- W empik go
Enigma: liczba wszystkich liczb - ebook
Enigma: liczba wszystkich liczb - ebook
Jest 15 lipca 1928 roku, gdy polskie stacje nasłuchowe odbierają niemiecką depeszę zaszyfrowaną w nowy sposób – za pomocą maszyny nazywanej Enigmą.
Od razu ruszają próby złamania tajemniczego szyfru, ale najlepsi kryptolodzy kruszą na nim zęby. Wkrótce potem wybitni warszawscy profesorowie matematyki uznają go za nierozwiązywalny, a Biuro Szyfrów polskiego wywiadu zwraca się nawet o pomoc do słynnego okultysty.
Kiedy kolejne próby kończą się fiaskiem, kierownictwo Biura Szyfrów postanawia zagrać va banque. Jako pierwsze na świecie do złamania szyfru – którego podobno nie da się złamać – angażuje nie lingwistów, dziennikarzy czy szachistów, jak do tej pory, lecz studentów matematyki.
W tym celu 15 stycznia 1929 roku dwadzieścioro uczestników rozpoczyna kurs kryptologii na Uniwersytecie Poznańskim. Operacja prowadzona jest w całkowitej konspiracji, a od kursantów odbiera się nawet ślubowanie dochowania tajemnicy – po to, aby o planach polskiego wywiadu nie dowiedziała się niemiecka Abwehra.
Mimo tak daleko posuniętych środków ostrożności nie wszystko idzie zgodnie z planem…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964872-1-6 |
Rozmiar pliku: | 6,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Drogie Blogerki!
Drodzy Blogerzy!
Drogie Czytelniczki!
Drodzy Czytelnicy!
Stworzenie powieści z kluczem wymaga od jej autora wiele poświęcenia i ciężkiej pracy. Wszystko po to, aby ci, którzy będą ją czytać, dobrze się bawili podczas lektury.
Dlatego gorąco prosimy: uszanujcie to, i w swoich recenzjach, postach i komentarzach nie zamieszczajcie informacji, które innym potencjalnym Czytelnikom mogłyby zdradzić wątki istotne dla fabuły.OSOBY DRAMATU
Główni bohaterowie:
EDMUND LORENC, pracownik tzw. Dwójki (wywiadu i kontrwywiadu wojskowego).
MARIAN REJEWSKI, uczestnik kursu szyfrów, późniejszy kryptolog i łamacz Enigmy.
HENRYK ZYGALSKI, uczestnik kursu szyfrów, późniejszy kryptolog i łamacz Enigmy.
JERZY RÓŻYCKI, uczestnik kursu szyfrów, późniejszy kryptolog i łamacz Enigmy.
GWIDO LANGER, kierownik Biura Szyfrów.
MAKSYMILIAN CIĘŻKI, zastępca kierownika Biura Szyfrów oraz szef sekcji niemieckiej (BS4) zajmującej się łamaniem Enigmy.
Postaci epizodyczne (ale istotne):
ALFRED DILLWYN „DILLY” KNOX, główny kryptolog Brytyjczyków.
GUSTAVE BERTRAND, szef Sekcji „D” (dekryptażu) francuskiego wywiadu.
STANISŁAWA LORENC (z domu Trzaska), małżonka Edmunda.
ADA RADKE, wielce tajemnicza kobieta.Rozdział 1
_Poniedziałek 21 stycznia 1929_
Edmunda Lorenca obudził terkot furmanki dobiegający zza zamkniętego okna. Zerwał się z łóżka i ze zdziwieniem skonstatował, że jest już grubo po południu!
– Tak to jest, jeśli pozwala się Hipciowi na zbyt długie bąblowanie... – Jęknął, wspomniawszy wczorajszą rundę po kawiarniach i restauracjach, przez którą dokumentnie się spłukał.
Odrzucił pierzynę, postawił stopy na zimnej podłodze i od razu poderwał je do góry, szukając wzrokiem papci. Nie znalazłszy ich, pomknął do drzwi, przy których stały buty. Wzuł je, od razu zarzucił też na piżamę płaszcz zimowy, szczękając przy tym zębami. Nie musiał nawet otwierać pieca, wiedział, że jest wygaszony, wszechobecny w pokoju ziąb był tego najlepszym dowodem.
Podszedł do miski z wodą zawieszonej na ścianie tuż pod niewielkich rozmiarów lustrem. Zimno, nie zimno, w stanie nieogolonym do pracy nie mógł iść. Sięgnął po pędzel, pomstując nad własnym losem. Kiedy dostawał służbowy przydział do stolicy Wielkopolski, liczył na dobry pokój w jakimś hotelu – choćby lichym, nie musiał być przecież pierwszorzędny – bo miałby wtedy dużo większą swobodę i komfort. Do głowy by mu nie przyszło, że będzie się cisnąć w jednym pokoju z dwójką sublokatorów, i to jeszcze w jednej z najmniej reprezentacyjnych dzielnic Poznania: Chwaliszewie.
Obszar ten nazywano Małą Wenecją. Wielu myślało, że to za sprawą położenia na wyspie i niegdysiejszego poprzecinania licznymi starymi korytami Warty, ale nazwa wzięła się od mistrzów produkujących porcelanowe figurki, którzy przybyli tutaj w XV i XVI wieku właśnie z Wenecji. Brakowało tu jednak innych podobieństw do włoskiego oryginału, Chwaliszewo bowiem miało wybitnie nadrzeczny charakter, daremnie tu było szukać luksusowej zabudowy – i zamieszkane było w większości przez robotników. Znane też było z plotkarskiej atmosfery.
Lorenc obmył twarz w lodowatej wodzie, obejrzał się w lustrze. Zadowolony z efektów, podszedł do stołu, na którym dzień wcześniej zostawił niedojedzoną skibkę chleba z marmeladą borówkową. Zaczął gryźć twarde już pieczywo, marząc o porządnym obiedzie. Niestety, wczorajszy rajd z Hipciem sprawił, że do wypłaty musiał zamienić się w skąpca. Ale nie zamierzał narzekać, w pamięci miał jeszcze pierwsze lata tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i wielką biedę, jaka wówczas panowała. Nie tylko na prowincji, nawet w stolicy brakowało żywności tak bardzo, że chleb – ledwie dało się go wziąć do ust – wypiekano z mąki mieszanej z mączką z kasztanów i smarowano marmeladą z marchwi.
Westchnął, wspominając czas kilka lat wstecz, przed reformą, kiedy to wojskowi zarabiali naprawdę marnie. Pamiętał, jak w jednym z artykułów w „Kurierze Porannym” zrobiono porównanie, z którego wynikało, że kapitan – żonaty i z dziećmi na utrzymaniu – dostawał pobory niższe od przeciętnego dozorcy domowego! Nie pomagał nawet deputat żywnościowy – zlikwidowany w 1923 roku – czyli mąka, kasza lub ryż, mięso, słonina, cukier, kawa, herbata, marmelada lub sztuczny miód, spirytus i węgiel. Niektórzy oficerowie, aby dorobić do pensji, nadwyżki sprzedawali na czarnym rynku, chociaż oficjalnie było to zabronione.
