Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Eri czarodziejka - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
10 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
26,90

Eri czarodziejka - ebook

Eri pobiera lekcje u dobrej szeptuchy Maruszy. Poznaje lecznicze właściwości roślin i różne sztuki magiczne. Kiedy jej nauczycielka zostaje pilnie wezwana do zamku magów, dziewczynka wraca do swojej wsi. Rodzice powierzają jej opiekę nad braciszkiem, lecz niestety mały Misza pada ofiarą południc. Eri musi go odnaleźć. Znowu wyrusza w pełną przygód podróż, podczas której poznaje sympatycznego obieżyświata o imieniu Miko. Tylko czy na pewno nigdy wcześniej go nie spotkała?

Kontynuacja powieści „Eri i smok”.

Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści dla dzieci („Eri i smok”) i dla dorosłych (m.in. „Inquisitor”, „Quietus”, „Wypędzony”) oraz zbioru opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim). W 2016 roku ukazała się jego powieść-dyptyk „Polska 2.0”, przedstawiająca alternatywne wizje przyszłości Polski. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne m.in. w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce” oraz „Sfinksie”. Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną. Dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.

Anita Graboś zajmuje się linorytem, rysunkiem oraz ilustracją książkową. Jej subtelne, przesycone atmosferą baśniowości prace łączą wieloznaczność z prostotą, melancholię z dziecięcą radością życia, a przede wszystkim zapraszają do samodzielnej podróży w głąb ukrytych szczegółów, znaczeń i odniesień kulturowych.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13701-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. NAUKA U MARU­SZY

– Och, Eri, to zupeł­nie nie tak! – Maru­sza, nie­za­do­wo­lona z postę­pów dziew­czynki, ciężko wes­tchnęła.

Eri czuła się zmę­czona cią­gnącą się od rana lek­cją. Prawdę mówiąc, głowa ją roz­bo­lała od tych wszyst­kich ziół, któ­rych nazw musiała się nauczyć na pamięć. A każde było od cze­goś innego, na coś innego poma­gało lub mogło szko­dzić. Na doda­tek w cha­cie szep­tu­chy pano­wał zaduch. Poprzed­niego dnia zbie­rały na łące macie­rzankę. Teraz jej pęczki suszyły się u powały, wypeł­nia­jąc powie­trze cięż­kim, słod­ka­wym zapa­chem.

– Chore rośliny pod­le­wamy napa­rem z rumianku, a nie z mięty – pouczała Maru­sza. Przed nią na stole leżały zasu­szone białe kwiatki z żół­tym oczkiem. – Możemy też posa­dzić rumia­nek obok sła­bej i cho­rej rośliny, a wnet odzy­ska ona zdro­wie i siły. Miętę nato­miast… – tłu­ma­czyła dalej, wska­zu­jąc na zie­lone listki – …warto posa­dzić przy kapu­ście. Wyro­śnie piękna i dorodna. Wywar z mięty pomaga ludziom na bolące brzu­chy…

To aku­rat Eri dobrze wie­działa. Nie­raz bowiem mama parzyła miętę jej ojcu i bratu, gdy zje­dli za dużo na obiad czy kola­cję.

– Dobrze jest wtedy wypo­wie­dzieć zaklę­cie: _Brzydka bole­ści, zni­kaj bez wie­ści_.

Eri ski­nęła głową, sta­ra­jąc się wszystko dokład­nie zapa­mię­tać. Od pół roku uczyła się u szep­tu­chy, wpro­wa­dzana w sekrety, które od poko­leń prze­ka­zy­wały sobie wiedźmy i zie­larki. W przy­szło­ści sama chciała zostać cza­ro­dziejką tak powa­żaną jak Maru­sza.

– A fasola do czego służy? – zapy­tała, wska­zu­jąc kupkę zia­re­nek leżącą w rogu stołu.

Maru­sza wzięła jedno i pod­rzu­ciła na dłoni.

– To tali­zman chro­niący przed złymi mocami. Dla­tego mamy wkła­dają fasolę do dzie­cię­cych łóżek, aby jej moc odpę­dzała nie­do­bre sny, które przy­cho­dzą do śpią­cych, by im noc uprzy­krzyć. Moc podobną, choć znacz­nie więk­szą, posiada też czo­snek, któ­rego woń pło­szy złe duchy i nocne widzia­dła.

Dziew­czynka przy­glą­dała się roz­ło­żo­nym na stole zio­łom, korzon­kom i ziar­nom, zbie­ra­nym w lesie i na pobli­skiej łące lub w przy­do­mo­wym ogródku. Spoj­rzała też na zawie­szoną nad sto­łem półkę. Szep­tu­cha trzy­mała tam wiel­kie moź­dzie­rze; ucie­rała w nich na pro­szek lecz­ni­cze zioła i korzonki. Koło naj­więk­szego moź­dzie­rza sie­dział kot Puszek, pupil Maru­szy. Jak zwy­kle obser­wo­wał lek­cję i nawet ją komen­to­wał gło­śnym mru­cze­niem. Na skraju półki Eri zauwa­żyła okrą­głe zie­lone puz­derko. Wczo­raj go nie było!

– Maru­szo, a co to jest? – zapy­tała, wska­zu­jąc puz­derko pal­cem.

Wiedźma się zawa­hała.

– Tego ci nie wolno ruszać – oznaj­miła po chwili. – To magiczny pro­szek z man­dra­gory, rośliny rosną­cej w dale­kich kra­jach. Mogą go uży­wać tylko osoby wta­jem­ni­czone w naj­więk­sze sekrety naszej nauki, potrafi on bowiem prze­mie­niać jedno w dru­gie… – Zamil­kła i wycią­gnęła rękę, jakby chciała zdjąć z półki zie­lone puz­derko, ale wtedy skrzyp­nęły drzwi i do chaty zaj­rzał skrzat Deczko, który słu­żył u Maru­szy jako odźwierny.

– Szep­tu­cho – rzekł gło­śno – ze wsi przy­szła stara Hana z jesz­cze jedną kobietą. Przy­nio­sły w kobiałce nie­mowlę, chore i ze straszną wysypką. Pro­szą cię o pomoc.

Rze­czy­wi­ście z dworu dobiegł płacz dziecka. Maru­sza szybko wyszła z chaty, gdyż ni­gdy nie odma­wiała pomocy potrze­bu­ją­cym. Dziew­czynka się ucie­szyła, że będzie miała chwilę prze­rwy. Zaczęła sobie na stole ukła­dać z zia­re­nek fasoli różne wzorki – kółka i ser­duszka – ale to ją znu­dziło. Coraz czę­ściej zer­kała na zie­lone puz­derko, które wyda­wało się jej wyjąt­kowo piękne i kuszące. A gdyby tak szybko coś prze­mie­nić, zanim wróci Maru­sza? Wzrok Eri padł na zasu­szoną łodyżkę lawendy. Może prze­mie­nić ją w kwiat róży…?

