Epoka śmierci. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 5 - ebook
Epoka śmierci. Legendy Pierwszego Imperium. Tom 5 - ebook
Mróz skuł ziemię, umarło coś więcej niż nadzieja. Nie mogąc wkroczyć do krainy Fhrejów bronionej przez wieżę Avempartha, zachodnia armia szuka drogi przez rzekę Nidwalden, zanim fane pozna sekret tworzenia smoków. W miarę jak czas ucieka zarówno dla ludzi, jak i dla mistyczni Suri, jedyną nadzieją żywych stają się umarli. Czy po powzięciu doniosłej decyzji, garstka wyrzutków zdoła dokonać niemożliwego czy na zawsze zaginie w podziemnym świecie, z którego nie ma ucieczki? Czy bogowie naprawdę istnieją? Czy można poznać przyszłość? I co kryje się za zasłoną śmierci?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68069-82-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cóż, zbliżamy się do końca. Zostały już tylko dwa tomy! Pozwólcie, że zacznę od powtórzenia kilku rzeczy z mojej ostatniej przedmowy. Po pierwsze, jeśli czytaliście poprzednie książki, ale potrzebujecie przypomnienia, co wydarzyło się do tej pory, możecie znaleźć streszczenia na www.firstempireseries.com/book-recaps. Po drugie, możecie również rzucić okiem na „Słowniczek pojęć i imion”, który można też znaleźć na www.firstempireseries.com/age-of-death-glossary. Są one wolne od spoilerów i aktualizowane w każdym kolejnym tomie, w miarę jak wychodzi na jaw coraz więcej tajemnic. Dlaczego zostały one przeniesione do sieci? Istnieje ku temu kilka powodów, a wszystkie mają związek z tym, jaki obszerny i złożony stał się ten słownik. Dla tych, którzy korzystają z czytników, jego dołączenie sprawiało, że nie wiadomo było, ile jeszcze tekstu zostało, i niektórzy się na to skarżyli. Dla tych, którzy czytają książki w wersji papierowej, czekanie na pełny słownik oznaczałoby opóźnienie druku, a w związku z tym również wydanie nie tylko tego, ale również następnego tomu. Zważywszy na to, warto było przenieść słowniczek do sieci.
Po omówieniu tej kwestii chcę poświęcić chwilę na rozmowę o pisaniu tego tomu, ponieważ ma to wiele wspólnego z konstrukcją drugiej części _Legend_. Jak wspomniałem w swojej ostatniej książce, cykl miał się zakończyć _Epoką Wojny_ i w tym tomie rzeczywiście łączy się wiele wątków, ale nie wszystkie. Kiedy zacząłem pisać część, która, jak sądziłem, będzie ostatnią z cyklu, pojawiła się myśl, żeby pokopać w skale macierzystej Elan i zgłębić początki historii tego świata. Wiedziałem, że nie będzie to krótka opowieść i nie byłem nawet pewny, czy zdołam przedstawić całą historię (ponieważ było tyle do opowiedzenia), uznałem jednak, że powinienem spróbować.
Gdy podążyłem w tym kierunku, czwarty tom zaczął się rozrastać i rozrastać. Również moja żona (którą zapewne już poznaliście jako geniuszkę i najbardziej godną zaufania krytyczkę) stwierdziła, że w swoim pisaniu za bardzo zbliżam się „do szpiku kości”.
To określenie może wymagać pewnych wyjaśnień. Robin zwróciła mi uwagę, że choć poszczególne elementy fabuły są dobrze wymyślone, na tym szkielecie nie ma dość ciała. W swoim pragnieniu, żeby dopasować do siebie wszystkie elementy, poświęcałem narrację i traciłem wiele doskonałych okazji, żeby wpłynąć na emocje czytelnika. Po zastanowieniu zrozumiałem, że Robin ma całkowitą rację. I wiecie co? Opowieść znowu zaczęła się rozrastać.
W końcu historia stała się zbyt obszerna, żeby zmieścić się w jednym tomie. Tak, mogliśmy bawić się wielkością czcionki, odstępem między wierszami albo grubością papieru. Lecz nawet przy różnych ustępstwach mielibyśmy dwuipółcalowy grzbiet, co stanowiłoby ograniczenie dla większości drukarni. Musielibyśmy również wyrzucić moje ulubione przedmowy i posłowia Robin. Nie chcieliśmy wprowadzać tych zmian, ponieważ ja nadal czytam książki drukowane i uważam, że ich wygląd ma znaczenie. Jeśli czcionka jest zbyt drobna, a odstępy między wierszami zbyt małe, czytanie nie sprawia mi przyjemności. A chciałem kochać wszystkie wersje mojej książki.
Tak więc po wielu rozważaniach zdecydowaliśmy się podzielić czwarty tom na dwie części. Jedyny problem polegał na tym, że nie było właściwego miejsca, w którym miałby nastąpić ten podział. W trakcie pisania nie zaprzątałem sobie głowy liczeniem stron czy słów. Powtarzałem, że najważniejsze jest snucie opowieści. Moim zadaniem było stworzenie zajmującej historii, a to, w jakiej formie saga zostanie wydana, nie stanowiło dla mnie najważniejszej kwestii.
W końcu jednak musiałem zająć się bardziej praktycznymi stronami przedsięwzięcia, jakim jest dostarczenie książki do rąk czytelników. Kiedy spojrzeliśmy obiektywnie na moje dzieło, stało się oczywiste, że mamy trzyaktową sztukę z dwoma punktami zwrotnymi. Problem była jednak równowaga. Mógłbym zrobić jedną książkę o normalnej objętości i jedną o podwójnej, ale nie wydawało mi się to właściwym podejściem. Poza tym spodobał mi się pomysł dwóch trylogii w ramach jednej epickiej opowieści. Również jako opowiadacz lubiłem, kiedy pojawiały się dwa punkty kulminacyjne, i uważałem, że jest w tym większy dramatyzm.
Poza tym zamiana dwóch ostatnich tomów cyklu na trzy pozwoliłaby równo podzielić pierwszą i drugą jego część. Podobała mi się ta równowaga i symetria, którą zburzyłaby jedna książka dwa razy obszerniejsza niż pozostałe z serii. Ponieważ mieliśmy kontrolę nad tego rodzaju rzeczami, właśnie tak zrobiliśmy. Wzorując się na _Władcy pierścieni_, stworzyłem jedną długą historię rozbitą na trzy tomy.
Tak więc problem został rozwiązany. Pozostała jednak jeszcze jedna kwestia. W przeciwieństwie do moich poprzednich książek (z których każda była samodzielnym epizodem), druga część _Legend_ kończyła się nagle i dramatycznie. Spodziewałem się złych recenzji (i kilka dostałem), ale dużo więcej było pochlebnych. Wiedziałem również, że kiedy wszystkie tomy zostaną wydane, aspekt zawieszenia nie będzie już taką wielką sprawą. Sztuczka polegała na tym, żeby wydać książki najszybciej, jak to możliwe.