Czasy się zmieniły, reforma poprawiła byt wojska, aczkolwiek Lorenc nie uważał, aby zarabiał jakoś nadzwyczaj dobrze. Miał dwadzieścia osiem lat i jako podporucznik otrzymywał 281 złotych miesięcznie, co budziło u niego rosnącą frustrację. Wielu jego rówieśników od roku było już porucznikami – i miesięcznie dostawało 340 złotych – on na swoją kolej czekał już dwa i pół roku, a wymarzony awans na porucznika i potem na kapitana, który zwykle uzyskiwało się około trzydziestki – a z nim podwyżkę do 450 złotych – oddalał się z każdym tygodniem.
Wyjął pugilares z szuflady komody, sprawdził zwartość i aż westchnął. Wszystko wskazywało na to, że do wypłaty jedzenie będzie musiał brać na kredyt w wojskowej spółdzielni spożywczej, która sprzedawała je bez wysokich marż, dużo taniej niż w sklepach cywilnych. Nie była to żadna ujma na honorze, takim wyjściem posiłkowali się nie tylko młodsi oficerowie i podoficerowie, ale nawet i kadra dowódcza. Gorzej, że mało kogo było stać na przestrzeganie obowiązku spłacania miesięcznego zadłużenia do trzeciego dnia kolejnego okresu. Wielu jego kolegów było zadłużonych na 30, nawet 40 procent miesięcznych poborów. Nic dziwnego, że wielu spółdzielniom w kraju groziła upadłość.
Zamknął pugilares, schował do kieszeni marynarki, pomstując na własny los. Nie dość, że bezowocnie czekał na upragniony awans, to jeszcze przełożeni zesłali go na prowincję, bo tak właśnie odbierał skierowanie do Poznania. Ale wcale nie zamierzał się poddawać bez walki, to nie było w jego charakterze. Co więcej, planował wykazać się zdolnościami organizacyjnymi i sprawić, aby góra wreszcie go doceniła.
Z takim postanowieniem schrupał ostatni kęs kromki z marmeladą, po czym sięgnął po przygody Sherlocka Holmesa, wydanie oryginalne, na którym szlifował swój angielski. Niemieckim i francuskim posługiwał się biegle, a od kilku lat pracował też samodzielnie nad językiem Szekspira, w jego bowiem fachu umiejętności poligloty były bardzo pożądane.Rozdział 2
Lorenc wychodził z mieszkania w kamienicy Chwaliszewo 49 przepełniony irytacją i gniewem na Arthura Conana Doyle’a. Jak śmiał uśmiercić postać Holmesa?! I co z tego, że w spektakularny sposób – spychając go razem z profesorem Moriartym do wodospadu Reichenbach w Alpach – liczył się fakt!
Prychając pod nosem, zbiegł po schodach, niemal wpadając na Franciszka Genzlera, cichego pracownika Urzędu Telegraficznego, z którym codziennie mijali się i wymieniali ukłony. Rzucił tylko krótkie przeprosiny, wypadł na ulicę, głęboko oddychając mroźnym powietrzem. Do zamku miał dwa kilometry, czasu jeszcze mnóstwo, zdecydował się zatem na drogę piechotą. Lubił spacerować, szczególnie w nieznanym sobie terenie, a każdą taką okazję wykorzystywał do nauki spostrzegawczości. Przyglądał się ludziom, ich zachowaniu, kamienicom, przejeżdżającym furmankom, cyklistom, automobilom i tramwajom, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów.
Na Chwaliszewie mieszkał zaledwie od nieco ponad tygodnia, ale już zdążył się dowiedzieć, że przez kilka wieków miasteczko słynęło nie tylko z położenia na wyspie otoczonej Wartą i jej kanałem, ale też ze znakomitych krawców i szewców. W 1801 roku zostało włączone do Poznania, ale jeszcze przez długi czas mieszkańcy starali się zachować odrębny charakter swojej dzielnicy. Nawet teraz, grubo ponad sto lat od wcielenia go do stolicy Wielkopolski, dało się tu wyczuć specyficzny klimat, tak charakterystyczny dla małych społeczności.
Podporucznik wszedł na Most Chwaliszewski, metalową konstrukcję wyłożoną – co rzadko spotykane – nie kostką brukową, tylko drewnianą, a to z powodu bliskiego sąsiedztwa kamienic, których mieszkańców w ten sposób chciano uchronić przed nadmiernym hałasem. Popatrzył na rzekę, ale nad Wartą nikogo nie było, o tej porze roku nie dostarczała bowiem zbyt wielu atrakcji. Co innego latem, kiedy rokrocznie na przełomie maja i czerwca przyciągała rzesze poznaniaków przychodzących popatrzeć na tarło jesiotrów z Bałtyku, przypływających aż tutaj – prawdopodobnie za sprawą znacznie cieplejszej wody i mnóstwa resztek wyrzucanych przez mieszkańców prosto do wody. Niespodziewanie ostatni raz ryby pojawiły się na Chwaliszewie w 1906 roku. On miał wtedy pięć lat, a dwa lata później jego rodzice mieszkali już w Warszawie, skąd wyjechali z Poznania za chlebem.
Teraz wrócił w rodzinne strony, znane sobie bardziej z ojcowskich oraz matczynych opowieści niż własnych przeżyć i jak do tej pory nie za bardzo potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ze względu na zawodowe obowiązki nie miał też sposobności, aby odwiedzić rodzinę mieszkającą w Grodzisku Wielkopolskim oraz Wolsztynie. W efekcie tego czuł się tutaj samotny jak palec.
Jakby tego było mało, spotkał się też z ostracyzmem kolegów pracujących w tutejszej komórce kontrwywiadowczej Oddziału II Sztabu Głównego – czyli Dwójki – jak krótko mawiali wszyscy w firmie. W sumie nie miał im tego za złe: w końcu podrzucono go niczym kukułcze jajo, nie ujawniono celu misji, z jaką przybywał, a na dodatek nakazano ścisłą współpracę. Tyle dobrze, że do tej pory nie musiał nikogo prosić o pomoc, radził sobie sam.
Lorenc, podobnie jak wielu dwójkarzy, swoją przygodę z wywiadem zaczął dużo wcześniej – służąc jako ochotnik w różnych formacjach niepodległościowych. Brał między innymi udział w powstaniu wielkopolskim – wróciwszy na jakiś czas w rodzinne strony – potem także w obronie Lwowa i wojnie polsko-bolszewickiej. Z racji świetnej znajomości języka niemieckiego i francuskiego – o co zadbali rodzice – był łakomym kąskiem dla Dwójki. Dlatego też w 1925 roku został skierowany do Warszawy na kurs informacyjno-wywiadowczy organizowany właśnie przez wywiad. Zdał go w grupie najlepszych uczestników i krótko potem otrzymał przydział jako rezydent wywiadu w Konsulacie Rzeczypospolitej w Szczecinie przy Auguststrasse. Oficjalnie pełnił funkcję referenta prasowego, tak naprawdę zajmował się głównie obserwacją portu morskiego, do którego przychodziły transporty sowieckiej amunicji przeznaczonej dla Reichswery.