Wię­cej się nie zasta­na­wiała. Wspięła się na stół i się­gnęła po puz­derko. Otwo­rzyła wieczko i zaj­rzała do środka. Poczuła się roz­cza­ro­wana, zoba­czyw­szy szary pro­szek podobny do popiołu. Wcale nie wyglą­dał na magiczny. Się­gnęła jed­nak po szczyptę, zamie­rza­jąc posy­pać lawendę… Pomy­ślała, że przy­da­łoby się zaklę­cie, ale go nie znała. O prze­mia­nach jesz­cze się nie uczyła.

– Stań się różą – powie­działa po pro­stu. I syp­nęła pro­szek.

Wtedy stało się nie­szczę­ście. Sie­dzący do tej pory spo­koj­nie Puszek nie­spo­dzie­wa­nie hyc­nął na stół, pro­sto na lawendę. I magiczny pro­szek, zamiast na roślinę, spadł na jego futerko.

Bły­snęło i buch­nęło dymem. Kiedy opar się roz­wiał, prze­ra­żona Eri zoba­czyła, że na stole, zamiast kotka, biega w kółko… mała szara myszka, wyraź­nie prze­stra­szona. Dziew­czynka zamknęła oczy i potrzą­snęła głową, mając nadzieję, że to przy­wi­dze­nie. Nie­stety, kiedy je otwo­rzyła, po stole wciąż krę­ciła się mysz. A Puszek znik­nął! Eri rozej­rzała się roz­pacz­li­wie po cha­cie, ale ulu­bieńca szep­tu­chy ni­gdzie nie było.

Spoj­rzała znowu na myszkę. I wtedy do głowy zakra­dła się jej nie­przy­jemna myśl: czyżby prze­mie­niła w nią Puszka? Pochy­liła się nad zwie­rząt­kiem i przyj­rzała mu się uważ­nie, ale nie wyda­wało się podobne do zagi­nio­nego kota. Choć myszka była tak samo jak on łakoma, bo przy­sta­nęła przy uło­żo­nym z fasoli ser­duszku i zaczęła chru­pać zia­renka.

Drzwi skrzyp­nęły i w izbie poja­wiła się Maru­sza.

– Uży­łam uzdra­wia­ją­cego zaklę­cia i dziecku już lepiej, wysypka znika – powie­działa, a widząc zmar­twioną minę Eri, zapy­tała: – Czy coś się stało? – I spoj­rzała na stół.

Łakoma myszka wzięła się wła­śnie do pogry­za­nia korzon­ków. Wzrok Maru­szy padł na zie­lone puz­derko z otwar­tym wiecz­kiem.

– Mówi­łam ci, abyś go nie ruszała!

Dziew­czynka ze wstydu poczer­wie­niała jak piwo­nia.

– Nnno bbo ja chcia-chcia­łam… – jąkała się – ale wtedddy Pu-pusz­szekkk…

Wiedźma kolejny raz tego dnia ciężko wes­tchnęła i pokrę­ciła z rezy­gna­cją głową. Deli­kat­nie ujęła myszkę, uło­żyła sobie na dłoni i pochy­la­jąc się nad nią, szep­nęła kilka słów, któ­rych Eri nie dosły­szała, choć cie­ka­wie nad­sta­wiała ucha… Było to coś o odmia­nie i sta­wa­niu się na powrót. Po wypo­wie­dze­niu zaklę­cia Maru­sza poło­żyła zwie­rzątko na stole, wzięła odro­binę proszku z puz­derka i syp­nęła na mysie futerko. Tak jak poprzed­nio bły­snęło, zady­miło… i przed nimi na stole sie­dział wyraź­nie oszo­ło­miony, ale cały i zdrowy Puszek. Koci­sko miauk­nęło i sko­czyło na półkę, gdzie scho­wało się za wiel­kim moź­dzie­rzem.

– Zawsze słu­chaj swo­ich nauczy­cieli – przy­ka­zała Maru­sza. Zamknęła puz­derko i wrzu­ciła do jed­nej z prze­past­nych kie­szeni w far­tu­chu. – Tym razem skoń­czyło się dobrze, ale musisz się jesz­cze dużo nauczyć o cza­ro­wa­niu.

Zawsty­dzona dziew­czynka spu­ściła oczy. Maru­sza jak zwy­kle miała rację.

– Na czym to skoń­czy­ły­śmy? Aha, na czosnku… a te zie­lone listki przy­po­mi­na­jące nać pie­truszki to lub­czyk, ziele o wiel­kiej mocy…

*

Następ­nego dnia, w ramach kary za swoją nad­mierną cie­ka­wość i oka­zane nie­po­słu­szeń­stwo, Eri musiała cały ranek poma­gać skrza­towi w pra­cach gospo­dar­skich. Deczko miał dla niej wiele zadań – a to wody w wia­derku przy­nieść, a to dre­wie­nek do pale­ni­ska dorzu­cić, o to zagnieść cia­sto na pod­pło­myki. W tym cza­sie Maru­sza sie­działa na zydlu w kącie izby i czy­tała wielką księgę opra­wioną w czer­woną skórę, mocno już wytartą od czę­stego uży­wa­nia. Od czasu do czasu zer­kała na Eri, aby spraw­dzić, czy dziew­czynka z nale­żytą pil­no­ścią wyko­nuje zle­cone jej zaję­cia. Karty księgi były pokryte tajem­ni­czymi zna­kami. Eri wie­działa już, że to są runy – za ich pomocą mago­wie zapi­sują swoją wie­dzę. Miała nadzieję, że kie­dyś nauczy się je odczy­ty­wać. Maru­sza jej to obie­cała, pod warun­kiem że Eri będzie czy­nić postępy.

Koło połu­dnia szep­tu­cha uznała, że jej uczen­nica już wystar­cza­jąco odpo­ku­to­wała swoje nie­po­słu­szeń­stwo, zamknęła książkę i ski­nęła na dziew­czynkę, która wła­śnie koń­czyła skro­ba­nie mar­chewki na zupę.

– Zostaw to i podejdź do stołu. Co tam widzisz?

Eri wyko­nała pole­ce­nie. Na bla­cie dostrze­gła kilka kolo­ro­wych kamy­ków uło­żo­nych w rzą­dek.

– To kamie­nie szla­chetne – pouczyła ją Maru­sza. – Róż­nią się od polnych kamieni czy rzecz­nych oto­cza­ków tak samo jak zioła od zwy­kłej trawy. Posia­dają magiczne wła­ści­wo­ści, wzmac­niają też dzia­ła­nie cza­rów.

Wiedźma pode­szła do stołu i pod­nio­sła krwi­sto­czer­wony, przej­rzy­sty kamyk wiel­ko­ści ziarna bobu. Błysz­czał w świe­tle pada­ją­cym od okna. Eri wydał się piękny.

