Eneida. Najpiękniejsza w dziejach historia o miłości, zdradzie i rozpaczy - ebook
Eneida. Najpiękniejsza w dziejach historia o miłości, zdradzie i rozpaczy - ebook
Historia o miłości, zdradzie i rozpaczy
Opowieść znana z Eneidy Wergiliusza, tym razem przedstawiona
z zupełnie innej perspektywy.
Dydona podstępem podbiła ziemie na afrykańskim wybrzeżu. Zrobiła to dla swojego ludu, Fenicjan. Królowa bez króla założyła Kartaginę, otoczyła ją murami, nadała prawa. Osaczona przez chciwych plemiennych przywódców, zmęczona codziennymi dyplomatycznymi trudami, zaniepokojona przyszłością, czuje się samotna, zagubiona, niekochana. Pewnego dnia do brzegu przybijają statki cudzoziemców, którzy uciekli z płonącej Troi. Na czele wyprawy stoi Eneasz – bohater, o którego czynach słyszała pieśni…
Tak zaczyna się ta opowieść. Tym razem jednak pojawia się głos, którego nigdy nie słyszeliśmy. Głos Dydony, silnej kobiety, która przetrwała męczarnie, a zabiła się z miłości. Tak przynajmniej głosi legenda. A jaka jest kobieca wersja zdarzeń? Jak wyglądał wyjazd Eneasza z Kartaginy i jego podróż na Półwysep Apeniński, która doprowadziła do założenia Rzymu? I jaki wpływ na losy bohaterów miały dwie ambitne boginie?
HISTORIA, KTÓRA ODMIENIŁA LOSY ŚWIATA, NIEWYCZEPRANA MOC MITU I NIEBYWAŁA SIŁA KOBIET
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9459-2 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I znów przebiegam wzrokiem tę nową ziemię, łaskotaną palmowymi liśćmi, które falują na miękkim wietrze. Ogarnia mnie zachwyt, gdy spoglądam w skrzące się od słońca niebo. O zmierzchu fioletowe sklepienie opada wprost w morskie głębiny. To tutaj przybiliśmy do brzegu, tutaj uciekliśmy z Tyru. Wystarczyło jedno spojrzenie, bym zrozumiała, że to właśnie tutaj nasza tułaczka dobiega kresu, że chmury nigdy nie zamarudzą w tym miejscu zbyt długo. I dostrzegłam podobieństwa między sobą a tą szorstką krainą, zmiennością otaczających ją horyzontów. Zachwyciła mnie plaża, której piasek rozmywa się w zielonej wodzie, kobaltowa laguna, której sędziwe skały tworzą naturalny port. Ale nade wszystko umiłowałam ten płaskowyż, który przemierzam i którego strzegę bez znużenia. Zdobyłam go sprytem. O wydarzeniach tych krążą już legendy.
To wzgórze to moje królestwo. Omijają je hufce nomadów, których najznamienitszym przedstawicielem po dziś dzień pozostaje Jarbas z Utyki. Kiedy przybyłam na libijskie ziemie w eskorcie mych fenickich okrętów, nikogo nie interesowały te skiby ziemi z rzadka usiane lasami i łąkami. Dopiero Jarbas, król Getulów, przybył do mnie, arogancki, hardy, dumny z ziem, które należą mu się z urodzenia. Odziany był w berberyjskie1 szaty z wielu warstw miejscowej tkaniny, u nabijanego srebrem pasa nosił ogromny miecz, który niemal sięgał mu stóp.
Wyróżniał się spośród otaczającej go konnej ciżby strojnym turbanem w kolorze szafranu, spod którego wysypywały się brunatne kędziory. Skórę miał twardą, pociemniałą na pustyni, podobnie jak wszyscy jego ludzie. Nie okazałam nieśmiałości, a z twarzy czytałam jego myśli: jak to możliwe, że tylu ludzi zgodziło się podążyć za kobietą tak daleko od ojczyzny? Za kogo się uważa ta obca niewiasta, że przemawia do mnie tak hardym tonem?
