśnioną tajemnicą. Oni trzymali się razem, bo to stanowiło o ich sile. Bikiniarz w pojedynkę raczej nie występował. Bikiniarze trzymali się razem, bo w gromadzie była ich ekscentryczna uroda.
W szkole, w czasie przerw zbyt krótkich na omówienie strategii i przebiegu wyścigu, wymienialiśmy uwagi co do kondycji i szans naszych na zwycięstwo. Jedni stawiali na Wójcika, bo miał fantastyczny sprint, ale ponieważ trzeba było w drodze do Pragi pokonać góry, jego szanse znacznie malały. Pojawiał się za to Grabowski, świetny góral i w dodatku maleńki, więc lekki, kolarz podobno jeżdżący zawsze z odwróconą daszkiem do tyłu czapką. Takie zdjęcia wycinaliśmy z gazet i wklejaliśmy do naszej klasowej gazetki, żeby być na bieżąco. Cała nasza nadzieja była w Napierale i Wiśniewskim – ich zdjęcia wisiały w klasie na gazetce ściennej w najważniejszych miejscach. Były tam też zdjęcia innych naszych kolarzy, ale czyje, już nie pamiętam, więc zostawiam miejsce, żeby wpisać resztę nazwisk, jak kto z czytelników zapamiętał. O tu…
Sagan dowiedział się, że nasi na każde śniadanie dostają po dwie kromki chleba ze smalcem, po dwa jajka, chyba na twardo, bo na miękko trudno jeść szybko, po bułce z masłem i kawę, białą kawę z kostką cukru. Nic dziwnego, że po takim śniadaniu gnali chłopaki do mety po zwycięstwo dla nas wszystkich i całego postępowego świata robotniczo-chłopskiego.
Niekiedy udawało się wciągnąć do dyskusji nauczycieli, ale to raczej rzadko, bo oni niezbyt znali się na sportach wyścigowych, nawet nie wiedzieli, że nasi jadą na polskich rowerach marki Bałtyk, zrobionych tylko dla kolarzy na chwałę naszego przemysłu rowerowego.
Sagan wymyślił, że jak któryś z chłopaków w przerwie między lekcjami, a zdarzało się to każdemu, puścił bąka głośnego, to dawał nam prawo do walenia go po głowie i po czym tam się dało, dopóki nie wykupił się, wypowiadając hasło-zaklęcie, hasło-wybawienie. Bicie nieszczęśnika trwało tak długo, aż nie wypowiedział głośno i wyraźnie: „Praga-Warszawa, wyścigi kolarskie… przyczepili dwa wagony i pojechali do Łodzi…”. To było bardzo trudne zadanie. Zwykle taki ignorant, w czasie dyskusji o Wyścigu Pokoju, ale także w każdej innej chwili, przyłapany na zatruwaniu atmosfery zwycięstwa nad zachodnimi imperialistami, starał się uciec, aby w całkowitej swobodzie wypowiedzieć ten klucz odpuszczający przewinienie, tym bardziej że przed wypowiedzeniem zaklęcia należało trzy razy zagwizdać, a to wymagało skupienia na twarzy. Wszyscy rozumieliśmy początek hasła, było aktualne i wypowiedziane przez takiego śmierdziela zwracało należny honor imprezie, ale ta wstawka o wagonach do Łodzi… Chodziły różne słuchy, lecz do dziś sprawa nie jest jasna.
Bąki ciche, które też się zdarzały i wymagały reakcji, Sagan lokalizował bez pudła, zniżając swój nos do źródła pochodzenia cichego bąka i zwykle trafnie demaskował wroga klasowego.
Dzisiaj dowiedziałem się, że pewien francuski kolarz przez wiele lat wodził za nos wszelkie służby antydopingowe świata i zamiast chleba ze smalcem, dwóch jajek, bułki z masłem i kubka kawy z mlekiem, posłodzonej jedną kostką cukru, wolał sam cukier, który choć biały, znany jest wszystkim jako „koks”…Lilijka
– Wstawaj natychmiast, ubieraj się – ojciec potrząsał mną energicznie.
– Dowiesz się po drodze, dlaczego i po co – to była odpowiedź na moje zdumienie, dlaczego teraz, prawie w środku nocy czeka mnie jakaś wędrówka.
Po chwili byłem już ubrany i gotów do nowych zadań.
W kuchni Romek siedział na zydelku i tępo patrzył w ten skrawek podłogi, który był między jego stopami. Mimo pory piżamowej siedział w swetrze, więc prawdopodobnie też weźmie udział w tej nocnej wyprawie.