– To rubin – wyja­śniła nauczy­cielka. – Znany jest z tego, że odbiera lękli­wość i nastraja czło­wieka rado­śnie. Powinni go nosić przy sobie ludzie bojaź­liwi i skłonni do smutku. Pomaga też w miło­ści. Jeśli chło­pak wprawi go w pier­ścień i ofe­ruje swej wybrance, może być pewien, że jej uczu­cie pozo­sta­nie silne i trwałe. Także jeśli szep­tu­cha pod­czas przy­rzą­dza­nia lub­czyku… napoju na wznie­ce­nie miło­ści, już ci o nim mówi­łam… położy rubin obok naczy­nia, wywar nabie­rze podwój­nej mocy i sku­tecz­no­ści, wła­śnie za sprawą kamie­nia.

Odło­żyła go na bok i się­gnęła po podłużny jasno­zie­lony kamyk, nie więk­szy od małego palca u dłoni. Wyda­wał się prze­źro­czy­sty niczym woda w leśnej sadzawce.

– A to jest szma­ragd, kamień życia, wzro­stu i plen­no­ści. Pole­cany rol­ni­kom i ogrod­ni­kom, pomoże w dobrych zbio­rach. Noszą go także przy sobie ludzie, któ­rym pogar­sza się wzrok i pamięć…

– I co, im też pomaga? – wtrą­ciła Eri.

– Jeśli ma w środku skazę, to nie. Magiczne wła­ści­wo­ści posia­dają bowiem tylko naj­czyst­sze kamie­nie… o, takie jak ten sza­fir. – Maru­sza ujęła w palce nie­bie­ski okruch, rze­czy­wi­ście nie­ska­zi­telny jak bez­chmurne niebo. – Przy­nie­sie wła­ści­cie­lowi życiowe powo­dze­nie i szczę­ście… a zara­zem zabez­pie­czy przed róż­nymi przy­kro­ściami. Z kolei ten prąż­ko­wany, czyli agat…

W tym momen­cie na para­pe­cie otwar­tego okna wylą­do­wał z ogłu­sza­ją­cym łopo­tem skrzy­deł dorodny kruk, strą­ca­jąc doniczkę z brat­kami. Huk­nęła o deski pod­łogi i roz­pę­kła się na pół. Pta­szy­sko gło­śno skrzek­nęło i spoj­rzało na Maru­szę. Dziew­czynka zauwa­żyła, że kruk do pra­wej łapy ma przy­tro­czony drew­niany kołek pokryty tajem­ni­czymi zna­kami. Poznała runy, takie same jak na kar­tach księgi czy­ta­nej przez Maru­szę.

Kruk jesz­cze raz skrzek­nął, zesko­czył na stół i nie­zdar­nie poczła­pał w stronę wiedźmy. Ta nie oka­zała naj­mniej­szego zdzi­wie­nia. Odwią­zała kołek od jego nogi i zbli­żyła do oczu. Przy­glą­dała mu się dłuż­szą chwilę, odcy­fro­wu­jąc drobne znaki.

– Oba­wiam się, Eri, że na jakiś czas musimy prze­rwać nasze lek­cje – powie­działa, cią­gle z zasta­no­wie­niem przy­glą­da­jąc się kołecz­kowi.

– Dostała wia­do­mość z Czte­rech Wież – szep­nął Deczko do ucha dziew­czynki. – Za pomocą kru­ków mago­wie prze­sy­łają sobie wia­do­mo­ści.

Ptak spoj­rzał pyta­jąco na szep­tu­chę i po raz kolejny skrzek­nął. Maru­sza ski­nęła głową, wtedy obró­cił się i wsko­czył na para­pet, skąd skrzat w ostat­niej chwili zabrał doniczkę z pięk­nie kwit­ną­cym ole­an­drem. Kruk roz­po­starł skrzy­dła i tyle go widzieli.

Deczko sap­nął poiry­to­wany i zabrał się do sprzą­ta­nia po nie­spo­dzie­wa­nym gościu. Bratki na szczę­ście nie­zbyt ucier­piały i Eri miała nadzieję, że uda się je prze­sa­dzić. Spoj­rzała na wciąż zamy­śloną wiedźmę.

– Jak długo cię nie będzie? – zapy­tała.

Maru­sza ciężko wes­tchnęła i poło­żyła kołek na stole.

– Trudno powie­dzieć. Nie piszą, po co jestem wzy­wana. Mam przy­je­chać jak naj­szyb­ciej. Może wrócę dopiero zimą.

Eri nie kryła roz­cza­ro­wa­nia. Bar­dzo pra­gnęła kon­ty­nu­ować naukę. Tyle cie­ka­wych rze­czy chciała się jesz­cze dowie­dzieć. Zda­wała sobie jed­nak sprawę, że wezwa­nia od Wiel­kiej Rady magów nie wolno lek­ce­wa­żyć. Nie pozo­stało jej nic innego, jak pomóc skrza­towi w przy­go­to­wa­niach do podróży. Szep­tu­cha zamie­rzała wyru­szyć wcze­snym ran­kiem w jego towa­rzy­stwie. Uczen­nicy pole­ciła, aby opie­ko­wała się chatą i dbała o rośliny.

„Pod­le­wa­nie kwiat­ków to nie to samo co pozna­wa­nie zaklęć” – pomy­ślała Eri. Z dru­giej strony, jak czę­sto mawiał jej brat Janis, lep­szy rydz niż nic. Nieco tym pocie­szona poszła do spi­żarni po suchary i koła­cze. Maru­szy i Decz­kowi droga do Zamku Magów zaj­mie co naj­mniej trzy dni, musieli po dro­dze coś jeść.II. POŁU­DNICE

Począt­kowo Eri cie­szyła się, że nie musi już wsta­wać o wscho­dzie słońca, aby wcze­snym ran­kiem zdą­żyć do Maru­szy na pierw­szą lek­cję. Szep­tu­cha była pod tym wzglę­dem bar­dzo wyma­ga­jąca, twier­dziła, że śpio­chy to naj­gorsi ucznio­wie. „Kto się wyle­guje do połu­dnia w łóżku, ten cza­ro­dzie­jem nie zosta­nie” – zwy­kła mawiać na widok zie­wa­ją­cej dziew­czynki.

Po wyjeź­dzie Maru­szy Eri mogła co dzień pospać dłu­żej. Szybko jed­nak stwier­dziła, że jej się zwy­czaj­nie… nudzi. Zaj­mo­wała się prze­waż­nie swoim małym bra­cisz­kiem Miszą. Prze­wi­jała go, kar­miła i koły­sała, nucąc przy tym pod nosem, co maluch bar­dzo lubił. Dzięki temu jej mama miała wię­cej czasu na pracę w gospo­dar­stwie, a że nastał czas żniw, całe dnie spę­dzała w polu z tatą i Jani­sem. Eri zosta­wała w domu sama z Miszą. Już po kilku dniach zro­zu­miała, jak bar­dzo bra­kuje jej lek­cji z szep­tu­chą. Zawsze dowia­dy­wała się na nich cze­goś nowego i cie­ka­wego. Teraz przez więk­szość dnia towa­rzy­szył jej gawo­rzący chłop­czyk. Opieka nad nim nie była tak zaj­mu­jąca jak pozna­wa­nie zaklęć i magicz­nych wła­ści­wo­ści ziół i kamieni.