Wymieniliśmy kilka słów, chciał wiedzieć, skąd pochodzimy, traktował mnie z władczą wyższością mężczyzny, który zwraca się do kobiety nie dość w jego mniemaniu rozumnej. Nie zważając na te afronty, natychmiast przystąpiłam do negocjacji.
– Co za nią chcesz? – zapytałam, wskazując dolinę, za którą nawet ostatni z Getulów nie dałby najstarszego wielbłąda ze swojego stada.
– A co możesz mi zaoferować? – odrzekł z lubieżnym uśmiechem. Chce, żebym mu się oddała, wtedy ochoczo wyciągnąłby rękę również po skarby ukryte w naszych ładowniach.
– Kupię ją – powiedziałam. Nawet nie drgnęła mi powieka.
Wybuchnął śmiechem, a wraz z nim jego ludzie.
– Powiadają, że wy, Fenicjanie, zdobyliście bogactwa dzięki waszym okrętom handlowym. Czy to prawda, że odsprzedajecie srebro Iberów?
– Nasza ziemia jest jałowa, zwróciliśmy się więc ku morzom.
– Cena, jaką przyszłoby ci zapłacić za to wzgórze, nawet dla ciebie jest zbyt wysoka.
Zauważyłam, że długi kij, który dzierżył w dłoni, wieńczy lwia główka. To było jego berło. Staliśmy o rzut kamieniem od brzegu, nasze statki odpoczywały na kotwicowisku, nie chciałam płynąć dalej. Dotarłam do celu, ta prawda wrzała we mnie, czułam to. Zresztą, los również wskazał mi to miejsce: kiedy wkopaliśmy się w ziemię, znaleźliśmy czaszkę konia bojowego, znak, że dotarliśmy do ostatniej przystani. Tak przepowiedział nam wieszcz, któregośmy zabrali z Cypru wraz z gromadą dziewcząt. One to miały sprawić, że mój lud się pomnoży.
– Złożę wam pewną propozycję – odważyłam się. – Sprzedacie mi tylko tyle ziemi, ile zdołam objąć skórą zdjętą z wołu.
Poweselał, spojrzał na mnie, a jego ludzie wymienili chytre spojrzenia. Może uznali, że jestem niespełna rozumu, podobnie jak uciekinierzy, którym przewodziłam.
– Zgoda – obwieścił i uderzył berłem o ziemię. – Witam was zatem, was i wasze potężne władztwo. Znów huknął gromkim śmiechem, a z nim jego przyboczni. Wskoczyli z powrotem na końskie grzbiety, pospieszyli rumaki i ruszyli w pustynię, a tętent kopyt mieszał się w kurzawie z ich okrzykami.
Dziś Jarbas już wie, kim jestem. Nauczył się panować nad swoją wesołością, bo to ja się tutaj śmieję. Jego ciasny umysł nigdy, przenigdy nie zdołałby przewidzieć, jakim fortelem wywiodę go w pole. Pocięłam skórę wołu w pasma tak cienkie, że niemal niewidoczne, ale dość długie, bym otoczyła nimi upragnione wzgórze. Nazwaliśmy je Byrsą, a ja zostałam niekwestionowaną królową nowego grodu. Teraz Jarbas, ilekroć miesiąc2 obróci tarczę, pragnie wziąć mnie za żonę, a jedynym sposobem, by go od tego odwieść – i uchronić się przed napaścią jego nieokrzesanej hordy – jest ogłosić się nieutuloną w bólu wdową.
Nabieram wprawy w sztuce dyplomacji. Przyjmuję go z szacunkiem, proponuję sok cedrowy – tylko my na tych pustynnych ziemiach posiadamy najwyższej jakości nasiona tego libańskiego drzewa – i wyjaśniam, że moja historia to smutna opowieść o Fenicjance Elissie, która kochała swego męża, bogatego kapłana boga Melkarta, Acherbasa, zwanego również Sychejem, i nawet gdy musiała uciekać, uniosła ze sobą jego prochy. Mówię, że to mój brat Pigmalion go zabił, a zbrodni tej dopuścił się powodowany najstarszą z ludzkich pobudek, żądzą pieniędzy, a zatem nasze powinowactwo naznaczone jest tragedią: zdradza cię nie człek nieznajomy, lecz ten, któremu ufasz. Tłumaczę Jarbasowi, że moje serce jest strzaskane i nie mogę ponownie lec w ślubnym łożu. A on za każdym razem opuszcza mój pałac, snując coraz to nowe intrygi, żeby mnie przekonać.