– Jak można po nocy komuś zakłócać spokój? Na takie sprawy jest dzień, a nie po nocy budzić ludzi. Jeszcze narobisz sobie i innym kłopotu – takie stanowisko przedstawiała mama ze swego miejsca w kuchni, czyli z małego stołeczka wciśniętego między żelaznymi drzwiczkami do paleniska, a szafką na naczynia.
– Na uczciwość i prawdę każda pora jest dobra – ojciec był stanowczy i wyraźnie nie życzył sobie dyskusji.
Jednak podmuchy porywistego wiatru wyraźnie stanęły po stronie mamy. Okiennice aż trzęsły się od wiatru, a w szyby ciskał wiatr piaszczyste krople wściekłego deszczu po to, żeby ojciec zmienił zdanie i odwołał wymarsz.
– Chryste Panie, jeszcze ci mało, że Romek idzie w taka burzę, że jeszcze bierzesz ze sobą…?
– Wiesz, gdzie mieszka Ryczko? – Ojciec patrzył mi w oczy, widocznie chciał się upewnić, że skład wyprawy jest dobrze dobrany.
– Jeśli to ten, z którym pracuję w piekarni, to wiem dobrze, na Kościuszki, wchodzi się w podwórko i schodami na górę. Ryczko to mój partner z piekarni. Jest piecowym. Jutro mamy razem nockę.
Chyba się zgadzało, bo ojciec dodał:
– Ma syna, który chodzi z Romkiem do jednej klasy.
Wyszliśmy. My z przodu, jak para koni w zaprzęgu, ojciec jak woźnica na koźle, za nami. Tempo marszu dyktował wiatr, deszcz i pogrążone w ciemności kręte uliczki miasteczka, znienacka oświetlane jaskrawymi błyskawicami.
– Kiedy rozbierałem się do spania, z kieszeni wypadło mi pięć złotych i poturlało się prosto pod nogi ojca. Ojciec zaraz, skąd masz, od kogo i cała awantura. Z początku mówiłem, że znalazłem. Ot, po prostu szedłem ze szkoły ulicą Kościuszki i znalazłem, ale ojciec od razu, co robiłem na Kościuszki, jak droga do domu prowadzi ulicą Lompy. Zagroził, że jak nie powiem prawdy, to mi takie spuści lanie, że przez tydzień nie będę mógł usiąść na tyłku – Romek relacjonował mi ściszonym głosem przebieg całej afery.
Schody były mokre, jakby przyklejone do ściany i kończyły się drzwiami do mieszkania Ryczki. Zanim weszliśmy do środka, ojciec tylko pogroził Romkowi na znak, że zaraz wszystko się wyjaśni.
– Czy pan wie, co pański syn kupił od mojego syna za pięć złotych? I czy pan wie, skąd miał na to pieniądze?
– Halina, obudź no Maćka! – rodzice Maćka stali w przedpokoju, mrużąc oczy.
– Na dużej przerwie wpadłem do domu, żeby napić się wody i zobaczyłem na stole zakupy i portmonetkę. Zajrzałem i wziąłem pięć złotych – Maciek mówił do podłogi przedpokoju.
– Coś czułam, że mi brakuje reszty z zakupów, ale myślałam, że albo ja, albo sklepowa się pomyliła. – Mama Maćka trzymała w ręce portmonetkę.
– Maciek ma tak blisko do szkoły, że często wpada na przerwach po różne rzeczy – dodała.
Maciek stał w przedpokoju, na bosaka, w dłoni skrywał przedmiot, który był powodem całej tej nocnej zawieruchy dwóch rodzin.
Wracaliśmy już w innym szyku. Ojciec w środku, my po bokach.
– Na środku jest przepaska, szarfa, spinająca kwiat lilii, a na niej trzy litery: ONC – Ojczyzna – Nauka – Cnota. Trzy litery, trzy pojęcia, trzy wartości, trzy świętości. To najważniejsze wartości w życiu. Za nie wielu ludzi oddało życie. A ty sprzedałeś ten symbol, znak trzech najważniejszych w życiu wartości za kradzione pięć złotych. Wstyd i hańba. Pamiętaj, że kto nosi ten znak, musi być bez skazy, musi być wzorem do naśladowania. Pierwszy lepszy, który za kradzione pieniądze nosi ten symbol, hańbi go i pomniejsza wartości, jakie on oznacza. Ale też ten, kto dla pochodzących z kradzieży pieniędzy sprzedaje ten szlachetny znaczek, obniża jego znaczenie. Nie w złotówkach liczy się wartość tego znaczka – ojciec mówił powoli i nawet wiatr słuchał, bo zamilkł na dobre. Deszcz przestał padać, widać uznał zwycięstwo ojca. Teraz wraz z nami i wiatrem słuchał tego emocjonalnego wykładu.