Szło mu świetnie do chwili, kiedy niemiecki kontrwywiad postanowił wyeliminować go z gry i Lorenc został wrobiony w rozbój, a przy tym ciężko pobity. Po roku rekonwalescencji wrócił do służby, ale zawiódł się, bo liczył na powrót na podobną placówkę, tymczasem skierowano go do pracy za biurkiem. Kiedy więc padła propozycja wyjazdu do Poznania, początkowo był pełen entuzjazmu i wyraził zgodę. Teraz jednak zaczynały go ogarniać wątpliwości.
*
Do celu dotarł z duszą na ramieniu, potwornie bijąc się z myślami. Z jednej strony wisiała nad nim obawa popełnienia największego błędu w karierze, z drugiej wciąż liczył, że los wreszcie się odmieni.
Z postanowieniem zrobienia wszystkiego, aby mu pomóc, stanął pod 75-metrową wieżą Zamku Cesarskiego. Wybudowano go dla Wilhelma II, ostatniego cesarza niemieckiego i króla Prus, zrealizowano to zaledwie w pięć lat, co - wziąwszy pod uwagę monumentalny charakter obiektu – było nie lada osiągnięciem. Zamek krył w sobie 585 pomieszczeń, a powierzchnia gmachu głównego przekraczała 25 tysięcy metrów kwadratowych. Sam podwójny tron dla cesarza i jego małżonki ważył 3,5 tony. Nic dziwnego, że inwestycja pochłonęła niebagatelną kwotę pięciu milionów marek. Co ciekawe, kajzer odwiedził zamek zaledwie dwukrotnie, pierwszy raz 21 sierpnia 1910 roku, kiedy osobiście odebrał klucze od architekta, a drugi trzy lata później, podczas oddania do użytku zamkowej kaplicy.
Budowlę wzniesiono w stylu neoromańskim – jako że cesarz uznawał go za najbardziej germański – a sam zamek miał przypieczętować wizualnie przynależność Wielkopolski do Rzeszy Niemieckiej. Teraz było tu Państwo Polskie, a widok rezydencji nieznośnie kłuł w oczy, przypominając o niedawnym zaborcy. Nie zdecydowano się jednak na jego wyburzenie, to byłoby przecież ogromne marnotrawstwo. Przez kilka lat po Wielkiej Wojnie mieściła się tutaj siedziba Ministerstwa byłej Dzielnicy Pruskiej, potem swoje miejsce znalazło w nim parę zakładów Uniwersytetu Poznańskiego, organizacje studenckie oraz harcerskie, jak też redakcje kilku czasopism i rezydencja prezydenta Rzeczypospolitej.
Lorenc skierował swe kroki do przyziemia, gdzie zlokalizowany był Wydział Matematyczno-Przyrodniczy i gdzie odbywały się seminaria matematyczne profesora Zdzisława Krygowskiego. Podporucznik był średniego wzrostu, miał szerokie ramiona i poruszał się w elegancki sposób, miało się wrażenie, że nie idzie, tylko jakby płynie. Kiedy tak sunął korytarzem w stronę sali nr 22, przyciągnął uwagę dwóch studentek. Rozpoznał je od razu, były jednymi z dwadzieściorga trojga uczestników kursu szyfrów, nad organizacją którego sprawował osobistą pieczę. Wyższa trzymała pod pachą związane sznurkiem książki, u stóp niższej stał nieco podniszczony tornister.
– Dzień dobry, paniom. – Ukłonił się szarmancko.
Kobiety spojrzały na niego zaciekawione. Głęboko osadzone oczy mężczyzny od razu przywodziły myśl, że ich właściciel jest osobą przenikliwą.
– Pan profesor już jest? – spytał, uważnie przypatrując się uczestniczkom kursu. Nie grzeszyły urodą, ale przecież z nimi żenić się nie zamierzał.
– Nie – odpowiedziała wyższa. – Pana profesora jeszcze nie ma. Pan na seminarium?
Druga dziewczyna zachichotała, wpatrując się w twarz mężczyzny.
W tej samej chwili Lorenc stracił pewność siebie. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że byłby całkiem przystojny, gdyby nie zdecydowanie za duży nos, kształtem przypominający ziemniaka. Kiedy jeszcze w Poznaniu krótko chodził do szkoły, inne dzieci dokuczały mu z tego powodu, przezywając pyrą albo kartoflem, w zależności od tego, czy byli to Polacy, czy Niemcy. Wielokrotnie kończyło się to bijatykami, przez co niejeden raz lądował w kozie. Z wiekiem zaakceptował swój wygląd, docinki się skończyły, a jemu pozostały przynajmniej bokserskie umiejętności.
– Panienkę coś rozbawiło? – Postanowił, że nie pozwoli sobie dmuchać w kaszę. Oj, zrzedłaby jej mina, gdyby tylko mógł włożyć mundur, a przy tym zdradzić, że pracuje w kontrwywiadzie!
Niższa zachichotała raz jeszcze, nic nie mówiąc.
– Koleżanka jest trochę nieśmiała. – Poprawiła książki związane sznurkiem.
– Jakoś z trudem przychodzi mi w to uwierzyć – odparł Lorenc, niecierpliwie zerkając na zegarek. Niechby wreszcie ten profesor przyszedł!
– Pan na seminarium? – powtórzyła.
Zaprzeczył krótkim ruchem głowy.
– Pan nie jest studentem, prawda? – Zadała kolejne pytanie.
– Nie – odrzekł ostrożnie. Dziewczyna miała wydatny biust, zdecydowanie za duży jak na jego gust, za to podobały mu się jej szerokie biodra.
– Pracownikiem uniwersytetu też pan nie jest – mówiła dalej.
– Nie jestem... – Coraz mocniej go intrygowała.
– To kim pan jest? – Przygryzła zalotnie wargę.
– Interesuje to panią? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Jeśli jej koleżanka rzeczywiście była nieśmiała, to ona z pewnością miała tej pewności siebie za obie. I ten jeszcze lekko zadarty nosek dodający uroku!
– Chwileczkę... – W głębi korytarza zobaczył profesora Krygowskiego. Nie czekając na reakcję rozmówczyni, ruszył w jego kierunku. Przywitał się z nim żelaznym uściskiem dłoni, a potem przekazał prośbę o poinformowanie uczestników kursu, że od jutrzejszego wykładu – trzeciego z kolei – zajęcia będą odbywać się w Forcie Winiary, nazywanym też z niemieckiego Kernwerkiem, ale jeszcze częściej określanym przez mieszkańców jako Cytadela. Mężczyzna był nieco zdziwiony, ale nie zadawał pytań, a Lorenc też nie czuł potrzeby, aby wyjaśniać mu, że to był jego osobisty pomysł, na który przełożeni przystali. Po pierwsze, przez zamek przewijało się mnóstwo osób i nie sposób byłoby dopilnować utrzymania kursu w pełnej tajemnicy. Nie bez znaczenia był również fakt, że sekretarka profesora miała niemieckie korzenie. To oczywiście nie przesądzało o jej lojalności bądź nie wobec państwa polskiego, ale w ich sytuacji – biorąc pod uwagę specyficzny charakter zajęć – lepiej było nie ryzykować. Po trzecie, Lorenc miał w tym także prywatny cel: w ten sposób zamierzał zaznaczyć swoją obecność i rolę organizatora oraz osoby zabezpieczającej kurs.