To, co zdobyłam, warte było walki.
Twierdza jest bezpieczna. Byrsa stała się Kartaginą, a mnie dla upamiętnienia podróży, którą odbyłam, wszyscy zowią teraz Dydoną, co oznacza „Wędrowczynię”. Na każdej glinianej cegle odciska się szacunek miejscowych, każdą zrosił pot naszego znoju. Otoczyliśmy miasto murem, wznieśliśmy domy, a wcześniej – na cześć bogini bogiń, Junony – wspaniałą świątynię ze spiżową bramą i potężnym belkowaniem. Na południu budujemy teatr, prace dopiero się rozpoczęły. Kładziemy fundamenty pod nowe domy, jednocześnie zaś, tuż poza granicami miasta, powstaje świątynia poświęcona Demeter, z favissą, przestrzenią na wota, gdzie przechowujemy posążki bóstw i gdzie palimy wonne kadzidła.
Ilu ludziom dane jest być świadkiem magicznej chwili stworzenia? Ilu słyszało muzykę początków dźwięczącą niczym tysięczne kryształy, czysty szmer źródeł lub pierwsze, nieśmiałe odgłosy dobiegające z gościńca?
Wiem doskonale, że należę do uprzywilejowanych, dlatego zawsze pozostaję czujna. W nocy budzi mnie blask gwiazd, które lśnią na tym niebie tak, że zdają się na wyciągnięcie ręki. Za dnia lękam się, że ktoś zechce nas zaatakować, nas, Fenicjan, którzy pochodzimy ze skrawka lądu, gdzie lud nie jest biegły w sztuce wojny. Zawsze mogę liczyć na moją siostrę Annę, która wspiera mnie radą i obecnością, która od zawsze jest mi wierną sprzymierzeńczynią, oraz na mego wieszcza, którego się radzę, lecz któremu nie ufam ślepo. Każdego ranka sięgam do zakamarków mej woli, by znaleźć siłę do dalszej walki, lecz niełatwo jest żyć w stanie ciągłej gotowości.
Napełniać innych odwagą, robić dobrą minę do złej gry, okazywać serdeczność, godzinami dzierżyć ster. Oto ile kosztuje dyplomacja.
Tak jakbym całymi miesiącami żyła na pograniczu. Codziennie szturmy Jarbasa, codziennie nowe kwestie do rozstrzygnięcia. Ustanawiam prawa, wydaję wyroki, a pełen uwielbienia lud ufa mi ślepo niczym Gwieździe Polarnej. Nikt nie podejrzewa, że gdy nadchodzi godzina spoczynku, ja, królowa, w milczącej ciemności swych komnat, żywię tajemne obawy.
1 Berberowie – lud północnoafrykański.
2 Miesiąc – księżyc.JUNONA
Wściekłość to zdradliwa przyjaciółka, nawet gdy ją ugłaszczesz, i tak zżera cię od środka. A jednak od dawna towarzyszy mi każdej nocy – od kiedy Chaos został pokonany, a ziemia i niebo się rozdzieliły. Mój gniew budzą mężczyźni, a w konsekwencji również kobiety, ich wspomożycielki. Kiedyś kierowałam złość przeciwko memu ojcu, Saturnowi, jego rozedrganemu pragnieniu przelewania nasienia, brutalnej natarczywości, z jaką nastawał na moją matkę. Później słałam strzały ku memu małżonkowi, Jowiszowi, i jego kaprysom. Zdradził mnie tak wiele razy, że strach już wyparował, pozostało tylko zimne liczenie jego miłostek zabarwione goryczą. A gorycz owa tak jest głęboka, że wyprzedza każdy akt niewierności i skrupulatnie przypomina o każdym potknięciu. Twarze tych kobiet, ich ciała, włosy. Mężczyzn też, bo Jowisz – to żadna tajemnica – podobnie jak wielu bogów miłuje piękno w każdej postaci, zarówno męskiej, jak i żeńskiej, co bynajmniej nie ujmuje mu męskości. Kocham go tak, jak kochałam go, gdy byliśmy dziećmi, rodzeństwem spłodzonym przez ojca tyrana, gdy nie potrafiłam wyjść z jego imponującego cienia. Niektórzy myślą, że to, co czuję, to żądza władzy. Że pragnę najwyższego olimpijskiego tronu. Oczywiście, nie wzgardzam mą rolą, ale uczucie, którym darzę małżonka, jest szczere. Wystarczy przystanąć obok niego na moment, by zrozumieć, co to za uczucie. Otrzeć się o nieogarnione, oddać pieszczocie gwałtownego i płomiennego wstrząsu gromów, pocałować nieskończoność.