Teraz, jak już wielu z was wie, Del Rey podpisało umowę na pierwszą połowę cyklu _Legend_ i wydało je po jednej rocznie (czerwiec 2016, lipiec 2017, czerwiec 2018). Większość najbardziej tradycyjnych wydawnictw publikuje według takiego schematu, ale ja nie obrałem tradycyjnego kursu, więc chciałem przyśpieszyć te daty. Zamierzałem wszystkie sześć tomów wypuszczać na rynek co pół roku (w tempie, w jakim to robiłem, kiedy sam wydawałem swoje książki), ale Robin chciała działać jeszcze bardziej agresywnie. Chciała, żeby cała druga część cyklu wyszła w ciągu jednego roku albo jeszcze szybciej. Jak często bywa, to Robin wygrała, więc opublikowaliśmy wszystkie trzy książki w ciągu dziesięciu miesięcy. Oto daty:
• _Epoka Legendy_ – lipiec 2019
• _Epoka Śmierci_ – luty 2020
• _Epoka Imperium_ – maj 2020
Ale nawet ten przyśpieszony plan nie był dostatecznie szybki dla Robin, więc kontynuowaliśmy naszą tradycję, przekazując książki platformie Kickstarter kilka miesięcy przed ich wejściem do sprzedaży detalicznej. Ci, którzy zamówili _Epokę Śmierci_ w przedsprzedaży, dostali ją w październiku 2019. Jeszcze nie znamy daty wydania _Epoki Imperium_, ale sponsorzy dostaną ten ostatni tom w lutym zamiast w maju.
To naprawdę wszystko, co potrzebujecie wiedzieć, kiedy zaczniecie czytać tę książkę, ale powtórzę coś, o czym napisałem w innej z moich przedmów: Bardzo sobie cenię wszystkie wasze zdumiewające emaile, więc, proszę, przysyłajcie je nadal na adres michael@michaelsullivan-author.com. Nigdy nie dość wiadomości od czytelników. To dla mnie zaszczyt i przywilej.
Po tym wstępie zbierzmy się wszyscy wokół ognia w przytulnej chacie, a ja zaproszę was do epoki mitów i legend, do czasów, kiedy ludzie byli znani jako Rhunowie, a elfy uważano za bogów. Pozwólcie, że zabiorę was teraz do _Epoki Śmierci_.ROZDZIAŁ PIERWSZY
_Wielka Brama_
Dobra wiadomość jest taka, że śmierć to nie koniec, lecz zarazem jest to zła wiadomość.
_Księga Brin_
Och, Mari, co ja zrobiłam? Myśl przyszła spóźniona. Staw wciągnął Brin z cichym odgłosem zasysania, a ona, czując szlam wokół stóp, miała wrażenie, jakby znalazła się w gardzieli bezzębnego węża. Lodowate zimno, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie zaznała, sunęło w górę jej nóg i jeszcze wyżej, aż za talię. To, co ją uwięziło, nie było cieczą ani błotem, lecz raczej gęstą smołą, która wydawała się żywa. Brin zadrżała z przerażenia, kiedy maź cal po calu sięgnęła do jej piersi, utrudniając oddychanie.
Tesh krzyknął, jakby on też umierał, jakby śmierć Brin kończyła jego własne życie.
Jak mogę to zrobić? On naprawdę mnie kocha, a ja…
Breja otoczyła jej szyję niczym dłoń trupa z najgorszego koszmaru. Zagłębiając się coraz bardziej, Brin odchyliła głowę do tyłu w ostatniej desperackiej próbie utrzymania twarzy nad powierzchnią mętnej sadzawki. Kiedy szlam zakrył jej usta i oczy, już nie była w stanie dłużej hamować krzyku.
Jej usta wypełniła maź, więc krzyk okazał się bezgłośny. Tesh nigdy miał się nie dowiedzieć, że jej ostatnim słowem było jego imię. Potem Brin przestała nabierać tchu. Instynkt, żeby nie oddychać pod wodą, okazał się silniejszy niż pragnienie powietrza.
Heroiczne myśli, które dały jej odwagę, żeby wejść do stawu, zniknęły. Tuż za nimi podążyły rozum, refleksja i kontemplacja. Zostało jedynie staccato obrazów: blask słońca na liściach, deszczówka w wiadrze, pokrojona marchew, śmiech matki, lodowata sadzawka. Kiedy jej umysł zamarł z przerażenia, ciało zaczęło się miotać i rzucać w beznadziejnej walce o przeżycie. Jej dłoń na krótko przebiła powierzchnię wody. Brin poczuła powietrze… powietrze!
Tak blisko.
I tak krótko. Jej ręka znowu została wchłonięta przez breję.
Ramiona osłabły. Nogi odmówiły posłuszeństwa rozkazom płynącym z umysłu i przestały się ruszać.
Pojawiły się kolejne obrazy: kominek w chacie, owce na pastwisku omiatanym przez wiatr, dłoń Tesha w jej rękach, słowa na kartce.
Choć próba oddychania mogła ją zabić, ciało uznało, że nieoddychanie z pewnością to zrobi, więc nabrała tchu. Breja dostała się do jej ust i nosa. Kolejne próby, żeby zaczerpnąć więcej powietrza, skończyły się tak raptownie, jak lot ptaka uderzającego w okno. Mimowolny kaszel był próbą oczyszczenia dróg oddechowych, ale okazał się równie daremny jak krzyk przerażonego dziecka w czasie burzy.
Paniczny strach minął. Brin ogarnął spokój, kiedy zawisła bez ruchu w zimnej, bezczasowej przestrzeni.
Jej umysł powoli ożył. Myśli znowu nabrały kształtu, a pierwsza z nich była najbardziej oczywista.
Popełniłam błąd, swój ostatni błąd.
Brin wiedziała, że śmierć się spóźnia, więc czekała cierpliwie.
Minęło jeszcze więcej czasu. Nic się nie wydarzyło.
Już po wszystkim? Czy ja…?
Ciemność była tak absolutna, że nie miała pewności, czy jej oczy są otwarte, czy zamknięte. Niedorzeczna myśl, bo nie potrafiła nawet stwierdzić, czy w ogóle jeszcze ma oczy.
Czy ja jestem martwa? Na pewno.
Ta myśl pojawiła się wraz z osobliwą, spokojną akceptacją, dziwnie rozsądnym wnioskiem w niezwykłej sytuacji. Konkluzja nie była oczywista, ponieważ Brin nie miała żadnych wyraźnych dowodów swej śmierci. Panika zniknęła, podobnie jak koszmar duszenia się. Poza tym już nie czuła zimna. Ale te rzeczy same w sobie niekoniecznie oznaczały śmierć. Szybko rozważyła myśl, że może żyje i tylko straciła przytomność.
Próbowała poruszyć rękami i nogami, a one zaczęły słuchać jej poleceń. Kończyny meldowały, że Brin znajduje się w jakiejś cieczy, ale nie w gęstym szlamie stawu.
Woda. Jestem w wodzie.
Chwilę później jej głowa wychynęła na powierzchnię. Brin odruchowo zaczerpnęła powietrza i zaczęła się miotać.