Profesor wszedł do sali, za nim ruszyły obie studentki, przepuszczone przez grono studentów, którzy pojawili się w międzyczasie na korytarzu. Lorenc był jednak szybszy, zagrodził dziewczynom drogę.
– Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy – wyjaśnił, widząc ich zdziwione spojrzenia. – Dlaczego jest pani taka ciekawska? – Bądź co bądź, przyjechał do Poznania nie tylko w celach matrymonialnych, jego głównym zadaniem była praca dla Dwójki. Może słabo opłacana, ale zawsze. Co prawda dziewczyna na szpiega nie wyglądała, ale jej ciekawość zasługiwała na uwagę.
– Widziałam pana tydzień temu na otwarciu kursu... – Zawahała się nagle. – Potem na drugich zajęciach... I...
Koleżanka zachichotała.
– I pomyślała pani, że... – Lorenc nie zwracał uwagi na niższą z dziewczyn. Cała jego uwaga była skupiona na tej drugiej. Coś w jej zachowaniu podpowiadało mu, że nie mówi prawdy.
– Pomyślałam, że... – Widać było, że gorączkowo myśli.
– Pani może już iść na zajęcia – rzekł do drugiej ze studentek. Ta od razu ruszyła do sali. – Słucham panią. – Uśmiechnął się szeroko.
– Pomyślałam, że jest pan może nowym studentem...
– Który pojawił się nagle w drugim trymestrze? – Czujnie rejestrował jej reakcje.
– Mógł się pan przeprowadzić... – Palcami wolnej ręki zaczęła bawić się włosami.
Takie zachowanie nie mogło ujść uwadze Lorenca. Zakładał, że wynikało ono wyłącznie ze stresującej sytuacji, ale zbyt dobrze bawił z się skonsternowaniem rozmówczyni, żeby tak nagle zrezygnować.
– Pracuję dla pana profesora – odpowiedział, cały czas patrząc studentce prosto w oczy. – Teraz pani kolej.
– Moja kolej? – zdziwiła się.
– Na to, żeby powiedzieć prawdę i przestać wreszcie kłamać. – Zmienił ton głosu na dużo mniej uprzejmy.
– Ale... – rzuciła nerwowo.
– Żadnego: ale. – Podporucznik nie odpuszczał. – Złożyła pani ślubowanie, jak pozostali uczestnicy kursu – zauważył. – Zapomniała pani o tym fakcie?
– Nie... – Była bliska płaczu.
– Zaraz zaczyna się seminarium. – Spojrzał na zegarek. – Za dwie minuty osiemnasta. Chyba nie chce się pani spóźnić?
Przytknęła dłoń do ust.
– Daję pani ostatnią szansę. – Lorenc zaczął się zastanawiać, czy czasem nie przesadził. Bardziej na taką lekcję zasłużyła sobie ta druga, która odważyła się naśmiewać z jego nosa.
– Dobrze, powiem... – Studentka pogodziła się z losem. – Sekretarka profesora prosiła mnie, żebym się dowiedziała, kim pan jest i czym się pan zajmuje.
Mężczyzna był tak głęboko przekonany, że wymiana zdań zmierza donikąd, iż sens słów kobiety nie od razu do niego dotarł.
– Co pani za to obiecała? – rzekł dopiero po dłuższej chwili. Blefował, ale intuicja podpowiadała mu, że gra warta jest świeczki.
– Skąd pan wie, że cokolwiek mi obiecała? – Była kompletnie zaskoczona.
– Nie odpowiedziała pani na pytanie – uciął.
– Składam wniosek o odroczenie opłaty za egzaminy w tym semestrze... – Westchnęła. – Powiedziała, że postara się zdobyć pismo polecające od profesora Krygowskiego...
Teraz Lorenc już rozumiał. Na początku roku należało wpłacić wpisowe, które uczelnia przeznaczała na domy profesorskie i akademickie. Płaciło się też za ćwiczenia w pracowniach i seminariach oraz za egzaminy. Niezamożni studenci – a jednocześnie pilni w nauce – mogli starać się o odroczenie opłat, poza wpisowym, do czasu uzyskania pracy przynoszącej dochody, maksymalnie na dziesięć lat. Jeśli tej dziewczynie na tym zależało, to sekretarka profesora miała w ręku całkiem niezłą kartę przetargową.
– Na razie, gdyby była pani przez nią pytana, odpowie pani, że jeszcze niczego się nie dowiedziała. – Lorenc w jednej chwili podjął decyzję. Być może to była tylko zwykła kobieca ciekawość, w końcu nikt nie lubi, jak koło jego szefa kręci się ktoś nowy i do tego o nieznanej proweniencji. Ale z racji służbowych obowiązków musiał przyjąć, że coś jest na rzeczy. A to wymagało natychmiastowego działania. Bez względu na rozwój wypadków miał szansę wykazać się przed tymi, którzy wkrótce będą decydować o wnioskach awansowych. – Rozumie pani?
– Tak! – potwierdziła gorączkowo.
– Wkrótce się do pani zgłoszę i powiem, co pani przekaże sekretarce profesora. – W myślach układał już kolejne działania. – Jasne?!
– Tak jest! – Mało brakowało, a dziewczyna trzasnęłaby obcasami niczym żołnierz na placu apelowym.
– Niech pani biegnie na seminarium! – Polecił radosnym tonem. – Może pani powiedzieć, że to ja panią zatrzymałem.
Ruszyła do drzwi, nacisnęła klamkę, nagle zamarła.
– Nie wiem nawet, jak pan się nazywa... – wyszeptała. Na twarzy miała wymalowane przerażenie.
– Lorenc – odparł, powstrzymując uśmiech cisnący się na usta. – Edmund Lorenc.Rozdział 3
_Wtorek 22 stycznia 1929_
Pierwsza teoretyczna praca kryptologiczna w Europie została wydana w 1467 roku, kiedy to włoski architekt Leon Battista Alberti opublikował rozprawkę, w której analizował częstotliwość występowania poszczególnych liter w tekstach włoskich i łacińskich. Jednym z jego pomysłów na ukrywanie wiadomości było podwójne utajnienie. System polegał na tym, że najpierw kodowano całe słowa i ważniejsze zwroty, a dopiero potem taką skróconą informację szyfrowano. Zaproponowane przez niego rozwiązanie karierę zrobiło dopiero w XIX wieku, a szczególnie popularne było we Francji, Niemczech i Anglii.
Kolejne stulecia przyniosły ze sobą dalszy rozwój kryptologii i kryptografii, od XVIII wieku biura szyfrów i dekryptażu w poszczególnych krajach zaczęto zaś określać mianem czarnych gabinetów. Szyfrowanie wiadomości stało się na pewien sposób modne i popularne nawet w kręgach cywilnych, wystarczy wspomnieć postać Edgara Allana Poe, który na początku lat czterdziestych ubiegłego stulecia w opowiadaniu _Złoty żuk_ obrazowo ukazał, że szyfr bazujący na pojedynczym tylko przestawieniu można bez problemu złamać, o ile dysponuje się odpowiednio długim tekstem.