Pole­cono jej też, aby pod­czas nie­obec­no­ści star­szych doglą­dała zwie­rząt w gospo­dar­stwie, zwłasz­cza tych mniej­szych – kur i kró­li­ków (kro­wami i świ­niami zaj­mo­wał się Janis). Musiała dbać, aby regu­lar­nie dosta­wały karmę i wodę. Czę­sto brała ze sobą Miszę, chłop­czyk bowiem uczył się cho­dzić i potra­fił już samo­dziel­nie zro­bić nawet kil­ka­na­ście kro­ków. Musiała go pil­no­wać, bo gdy na przy­kład sypała ziarno kurom, potra­fił nie­spo­dzie­wa­nie odbiec i scho­wać się w jakimś zaka­marku podwórka. Kie­dyś wlazł do psiej budy i sie­dział tam, psot­nik jeden, cicho jak tru­sia, aż w końcu zasnął. Ileż ona się go wtedy naszu­kała i nawo­łała! W końcu go zna­la­zła, jak spał wtu­lony w futro Burka, kudła­tego owczarka pil­nu­ją­cego obej­ścia.

Kilka dni po tym, jak Maru­sza wyru­szyła do Zamku Magów, ludzie we wsi zaczęli mówić o połu­dni­cach.

Eri wie­działa, co to za istoty, opo­wia­dała o nich kie­dyś stara Hana, a i Maru­sza coś wspo­mi­nała. Ci, któ­rzy je widzieli, opi­sy­wali połu­dnice jako rodzaj zjaw, duchów jakby utka­nych z mgły. Zwano je także polnymi marami. Poja­wiały się latem i snuły w powie­trzu skra­jem pól niczym dym, czy­ha­jąc na nie­ostroż­nych i cie­kaw­skich żni­wia­rzy. Nie były to bowiem istoty ludziom przy­ja­zne – gdy połu­dnica napo­tkała samot­nego paste­rza czy ora­cza, przy­bie­rała postać powab­nej nie­wia­sty i przy­zy­wała go do sie­bie. Gdy ten dawał się oma­mić, rzu­cała na niego czar nie­wo­lący. Nie­szczę­śnik, spę­tany zaklę­ciem, podą­żał za nią przez wiele dni i nocy, speł­nia­jąc każde jej pole­ce­nie, dopóki nie omdlał ze zmę­cze­nia. Zapa­dał wtedy w sen trwa­jący tyle samo, ile nie­wola. Wra­cał potem do domu chory i wynędz­niały, aby jesz­cze dru­gie tyle w łożu odle­żeć i dopiero wró­cić do zdro­wia.

Ale połu­dnice czy­hały nie tylko na doro­słych. Stara Hana opo­wie­działa kie­dyś inną, znacz­nie bar­dziej dra­ma­tyczną histo­rię.

– Kil­ka­na­ście lat temu połu­dnice poka­zały się na polach leżą­cych nie­opo­dal Lasu. Tak jakby z niego wyszły. Potem, pod wie­czór, poja­wiły się na skraju wsi. Ludzie rzu­cili się do domów po suszone liście jemioły, bo dym z nich odpę­dza polne mary. Roz­pa­lili liście w kocioł­kach i poszli tam, gdzie widziano zjawy. A one tym­cza­sem zakra­dły się do jed­nej chaty, gdzie w koły­sce leżał mały chło­piec…

Stara kobieta prze­rwała i otarła łzę z policzka.

– To był syn mojej córki, Karik. Nie miał nawet roczku… Matka, podob­nie jak inni, poszła na skraj wsi z garn­kiem peł­nym tlą­cej się jemioły. Gdyby została w domu i pil­no­wała koły­ski, mogła­bym widzieć, jak mój wnuk dora­sta…

– A co te połu­dnice z nim zro­biły? – zapy­tała wów­czas Eri, która wraz z innymi dziećmi słu­chała opo­wie­ści Hany.

– Wcze­śniej, zanim przy­były, po oko­licy roze­szła się wieść, że w Lesie poja­wiła się Widara, zła cza­ro­dziejka. To ona nasłała połu­dnice, aby szko­dziły ludziom. Powia­dano, że nie­raz już roz­ka­zy­wała im porwać małego chłopca. Zmie­niała go we włuka, stwora o gło­wie wilka i ciele czło­wieka, który sta­wał się jej wier­nym, naj­wier­niej­szym sługą. O, jestem pra­wie pewna, że wła­śnie ten los spo­tkał mojego nie­szczę­snego Karika… Dla­tego kiedy tylko zoba­czy­cie połu­dnice, pil­nuj­cie koły­sek – prze­strze­gała stara kobieta – i nawet na chwilę od nich nie odchodź­cie!

Tego dnia doro­śli wyszli w pole bar­dzo wcze­śnie. Ziarno doj­rze­wało i nale­żało jak naj­szyb­ciej sko­sić zboże, żeby zdą­żyć przed desz­czem. Eri jak zwy­kle została w domu z Miszą. Posprzą­tała po śnia­da­niu, zamio­tła izbę i wyszła na podwórko. Rzu­ciła kurom prosa, a kró­li­kom dała świe­żej trawy, któ­rej zawczasu naciął Janis, jesz­cze zanim poszedł poma­gać rodzi­com przy żni­wach. Tro­chę bawiła się z Miszą, nakar­miła go kaszką z mle­kiem, a gdy mały bra­ci­szek zasnął, zabrała się do przy­go­to­wy­wa­nia obiadu. Rodzice i Janis mieli wró­cić z pola bar­dzo późno i chciała, aby cze­kała na nich gorąca i pożywna zupa.

Na tych i innych gospo­dar­skich zaję­ciach zeszło jej do popo­łu­dnia. W pew­nej chwili, gdy Eri usta­wiała gar­nek na piecu, usły­szała dobie­ga­jące z dworu pod­nie­sione głosy. Zer­k­nęła przez okno i zoba­czyła sąsiada, kowala Sam­sona, i jego dwóch synów. Wszy­scy trzej pędzili ku polom z dymią­cymi kocioł­kami w rękach. Ten widok przy­po­mniał Eri słowa Hany. Zanie­po­ko­jona wyszła przed dom. W oddali, na skraju wio­ski, dostrze­gła dwie wyso­kie mgli­ste posta­cie. Przy­po­mi­nały kobiety ubrane w prze­wiewne szaty utkane z paję­czyny. Nie­wąt­pli­wie były to widma, prze­świ­ty­wało przez nie słońce. Wyglą­dały, jakby na coś lub kogoś cze­kały. Prze­stra­szona dziew­czynka czym prę­dzej wró­ciła do chaty i usia­dła przy koły­sce brata. Mały psot­nik Misza na­dal słodko spał, uśmie­cha­jąc się przez sen.