Jakoś przeżyłam? Czy ja…?
Wszystko nadal było czarne, ale niektóre rzeczy stały się oczywiste. Nie znajdowała się w stawie ani nigdzie indziej na wyspie. Wiedźma zniknęła, Tesh również, na zawsze.
Rzeka Śmierci.
Brin znała różne historie. Ci, którzy omal nie umarli, opowiadali o potężnej, ciemnej rzece, która niosła ich w stronę jasnego światła. Ona nie widziała żadnego blasku i nie czuła się martwa. Miała ręce i nogi, a pływanie szło jej równie kiepsko jak zawsze. Porzuciła wszelkie wysiłki, przestała machać ramionami i wierzgać. Zamiast utonąć, unosiła się na powierzchni. Nie docierały do niej żadne bodźce: światło, dźwięk, zapach, smak ani dotyk. Pogrążona w tej nicości, zastanawiała się: Czy ja tylko wyobrażam sobie istnienie rąk i nóg? Nie miała jak tego potwierdzić, żadnej możliwości, żeby opanować narastający strach.
Czy ja nadal istnieję? Wraz z tą myślą pojawiła się druga, jeszcze bardziej przerażająca. Czy w ogóle istniał ktoś imieniem Brin? Czy cokolwiek z tego, co pamiętam ze swojego życia, naprawdę się wydarzyło?
Nie była w stanie odpowiedzieć na te pytania. Myśli potrzebowały ram, odniesień i fundamentów. Ona nie miała niczego. Poczuła, że traci siebie z braku bodźców płynących ze zmysłów.
Czy ja…?
Wrażenie, że jest w wodzie, zniknęło. Uczucie podskakiwania na falującej powierzchni również.
Czy ja istnieję?
Nie mając żadnych punktów odniesienia, Brin straciła poczucie własnego istnienia.
Ja nie tonę. Ja się rozpuszczam.
To, co z niej zostało, rozproszyło się, pękło i stopiło. Ona zblakła, niemal zniknęła, a potem…
Pojawiło się światło.
Brin je zobaczyła.
Zaledwie punkcik, jak bardzo daleką gwiazdę.
Coś jednak istnieje, więc może ja też. Nie zniknęłam całkiem.
Światełko się powiększyło. W jego blasku ukazała się rzeka, ciemny, atramentowy wąż wijący się przez ogromny skalisty wąwóz. Gdy Brin zobaczyła, że jego ściany przesuwają się obok niej, zrozumiała, że się porusza, dokądś zmierza. Ogarnął ją spokój, tak że w końcu miała chwilę, żeby pomyśleć. Od razu przeszyło ją wspomnienie Tesha, jego krzyku. Ten straszny dźwięk nadal rozbrzmiewał w jej uszach, podążał za nią przez całą drogę.
Przepraszam.
Tymczasem światło stawało się coraz jaśniejsze. Ani żółte, ani pomarańczowe, przygaszone i blade jak późnym popołudniem w środku zimy, kiedy słońce kryje się za kocem z chmur. Zbliżając się do niego, Brin dostrzegła po obu stronach nieprawdopodobnie wysokie, poszarpane, skalne ściany. W miejscu, gdzie rzeka się kończyła, był staw i plaża skąpana w blasku. Poruszały się na niej jakieś postacie.
Ludzie! Tak, to z pewnością są inni.
Źródło światła znajdowało się za nimi, więc Brin widziała tylko ich sylwetki, tłum złożony z setek ludzi stojących przed wielką bramą. Ogromne podwoje były zamknięte, ale bijąca zza nich jasność tak silna, że przesączała się przez szczeliny między framugą a skrzydłami.
Stopy Brin nieoczekiwanie dotknęły piaszczystego dna. Woda wlokła ją jeszcze kawałek, ale w końcu udało się jej stanąć na własnych nogach.
– Brin! – wykrzyknęła Roan, ruszając w jej stronę. Nie wyglądała na martwą. Wydawała się taka sama jak przed wejściem do stawu. Nie miała na sobie ani śladu szlamu, kiedy pomagała przyjaciółce wyjść z rzeki.
– Głupia dziewczyna. – Moya podeszła i mocno uściskała Brin. Potem się odsunęła i odgarnęła luźne kosmyki z jej twarzy. – Mówiłam ci, żebyś tu nie przychodziła. Rozkazałam ci. Dlaczego nie posłuchałaś?
– Coś sobie uświadomiłam, choć powinnam zrobić to wcześniej. Na tablicach z Agawy obok imion Ferrol, Drome’a i Mari jest wymienione imię Muriel. Jeśli ona jest boginią, jej ojciec też musi być bogiem. Tressa miała rację co do Malcolma, a on chciał, żebym tu przyszła.
– Więc ty też jesteś teraz wyznawczynią? I ta wiara wystarczyła, żebyś się zabiła?
– Nie tylko ona. Malcolm stwierdził, że _Księga Brin_ może być najważniejszą rzeczą stworzoną przez ludzkość. Wiedział, że wszystko spiszę. Chce, żebym opowiedziała prawdę, i uważa, że znajdę ją tutaj.
– Mimo wszystko nie powinnaś była tego robić. – Głos Moyi zdradzał napięcie. – Persefona nigdy mi nie wybaczy.
– Wybaczy, jeśli się nam uda.
– To mało prawdopodobne.
We trzy podeszły do Gifforda, Tressy i Deszcza, którzy stali w ciasnym kręgu przy stawie i tłumie zgromadzonym przed wrotami. Tamci powitali ją uśmiechami bez śladu wesołości, jakby dzielili ze sobą jakąś uroczystą tajemnicę. Brin wiedziała, co jest tym sekretem. Byli razem, ale martwi.
Deszcz miał swój kilof, Moya łuk, a Tressa tę samą za dużą, przewiązaną w pasie sznurkiem koszulę, którą zabrała Gelstonowi. Brin nie zdążyła uszyć stroju, który obiecała Tressie za to, że nauczyła ją czytać. Teraz poczuła ukłucie wstydu, że biedaczka będzie musiała spędzić całą wieczność w takim nędznym odzieniu.
Moya zmierzyła Strażniczkę Praw wzrokiem, a potem spojrzała ponad jej ramieniem na wodę. Jej oczy pociemniały.
– Tesh?
Brin udała, że się uśmiecha.
– Pozwolił mi iść – odparła wesołym tonem, który nawet w jej uszach zabrzmiał na wymuszony.
Moya ze smutkiem pokiwała głową.
– Próbował mnie powstrzymać. Przekonanie go zajęło mi trochę czasu. Martwiłam się, że sobie pójdziecie, a ja nie będę wiedziała, gdzie was szukać.
– Mało prawdopodobne. – Gifford wskazał na tłum zebrany w pobliżu wielkiej bramy. – Zdaje się, że trzeba będzie trochę poczekać na wejście.
Roan obróciła się nagle i popatrzyła na niego ze zdumieniem.
– Giffordzie?
– Co?
– Ty właśnie… Co powiedziałeś?
Gifford wzruszył ramionami.