To przywiązanie jest odwzajemnione, Jowisz może i szuka szczęścia gdzie bądź, lecz zawsze powraca do mnie. Marna to pociecha, wiem, ale nie mogę liczyć na więcej, więc śledzę bieg słońca, balansując między gniewem a rezygnacją. Dla nas, bóstw, nie został przewidziany inny bieg historii. Nawet gdybym go porzuciła, i tak byłabym nieszczęśliwa. Jedyna różnica polega na tym, że byłabym wtedy nieszczęśliwa nieco bardziej.
Jowisz zna mnie jak ziemię, na którą ciska pioruny. Wie o każdym drzewie, o każdym korycie wyżłobionym przez biegnące wody, o każdym jarze. Jego władztwo rozciąga się na północne, zamorskie kraje, stąd jego bezustanne powietrzne włóczęgi, to dlatego wciąż coś nowego przykuwa jego uwagę. Jedną z umiejętności mojego męża jest metamorfoza. By posiąść Ledę, przeobraził się w łabędzia, do mnie w konkury chodził pod postacią kukułki. Dla Ganimedesa, trojańskiego księcia, którego urodę opiewa cały świat, przemienił się w orła. I nie dość mu było pokochać go bezwstydnie, o nie. Porwał młodzika na Olimp. Więc potłukłam wszystkie amfory.
– Jak mogłeś go tu sprowadzić? – krzyczałam gniewnie, dostarczając rozrywki podsłuchującym nas bogom.
– Przecież wiesz, że to tylko zabawa. Przepiękna, przepyszna rozrywka – odparł pogodnie, a ja cisnęłam weń złocisty kyliks1, którego zręcznie uniknął.
– Uczyniłeś go podczaszym2 bogów jedynie dla zaspokojenia własnej żądzy!
– Wyniosłem go na Olimp, by obdarzyć go nieśmiertelnością.
– Co więcej, uczyniłeś go podczaszym kosztem naszej córki Hebe! Bezczelność! Czym ci zawiniła, że zastępujesz ją pierwszym lepszym przybłędą?
– Uspokój swą duszę, żono. Żaden to afront. Hebe nie mogła przecież wiecznie nosić bogom nektaru i ambrozji. To by było uwłaczające. Hebe jest naszą córką. Zasługuje na wiele więcej.
Jowisz zawsze ma na wszystko gotową odpowiedź. Wpada w gniew, kiedy chce kogoś przerazić. Nawet nie podnosząc wzroku, potrafi sprawić, że jego rozmówca czuje się malutki. Podąża tropem nowej zdobyczy, gdy tylko zwietrzy jej zapach, a jednocześnie bierze mnie w objęcia, bo wie, że to u mnie każda z jego fantazji znajdzie szczęśliwe zwieńczenie. Podczas gdy pozostałe i pozostali są z nim tylko przez tę efemeryczną chwilę eksplozji jego nasienia, ja trwam przy nim wiernie. Dla niektórych nie jest łaskawy, na przykład Ganimedes skończył na najdalszym nieboskłonie, przekształcony w konstelację. Co jakiś czas liczę jego gwiazdy i nie umiem wtedy powstrzymać uśmiechu, znajduję pociechę w myśli, że wszystko jest tylko kwestią czasu. Jestem mistrzynią sztuki czekania.