Po pew­nym cza­sie Eri usły­szała głosy wra­ca­ją­cych sąsia­dów. Roz­ma­wiali gło­śno. Cie­szyli się, że połu­dnice na ich widok, a zapewne rów­nież z powodu woni palo­nej jemioły, pierzch­nęły jak nie­pyszne, a wła­ści­wie roz­pły­nęły się w powie­trzu jak dym z ogni­ska roz­wiany nagłym podmu­chem wia­tru. Eri ode­tchnęła z ulgą i popa­trzyła na nie­świa­do­mego zagro­że­nia bra­ciszka, który wciąż uśmie­chał się przez sen. Pew­nie mu się śniła zabawa z Bur­kiem. Eri pomy­ślała, że powinna wyjść na dwór i sama spraw­dzić, co z tymi połu­dni­cami. Nie­dawno, pod­czas pobytu u szep­tu­chy, pod­słu­chała, jak Maru­sza, chcąc odpę­dzić ptaki wyja­da­jące groch z ogródka, wyma­wia zaklę­cie, które miało je odstra­szyć. Usi­ło­wała je sobie teraz przy­po­mnieć. Cie­kawe, czy zadzia­ła­łoby też na połu­dnice…

Ale żad­nych mar polnych nie zauwa­żyła, pew­nie poszły tam, skąd przy­szły. Zresztą nie mogła sobie przy­po­mnieć zaklę­cia. Wtem od strony kur­nika dobie­gło ją gło­śne gda­ka­nie prze­stra­szo­nych kur. Ani chybi do środka musiała się dostać łasica. Widziała taką jedną, rudą z bia­łym kra­wa­tem, jak krę­ciła się w pobliżu domu. W przy­stę­pie gniewu Eri chwy­ciła sto­jącą w sieni mio­tłę i pobie­gła przez podwórko do kur­nika, aby prze­go­nić ama­tora dar­mo­wych jajek.

– Mam cię, łobu­zie! – wrza­snęła, wpa­da­jąc do środka.

Przy­wi­tało ją ner­wowe gda­ka­nie. Kury wyglą­dały na poru­szone, ale gdyby w kur­niku znaj­do­wała się łasica, dar­łyby się wnie­bo­głosy. Dziew­czynka rozej­rzała się uważ­nie, ale ni­gdzie nie zauwa­żyła futrza­stego intruza. Zaj­rzała pod grzędy, we wszyst­kie kąty, łasicy jed­nak nie zna­la­zła. Mimo to drób wciąż nie chciał się uspo­koić. Kiedy tak stała, zasta­na­wia­jąc się, co też mogło się stać z leśnym zwie­rzę­ciem, wydało jej się, że sły­szy odle­gły dzie­cięcy płacz…

Misza! Zosta­wiła go samego!

Wypa­dła z kur­nika jak strzała, wciąż z mio­tłą w ręku, i popę­dziła do domu, pro­sto do koły­ski. Miała wra­że­nie, że dostrzega nad nią coś jakby mgli­sty cień czy opar… Spoj­rzała na posła­nie, gdzie jesz­cze przed chwilą spał jej młod­szy bra­ci­szek.

Lecz Miszy w koły­sce nie było!

Stała nad pustą kolebką, nie wie­rząc wła­snym oczom. Serce trze­po­tało jej w pier­siach niczym prze­stra­szony ptak. Z tru­dem docie­rała do niej straszna prawda.

Jej małego brata porwały połu­dnice!III. ZNAJDŹ ENNĘ!

Ludzie począt­kowo myśleli, że mała Eri osza­lała.

Dziew­czynka, gło­śno szlo­cha­jąc, gorącz­kowo bie­gała po wsi, zaglą­da­jąc w każdy kąt i nawo­łu­jąc po imie­niu młod­szego brata. Chciała zaj­rzeć do każ­dej chaty, obórki, sto­doły, psiej budy, nie­le­d­wie pod każdą ławę. Wypy­tu­ją­cym mówiła nie­skład­nie o malcu, kur­niku, łasicy, pustej koły­sce i połu­dni­cach. Wtedy dopiero zro­zu­miano, że Misza znik­nął, naj­pew­niej za sprawą mgli­stych zjaw. Jeden z synów kowala Sam­sona natych­miast pognał na pole, aby zawia­do­mić rodzi­ców chłopca.

Eri, gdy w końcu zro­zu­miała, że nie znaj­dzie malca, usia­dła w pia­sku na środku bie­gną­cej przez osadę drogi i roz­pła­kała się na cały głos, wci­ska­jąc piąstki do oczu. Tak ją zna­leźli mama, tato i Janis. Mama, z twa­rzą białą jak prze­ście­ra­dło, nie krzy­czała na córkę, ale z jej przy­mknię­tych oczu pły­nęły łzy. Usia­dła obok dziew­czynki i objęła ją mocno. Sto­jący nad nimi ojciec miał chmurne czoło i posępną minę, podob­nie jak star­szy brat. Męż­czyźni wymie­nili poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia, a potem zer­k­nęli na gości­niec pro­wa­dzący w stronę Lasu. Wtedy pode­szła do nich Hana wraz z kowa­lem Sam­so­nem. Stara kobieta wyglą­dała na bar­dzo prze­jętą i zgnę­bioną.

– Widara musiała powró­cić – powie­działa gło­sem peł­nym nie­po­koju. – To mi wygląda na jej sprawkę. Wysłała połu­dnice, aby upro­wa­dziły jej dziecko, tak jak kie­dyś mego wnuka Karika. Chce z niego zro­bić swego sługę, włuka, wil­ko­człeka.

Sły­sząc te słowa, Janis pod­niósł sierp, któ­rym ciął zboże na polu, i groź­nie nim potrzą­snął.

– Prze­klęta wiedźma! – zakrzyk­nął. – Ni­gdy nie pozwolę, aby zamie­niła mojego brata w potwora. Pójdę do Lasu i znajdę Miszę!

Ojciec długo mil­czał, ciężko wzdy­cha­jąc. Eri widziała, jak bar­dzo cierpi z powodu straty młod­szego syna. W końcu się ode­zwał. Mówił powoli, cicho, ale zde­cy­do­wa­nie.

– Razem pój­dziemy. I nie wró­cimy, chyba że z dziec­kiem.

Hanie słowa obu męż­czyzn bar­dzo się nie spodo­bały. Z miną pełną dez­apro­baty ener­gicz­nie pokrę­ciła głową.

– Nie wie­cie, z kim macie do czy­nie­nia. Widara to potężna cza­ro­dziejka o złym sercu i wiel­kiej mocy. My, zwy­kli ludzie, nie powin­ni­śmy się z nią mie­rzyć. Wej­dzie­cie do Lasu i ni­gdy z niego nie wyj­dzie­cie, bo ona na to nie pozwoli. Nim się obej­rzy­cie, pad­nie­cie ofiarą jej cza­rów, naśle na was swoje sługi. Nie po to kazała porwać dziecko, aby je oddać. To nie prze­lewki! Z tak groźną wiedźmą może się zmie­rzyć tylko któ­raś z wie­dzą­cych, szep­tu­cha strze­gąca wio­ski od złego… Ach, gdyby tu była Maru­sza!

Hana z rezy­gna­cją potrzą­snęła głową. Wtedy ode­zwał się kowal Sam­son, czło­wiek powszech­nie sza­no­wany za rozum i roz­wagę.