– Pomyślałem sobie, że chyba była jakaś wielka bitwa, skoro tylu ludzi tu czeka.
– Znowu to zrobiłeś! – Roan aż podskoczyła na palcach.
– Co takiego?
– Giffordzie, wymów moje imię.
Gifford zmarszczył brwi i spojrzał na nią zdezorientowany.
– Roan, co ty… – Potem jego oczy się rozszerzyły.
– Potrafisz mówić jak wszyscy. – Roan musnęła palcem jego wargi.
– Roan – powiedział Gifford, tym razem głośniej. – Roan, Roan, Rrroan!
Potem ze śmiechem objął żonę i mocno ją uściskał.
Brin także się uśmiechnęła. Wszyscy mieli rozradowane miny z wyjątkiem…
– Gdzie jest Tekchin?
– Poszedł do bramy… – Moya pomachała łukiem nad głową. – Właśnie wraca.
Fhrej podbiegł do nich z taką samą lekkością, jaką cechował się za życia.
– Są zamknięte na głucho. Nikt nie wie, dlaczego nie można wejść. Wszyscy się zgadzają, że coś jest nie w porządku.
– Chyba tak. – Moya zmarszczyła brwi. – Znieśliśmy cały trud umierania, żeby teraz tu utknąć? W ogóle wiemy, dokąd prowadzi ta brama?
– Tak. Oczywiście do Phyre. Zwykle jest otwarta. Światło w środku przyciąga nowych umarłych. Za nią znajdują czekającą na nich rodzinę i przyjaciół.
– Skąd to wiesz?
– Od kobiety, która była tu już wcześniej, ale została wciągnięta z powrotem do swojego ciała. Przynajmniej tak mi powiedziała. A według pewnego gościa, który umarł w południowym Rhulynie, gorączkując, te drzwi są zamknięte na głucho od długiego czasu.
– Jak długiego?
Tekchin wskazał na ciemność spowijającą wąwóz.
– A kto to wie?
***
Moya poprowadziła ich w stronę wrót. Zebrany przed nimi tłum składał się głównie z Rhunów, a ją zaniepokoiła duża liczba dzieci. Poza jedynym Fhrejem Tekchinem było też sporo karłów. Obecnych łączyło to, że wyglądali na przestraszonych, zagubionych i oszołomionych.
Wszyscy tutaj są martwi.
Przyzwyczajenie się do tej myśli zajęło Moyi sporo czasu. Nikt z tej gromady nie wyglądał jak duch. To byli zwykli ludzie, choć dziwnie ubrani. Niewielu z wyjątkiem jej grupki miało na sobie stroje podróżne. Większość kobiet była w sukniach, a mężczyźni w swoich najlepszych tunikach. Nikt nie miał płaszcza, torby albo chociaż tobołka, ale prawie wszyscy kurczowo ściskali w rękach kamienie. Niektórzy zawiesili je sobie na szyi.
– Z drogi, z drogi! – Tekchin przepychał się przez zbitą masę ludzi, a oni posłusznie robili im przejście.
Fhrej szedł z wyciągniętą przed siebie ręką i niczym dziób statku torował sobie drogę przez morze duchów. Nikt nie wyglądał na urażonego jego obcesowością. Przeciwnie, zdecydowany krok musiał przydawać autorytetu ich grupce, bo ludzie podchodzili do nich z prośbami.
– To pomyłka – oświadczył pewien mężczyzna, kiedy się obok niego przepychali. Ubranie wisiało na nim w strzępach. W przeciwieństwie do innych nie miał kamienia. – Nie powinienem tu trafić. Nawet nie chorowałem. Byłem w lesie…
Gdy oddalili się poza zasięg jego głosu, Moya poczuła ulgę, że nie musi wysłuchiwać reszty tej historii.
– Moje dzieci, moje dzieci… – Szlochająca kobieta, która siedziała na ziemi i kołysała się objęta ramionami, popatrzyła na Moyę. – Jak będą żyć beze mnie?
Inna, ładnie ubrana, spiorunowała ich wzrokiem i przeniosła oczy na wrota.
– Mamy tu czekać przez całą wieczność? Jeśli ludzie nadal będą umierać, na tej plaży zrobi się naprawdę tłoczono.
Tekchin wziął Moyę za rękę, kiedy wkroczyli w największy gąszcz. W miarę jak zbliżali się do bramy, Moya stwierdziła, że podwoje są jeszcze większe, niż wyglądały z daleka. Na nadprożu stały ramię w ramię trzy postacie wyciosane z kamienia i patrzyły na nich z góry: jeden karzeł i dwie kobiety, Rhunka i Fhrejka. U ich stóp wyrzeźbiono istoty rzucające kamieniami. Ogromne wrota, dużo wyższe niż te w Alon Rhist – większe nawet od tych, która prowadziły do Neith – były masywne i wyglądały, jakby wykuto je ze złota. Ich skrzydła ozdobiono reliefami przedstawiającymi ludzi, których spotykały różne przeciwności losu. Niektórzy spadali z dużych wysokości. Inni unosili ramiona, żeby osłonić się przed kamieniami rzucanymi przez postacie przycupnięte na nadprożu. Jeszcze innych przeszywano mieczami, duszono albo skracano o głowę. Na dolnym panelu kobietę pochłaniały ogromne fale, a ona jedną rękę wyciągała po pomoc, która miała nigdy nie nadejść.
Blask przesączający się wokół rantów drzwi wylewał się na plażę i stanowił jedyne źródło światła.
Jakby był tam uwięziony księżyc.
– Co ci tak śpieszno? – rzucił jakiś karzeł do Tekchina, kiedy ten przeciskał się obok niego. – Ktoś na ciebie czeka, co?
Galantianin posłał mu brzydkie spojrzenie, a karzeł już nic więcej nie powiedział. Po jeszcze paru groźnych łypnięciach i kuksańcach wymierzonych przez Tekchina w końcu dotarli do bramy. Moya podeszła do samych drzwi i dotknęła zimnej, kamiennej twarzy tonącej kobiety.
– Jakie pokrzepiające rzeźby tu mają – zauważyła. – Aż chce się wbiec do środka. Jak myślisz, kim jest ta trójka na górze?
– Nie mam pojęcia – odparł Tekchin. – A jeśli chodzi o wejście do środka, to masz może jakiś plan?
Wraz z pytającym spojrzeniem posłał jej szelmowski uśmiech. Wszystkiemu, co mówił i robił Tekchin, towarzyszyła jakaś wersja rozbawionej miny. Dla niego życie było niekończącą się przygodą. Śmierć nie zmieniła tego nastawienia, co Moyę bardzo ucieszyło.
On mnie kocha. Wielki Galatianin, niegdyś bóg-zza-rzeki, kocha mnie, Moyę, nieokiełznaną córkę praczki Audrey.
Nadal nie mogła pogodzić się z tym, że Tekchin wyrzekł się dla niej ponad tysiąca lat życia. Przez cały ten czas, który ze sobą spędzili, nigdy nie mówił: „kocham cię”. Ale w tamtej jednej zdumiewającej chwili samopoświęcenia, kiedy porwał ją na ręce i zaniósł do stawu, udowodnił swoje oddanie.