Efeb3 nie jest jedyną przyczyną mej nienawiści do Trojan. Jeszcze zanim pojawił się Ganimedes, musiałam znosić kaprysy Jowisza, gdy stracił głowę dla Elektry, córki Atlasa. Święty impet tak był potężny, że Jowisz nie powstrzymał go nawet w świątyni Pallas Ateny. Tam zgwałcił dziewczynę, która tylekroć mu umykała – na próżno – a z owego pożycia zrodził się Dardanos, ojciec rodu Teukrów. Czemu na nią spada twa nienawiść? – spyta ktoś. Czyż to nie Jowisz jest wszystkiemu winien? Dlaczego zdradzona nie kieruje gniewu na zdrajcę, prawdziwego krzywdziciela?
Odpowiedź jest prosta: nie mam innych portów, ku którym mogłabym pchnąć wody mej wściekłości. Zrazić do siebie jego, władcę bogów, byłoby zbyt kosztowne, a przy tym jałowe. Zresztą, abstrahując od strategii, górę bierze moje oddanie temu mężczyźnie, który uważa, że wierność jest ograniczeniem miłości, toteż jej nie uznaje. Jestem jego żoną i to mu wystarcza. Ale poza mną są inne.
Wiele razy zastanawiałam się, czy uchybienia mego małżonka wynikają z mojej niedoskonałości. Czego mi brak? Waleczności Ateny, zjednoczenia z lasem Artemidy, daru do podobania się wszystkim, jaki ma tamta wdzięcząca się jak żadna inna? Może postąpiłam głupio, stając w szranki w konkursie piękności. Jeśli chodzi o urodę, nigdy nie wiodłam prymu. Tak, oto trzeci powód mej odrazy do Trojan: w pamięci ciągle przechowuję haniebny sąd Parysa, tego naiwnego pastucha, a w rzeczywistości kolejnego ze stu synów Priama. Miał zdecydować, która z trzech bogiń jest najpiękniejsza, i tej wręczyć złote jabłko. Trudne zadanie dla każdego z bogów, cóż dopiero dla śmiertelnika? Nie chodziło o jabłko, tu rozgrywała się gra o hegemonię, która przysparza chwały każdej kobiecie. Walczyłyśmy zajadle, jakby na szali leżała najważniejsza nagroda. Każda obiecała pastuchowi coś w zamian, stosownie do swych atrybutów: niżej podpisana mamiła go władzą i bogactwem; Atena, bogini mądrości, obiecała uczynić Parysa – z natury niezbyt bojowego – niezwyciężonym w walce; Wenus, bogini piękna, przysięgła zjednać mu miłość najbardziej powabnej dziewki, jaką widziało oko śmiertelnika. Młodzik wybrał najbanalniejszą ofertę. Od tego dnia mój rankor4 został przypieczętowany na wieki wieków.
Eneasz to jeno ciemniejsza plama w gęstwie cienistego lasu. Nie o niego mi chodzi, lecz o to, co reprezentuje: trojańską krew, która po trzykroć mnie upokorzyła. Gdybym nie pomściła zniewagi, któż zechciałby wciąż jeszcze czcić moje imię, składać ofiary u moich ołtarzy? Nie sposób przeciwstawić się Fatum, a jest powiedziane, że Eneasz założy w Lacjum nowe królestwo i da początek wspaniałemu ludowi, Rzymianom, którzy zawładną całym znanym światem. Mogę jednak nieco opóźnić bieg zdarzeń.
Zstępuję w krainę burz, królestwo Eola, na wyspę, gdzie kłębią się gwałtowne wichry. Bóg poskromiciel nawałnic przyjmuje mnie w swej majestatycznej grocie, pod górą, w której wnętrzu strzeże Zefira i Eurusa, i gdzie więzi w okowach rozwścieczone sztormy. Jeden z powodów, dla których nie gardzę rolą Jowiszowej żony, to szacunek, z jakim się mnie przyjmuje.
– Pani wszechmocna, zaszczyt to gościć cię w mej skromnej siedzibie – burczy, czołem niemal dotykając ziemi.
