- W empik go
Epigramy - ebook
Epigramy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 189 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto ktoś, kogo powitasz łaskawie:
Marcjalis, pisarz o światowej sławie,
Autor dowcipnych i celnych wierszyków.
Laury, przez ciebie, miły czytelniku,
Jemu za życia włożone na skronie,
Innym poetom przypadły po zgonie.
Cóż, przed okiem Cezara tej książki nie schowam.
Chyba się nie uniesie władcy brew surowa,
Skoro żart nie uwłacza triumfalnej todze
I żołnierskim docinkom pobłażają wodze.
Bawi cię gra Tymeli i Latyn wesołek,
Więc i te fraszki czytaj z rozchmurzonym czołem.
Przymknij oko, cenzorze, na kpiny poczciwe,
Moja muza frywolna, lecz życie – cnotliwe.
Że hołdujesz w swym życiu wzniosłym ideałom
Trazei i Katona, ale chcesz ujść cało,
Że nie pędzisz na oślep ku niechybnej zgubie –
To ci się tylko chwali, Decjanie, to lubię.
Jakże łatwo krew przelać lub polec za sprawę,
A jak trudno jest życiem zarobić na sławę!
Czuć wino od Acerry. Myślisz, że do dzbana
Od wczoraj nie zaglądał? Skąd! Pije od rana.
Słyszałem, Fidentynie, że ty wiersze moje
Publicznie deklamujesz podając za swoje.
Albo przyznaj, że moje fraszki ludziom czytasz,
Albo zapłać, bym milczał, i będziemy kwita!
Za zmarłym ojcem Gelia – sama – nie zapłacze,
Ale wprost we łzach tonie, gdy ją ktoś zobaczy.
Bólem tak chciwym pochwał nie wzruszą się nieba:
Komuś, kto szczerze cierpi, świadków nie potrzeba.
Przy drzwiach, Lesbio, umyślnie otwartych na oścież
Jawnie i bez żenady swoich gachów gościsz.
W tym widzisz cały urok miłosnych igraszek
I czyjś wzrok cię podnieca bardziej niż twój gaszek.
Patrz, inne zasuwają rygle i kotary,
Nawet w domach publicznych zatyka się szpary.
Bierz przykład choćby z takiej Iady czy
Chione,
Na drodze wśród pomników kryją się i one.
Przesady w mym zgorszeniu, Lesbio, nie upatruj –
Używaj, ile wlezie, lecz nie rób teatru!
Jesz na szkle, a na złotym nocniku zasiadasz:
Wstydź się, Bassie, załatwiasz się drożej, niż jadasz.
Krzywisz się na te fraszki, kpisz z tego, co robię,
Bo ty wszystkim zazdrościsz, a jakoś nikt –
tobie.
Nasz Diaulus zmienił zawód i został grabarzem.
Cóż, robi to, co robił: Diaulus był lekarzem.
Czy wiesz, o czym ja marzę, mój Frontonie drogi,
Zwierciadle cnót żołnierskich, chlubo rzymskiej togi?
Chciałbym własne poletko obsiewać co roku,
Poprzestawać na małym i mieć święty spokój.
Któż by w zimnych, kamiennych ścianach spędzał życie
I jak głupi patrona pozdrawiał o świcie,
Gdyby wiedział, że może na polu lub w lesie
Zdobyć łup, który w sieci do domu przyniesie,
Gdyby tańczącą wędkę mógł zapuścić w wodę
Lub napocząć czerwony dzban z złocistym miodem,
Gdyby mu stół kulawy dziewka zastawiła
I w domowym popiele jajka uprażyła?
Tych marzeń tylko wróg mój może się wypierać,
Więc niech losy i jego wprzęgną w miejski kierat!
Sto miedziaków mam w Bajach całego dochodu,
Wkoło przepych, a człowiek może zginąć z głodu.
Obskurne rzymskie łaźnie, jakże was doceniam
Tu, gdzie kąpiel o tyle lepsza od jedzenia!
Dotychczas nikt nie myślał uwodzić ci żony.
Od kiedy jej pilnujesz i dom jest strzeżony,
Tłum gachów na twym progu waruje od świtu.
Trudno, mój Cecylianie, odmówić ci sprytu.
Był twoim gachem, Paulo, więc mogłaś to chytrze
Ukryć. Teraz jest mężem. I co, też się wyprzesz?
Wyciągasz, co popadnie, forsę, książki, garnki…
Czy ktoś ma coś, czy nie ma – wyciągasz, nie pytasz,
Jak bida, to wyciągasz bodaj na pogwarki.
A gdybyś tak, Attalu, wyciągnął kopyta?
Alcymie, dzieckiem niemal z mych objęć wyrwany,
Lekką darnią okryty na sen nieprzespany,
Nie wzniosę ci grobowca z białego kamienia,
Co go czas bezlitosny w ruinę zamienia.
Wśród bukszpanów i wina niech tu w cień
spowita
Od łez moich wilgotna murawa zakwita.
Przyjmij, chłopcze, ten żywy pomnik na twym grobie,
On przyszłym wiekom poda wspomnienie o tobie.
Gdy Lachezis wyprawi mnie w krainę cieni,
I moje kości spoczną wśród takiej zieleni.
Zawsze na ucho i ukradkiem
Szepczesz nam, Cynno, nawet o tym,
Czego pół miasta było świadkiem.
Na ucho śmiejesz się i gniewasz,
Szeptem wyliczasz swe kłopoty,
Na ucho stękasz, milczysz, śpiewasz.
Czy tak cię zmogła ta przywara,
Że szeptem chwalić chcesz Cezara?
Że nigdy cię z mężczyzną nikt, Basso, nie spotkał
I z nikim cię, jak dotąd, nie wiązała płotka,
Że zawsze ciebie żeńska służba otaczała,
A płeć przeciwna wstępu do domu nie miała –
Wszyscy się zachwycali twym dziewiczym wiankiem,
Nie wiedząc, że – o zgrozo – ty jesteś kochankiem.
Rozkoszą ośmielacie darzyć się nawzajem
I jedna wobec drugiej mężczyznę udaje.
Do tej zagadki chyba sam Sfinks by się przyznał:
W jakim to cudzołóstwie zbędny jest mężczyzna?
Sam wierszy nie wydajesz, a objeżdżasz moje.
Albo moim daj spokój, albo wydaj swoje.
Gdy wszyscy razem wrzeszczą, ty najwięcej gadasz
I myślisz, żeś jest wielkim mówcą, mój
Postumie.
W takim gwarze każdemu dopisuje swada.
Teraz wreszcie ucichło. No, pokaż, co umiesz!
Miałeś, Kalenie, coś ze dwa miliony,
A takżeś hojnie i na wszystkie strony
Pieniędzmi sypał, żeśmy najgoręcej
Prosili boga, byś miał jeszcze więcej.
I oto nieba próśb tych wysłuchały,
Bo nie minęły nawet trzy kwartały,
Jak wskutek czterech po kolei zgonów
Stałeś się panem dziesięciu milionów.
Ty jednak jakbyś nic nie zyskał na tym,
Lecz wprost przeciwnie – ciężką poniósł stratę,
Takeś, biedaku, nagle zaczął pościć,
Że gdy raz w roku podejmujesz gości,
Koszt tej paradnej biesiady jak nędzarz
Garścią wytartych miedziaków opędzasz