Moya spojrzała w górę na ogromne podwoje i wzruszyła ramionami. Obejrzała się na tłum.
– Czy ktoś próbował zapukać?
– Oszalałaś? – rzuciła niecierpliwa elegantka.
Moya pokiwała głową.
– Prawdopodobnie.
Uniosła ręce, namacała gładki kawałek drzwi i trzy razy zabębniła w nie wnętrzem dłoni.
Hałas był głośniejszy, niż się spodziewała, ale nic się nie wydarzyło.
Moya mocno pchnęła wrota, ale te nawet nie drgnęły.
Drażliwa kobieta przewróciła oczami.
– Warto było spróbować – skonkludowała Moya.
Wspięła się na palce i ponad głowami spojrzała na rzekę. Tłum się powiększał. Głowy podskakiwały na wodzie jak rzucone w toń liście, nowo przybyli wychodzili na piaszczysty brzeg.
– Jest ich tutaj z kilka setek, może więcej. – Moya skierowała wzrok na mężczyznę w koszuli nocnej. Na jego piersi i pod pachami widniały żółte plamy. Wąsy i broda wyglądały jak pokryte zaschniętym śluzem. – Jak długo musimy czekać?
– Gdybym to ja wiedział. – Mężczyzna z posępną miną poprawił brudną koszulę. – Leżałem w łóżku. Spałem, a potem obudziłem się tutaj!
Moya zmierzyła go wzrokiem.
– Och, biedaku, umarłeś we własnym łóżku, tak? Jakie to smutne. Niektórzy z nas utonęli w paskudnym mulistym stawie. Tamten nieszczęśnik – wskazała na mężczyznę w podartym ubraniu – wygląda, jakby został zaatakowany przez niedźwiedzia. A spojrzałeś na te wrota? Widziałeś obrazki? Pomyśl o tym, w jaki jeszcze sposób można zginąć. – Pokręciła głową. – Umarłeś we śnie. Też coś!
Mężczyzna wycofał się w tłum, zostawiając im miejsce przy bramie.
Kiedy Śluzowata Broda zniknął, Moya spojrzała na Deszcza.
– No dobrze, więc jak to właściwie działa? Sam wiesz co.
Karzeł wyprostował się z niepewną miną.
– Co? A, racja. – Podobnie jak Moya on też najpierw się upewnił, że w pobliżu nikogo nie ma. Potem rzucił ściszonym głosem: – Klucz wchodzi w zamek.
– To znaczy? – zapytała Moya.
– No… one wyglądają jak otwory. Trzeba szukać małych dziurek, do których pasuje klucz.
Wszyscy spojrzeli na wielkie skrzydła drzwi.
– Są ich dziesiątki – stwierdziła Moya, pokazując palcem. – O, tam jest wgłębienie. I tam również. Które jest właściwe?
– Możemy wypróbować wszystkie – podsunął Gifford.
Moya pokręciła głową.
– Nie możemy eksperymentować przed widownią. Nikt nie powinien się dowiedzieć, pamiętasz?
– Masz rację – odezwała się Tressa. – Więc po prostu czekajmy przez całą wieczność, która tutaj nie jest tylko przenośnią.
Maya łypnęła na nią spode łba.
– Nadzieja, że po śmierci staniesz się mniejszą suką, była złudna, prawda?
– Jestem, jaka jestem – skwitowała Tressa, teatralnym gestem przesuwając dłońmi po bokach, jakby prezentowała nową suknię.
– Na pewno nie na samej górze – odezwał się Deszcz. – Zbyt trudno byłoby użyć klucza. Dla wygody większość zamków znajduje się w łatwym do sięgnięcia miejscu. Spójrzcie tam. – Wskazał na otwór blisko środka panelu ze sceną, w której niedźwiedź rozszarpuje trzech mężczyzn. Obok wyrzeźbiono słońce pod postacią mężczyzny z rozwianymi włosami. Jego usta były szeroko otwarte. – To jest Eton, a ona ma klucz. – Odwrócił się do Tressy. – Wsuń go najpierw między jego zęby i przekręć w ten sposób. – Karzeł poruszył charakterystycznie nadgarstkiem.
– Może ty powinieneś to zrobić – zaproponowała Tressa ze strachem w głosie. – Wiesz, jak to działa.
– Nie – wtrąciła się Moya. – Malcolm dał go tobie i to ty nas w to wszystko wpakowałaś. Więc nie próbuj zepchnąć odpowiedzialności na innych.
Tressa popatrzyła na rozdziawione usta boga, a potem na tłum.
– Jeśli tam sięgnę, ludzie to zobaczą.
Tressa spojrzała na Moyę, jakby to ona znała rozwiązania wszystkich zagadek. Tak jednak nie było, a nawet gdyby, bycie martwym oznaczało, że reguły się zmieniły.
Roan szepnęła coś do ucha mężowi.
– Ja się tym zajmę – oświadczył Gifford. – Przygotujcie się.
– Na co? – spytała Moya, ale zanim zdążyła dodać coś więcej, Gifford ruszył w dół zbocza w stronę tłumu. – Co on robi?
Roan się uśmiechnęła.
– Tylko patrz.
Gifford zerwał szynę z nogi, odrzucił ją na bok i pomaszerował, wysoki i wyprostowany, na brzeg rzeki. Tam krzyknął:
– Cześć wszystkim! – Sięgnął do torby, którą miał przy boku, i wyjął z niej trzy kamienie. – Ciekawe, czy ktoś z was mnie zna. Jestem Gifford z dahlu Rhen. Kiedyś byłem garncarzem.
– Ja znam! – wykrzyknęła jakaś kobieta, jakby mogła tym samym wygrać jakąś nagrodę. – Kupiłam w Vernes misę zrobioną przez garncarza o imieniu Gifford z Rhen. Dobre naczynie. Naprawdę dobre naczynie. – W tym momencie zmieszała się i dodała: – Ale powiedziano mi, że zrobił je kaleka.
– Rzeczywiście! To ja jestem tym nieszczęśnikiem. Przez całe życie nie potrafiłem dobrze mówić. Miałem straszną wadę wymowy. Nie potrafiłem wypowiedzieć nawet imienia mojej pięknej żony. Przy okazji, ono brzmi Roan… Rrroan! Kiedy żyłem, nie umiałem powiedzieć: straszny, ręka, robić, prawy. – Gifford uśmiechnął się szeroko, a ten uśmiech odbił się na twarzach ludzi z tłumu.
Roan, stojąca obok Moyi i Brin, patrzyła na męża z zachwytem. Trzymała splecione ręce przy ustach i podskakiwała z taką miną, jakby była zarazem na skraju płaczu i śmiechu.
– Tak, byłem beznadziejny. Miałem plecy powykrzywiane jak marchew rosnąca w ogrodzie pełnym kamieni. Nie potrafiłem chodzić bez pomocy. Ludzie z mojego dahlu nazywali mnie Goblinem z powodu tego, jak powłóczyłem nogami. Byłem żałosną istotą, ale spójrzcie na to!