– Hana ma rację, nie nam, zwy­kłym ludziom, mie­rzyć się z cza­rami, a już na pewno nie ze złą magią. Misza prze­padł, pogódź­cie się z tym.

Przy­tu­lona do boku matki Eri prze­stała chli­pać i usły­szała swój piskliwy gło­sik:

– Ja pójdę…

Matka drgnęła gwał­tow­nie i odsu­nęła ją od sie­bie. Otarła łzy i spoj­rzała na córkę z gnie­wem.

– Ani mi się waż! – krzyk­nęła. – Nie dość, że Misza… – Głos jej się zała­mał i wybuch­nęła pła­czem. – Nie pozwolę, abyś i ty… – wyszep­tała.

Lecz dziew­czynka nie zamie­rzała rezy­gno­wać.

– No bo ja też jestem cza­ro­dziejką… Dużo się dowie­dzia­łam od Maru­szy, sporo już umiem, cza­ro­wać i nie tylko… – mówiła coraz pew­niej­szym tonem, zer­ka­jąc z nadzieją na doro­słych.

Ale oni, wstrzą­śnięci, nie chcieli o niczym sły­szeć.

– Moje dziecko, cał­kiem rozum postra­da­łaś! – wołała matka, łapiąc córkę za rękę. – Ni­gdzie nie pój­dziesz! Nie pozwa­lam!

– Mama ma rację – dodał ojciec. – Kim ty jesteś, aby wal­czyć z tak potężną i złą cza­ro­dziejką! To sprawa doro­słych!

– Mam w kuźni miecz i włócz­nię, które wyko­na­łem dla jed­nego ryce­rza, ale on się już wię­cej nie poja­wił i oręża nie ode­brał – wtrą­cił kowal. – Zajdź­cie do mnie, to wam je dam, może się na coś przy­da­dzą.

Tylko stara Hana mil­czała. Od dłuż­szej chwili stała lekko pochy­lona, pocie­ra­jąc czoło, jakby się nad czymś zasta­na­wiała. Rzu­cała na Eri uważne spoj­rze­nia. Nagle wypro­sto­wała się gwał­tow­nie.

– Żelazo na nic się zda prze­ciwko cza­rom – oznaj­miła. – Moc można zwal­czyć tylko inną mocą. Złą moc – dobrą. A ona – wska­zała na dziew­czynkę – ją ma.

– Uwa­żasz, że powinna pójść do Lasu szu­kać chłopca? – zapy­tał kowal.

Stara kobieta przy­tak­nęła, a potem pogła­dziła Eri po rudych wło­sach.

– Nie ina­czej. To nie jest dziecko podobne do innych. Pamię­ta­cie, jak pora­dziła sobie z Widu­kin­dem…? Jeśli nie Maru­sza, to tylko ona. W tym drob­nym ciele drze­mie moc więk­sza, niż wam się wydaje. Z całej naszej wsi tylko ta mała dziew­czynka może się prze­ciw­sta­wić Wida­rze i oca­lić brata przed zamianą w wil­ko­człeka… Czasu zostało mało, bo tak wiel­kie czary są odpra­wiane przy pełni księ­życa… Bra­kuje tylko kilku dni. Powinna iść natych­miast!

– Obie postra­da­ły­ście rozum! – Ojciec Eri nie krył wzbu­rze­nia. – Moja córka ni­gdzie nie pój­dzie. Wyru­szymy z Jani­sem przed świ­tem, a ona ma zostać z matką! Tak powie­dzia­łem i tak się sta­nie! A teraz wra­camy do domu.

Eri i jej matka wstały, otrze­pu­jąc suk­nie z pia­sku. Dziew­czynka poczuła, jak rodzi­cielka mocno ujmuje ją za rękę. Za drugą dłoń zła­pał Janis, jakby się bał, że sio­stra posłu­cha sta­rej kobiety i nie zwa­ża­jąc na ojcow­skie zakazy, puści się pędem po gościńcu w stronę wid­nie­ją­cej za wio­ską pusz­czy. Poszli razem w stronę domu, ale nim prze­kro­czyli jego próg, Eri obej­rzała się za sie­bie. Hana wciąż stała pośrodku drogi i patrzyła na nią prze­ni­kli­wie.

Mała cza­ro­dziejka już wie­działa, co powinna zro­bić.

*

W domu męż­czyźni zaczęli przy­go­to­wy­wać się do drogi. Spraw­dzali buty i odzież podróżną, łatali dawno nie­uży­wane płasz­cze, w któ­rych mole wygry­zły dziury. Mama szy­ko­wała im jedze­nie, w czym poma­gała jej wciąż pocią­ga­jąca nosem Eri. Razem pie­kły pod­pło­myki, goto­wały boczek i pod­wę­dzały ser. Zapasy musiały być obfite, zano­siło się bowiem na długą wyprawę. Ojciec oświad­czył, że nie zamie­rzają wra­cać bez Miszy. Będą go szu­kać aż do skutku, choćby nawet mieli scho­dzić wzdłuż i wszerz cały Las, zaglą­da­jąc pod każdy krzak.

Jeśli mama, tato i Janis mieli do Eri pre­ten­sje o nie­do­pil­no­wa­nie malca, sta­rali się tego nie oka­zy­wać. Matka uspo­ka­jała popła­ku­jącą córkę, mówiąc, że to prze­cież nie jej wina, skoro za porwa­niem stoi potężna i okrutna cza­ro­dziejka. Czyż mogła się jej prze­ciw­sta­wić dziew­czynka, sama będąca jesz­cze dziec­kiem?

– Nic nie pora­dzisz prze­ciwko złym cza­rom – powie­działa mama, ze smut­kiem spo­glą­da­jąc na pustą koły­skę. – To połu­dnice wywa­biły cię na podwórko, abyś im nie prze­szko­dziła zabrać Miszy. Złe, pod­stępne istoty. Nie powin­naś się winić, tato i Janis na pewno go odnajdą.

Eri słu­chała pocie­szeń w mil­cze­niu i łykała łzy. Dobrze wie­działa, że to ona zawi­niła, nie powinna była spusz­czać z oka koły­ski, choćby nawet sto łasic gra­so­wało w kur­niku. Zbyt pewna sie­bie, sądziła, że ona, uczen­nica słyn­nej Maru­szy, da sobie radę nie tylko z łasi­cami, lecz także połu­dni­cami. Lecz mary oka­zały się spryt­niej­sze, wywio­dły ją w pole. Tak, szep­tu­cha miała rację: Eri musi się jesz­cze wiele nauczyć.

Przy­go­to­wa­nia do wyprawy prze­cią­gnęły się do nocy. Gdy na ciem­nie­ją­cym nie­bie poka­zał się księ­życ, cała rodzina poło­żyła się spać. Męż­czyźni zamie­rzali wyru­szyć w drogę przed świ­tem. Liczyli na to, że połu­dnice nie zdo­łały się zbyt­nio odda­lić i że dogo­nią je w ciągu dnia. Byle tylko nie weszły zbyt głę­boko w pusz­czę, bo tam mogły się łatwo ukryć.