Najlepszy okres dla nauki o szyfrach przyszedł zaraz po Wielkiej Wojnie – w czasie której czarne gabinety dokonywały wręcz rzeczy niebywałych, wpływając na losy milionów żołnierzy – kiedy to do dekryptażu zaczęto powoli angażować dokonania nauk matematycznych, psychologicznych i lingwistyki. Zwykle liczba możliwych kombinacji jest tak wielka, że z matematycznego punktu widzenia szyfr jest nie do rozwiązania. Jednak jeśli zaprzęgnie się do pracy wiedzę psychologiczną i dane dotyczące języka, w którym funkcjonuje dany szyfr, jest już znacznie łatwiej.
Polacy z racji nieobecności swojego państwa na mapach Europy przez 123 lata szyframi – a także szerzej rozumianym wywiadem i radiowywiadem – mogli zająć się na dobre dopiero, gdy pojawiły się ku temu sprzyjające okoliczności. W nocy z 18 na 19 listopada 1918 roku trzech polskich oficerów przejęło niemiecką stację radiową w Warszawie, niedługo potem nadano z niej pierwszą wiadomość o powstaniu niepodległego państwa. Liczono, że przekaz dotrze do rządów innych krajów. Ku zaskoczeniu obsługujących pierwsza odpowiedź przyszła jednak z Wielkopolski i brzmiała: „Polski Poznań pozdrawia Warszawę”. Stało się tak, gdyż w przedpowstaniowym zamieszaniu załogę radiostacji w Forcie Winiary obsadzili polscy konspiratorzy.
Jeszcze w grudniu tamtego roku obie radiostacje obsadzono załogami składającymi się ze specjalistów wyszkolonych w armiach zaborczych oraz ochotników, z których większość była studentami. Wiosną następnego roku do podstawowego zadania, czyli zapewnienia łączności, dołożono też drugie, jak się miało wkrótce okazać, nie mniej istotne: nasłuch obcych stacji radiowych. W ten naturalny sposób zaczął działać polski radiowywiad, a razem z nim dekryptaż.
Już wówczas, w czasach formującego się dopiero państwa polskiego, wiele uwagi poświęcano przechwytywaniu depesz sowieckich. Niestety, zaledwie kilkuosobowej załodze polskiego czarnego gabinetu udawało się deszyfrować niewiele z nich, a i to bardziej dzięki zdobywaniu kluczy metodami wywiadowczymi niż umiejętnościom kryptologicznymi.
W zmianie takiego stanu rzeczy pomógł, jak to często w życiu bywa, przypadek. Był sierpień 1919 roku, kiedy to porucznik Bronisław Sroka – jeden z oficerów Sekcji Szyfrów zorganizowanej w strukturach Dwójki – zaczął szukać zastępstwa na nocny sobotni dyżur, jako że w tym czasie jego siostra miała wesele. Z pomocą przyszedł inny porucznik, Jan Kowalewski, chemik z wykształcenia i człowiek, który potrafił myśleć, mówić, czytać, pisać i liczyć po rosyjsku. Zadaniem, jakie sam na siebie wziął, było segregowanie przechwyconych z nasłuchu depesz sowieckich i rozdzielenie ich na właściwe komórki wywiadu. Ponieważ noc była długa, a praca do zbytnio zajmujących nie należała, z uwagą przyglądał się wiadomościom. Wtedy przypomniało mu się opowiadanie _Złoty żuk_ Poego, które niegdyś czytał i znaczenie częstotliwości występowania liter w danym języku. Przyjął, że w którejś z depesz musi występować wyraz dywizja – pisany po rosyjsku: diwizija – i zaczął szukać ciągów znaków z powtarzającą się taką samą sekwencją. Do pomocy użył grzebienia. Wyłamał z niego kilka zębów w regularnych odstępach – tak samo jak zrobił to bohater _Złotego żuka_ – przyłożył do zaszyfrowanej depeszy i przesuwał, szukając miejsc, w których – pod postaciami cyfr – ukrywać się będą trzy litery „i” ze słowa _diwizija_.
Kiedy znalazł pasujący ciąg, miał już odszyfrowanych pięć liter: d, i, w, z, ja. Potem w jego ręce wpadły dwie cenne depesze. W jednej nazwisko dowódcy, który ją wysłał, zakodowano, w drugiej umieszczono tekstem jawnym i Kowalewski miał na tacy kolejne litery. Dalsza praca poszła już jak z płatka. Zanim pojawił się poranny zmiennik, sowiecki szyfr stał przed nim otworem. Gdy dowiedzieli się o tym zwierzchnicy, Kowalewski od razu został przeniesiony do Sekcji Szyfrów.
Rosjanie zwykle zmieniali klucze co dwa tygodnie, porucznik miał więc co robić, odnosił przy tym kolejne sukcesy, dzięki czemu Polacy jedną czwartą depesz odszyfrowywali równocześnie z odbiorcą, a zdecydowaną większość najdalej nazajutrz po ich wysłaniu w eter. Kowalewski nie tylko łamał rosyjskie szyfry – stosując standardowe ataki lingwistyczne – ale też zaproponował, aby do tego zadania oprócz językoznawców i psychologów – jak to było wówczas w zwyczaju – zaangażować także ochotników będących w życiu cywilnym profesorami logiki i matematyki na Uniwersytecie Warszawskim. W ten sposób na nowo zdefiniował zawód kryptoanalityka, a Sekcja zaczęła prowadzić ataki na szyfry rosyjskie na dwa sposoby: lingwistyczny oraz matematyczny.
Jak istotny wkład wnieśli on i pracujący z nim ludzie, pokazał już następny rok, kiedy w tym samym czasie nasłuch przechwycił propozycję rozmów pokojowych skierowaną do polskiego rządu oraz rozkazy dotyczące przerzutu jednostek armii sowieckiej nad granicę. Niedługo potem rozgorzała wojna polsko-bolszewicka, w której radiowywiad odegrał niebagatelną, wręcz dziejową rolę. 12 sierpnia 1920 roku w ręce zespołu Kowalewskiego wpadła depesza, która od razu zwróciła jego uwagę. Raz, była bardzo długa. Dwa, do jej zaszyfrowania użyto nowego klucza. O możliwościach ówczesnych polskich kryptologów niech świadczy fakt, że do jego złamania wystarczyła im zaledwie godzina! Dzięki temu dowiedziano się, że decydujące uderzenie na Warszawę miało rozpocząć się dwa dni później. Marszałek Józef Piłsudski, aby mieć czas potrzebny na konieczne przegrupowanie, nakazał zagłuszać radzieckie radiostacje. Polscy radiotelegrafiści zaczęli więc nadawać _Księgę Rodzaju_ z radiostacji nastrojonej na częstotliwość stacji sztabu marszałka Tuchaczewskiego. Wkrótce potem stało się to, co do historii przeszło jako Cud nad Wisłą, a Kowalewski, w uznaniu zasług, został odznaczony orderem Virtuti Militari. Kiedy otrzymywał go z rąk Władysława Sikorskiego, ten puścił do niego oko i szepnął: „Za wygraną wojnę”. Wiedzy o tym, jak wielką rolę w zwycięstwie nad bolszewikami odegrali polscy kryptolodzy, z oczywistych względów jednak nie upowszechniano.