Gifford zaczął żonglować trzema kamieniami, które dała mu Suri. Tłum skupił na nim uwagę, podążając wzrokiem za kamykami rzucanymi wysoko w powietrze. Moya domyślała się, że ta rozrywka jest mile widzianą odmianą dla tłumów czekających na plaży nie wiadomo od jak dawna. Patrzyli wszyscy, łącznie z Tressą.
– Hej! – Moya potrząsnęła ją za ramię. – Zrób to teraz! Pośpiesz się!
– Och, dobrze.
Tressa wyjęła spod koszuli skręcony kawałek metalu zawieszony na łańcuszku.
– A teraz patrzcie na to! – wykrzyknął Gifford.
Moya nie widziała jego kolejnej sztuczki, ale tłum był pod takim wrażeniem, że rozległo się zbiorowe: „Och!”, a po nim: „Ach!”.
Tressa wsunęła klucz w usta Etona i go przekręciła. Rozległo się szczęknięcie. Głośne. Kiedy Moya się obejrzała, zobaczyła, że wszystkie oczy nadal są skierowane na Gifforda, który teraz łapał kamienie za plecami.
Tressa wyjęła klucz z dziurki i schowała go pod koszulę.
Moya lekko pchnęła oba skrzydła wrót, a one zaczęły przesuwać się do wewnątrz. Światło stawało się coraz jaśniejsze. To w końcu przyciągnęło uwagę tłumu.
Drzwi nadal się otwierały, jakby od środka ciągnęli je giganci. Kiedy otwór się poszerzył, jasność oślepiła wszystkich.ROZDZIAŁ DRUGI
_Szukanie błędu_
Za każdy błąd ktoś musi być odpowiedzialny, kara wymierzona. Myśleć inaczej to wierzyć, że nie jesteśmy centrum wszechświata, a świat nie obraca się wokół nas.
_Księga Brin_
Zimny wiatr przeszył na wylot breckon mor Persefony, która stała w zamglonym porannym słońcu. Drobne płatki dryfowały w powietrzu, wesołe i ładne. Śnieżny pył nadał trawiastemu pagórkowi jaśniejszy odcień zieleni. Choć Persefona oddaliła się zaledwie o kilkaset jardów od obozu, czuła się swobodnie. Znajdowała się po zawietrznej stronie bestii. Prawie wszyscy nadal bali się skrzydlatego węża, który odpoczywał na szczycie wzgórza, ale nie spał. Oczy wielkiej istoty były zamknięte i choć Persefona często tu bywała, smok nigdy się nie poruszył, a odezwał się tylko raz. I ten jeden raz wystarczył.
Persefona zachowała dystans względem smoka. On ją przerażał, ale odwiedzała go prawie codziennie. Rano albo późną nocą, kiedy nikt nie mógł jej zobaczyć, wspinała się na wzgórze, stawała przed tą istotą i wyznawała jej swoje obawy i porażki, zwierzała się z nadziei i marzeń. Wiedziała, że smok słyszy i rozumie. I wierzyła, że jej słucha. Nie miała najmniejszego pojęcia, jak działa magia, ale była pewna, że kiedy do niego mówiła, Raithe słuchał.
– Już powinni wrócić – powiedziała. – Martwię się. Mieli tylko zrobić rekonesans na bagnach i od razu wrócić. Wyprawa powinna zająć im jeden dzień, najwyżej dwa albo trzy.
Wykręciła palce rąk.
– Posłałam Moyę, żeby ich pilnowała. Tekchin też poszedł. I Tesh, więc wszystko powinno być dobrze. To dlaczego nie wracają? – Nie spodziewała się odpowiedzi i jej nie dostała. Smok nawet nie otworzył oczu. – Dlaczego ich puściłam?
Persefona westchnęła w mroźnym powietrzu i skupiła wzrok na masywnych szczękach bestii.
– Bo byłam przerażona, że niebo pociemnieje od takich jak ty, właśnie dlatego. Nadal się boję. – Patrząc na szare niebo i czując łagodny pocałunek śniegu na policzkach, Persefona wyobraziła sobie ogromne czarne cienie, całe ich roje jak szarańczy. – Potrzebujemy kolejnego cudu, Raithe.
Opadła na kolana, splotła ręce i skłoniła głowę jak w modlitwie.
– Już nie wierzę w plany Nyphrona. Wysłaliśmy Elysana na północ, żeby porozmawiał z gigantami, a połowa drugiego legionu ruszyła na południe, żeby poszukać łatwiejszej przeprawy przez rzekę. Nie liczę ani na jedno, ani na drugie. Wydaje się, że jedyne, co ostatnio robimy, to wysyłamy ludzi na zatracenie. Wyczerpały mi się pomyły. Nam obojgu wyczerpały się pomysły. Choć Nyphron nigdy tego nie przyzna, ani przed sobą, ani przede mną, czuje taką samą desperację. Mam wrażenie, że tym razem fala nas zatopi. Wszystko wydaje się takie beznadziejne i absurdalne. Kiedy pierwszy raz usłyszeliśmy, że Fhrejowie nadchodzą, żeby zniszczyć dahle, łatwo było pogodzić się z przegraną. W Tirre, kiedy nie mieliśmy żadnego keeniga ani broni, oczekiwanie, że zginiemy, miało sens. Nawet w Alon Rhist wygrana była odległym marzeniem. Ale jakoś przetrwaliśmy. Tyle razy o włos uniknęliśmy klęski, zdarzyło się tyle cudów.
Persefona pomyślała o głodzie, chorobach i potyczkach między klanami, które Rhen musiał przetrwać za jej życia. Lecz żadna z tych rzeczy nie równała się z niebezpieczeństwami, z którymi mieli do czynienia w ciągu kilku ostatnich lat. Ludzkość wydawała się słabym płomieniem, ale za każdym razem, gdy nadciągał podmuch, coś stawało mu na drodze: nieoczekiwany łut szczęścia, niemożliwy w normalnych okolicznościach.
– Jest prawie tak, jakby…
Za sobą Persefona usłyszała ciężki oddech i szelest trawy. Odwróciła się i zobaczyła wysoką, chudą postać w płaszczu. Przybysz używał włóczni jako laski, wspinając się na zbocze… Znajomy, ale nieoczekiwany widok.
– Malcolm?
– Dzień dobry – rzucił mężczyzna pogodnym tonem. – Tak myślałem, że cię tutaj znajdę.
Persefona wstała z kolan i spojrzała na niego z dziwną mieszaniną radości i irytacji.
– Nie widziałam cię od lat. Gdzie się podziewałeś?
– W wielu miejscach: Tirre, Caric, Neith i sam czubek lądu, który wysuwa się w Zielone Morze.
– Na wypadek gdybyś nie słyszał, toczy się wojna. Dlaczego odszedłeś? Potrzebowaliśmy każdego mężczyzny mogącego walczyć.
Malcolm dokończył wspinaczkę, oparł się na włóczni i uśmiechnął do Persefony.
– Ja też za tobą tęskniłem.