– Powstań, Eolu. Potrzebuję przysługi. Wrogi mi lud przemierza morza, chce w Lacjum złożyć resztki Troi. Spuść na nich swe wichry, skłąb niebiosa nad falami, poprzewracaj okręty, rozprosz je, zniszcz, co zdołasz.
Eol wstaje, wbija we mnie spojrzenie, nie zna źródła mego wielkiego gniewu. Jego włosy wydają mi się bielsze, broda bardziej siwa, niż gdym go widziała ostatnio. Waha się. Najwyraźniej sama prośba nie wystarczy, więc dodaję:
– Mam dwakroć po siedem pięknych nimf. Tobie podaruję najcudniejszą z nich, Dejopę. Złączę ją z tobą świętym ślubem, a ona wedle mego życzenia urodzi ci wiele dzieci.
Twarz tego wieprzka Eola się odmienia. Mężczyźni bywają tak nudni i przewidywalni… Sepleniąc, bo w ustach mu wezbrała ślina, odpowiada, że żadnych podarków nie było trzeba, że tak czy inaczej spełniłby mój rozkaz, ale jednocześnie w myślach już się rozkoszuje momentem, gdy jego lepkie dłonie spoczną na krągłych biodrach mej nimfy.
Gorliwie wykonuje, co ma wykonać, i uwalnia z groty najgwałtowniejsze wiatry, te zaś od razu rwą na zewnątrz. Mknę wraz z nimi. I wnet gromada wichrów, a wśród nich Eurus, Notus i Afrykus, siewca burz, omiata ziemię, świszczy po skałach, przewala się po bałwanach, w nurcie czyni przerażającą mątwę. Z wysoka strącają w dół chmury, zbijają je w groźne kłęby, i tak mierzwią się dzień i noc.
Napawam się widokiem przerażonego Eneja uczepionego drzewca masztu. Huczą grzmoty, błyska kopuła nieba, a wielki bohater drży jak cielątko, żałuje, że nie przyszło mu zginąć w Ilionie, u brzegów Symoentu, rzeki czerwonej od krwi wielu wojowników.
Jego towarzysze nie są lepsi. Jakże szybko odwaga opuszcza śmiertelników, kiedy los rzuci ich w niebezpieczeństwo, gdy poryw Akwilona drze żagle i wzbija fale pod gwiazdy. Notus roztrzaskuje trzy okręty o skały skryte pod wodą, trzy dalsze Eurus ciska na mieliznę i niemal je pod piachem grzebie, łódź Lików i wiernego Oronta połykają głębiny. Gdzieniegdzie jakaś postać młóci wodę ramionami, pozostali nikną wśród fal. Spomiędzy wirów co rusz wypływają na powierzchnię i skrywają się fragmenty statków, broń, bezcenne skarby Troi.
Raduję się z wyżyn i rozciągam czas, który dla śmiertelników biegnie w jedną tylko stronę, ale my, niebianie, ogarniamy go w całości, toteż możemy naginać go i spowalniać do woli.
Bałwan uderza w mocny okręt Ilioneja i w łódź mężnego Achata, a także tę Abasa i Aletesa: nadwątlone spojenia burt ustępują, statki nabierają wody, pochylają się na boki, ale trwają. Tymczasem grupki osłabionych i przerażonych rozbitków próbują dopłynąć do brzegu.
Uciecha trwa krótko. Przybywa mój brat i ukróca zabawę. Neptun, bóg morza, zazdrośnie strzeże swego dominium. Wznosi się teraz ponad fale w całej swej pomnikowej postaci: ociekająca broda, włosy przetykane wodorostami. Groźnie złorzeczy wiatrom, zapowiada im kary i odpycha je ku skałom, a królowi ich każe zanieść takie szydercze poselstwo:
– Przekażcie Eolowi, że morze to moje królestwo. On zaś niech pyszni się dalej swymi dwiema jaskiniami, gdzie żyje wśród cienia, zamknięty niczym w więzieniu.