Ale kierunek wschodni nie był jedynym leżącym w kręgach zainteresowania Dwójki i Sekcji Szyfrów. Naturalnym było, że równie duże siły rzucono na zachód, aby jak najwięcej dowiedzieć się o organizacji sił zbrojnych Republiki Weimarskiej. Zresztą, nawet w przypadku sąsiada, z którym utrzymuje się dobre relacje, warto wiedzieć o nim jak najwięcej. Tym bardziej jest to konieczne, jeśli ma się do czynienia z państwem wrogim i to takim, które systematycznie łamie ograniczenia narzucone Traktatem Wersalskim, szczególnie w zakresie rozwoju wojska.
Jednym z koronnych dowodów na łamanie postanowień traktatowych – a jednocześnie na znaczenie nasłuchu radiowego i późniejszego dekryptażu – były depesze potwierdzające współpracę sił zbrojnych Niemiec i Związku Sowieckiego, między innymi ćwiczenia morskie tych państw odbyte latem 1926 roku. Dowody te, wzmocnione fotografiami lotniczymi wykonanymi przez Dywizjon Lotniczy Morski, przedstawiono na forum Ligi Narodów, co wywołało spodziewany rozgłos i międzynarodowy skandal. Taki ruch był co prawda majstersztykiem na polu dyplomacji, ale już w świecie wywiadu jego ocena mogła być jedynie miażdżąca. Niemcy bowiem dowiedzieli się o skuteczności polskiego radiowywiadu, a co za tym idzie, mieli powód, aby zrobić wszystko w celu poprawienia sposobu szyfrowania.Rozdział 4
Tego dnia Lorenc wstał wcześnie rano, gdyż jak najszybciej chciał złożyć raport w sprawie uzyskanych poprzedniego wieczora informacji. Kiedy kładł się spać, z emocji nie mógł zasnąć, oczami wyobraźni widział bowiem sekretarkę profesora Krygowskiego składającą meldunek bliżej niezidentyfikowanemu agentowi Abwehry. Po obudzeniu jednak ekscytacja ustąpiła miejsca chłodnej kalkulacji, a ta podpowiadała, żeby nie robić z igły widły. Nie znaczyło to oczywiście, że tematu nie ma, bardziej chodziło o to, aby nie wszczynać alarmu i nie paraliżować kursu, zanim nie przedstawi raportu.
Nie chcąc tracić czasu, podporucznik postanowił dostać się do Cytadeli tramwajem. Znalazł się tu dopiero trzeci raz – nie licząc tych kilku, kiedy jako mały brzdąc był w okolicy razem z ojcem – i jak za poprzednimi dwoma, nie mógł się nadziwić ogromowi budowli. Oficjalnie nosiła nazwę Fort Winiary – chociaż mało kto jej używał – i była położona w centrum umocnień Twierdzy Poznań, na Wzgórzu Winiarskim wyrastającym nad ujściem Wierzbaku do Warty.
Fortyfikacje poznańskie miały ponad tysiącletnią tradycję, bo już w średniowieczu dostrzegano strategiczne znaczenie wideł Warty i Cybiny i jako takie były one odpowiednio obwarowane i bronione. Największe inwestycje ponieśli jednak Niemcy, do wybuchu Wielkiej Wojny budując najpierw wokół miasta pierścień umocnień poligonalnych na czele z Fortem Winiary, który pełnił funkcję cytadeli. W trakcie jego tworzenia przesunęli nawet koryto Warty o dwieście metrów! Sama budowla zaś była największym fortem artyleryjskim w Europie. Inwestycję zaczęto w 1828 roku i ukończono w ciągu piętnastu lat. Potem wokół miasta postawiono jeszcze pierścień kilkunastu fortów zajmujących teren o średnicy niemal dziesięciu kilometrów i co jakiś czas modernizowano kolejne elementy twierdzy, stopniowo znosząc część umocnień wewnętrznego pierścienia – te, które stały się przestarzałe i przeszkadzały w rozwoju miasta. Jednak sama Cytadela cały czas nad nim górowała.
Na początku obecnego wieku postawiono budynek radiostacji oraz trzy wysokie maszty antenowe. Po wybuchu powstania wielkopolskiego Polakom udało się szybko opanować Cytadelę, potem utworzono w nim I Batalion Telegrafistów Wielkopolskich, niedługo potem II, później jeszcze 7. Batalion Telegraficzny. W ten sposób stała się siedzibą służb łącznościowych, chociaż okresowo stacjonowały tu również inne jednostki, jak choćby dywizjon zapasowy samochodów pancernych czy batalion kolejowy.
Lorenc wylegitymował się na wartowni, potem chwilę trwało, zanim dotarł do celu – Cytadela była rozległym terenem. Kiedy wszedł do interesującego go budynku, w środku, ku swojemu zdziwieniu, spotkał porucznika Hipolita Pecha, zwanego przez siebie Hipciem.
– Dostałeś nowy przydział? – Nie krył zdziwienia, ale i radości z kolejnego spotkania. Niemal całą wojnę polsko-bolszewicką służyli w tej samej jednostce i mieli okazję poznać się jak łyse konie.
– Tylko na kilka dni. Zastępuję chorego kolegę – wyjaśnił Pech. Wbrew nazwisku szczęście mu sprzyjało, zarówno na niwie towarzyskiej – wręcz nie mógł opędzić się od kobiet – jak i zawodowej – na polu bitwy kule po prostu się go nie imały. I to mimo tego, że był niski i krępy, a przy tym rysy twarzy miał tak grubo ciosane, że aż niemal wulgarne. Jak mawiało się o takich: typ o bardzo niewyraźnej fizjonomii. Nie zmieniało to faktu, że Lorenc ogromnie go lubił.
– Szukam porucznika Ciężkiego.
– Jest u szefa. – Pokazał głową na drzwi, zza których dochodziły ciche śmiechy. – Teraz nie wolno przeszkadzać. Możesz poczekać, pogadamy. – Uśmiechnął się szeroko.
– Byle nie tak intensywnie jak w niedzielę. – Na samo wspomnienie Lorenc poczuł, że treść żołądka podchodzi mu do gardła.
– Jak jest okazja, to trzeba świętować! – Pech się zaśmiał.
– Kiedy ślub? – Starał się, aby w głosie nie było słychać zazdrości.
– Niedługo dajemy na zapowiedzi! Wszystko idzie zgodnie z planem, jej rodzice są mi bardzo przychylni.
– A sprawy wojskowe?
– Mam nadzieję, że tym razem nie będzie problemów – odpowiedział cicho.
Lorenc wiedział, skąd ta zmiana humoru. Po którymś tam kieliszku Hipcio wyjawił, że dwa lata wcześniej miał inną narzeczoną, której komisja małżeńska nie zaaprobowała, dziewczyna pochodziła bowiem z rodziny proletariackiej. Gdyby się z nią ożenił bez wymaganej zgody, na pewno byłby bojkotowany przez korpus oficerski. Podobny ostracyzm groził za ożenek z kucharką lub kelnerką.
– Dzisiaj rano kolega opowiadał mi o poruczniku, który wziął za żonę byłą primadonnę operową z La Scali i jednocześnie właścicielkę majątku ziemskiego. – Pech westchnął głęboko. – Wiesz, co się okazało po powrocie ze ślubu? Koledzy z pułku na polecenie dowódcy przeprowadzili go z nędznej kawalerki do przestronnego pierwszorzędnie umeblowanego mieszkania. – Sam odpowiedział na pytanie. – A parę młodych przywitała orkiestra pułkowa i sam pułkownik...