– Ja… – Persefona poczuła zakłopotanie. – Przepraszam. Nie chciałam na ciebie krzyczeć. Bardzo mi ciebie brakowało.
Uświadomiła sobie, że to stwierdzenie jest bardziej prawdziwe, niż przypuszczała. Uściskała Malcolma jak starego przyjaciela. Lecz on był kimś więcej. Zanim ten skromny towarzysz Raithe’a zniknął, stał się cennym doradcą. Po Bitwie przy Wielkim Moście Roan stwierdziła, że ten człowiek jest wyjątkowy, ale jej uwagi często były niejasne i trudne do zrozumienia.
Persefona pierwszy raz zauważyła ukryty talent Malcolma, kiedy ten przepowiedział narodziny Nolyna. Nie tylko przewidział, że ona wkrótce będzie mieć dziecko, ale powiedział jej, że urodzi Nyphronowi syna w namiocie na brzegu rzeki Bern w Dolinie Wysokiej Włóczni w czasie pierwszej bitwy następnej wiosny. Śmiałe twierdzenie w tamtym czasie, zważywszy na to, że ona nadal przebywała w Alon Rhist i nie była pewna, czy jeszcze kiedyś zobaczy Nyphrona, a tym bardziej, że go poślubi. W przeszłości spotykała jasnowidzów, więc nie zaniepokoił jej jego wyraźny, choć dopiero niedawno odkryty dar. Suri i Tura używały kości i wyrażały się w niejasny, częstokroć tajemniczy sposób, przyznając jednocześnie, że nie wiedzą, co dokładnie się wydarzy, natomiast przepowiednie Malcolma były równie precyzyjne, jak stwierdzenia faktów.
Persefona wypuściła Malcolma z objęć i posłała mu smutny uśmiech.
– Tylko że sprawy nie układają się dobrze, a ja…
Malcolm pokiwał głową, a w kącikach jego ust pojawił się wszystkowiedzący uśmiech.
– Jesteś przerażona. Martwisz się, że Fhrejowie unicestwią całą ludzkość.
Persefona zamrugała.
– No, tak.
– Lecz nie tylko o tym myślisz, prawda?
– A czy to nie wystarczy?
– Dla większości tak, ale szanse, że Rhunowie pokonają Fhrejów zawsze były nikłe. Twoje obawy są umiejscowione bliżej serca. – Malcolm spojrzał na smoka. – Wierzysz, że masz krew Raithe na rękach, że wysłanie Suri do Avemparthy było czystą głupotą, a zgoda na to, żeby najbliżsi przyjaciele udali się na bagno Ith, nie przyniesie niczego oprócz ich śmierci.
Jego słowa zabolały, ale Persefona odparowała:
– Może pochopnie wyznałam, że za tobą tęskniłam. – Wszystko, co mówił Malcolm, było prawdą, ale takie rzeczy słyszane z ust przyjaciela powodowały druzgoczący efekt. – Wróciłeś, żeby mi przypomnieć, jaka jestem beznadziejna?
Jego spojrzenie przeniosło się z bestii z powrotem na nią, dolna warga wykrzywiła się ze współczuciem.
– Wcale nie. Jestem tutaj między innymi po to, by ci pokazać, jak bardzo się mylisz.
– Jak możesz tak mówić? Wysłałam ptaki, naiwnie szukając pokoju. Powinnam zdawać sobie sprawę, że fane nie będzie chciał negocjować z Suri. Oddałam naszą najcenniejszą broń, a Lothian zmusi ją, żeby wyjawiła tajemnicę smoków. Przegrałam tę wojnę, Malcolmie. Wszystko zniszczyłam.
Malcolm pokręcił głową.
– Ta wojna nie zostanie przegrana ani wygrana dzięki ptakom czy smokom, chciwości czy nienawiści, ale dzięki odwadze i dzielności tych niewielu, którzy wyrzekną się wszystkiego, żeby ratować przyszłość. Tak to działa, wiesz? Dumni, chciwi i mściwi nigdy nie zmieniają świata, a przynajmniej nie na lepsze. Nie potrafią. Nie mają narzędzi. To tak, jakby prosić rybę, żeby latała. W ich naturze nie leży poświęcenie się dla innych. Ale ci, którzy poszli na bagna, wiedzą, co trzeba zrobić, kiedy nadejdzie pora, i nie są jedyni.
– Kogo masz na myśli?
– Ciebie, Persefono. Twoje poświęcenie wiele zmieniło i nadal tak będzie.
Persefona zaśmiała się ze smutkiem.
– Mnie? Może zrobiłam parę dobrych rzeczy w przeszłości. Podróż do Neith i przeniesienie się do Alon Rhist dało nam trochę czasu, ale od lat nie dokonałam niczego wartościowego.
– Naprawdę? Tak uważasz? – Malcolm zerknął na smoka. – Dlaczego wybrałaś Nyphrona zamiast Raithe’a?
– Nie rozumiem, jaki związek z czymkolwiek ma mój wybór męża?
– A ja rozumiem. I sądzę, że ty również. Dlaczego jesteś taka niechętna, żeby powiedzieć to na głos? Mów.
Persefona nie chciała odpowiadać, lecz straciła już tylu ludzi, że zostało jej tylko kilku, z którymi mogła swobodnie rozmawiać, a Malcom był jednym z nich. Westchnęła zakłopotana.
– Bo on był najlepszy.
– Jako kto? Kochanek? Ojciec? Powiernik?
– Nie. – Persefona wbiła wzrok w trawę.
– No więc?
Persefonę trochę zaskoczył jego upór. Malcolm nigdy wcześniej nie był taki natarczywy.
– Władca – powiedziała w końcu.
– Tak. – Malcolm pokiwał głową. – Niezupełnie takiej cechy większość kobiet szukałaby u mężczyzny. Ale dlaczego ona się liczy? Rhunowie mają swoich przywódców.
– Świat się zmienił. Nie możemy wrócić do czasów podziału na klany, skoro poznaliśmy korzyści wynikające z posiadania jednego władcy.
– Ale ty już jesteś keenigiem, przywódczynią wszystkich Rhunów, prawda?
– Na razie tak, ale skończyłam już czterdzieści lat. Będę miała szczęście, jeśli zobaczę, jak Nolyn wyrasta na mężczyznę. Kiedy pomyślałam, że istnieje szansa na zwycięstwo, zobaczyłam w Nyphronie pewnego, uczciwego wodza. Kiepski z niego mąż, ani namiętny, ani oddany, ale silny i rozsądny. I jest naszą największą nadzieją na lepszą przyszłość. Poza tym pewnie będzie żył przez kolejnych tysiąc lat. W tym czasie zapewni stabilność naszemu ludowi.
– I właśnie dlatego poświęciłaś swoją przyszłość i szczęście, którego mogłaś zaznać z Raithe’em. Zrobiłaś to dla dobra tego świata i przyszłych pokoleń. I będziesz to robić przez resztę życia.
Persefona wzięła głęboki oddech i pokręciła głową.
– Chciałabym, żeby to było moje jedyne brzemię, ale nie jest. To przeze mnie Raithe umarł. Odebrałam mu życie!
– Nie. – Podczas gdy Persefona nadal wpatrywała się w trawę między swoimi stopami, Malcolm patrzył na chmury. – Raithe nie umarł dlatego, że go odrzuciłaś. Co więcej, Suri nie pojechała do Avemparthy dlatego, że ją o to poprosiłaś, a Brin, Moya, Roan i Gifford nie wyruszyli na bagna dlatego, że im pozwoliłaś. Zastanów się chwilę. Odłóż na bok swój żal i poczucie winy i weź pod uwagę, że wszystkie te rzeczy się wydarzyły, bo właśnie tak musiało być. Wszyscy mieli swoją rolę do odegrania. Swoją własną rolę. Oni poświęcają się dla większego dobra, tak jak ty to zrobiłaś.
– W ten sposób mi mówisz, że cały świat nie kręci się wokół mnie?
Malcolm się uśmiechnął.
– Mniej więcej. Chodzi mi o to, że wiele z tego, co się wydarzyło, jest twoją zasługą, ale rzeczy, które uważasz za porażki, nie wynikają z twojej winy. Ani wojna, ani śmierć Raithe’a, ani pojmanie Suri.
– W takim razie czyja to wina?
Malcolm zawahał się i rozejrzał, jakby coś właśnie usłyszał.
– Gdzie jest Nolyn? – spytał, jakby dopiero teraz zauważył, że są sami.
– Co? – Persefonę zaskoczyła nagła zmiana tematu.
– Wiem, że jest wcześnie, ale czy mali chłopcy nie budzą się o świcie?
– Jest z Justine.
Malcolm pokiwał głową.
– Oczywiście – powiedział znaczącym tonem.
– O co ci chodzi?
Malcom zmarszczył brwi. Jego mina wyrażała dezaprobatę.
– Tylko się zastanawiałem… czy Nypron w ogóle spędza czas z dzieckiem?
– Unikasz odpowiedzi na moje pytanie.
– Hmm?
Persefona skrzyżowała ręce na piersi.
– Czyja to wina, Malcolmie?
Jej przyjaciel sposępniał, zgarbił plecy i westchnął.
– Wina. Interesujące słowo, nie sądzisz? Kiedy zostałaś keenigiem, nie pytałaś, czyja to wina, ale jestem pewien, że przywódcy Gulów owszem. O winie jest mowa tylko wtedy, kiedy dzieje się coś złego. Sukces jest wolny od takiego brzemienia. Może byłoby najlepiej wstrzymać się z oceną wydarzeń, zanim przypisze się czemuś winę.
Tura powiedziałaby jedynie: „Nie wiem”. Suri bez wątpienia napomknęłaby o motylach, chmurach albo czymś jeszcze bardziej nonsensownym. Malcolm znał odpowiedź – tego była pewna – ale zachował ją dla siebie.
Dlaczego?
Persefona zmierzyła go wzrokiem, a w jej głowie zaświtała nowa myśl. Jasnowidze potrafili czasami odczytywać mistyczne znaki, które dawały im wejrzenie w przyszłość. O ile wiedziała, żaden z nich nie był w stanie kształtować przyszłych wydarzeń.
Czy to w ogóle jest możliwe?
Kiedy Tressa wspomniała, że to Malcolm powiedział jej o tunelu, którego można użyć, żeby uratować Suri, Persefona nie myślała o tym za dużo. Ale teraz…
Malcolm był z Raithe’em, kiedy Shegon został zabity, co okazało się punktem zwrotnym, bo właśnie wtedy Rhunowie zaczęli kwestionować boskość Fhrejów. Kiedy Persefona poznała Raithe’a, to Malcolm pomógł przekonać go do powrotu do dahlu Rhen w samą porę, żeby stawić czoło Nyphronowi i jego Galantianom. Również kiedy przybyła Arion, żeby aresztować Nyphrona, Malcolm uderzył ją kamieniem, w ten sposób zatrzymując zarówno galantiańskiego przywódcę, jak i Miralyithkę w dahlu Rhen.
Czy to wszystko mogły być jedynie przypadki?
– Malcolmie, skąd wiedziałeś, że Suri zostanie schwytana, na lata przed tym, nim to się stało? – zapytała.
– Nie to naprawdę chcesz wiedzieć.
Miał rację.
– Istnieje jakakolwiek szansa na przetrwanie ludzkości?
Malcolm skinął głową.
– Nie twierdzę, że to pewne. Lecz kiedy odszedłem, odkryłem rzeczy, które sprawiają, że sytuacja jest jeszcze bardziej niebezpieczna. Wróciłem, by ci powiedzieć, że plany zostały puszczone w ruch, a ja nadal mam wiarę. Chcę, żebyś ty też ją miała.
– Mówisz o ludziach, którzy poszli na bagna, prawda? Wszystko u nich w porządku? Co się z nimi stało?
– Może usiądziesz.
– Och, Mari. – Persefona zawahała się, a potem opadła na kolana jak skazaniec czekający na katowski topór.
Malcolm ukląkł obok niej i ujął jej dłonie.
– Moya, Tekchin, Brin, Roan, Gifford, Tressa i Deszcz… oni…
– Co?
Malcom poruszył się niespokojnie.
– Mów!
– Oni… nie żyją.
Persefona poczuła, że jej serce się zatrzymuje. I czas również.
– To niemożliwe. Nie. Nie może być. Oni jedynie poszli na zwiady, nic więcej. Nie ruszyli do walki.
– Masz rację. Nie było żadnej potyczki. Oni utonęli.
Persefona gwałtownie pokręciła głową.
– Wszyscy? Nie… nie…
Och, Mari, tylko nie oni. Ilu jeszcze musi umrzeć?
– Ale… – Malcolm umilkł, a potem dodał z wyważonym uśmiechem: – Wszystko jest w porządku.
Persefona nie była pewna, czy dobrze go usłyszała, ale wyraz twarzy Malcolma – ten lekki uśmiech – potwierdzał jego słowa.
– Na litość Elan, jak coś w takiej sytuacji może być w porządku?
– Bo… – Malcolm się wyprostował – istnieje szansa, że wrócą.
Persefona osłupiała. Tym razem nie miała trudności ze spojrzeniem mu w oczy.
– Oszalałeś?
Malcolm pokręcił głową i uniósł ręce, żeby ją uspokoić albo odeprzeć jej atak.
– To… hmm, nie będzie łatwe. Właściwie będzie dużo trudniejsze, niż z początku się spodziewałem.
– Wiedziałeś, że oni tam pójdą? – Nagłe olśnienie sprawiło, że Persefonie zaparło dech w płucach. – Ty to zaplanowałeś. – Zaczęła kręcić głową. – To nie jest moja wina, tylko twoja!
– Tak – potwierdził Malcolm. – Wszystko, ale to jeszcze nie koniec. Pozwól mi wyjaśnić, dokąd oni poszli. Widzisz, Persefono, posłałem ich do…
– Na śmierć. Zabiłeś ich!
– To prawda. – Malcolm uniósł palec. – Ale wysyłam im pomoc.