Eri nie zmru­żyła oka. Leżąc w łóżku, cier­pli­wie cze­kała, aż reszta rodziny zaśnie. Gdy z sąsied­niego pokoju usły­szała pochra­py­wa­nie taty, a z kuchni poświ­sty­wa­nie śpią­cego na ławie Janisa, pod­nio­sła się i po cichutku zaczęła się ubie­rać. Prócz butów i sukienki wło­żyła grubą pele­rynę z kap­tu­rem, ponie­waż noc w lesie mogła być chłodna, spod łóżka wycią­gnęła przy­go­to­waną wcze­śniej płó­cienną torbę. Poru­szała się bez­sze­lest­nie. Weszła do kuchni, ostroż­nie omi­ja­jąc śpią­cego brata. Spa­ko­wała duży, jesz­cze cie­pły kołacz, upie­czony przez mamę na śnia­da­nie, oraz kawa­łek wędzo­nego sera. Tyle musiało jej wystar­czyć.

Pode­szła do drzwi i otwo­rzyła je, bar­dzo uwa­ża­jąc, aby nie skrzyp­nęły. Szyb­kim kro­kiem prze­mie­rzyła podwórko i zna­la­zła się na dro­dze. Pia­sek na gościńcu lekko lśnił w świe­tle księ­życa. Wieś jesz­cze spała, tylko cza­sem dało się sły­szeć pia­nie zbyt wcze­śnie prze­bu­dzo­nego koguta.

Postą­piła parę kro­ków i przy dro­dze dostrze­gła wro­śnięty w zie­mię duży głaz. Kowal Sam­son skuł kie­dyś na pła­sko jego wierz­cho­łek, for­mu­jąc rodzaj sze­ro­kiej ławy. Mogli na niej odpo­cząć wędrowcy, któ­rzy prze­cho­dzili przez ich osadę. Eri ze zdzi­wie­niem stwier­dziła, że mimo głę­bo­kiej nocy ktoś tu sie­dzi…

– Podejdź bli­żej, cze­ka­łam na cie­bie – usły­szała zna­jomy głos.

No tak, mogła się tego spo­dzie­wać! To była Hana. Stara kobieta ski­nęła na dziew­czynkę i wska­zała jej miej­sce obok sie­bie. Przez dłuż­szą chwilę obie mil­czały.

– Wiem, że jesteś za mała na to, co cię czeka – ode­zwała się w końcu Hana. – Ale musisz pójść do Lasu, bo tylko ty możesz oca­lić Miszę. Nikt inny, tylko ty – powtó­rzyła.

Eri ski­nęła głową. Wie­działa to dosko­nale. Z jej winy doszło do porwa­nia bra­ciszka i to ona musiała go ura­to­wać, napra­wić to, co zepsuła. Nikt jej w tym nie wyrę­czy.

– Mam sio­strę, Ennę, ale ostatni raz widzia­ły­śmy się przed wie­loma laty. To zie­larka, zna się też na cza­rach. Doszły do mnie wie­ści, że zamiesz­kała w Lesie, w zakątku zwa­nym Wrzo­so­wym Uro­czy­skiem. Enna ci pomoże, dla­tego koniecz­nie musisz ją odna­leźć.

– A gdzie jest to uro­czy­sko? – zapy­tała Eri.

– Tego nie wiem, sły­sza­łam tylko, że na wscho­dzie. Gdy wej­dziesz do Lasu, idź w stronę wscho­dzą­cego słońca. I pytaj o Ennę tych, któ­rych napo­tkasz.

Hana wes­tchnęła i spoj­rzała na księ­życ, wielki i jasny. W jego świe­tle, pra­wie tak wyraź­nie jak w dzień, było widać piasz­czy­stą drogę i pobie­lane wap­nem ściany chat.

– Do pełni zostało pięć dni… Tyle masz czasu. Musisz zapo­biec prze­mia­nie, bo gdy Widara dokona obrzędu, Misza sta­nie się włu­kiem, być może już na zawsze. Tak jak mówi­łam, Enna ci pomoże. Pokaże, jak powin­naś użyć mocy, którą masz, aby poko­nać złą cza­ro­dziejkę. Idź już, zanim twoi wstaną i zoba­czą, że cię nie ma.

Hanna wycią­gnęła zza pazu­chy cał­kiem spory węze­łek zro­biony z wzo­rzy­stej chu­sty i wci­snęła dziew­czynce do rąk.

– Tu masz tro­chę chleba, wędzo­nej kieł­basy i suszoną rybę na drogę. W lesie będziesz mogła zbie­rać jagody, jeżyny i grzyby suro­jadki, szu­kaj też dzi­kich jabłek. Enna też cię nakarmi. – Hana rap­tow­nie wstała. – Chodźmy, nie­długo będzie świ­tać. Odpro­wa­dzę cię kawa­łek.

Roz­stały się na skraju wio­ski. Stara kobieta, wyraź­nie wzru­szona, długo przy­ci­skała do sie­bie Eri. Na koniec pogła­dziła ją po gło­wie, po czym odwró­ciła się i podą­żyła do swo­jej chaty. Niebo na wscho­dzie poró­żo­wiało i dziew­czynka zro­zu­miała, że musi jak naj­szyb­ciej znik­nąć w Lesie, nim jej bli­scy zechcą ją zatrzy­mać.

Choć bar­dzo jej cią­żyła torba, do któ­rej wło­żyła zapasy otrzy­mane od Hany, szła szybko. Do kępy buków ozna­cza­ją­cych gra­nicę pusz­czy dotarła wraz z pierw­szymi pro­mie­niami słońca. Wtedy się zorien­to­wała, że nogi bez­wied­nie zanio­sły ją do miej­sca, gdzie zaczy­nała się ścieżka pro­wa­dząca na polanę z chatą Maru­szy. Eri pomy­ślała, że wła­ści­wie mogłaby tam zaj­rzeć. Co prawda przed­wczo­raj pod­le­wała kwiatki, ale chyba powinna to zro­bić jesz­cze raz, na zapas… A może szep­tu­cha wró­ciła? Opo­wie­dzia­łaby jej, co się przy­da­rzyło Miszy!

Raźno podą­żyła ścieżką i po kilku chwi­lach dostrze­gła prze­świ­tu­jące mię­dzy drze­wami ściany i strze­chę domo­stwa cza­ro­dziejki. Od razu jed­nak zauwa­żyła, że z komina nie uno­sił się dym – a Deczko zwy­kle już o świ­cie roz­pa­lał ogień pod kuch­nią. Jej nauczy­cielka, zgod­nie ze swoją zapo­wie­dzią, jesz­cze nie wró­ciła z Zamku Magów.