– Przecież dostałeś go na zbiórce harcerskiej za darmo, nie na handel, więc nie wolno ci było go sprzedawać. Teraz kiedy wrócił już do ciebie, zabraniam ci go nosić do czasu, w którym sam zdecydujesz, że już jesteś gotów nosić go godnie. Jak go założysz, będę wiedział, że zrozumiałeś, o czym teraz mówimy.
– Tak, ojcze…Węgiel
Było ich dwóch braci. Mimo że Maciek był starszy, chodził do klasy niższej, a Sagan do tej samej co ja. Miał jakieś imię, ale zawsze był dla nas Sagan. Mieszkali na zboczu przy Piastowskiej, która przedłużona w Traugutta tworzyła naturalny tor saneczkowy. Pęd był taki, że gdyby nie rzeka na końcu tej trasy, można by dojechać aż pod las.
W ich mieszkaniu zawsze czuć było słodkawy zapach gazu, bigosu, mleka kwaśnego, rozpuszczalnika, wapna do malowania, niemytych naczyń i węgla.
Już w drzwiach, afera. Sagan nie przyniósł węgla. Okazało się, że po węgiel należy iść na nasz tor saneczkowy, ale nie tylko. Węgiel jest na tych ulicach, po których był rozwożony tego dnia przez pękate wozy zaprzężone w dymiące parą konie.
Kursów było dużo, bo przymarznięte okrągłe kulki faktycznie leżały przysypane pod coraz większą warstwą lśniącego lukru. Zbieraliśmy je pośpiesznie do dwóch wiader, jedno wzięte z kuchni z resztką węgla. Wpierw należało szpicem buta delikatnym kopniakiem oderwać od podłoża darmowe paliwo i szybko wkładać do wiader, żeby znów nie przymarzły do ośnieżonej ulicy. Były miejsca, gdzie węgla usypało się dużo, leżał w licznych gromadach, jakby przygotowany specjalnie dla nas, abyśmy nie musieli oddalać się zbytnio.
Szybko napełnione wiadra bardzo ucieszyły mamę Sagana.
– Dobrze, że pomogłeś, bo Jurek to kawał lenia. – W nagrodę dotknęła mnie w głowę.
Wracałem biegiem, pijąc wielkimi haustami zimne powietrze. Z ust buchały mi również kłęby białej pary, trochę mniejsze niż z końskich. Myśl o dobrym uczynku przepełniała dumą moją próżną ambicję.
Na dużej przerwie Sagan pokazał mi i przyznał się, że podbite oko to pamiątka po naszym węglowym urobku.
– Lepiej już do mnie nie przychodź. – Spojrzał mi w oczy. – Jak tylko wyszedłeś, węgiel w wiadrach zamienił się w końskie odchody.
I choć już nigdy tam nie poszedłem, wiem, że w kuchni Sagana przybył nowy zapach…Zając
Stał w pięknym rozległym ogrodzie poprzecinanym żwirowymi alejkami, wzdłuż których przycupnęły świeżo pomalowane ławeczki. Całość, czyli i dom, i ogród, otoczona była siatką drucianą. Szeroka brama i wstawiona tuż obok niej furtka były przeważnie zamknięte. Na szczęście, bo przecież nikt z nas nie miał powodu i nie chciał wchodzić na teren wroga. Wystarczyło, że codzienna trasa z domu do szkoły prowadziła tuż obok tego tajemniczego domu. Po drodze ze szkoły, ale także całkiem przypadkowo, ilekroć nasze drogi krzyżowały się, dochodziło do potyczek między nami.
Sam wielokrotnie, ukryty za fragmentami muru, widziałem go, jak wchodził przez metalową furtkę i podpierając się tą słynną laską, znikał po pokonaniu kilku schodków w szerokiej bramie budynku. Ubrany w mocno znoszone ubranie, ciągle pochylony, wręcz przygarbiony i pozornie niesprawny, budził we mnie niczym niewytłumaczoną trwogę.
Na szczęście nie tylko ja panicznie unikałem kontaktów z tym postrachem wszystkich chłopaków z naszej ulicy. Właściwie nikt z nas nie znał powodu, dla którego ten konflikt między nami narastał, gorzej, nikt nie wiedział, od kiedy i z jakiego powodu trwała ta dziwna wojna.