Jego furia krzesze iskry, więc wichry, przerażone, odfruwają, Pioruny tają w nieśmiałe ogniki, powierzchnia morza na powrót wygładza się na kształt blaszanej płyty. Odwracam wzrok, szukam tych, co przetrwali.
Eneasz i jego ludzie stają u libijskich wybrzeży – potargane łodzie nie popłyną dalej, pierwej trzeba je będzie połatać. W taki sposób rozciągnę czas dzielący Eneja od jego przeznaczenia, tylko tyle mi pozostało.
Wódz Trojan bada nową przystań. Statki osiadły na mieliźnie, w lagunie otoczonej przez wyspę i dwa skalne ramiona sięgające lądu, gdzie załamujące się fale tańczą w koncentrycznych półokręgach. Na brzegu urwiste klify, gęste lasy. Ocalali znajdują przestronną grotę, w niej słodkowodne jezioro i siedziska ciosane w kamieniu – tam postanawiają ukryć siedem okrętów, które przetrwały. Następnie wracają na plażę i rzucają się na piasek, szeroko rozwierają ramiona, zmęczeni, przemoczeni, pokryci solą. Gdy tylko ożywają w nich resztki sił, powalają kilka drzew i układają stos na węgle, ratują zamokłe zboża, prażą je i mielą na kamieniach.
Tymczasem Eneasz wspina się na szczyt wysokiej skały, chce zbadać horyzont, czy aby z morza nie wyłoni się któryś z rozproszonych przez wichry okrętów, ale nie. Dostrzega za to trzy jelenie, a nieco dalej całe stado. Nie waha się ni chwili. Podchodzi i czeka, które zwierzę pierwsze stanie w miejscu. Postawione uszy, czujne oczy. Eneasz wyciąga strzałę, nakłada ją na cięciwę i wymierza – jeleń pada, reszta stada rzuca się do ucieczki. A on rusza w pościg, jest uparty, chce położyć siedem sztuk, jedną na każdy z ocalałych statków.
Irytuje mnie, jak łatwo śmiertelnicy dają się ponieść radości. Choćby teraz: owa ekstaza kompanów Eneasza na widok ciał jeleni wleczonych za łby, za sękate poroża po dwie, po trzy sztuki, gdy już czują przedsmak uczty. Chwiejne dusze mają te stworzenia o ludzkich twarzach – w jednej chwili płaczą, a w drugiej się weselą.
Oddzierają teraz mięso od kości, ćwiartują, nadziewają na kije wraz z wnętrznościami, po czym pieką je nad trzaskającymi w ogniu polanami.
Może gdyby ludzie żywili się jak my nektarem i ambrozją, nie wydawaliby się tak odrażający, gdy spożywają. Ci tutaj żują zachłannie, żłopią ciemne wino Acestesa, zalewają sobie brody, ocierają twarze wierzchem dłoni.
Czymże jest ów pierwotny instynkt zwany głodem? Jakie to uczucie pragnąć jedzenia? Może podobne do gniewu, który mnie zżera? Posilajcie się śmiało, marne stworzenia. Śmiech mnie ogarnia, bo wiem, że dla was to dopiero początek kłopotów. Nie wierzcie, że jesteście bezpieczni tylko dlatego, że tak niedawno umknęliście furii Scylli, żarłoczności Cyklopów, katastrofie morskich prądów.
Teraz znaleźliście się na ziemi mojej protegowanej, nieulękłej królowej Dydony, mądrej niczym wieszcz, lecz rzutkiej niczym młódka. Kiedy trzeba – wojowniczki. Kobiety ogromnych talentów, niedbającej o naszyjniki i inne kobiece błyskotki, posiadaczki wrażliwej i przenikliwej duszy, która samotnie, bez busoli, stanęła na czele tajemnej ekspedycji po tym, jak jej brat Pigmalion zamordował Sycheja, by posiąść jego bogactwa. Baczcie na każdy wasz krok, Trojanie, bo wszelka krzywda uczyniona Dydonie to krzywda uczyniona mnie.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
1 Kyliks – czara do picia wina.
2 Podczaszy – dworzanin odpowiedzialny za napoje.
3 Efeb – piękny młodzieniec.
4 Rankor – żal i gniew.