Lorenc tylko jęknął w duchu. Innym to dopiero fortuna sprzyjała! A on gniótł się w marnym pokoju z sublokatorami. Gdyby tylko wreszcie znaleźć odpowiednią kandydatkę na żonę, to nie dość, że mógłby liczyć na przydział porządnego lokalu mieszkalnego, to jeszcze co miesiąc do uposażenia otrzymywałby dodatek na małżonkę. W Warszawie to było od 71 do 105 złotych, na prowincji nieco mniej, bo od 55 do 81 złotych, ale takie pieniądze też były nie do pogardzenia...
– Nic nie powiesz? – Pech obdarzył kolegę bacznym spojrzeniem. – Dobrze się czujesz?
– A twoja aktualna narzeczona czym się zajmuje? – spytał Lorenc.
– Ma posadę urzędniczą. – W głosie słychać było dumę. – Będę ją wysyłał na wykłady Towarzystwa Wiedzy Obronnej poświęcone przysposobieniu obronnemu i zapiszę do Rodziny Wojskowej. – Zatarł ręce z radości. – Będzie chodziła na posiedzenia, a ja w tym czasie trochę pobąbluję. – Zaśmiał się.
– Skoro o tym mowa... – W głowie podporucznika pojawił się pewien plan. – Może zrobilibyśmy rundkę w sobotę?
– Cały czas polujesz? – Wyszczerzył zęby.
– Na razie to raczej robię za nagonkę... – odrzekł Lorenc kwaśno.
– Nie mazgaj się, na każdego przyjdzie pora!
– Tobie to łatwo mówić. – Westchnął. – Do mnie panienki tak się nie lepią, jak do ciebie.
– I dlatego chcesz, żebyśmy poszli razem? Mam robić za przynętę?
Lorenc westchnął.
– Ale będzie byczo! – Pech już się cieszył na samą myśl o kolejnym wieczorze spędzonym na koszt kolegi. Nagle spoważniał. – Do cholery!... W sobotę i niedzielę mam służbę... Ale następnym razem... – Nie dokończył, bo z korytarza dobiegł potężny głos. – To generał Antolewski! – Wyglądał, jakby miał zaraz dostać ataku apopleksji. – Na śmierć zapomniałem, że przyjeżdża przeprowadzić grę wojenną! Że też musiałem dostać to zastępstwo. – Nagle zrobił się jeszcze mniejszy.
Lorenc spojrzał na kolegę ze współczuciem. Wiedział, że generał znany jest z twardego charakteru. Mawiano o nim, że żołnierze na jego komendę maszerują, salutują, jedzą i załatwiają potrzeby fizjologiczne.
Drzwi otworzyły się z hukiem, stanął w nich generał, za nim widać było adiutanta.
– Chyba się zgubiłem! – Antolewski od razu skierował się do biurka, za którym stał już wyprostowany jak struna Pech. – Czołem, panowie podoficerowie!
– Czołem, panie generale! – odpowiedzieli Lorenc i Pech jednocześnie. Chwilę potem zdziwili się ogromnie, kiedy przywitał się z nimi mocnym uściskiem ręki.
– Wy tutaj rządzicie? – Antolewski spojrzał na porucznika.
– Tylko chwilowo... W ramach zastępstwa... – jąkał się Pech.
– Kapitan Matławski jest? – Generał rozglądał się z uwagą po gabinecie.
– Ma spotkanie...
– Długo jeszcze potrwa?
– Zaraz zapytam. – Porucznik wyskoczył zza biurka.
– Stójcie! – Antolewski zatrzymał go w połowie drogi. – Co to jest? – spytał groźnie.
Pech był przerażony. Lorenc zresztą też, najchętniej wycofałby się na korytarz, ale nawet takim gestem wolał nie zaznaczać swojej obecności. Jak nic generał dopatrzył się jakiejś niezgodności z regulaminem i Hipcio za chwilę będzie biegał wokół Cytadeli albo też dostanie tydzień twierdzy. Co robić?!
– Co to jest za obraz? – Antolewski pokazał na malowidło wiszące w kącie naprzeciwko pieca.
– Panie generale, to jest goła baba! – wypalił porucznik. – Kobieta, znaczy się...
– To widzę... – Generał się skrzywił. – Ale co ona ma przedstawiać?
– Z tego, co wiem, dowódca batalionu przywiózł to z Mediolanu... – wyjaśnił Pech usłużnie. – Taką gołą babę, jak my to mówimy w batalionie...
– Drugi raz spytam... – Antolewski wznosił się na wyżyny cierpliwości – co ta scena przedstawia?
Na czole Pecha wystąpiły krople potu.
– Rozpacz Ewy i Adama nad zabitym Ablem. – Lorenc pośpieszył koledze z pomocą. Ryzykował, bo generałom z zasady nie wchodziło się w drogę, ale Hipcio na polach pod Płońskiem uratował mu przecież życie i miał wobec niego dług wdzięczności.
– Eiblem? – Antolewski się zasępił. – W marynarce służy dwóch Eiblów... – Zmarszczył czoło. – Który to niby z nich?!
– Nie Eibel, tylko Abel. – Podporucznik silił się na delikatność, aby – broń Boże! – nie urazić generalskiej dumy. – Abel i Kain byli braćmi i składali ofiary panu Bogu. Kiedy pan Bóg przyjął ofiarę Abla, a Kaina nie, ten drugi z zazdrości zabił brata.
– Jesteście dobrze obeznani z tą historią... – Antolewski spojrzał podejrzliwie. – Skąd ją tak dobrze znacie?
– Panie generale! – Lorenc poczuł kluchy w gardle. – Ze szkoły, panie generale!
– Ze szkoły? – Antolewski zmrużył oczy. – Ja też chodziłem do szkoły, ale...
W tym momencie drzwi się otworzyły.
– Jest już kapitan Matławski! – Tym razem to Pech przyszedł koledze w sukurs. – Pan generał Antolewski do pana kapitana! – Zaanonsował.
– Panie generale, przedstawiam porucznika Maksymiliana Ciężkiego z Biura Szyfrów... – Matławski dokonał prezentacji.
– Znam pana porucznika! – Antolewski uścisnął dłoń obu mężczyznom, potem ruszył do gabinetu kapitana. – Czegoś bym się napił...
– Oczywiście! – Matławski spojrzał na Pecha. – Migiem!
– Tak jest! – Pech trzasnął obcasami.
– Pan do mnie? – Ciężki wykorzystał fakt, że generał z adiutantem i kapitanem zniknęli za drzwiami.
– Tak jest! – potwierdził Lorenc. – To sprawa poufna...
– Oczywiście. – Wyszedł na korytarz. – Możemy porozmawiać na mojej kwaterze. To całkiem niedaleko.
Kwadrans później podporucznik zajmował już miejsce przy stole, uważnie obserwując przydzielony Ciężkiemu gabinet, w którym panował idealny porządek. Spodobał mu się taki stan rzeczy, zresztą od pierwszego kontaktu z porucznikiem czuł do niego sympatię. Co prawda jako pracownik Biura Szyfrów nie był jego nominalnym przełożonym, ale na czas kursu był do jego pełnej dyspozycji.
– Przeżyliście spotkanie z generałem Antolewskim? – Ciężki uśmiechnął się znacząco.
– Przeżyliśmy – odpowiedział uprzejmie.
– Podobno to wielki służbista...
– Tak mówią – odrzekł wymijająco. – Na szczęście nie mieliśmy okazji się przekonać – dodał.
– Długo na mnie czekaliście? Spotkanie z kapitanem Matławskim nieco się przeciągnęło w czasie...
– Nie czekałem długo – zapewnił. – Poza tym porucznik Pech to mój dobry kolega...
– Z takim nazwiskiem w wojsku kariery może nie zrobić... – Zamyślił się.
– Hipcio... Hipolit – poprawił się szybko – urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, może mi pan porucznik wierzyć. – Uśmiechnął się szeroko.
– Fortuna to ważna rzecz... – rzekł Ciężki filozoficznie.
Lorenc patrzył na niego. Znał takich jak on, nazywano ich oficerami-pistoletami. Młodzi stażem i stopniem, ale najlepsi w jednostce. Potrafiący wykonać każde zadanie, jakie się przed nimi postawi, bez względu na trudności i przeszkody. Umiejący znaleźć się w każdej sytuacji. Prezentujący się zawsze bez zarzutu. I stawiani za wzór młodszym kolegom. Tacy zawsze mu imponowali, i – nigdy tego przed sobą nie ukrywał – też chciał takim być.
– Mówcie zatem. – Porucznik przerwał milczenie. – Jak wczorajsze zajęcia?
– Dobrze... – odparł, myśląc nad doborem słów. – Wszystko idzie zgodnie z planem, aczkolwiek pojawiła się pewna drobna komplikacja.
– Jaka? – Momentalnie nadstawił uszu.
– Sekretarka profesora Krygowskiego wypytywała studentkę z Wolsztyna o moją rolę w kursie. Można by to potraktować jako zwykłą ciekawość... – Spojrzał na twarz porucznika, chcąc wyczytać, co myśli na ten temat. Wojsko już dawno temu nauczyło go, że przykład szedł zawsze z góry, nigdy w odwrotnym kierunku. Wywiad nie różnił się w tym ani o jotę. – Ale jest coś, co skłania mnie ku innej opcji – dodał szybko, widząc zainteresowanie w oczach Ciężkiego. – W zamian za informacje obiecała studentce pomoc przy pozyskaniu odroczenia opłat za egzaminy w tym semestrze. – Streścił przebieg rozmowy z dziewczyną. – To by oznaczało, że bardzo jej zależy na informacjach...
– Zgadzam się z waszym tokiem rozumowania. – Zasępił się. Początki przedsięwzięcia i już pojawiają się trudności... Może jednak otwarcie kursu w Poznaniu, gdzie wciąż roiło się od ludzi lojalnych wobec Niemców, było błędem? – Właśnie tego się obawialiście...
– Tak.
– Bardzo dobrze, że zaproponowaliście przeniesienie kursu tutaj – pochwalił Ciężki.
– Może to jednak przypadek? – Wolał uwypuklić wątpliwości. Gdyby miało się okazać, że trop jednak jest fałszywy, byłby kryty.
– Nie możemy ryzykować. – Nerwowo potrząsnął głową. – Los dał nam dwadzieścia, może trzydzieści lat do kolejnej wojny. Ten czas musimy wykorzystać najlepiej, jak się da!
– Zgadzam się!
– Macie jakieś sugestie, jak rozwiązać problem z sekretarką? – W jego głosie słychać było wyczekiwanie. Nie wyobrażał sobie, aby teraz, kiedy po dwóch latach starań wreszcie otworzyli kurs szyfrów dla matematyków, musieli go zamykać albo też przenosić do Warszawy lub Lwowa, co byłoby równoznaczne z jego likwidacją i szukaniem uczestników na nowo.
– Mam pewien pomysł... – zaczął Lorenc ostrożnie.
– Śmiało! – Ciężki zachęcił gestem ręki.
– Dowiedziałem się wcześniej, że jeden z kursantów wkrótce przedstawia pracę magisterką, a potem rozważa wyjazd na staż do Getyngi, bo ma zainteresowania w temacie ubezpieczeń.
– Który?
– Rejewski. – Lorenc sprawdził szybko w notatniku.
– Ach, to ten. – Pamiętał go doskonale, bo już na pierwszych zajęciach dał kilka celnych odpowiedzi. Zaczął nawet wiązać z nim duże nadzieje na przyszłość. Gdyby miał podjąć zatrudnienie w jakimś towarzystwie ubezpieczeń i reasekuracji, odbyłoby się to ze szkodą dla Biura Szyfrów.
– Ulubieniec profesora Krygowskiego... – dodał podporucznik
– Tak, wiem. – Ciężki cały czas był myślami na pierwszym wykładzie. – A ten wasz pomysł?
– Inni kursanci też pytają o moją rolę... – odpowiedział. – Oczywiście nie mogę zdradzić, jaka jest... Może by upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu?... I puścić przeciek, że kurs organizowany jest na zlecenie towarzystw ubezpieczeniowych zainteresowanych zatrudnieniem najlepszych studentów?... A wyróżniający się uczestnik w nagrodę otrzyma wyjazd na staż do Getyngi...
– Wyślemy tam Rejewskiego? – Przerwał mu gwałtownie.
– Tym jednym posunięciem uwiarygodnilibyśmy całą sprawę i jednocześnie wprowadzilibyśmy w błąd sekretarkę profesora – wytłumaczył Lorenc. – Co prawda ściśle separujemy tę babę od wszelkich wiadomości dotyczących kursu, ale licho nie śpi...
– Świetnie, podporuczniku! – Ciężki był wniebowzięty. – Macie moje pełne poparcie!Krzysztof Koziołek
Rocznik 1978, zielonogórzanin z urodzenia i zamieszkania. Przez prawie 20 lat mieszkał w Nowej Soli, gdzie zaczęła się jego kariera pisarska. Absolwent politologii na Uniwersytecie Zielonogórskim, z zawodu pisarz i dziennikarz. Pasjonat górskich wędrówek, zapalony kibic żużla i fan serialu „Na południe”. Znany też jako Bookman, czyli człowiek w najbardziej kryminalnym płaszczu na świecie uszytym z okładek książek.
W 2007 roku zadebiutował „Drogą bez powrotu”, od tego czasu wydał dwadzieścia dwie powieści sensacyjne, kryminalne i thrillery. Kilka z nich to kryminały napisane w stylu skandynawskim, czyli podejmujące ważne tematy społeczne.
W 2011 roku otrzymał „Lubuską Nagrodę Literacką” dla najbardziej obiecującego lubuskiego pisarza. W 2018 roku za kryminał retro „Wzgórze Piastów” oraz cały dorobek beletrystyczny otrzymał Zielonogórską Nagrodę Literacką „Winiarka”. W 2019 roku za kryminał retro „Nad Śnieżnymi Kotłami” otrzymał nagrodę „Książka Górska Roku” w kategorii „Górska fikcja literacka i poezja”.