Pojawił się w okolicy niespodziewanie jako mieszkaniec domu starców i jako jeden z nielicznych wychodzących na zewnątrz domu udawał się na codzienne spacery ulicami przyległymi do tego domu z ogrodem. Najczęściej widywaliśmy go na Piastowskiej i Traugutta. Taktyka była prosta, należało przebiec całą gromadą, najlepiej w tym samym czasie, a jeszcze lepiej tuż obok niego i z okrzykiem: „Zając!” – oddalić się na bezpieczną odległość.
Głowę miał zwykle opuszczoną i patrzył prawie pod same nogi, ale w momencie ataku ożywał i dokonywał nieznanej nam sztuczki, mianowicie trzymaną w ręce laskę wprowadzał w ruch wirowy. Wyglądało to tak, jakby włączał boczne śmigło samolotowe. Kiedy śmigło z laski nabierało maksymalnych obrotów, puszczał je w naszą stronę. Śmigło wirowało w powietrzu i zwykle opadało w niedalekiej odległości.
Bawiła nas ta nierówna walka. Przekonanie, że śmigło nie dosięgnie żadnego z nas, dawało nam przewagę i poczucie bezkarności, satysfakcję i młodzieńczą pewność, że zawsze zdołamy uciec przed jego niecelnymi strzałami.
Jak co dzień, tak i dzisiaj, przechodząc obok zanurzonego w zieleni domu, wolałem być ostrożny, ale na furtce już daleka zobaczyłem niewielką kartkę. Stanąłem odważnie i czytam tekst w czarnej ramce: „Profesor Bronisław Zajączkowski żył 83 lata…”.Wujek Franek
Leżałem pod łóżkiem. Tu byłem najbezpieczniejszy. W tym miejscu nikt nie mógł mnie zobaczyć, a tym samym pozbawić możliwości uczestniczenia w wyprawach i fantastycznych wydarzeniach, jakie dochodziły znad metalowej siatki, na której leżał materac, a właściwie trzy materace złożone w całość ciężkiego metalowego łóżka. Musiałem leżeć cichutko, bo były też chwile ciszy i wtedy zagrożenie było największe. Dekonspiracja groziła odesłaniem do kuchni, gdzie w cieple mogłem spać razem z młodszym bratem.
– Dzisiaj będzie o wujku Franku i o tym, co nam przywiezie… Taki temat ustalono na górze i to był temat dla mnie – opowieści o losach najmłodszego brata ojca, który zatrzymywany na noc w domu, uparł się, że przecież nic mu nie grozi, bo szybko, jak to w czasie wojny wszyscy robili, dobiegnie do swego domu przez las na bliższe drogi.
– Przecież Niemcy nigdy nie wchodzili do lasu, a ciemna noc osłoni mnie przemykającego – to były jego ostatnie słowa.
Opowieści o jego losach snuli dorośli przeważnie za dnia. Mówili, że właśnie tej styczniowej nocy jakiś patrol niemiecki strzelał w nocy do kogoś uciekającego.
Ale ich wersja była nie do przyjęcia. Marian dobrze wiedział, że wujek Franek uciekł do Ameryki i żyje tam sobie jak lord. Co noc w opowieściach wracał do nas z coraz to większą walizką i z coraz to wspanialszymi zabawkami. A co dla kogo przywiózł, to Marian rozrzutnie rozdzielał.
Była więc kolorowa hulajnoga i nawet rower, koniecznie z przerzutką, piękne ubrania na zamek błyskawiczny i swetry z golfem, bo takie były najmodniejsze. Dzisiaj mnie przypadł tornister, bo szkoła była za pasem. Wolałbym oczywiście korkowiec, taki jak miał Kaziu Lasota, ale skąd wujek mógł wiedzieć o moich życzeniach? Więc brałem, co Marian zdecydował.
Jeśli prezentów było zbyt wiele i jeśli ustalenie marki samochodu, którym wujek przyjechał, trwało zbyt długo, okropnie marzłem, dlatego niekiedy wolałem, żeby przywiózł trochę węgla, żeby można było napalić w tym pokoju, w którym zmarznięty leżałem pod metalowym łóżkiem. Musiałem leżeć do czasu, kiedy na górze było już całkiem cicho. Niekiedy obdarowany takimi cudownymi prezentami sam też zasypiałem, by po przebudzeniu wracać do kuchni już bez nich. Nie martwiło mnie to wcale.
– Jutro dostanę znowu, może nawet lepsze…