Eri minęła ostat­nie drzewa i wnet zna­la­zła się u drzwi chaty. Nie były zamknięte. Maru­sza cie­szyła się takim powa­ża­niem wśród oko­licz­nych miesz­kań­ców, że nie musiała się oba­wiać intru­zów czy zło­dziei. Bo kto o zdro­wych zmy­słach zadzie­rałby z cza­ro­dziejką? Dziew­czynce przy­szło do głowy, że mogłaby wyko­rzy­stać pobyt w cha­cie szep­tu­chy i nie tylko pod­lać rośliny, lecz także poży­czyć sobie od niej to i owo… Poznała już tro­chę zaklęć, wie­działa też, że przy­da­łoby się wzmoc­nić ich dzia­ła­nie odro­biną magicz­nych sub­stan­cji. Gospo­dyni pew­nie nawet nie zauważy braku paru pęcz­ków ziół czy kłę­buszka wełny… A zresztą odda jej po powro­cie.

Eri ostroż­nie uchy­liła skrzy­piące drew­niane odrzwia i wsu­nęła się do środka. Z lubo­ścią ode­tchnęła powie­trzem prze­peł­nio­nym moc­nym aro­ma­tem ziół i kwia­tów. Po czym zaczęła mysz­ko­wać, zaglą­da­jąc na półki i do roz­ma­itych koszy i pude­łek, w któ­rych jej nauczy­cielka prze­cho­wy­wała magiczne przed­mioty.

W pew­nej chwili, gdy szu­kała fla­szeczki z goto­wym wywa­rem z lub­czyku, dostrze­gła na półce zna­jome zie­lone puz­derko. Aż zamarła ze zdu­mie­nia: tak mocny cza­ro­dziej­ski pro­szek, a Maru­sza nie zabrała go ze sobą? Odru­chowo obej­rzała się za sie­bie, jakby szep­tu­cha czy Deczko mogli ją widzieć, i zgar­nęła pude­łeczko do kie­szeni płasz­cza. Potem szybko pod­lała rośliny, rozej­rzała się, by spraw­dzić, czy wszystko w porządku, i wyszła z chaty. Sta­nęła, patrząc na skraj Lasu i zasta­na­wia­jąc się, w którą stronę powinna pójść. Z polany w głąb pusz­czy pro­wa­dziło kilka ście­żek wydep­ta­nych przez Maru­szę, bo inni bali się zapusz­czać dalej. Gadali, że w Borach Fan­do­riań­skich mieszka roz­ma­ite licho, z któ­rym lepiej nie mieć do czy­nie­nia. Sły­sząc to, Eri zawsze się uśmie­chała pod nosem, bo Las prze­cież wcale nie był taki straszny. Ona w każ­dym razie ni­gdy się go nie bała.

Ale dokąd teraz iść? Hana kazała jej udać się na wschód, tam miało być to Wrzo­sowe Uro­czy­sko, gdzie miesz­kała Enna. Powinna posłu­chać i poszu­kać zie­larki.

Kiedy spoj­rzała na wschodni skraj polany, zauwa­żyła, że tuż obok wiel­kiego dębu, na obro­słym mchami pniaku, ktoś sie­dzi…VI. W MOCY SZEM­RINA

Eri nie przy­pusz­czała, że Borowy, w opo­wie­ściach uka­zy­wany jako groźny straż­nik lasu, może się oka­zać tak miłym i gościn­nym gospo­da­rzem.

Sie­dzieli teraz przy wiel­kim pła­skim gła­zie peł­nią­cym funk­cję stołu w jego domu, a może raczej dwo­rzysz­czu – jeśli tak można nazwać pla­cyk oko­lony przez grupę dorod­nych kasz­ta­nów, rosną­cych tak gęsto, że ich pnie sta­no­wiły jakby ściany, sple­cione zaś ze sobą korony two­rzyły rodzaj bal­da­chimu. Stół był zasta­wiony roz­ma­itymi leśnymi sma­ko­ły­kami: jago­dami, jeży­nami, poziom­kami, orze­chami, dzi­kimi jabłusz­kami (wcale nie­kwa­śnymi, jak się prze­ko­nała Eri), grzy­bami suro­jad­kami, a także jadal­nymi korze­niami nie­zna­nych im roślin. Mięsa ani chleba nie było, ponie­waż, jak wyja­śnił leśny sta­rzec, w jego kró­le­stwie nikt nie polo­wał ani nie upra­wiał zboża.

– Żyjemy tu tak, jak na początku, nim jesz­cze poja­wili się ludzie i nastała era ognia i żelaza – wyja­śnił. – Dla­tego musi­cie się poży­wić tym, co daje Las. Dla nas jest wystar­cza­jąco hojny.

Nie narze­kali na jadło­spis, bo słod­kie owoce i chru­piące korzonki sma­ko­wały im nad­zwy­czaj­nie. Jak powie­dział Borowy, pocho­dziły z jego ogrodu, który miał tę wła­ści­wość, że wszystko rosło i doj­rze­wało w nim przez cały rok, nie­za­leż­nie od tego, czy była zima, czy lato.

– Dla­tego zawsze mam czym poczę­sto­wać nie­spo­dzie­wa­nych gości – wyja­śnił. – Choć ostatni czło­wiek odwie­dził mnie wiele lat temu. Zawi­tała tu pewna zie­larka, pra­gnąca osie­dlić się w Lesie…

Eri natych­miast prze­stała zaja­dać smaczny korzo­nek i nad­sta­wiła ucha.

– Zie­larka? – zapy­tała. – Czy nazy­wała się Enna?

Borowy popa­trzył na nią uważ­nie.

– Tego nie wiem – odparł po namy­śle. – Nie wyja­wiła mi swego imie­nia. Bar­dzo była cie­kawa ziół rosną­cych na mojej łące, wypy­ty­wała o ich moc i wła­ści­wo­ści.

Dziew­czynka nie miała wąt­pli­wo­ści – to musiała być Enna. Kogóż innego inte­re­so­wa­łyby takie sprawy?

– A dokąd stąd poszła?

Wło­darz lasu odchy­lił się nieco i spo­glą­dał przez dłuż­szą chwilę to na Eri, to na Mika, który się nie odzy­wał, uda­jąc, że jest bar­dzo zajęty spo­ży­wa­niem pozio­mek, dorod­nych jak tru­skawki.

– A dokąd wy idzie­cie, jeśli można wie­dzieć? – odpo­wie­dział wresz­cie Borowy pyta­niem na pyta­nie. – Dwoje dzieci wędru­ją­cych przez groźne i budzące lęk u ludzi Bory Fan­do­riań­skie to nie­co­dzienny widok. Co was tu spro­wa­dza?

Eri poczuła bole­sne ukłu­cie w sercu. Znowu sta­nął jej przed oczyma mały bra­ci­szek. Nie mogła się powstrzy­mać i wybuch­nęła pła­czem. Szlo­cha­jąc i łyka­jąc łzy, opo­wie­działa o wszyst­kim: o pil­no­wa­niu Miszy, łasi­cach, połu­dni­cach, Wida­rze i posta­no­wie­niu, że bez chłop­czyka nie wróci do domu, i o poszu­ki­wa­niu zie­larki. Borowy słu­chał i kiwał ze zro­zu­mie­niem liścia­stą głową, a dziew­czynka powoli się uspo­ka­jała. Gdy skoń­czyła swoją histo­rię, ode­zwał się:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: