Eri czarodziejka - ebook
Eri czarodziejka - ebook
Eri pobiera lekcje u dobrej szeptuchy Maruszy. Poznaje lecznicze właściwości roślin i różne sztuki magiczne. Kiedy jej nauczycielka zostaje pilnie wezwana do zamku magów, dziewczynka wraca do swojej wsi. Rodzice powierzają jej opiekę nad braciszkiem, lecz niestety mały Misza pada ofiarą południc. Eri musi go odnaleźć. Znowu wyrusza w pełną przygód podróż, podczas której poznaje sympatycznego obieżyświata o imieniu Miko. Tylko czy na pewno nigdy wcześniej go nie spotkała?
Kontynuacja powieści „Eri i smok”.
Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści dla dzieci („Eri i smok”) i dla dorosłych (m.in. „Inquisitor”, „Quietus”, „Wypędzony”) oraz zbioru opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim). W 2016 roku ukazała się jego powieść-dyptyk „Polska 2.0”, przedstawiająca alternatywne wizje przyszłości Polski. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne m.in. w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce” oraz „Sfinksie”. Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną. Dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.
Anita Graboś zajmuje się linorytem, rysunkiem oraz ilustracją książkową. Jej subtelne, przesycone atmosferą baśniowości prace łączą wieloznaczność z prostotą, melancholię z dziecięcą radością życia, a przede wszystkim zapraszają do samodzielnej podróży w głąb ukrytych szczegółów, znaczeń i odniesień kulturowych.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13701-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Och, Eri, to zupełnie nie tak! – Marusza, niezadowolona z postępów dziewczynki, ciężko westchnęła.
Eri czuła się zmęczona ciągnącą się od rana lekcją. Prawdę mówiąc, głowa ją rozbolała od tych wszystkich ziół, których nazw musiała się nauczyć na pamięć. A każde było od czegoś innego, na coś innego pomagało lub mogło szkodzić. Na dodatek w chacie szeptuchy panował zaduch. Poprzedniego dnia zbierały na łące macierzankę. Teraz jej pęczki suszyły się u powały, wypełniając powietrze ciężkim, słodkawym zapachem.
– Chore rośliny podlewamy naparem z rumianku, a nie z mięty – pouczała Marusza. Przed nią na stole leżały zasuszone białe kwiatki z żółtym oczkiem. – Możemy też posadzić rumianek obok słabej i chorej rośliny, a wnet odzyska ona zdrowie i siły. Miętę natomiast… – tłumaczyła dalej, wskazując na zielone listki – …warto posadzić przy kapuście. Wyrośnie piękna i dorodna. Wywar z mięty pomaga ludziom na bolące brzuchy…
To akurat Eri dobrze wiedziała. Nieraz bowiem mama parzyła miętę jej ojcu i bratu, gdy zjedli za dużo na obiad czy kolację.
– Dobrze jest wtedy wypowiedzieć zaklęcie: _Brzydka boleści, znikaj bez wieści_.
Eri skinęła głową, starając się wszystko dokładnie zapamiętać. Od pół roku uczyła się u szeptuchy, wprowadzana w sekrety, które od pokoleń przekazywały sobie wiedźmy i zielarki. W przyszłości sama chciała zostać czarodziejką tak poważaną jak Marusza.
– A fasola do czego służy? – zapytała, wskazując kupkę ziarenek leżącą w rogu stołu.
Marusza wzięła jedno i podrzuciła na dłoni.
– To talizman chroniący przed złymi mocami. Dlatego mamy wkładają fasolę do dziecięcych łóżek, aby jej moc odpędzała niedobre sny, które przychodzą do śpiących, by im noc uprzykrzyć. Moc podobną, choć znacznie większą, posiada też czosnek, którego woń płoszy złe duchy i nocne widziadła.
Dziewczynka przyglądała się rozłożonym na stole ziołom, korzonkom i ziarnom, zbieranym w lesie i na pobliskiej łące lub w przydomowym ogródku. Spojrzała też na zawieszoną nad stołem półkę. Szeptucha trzymała tam wielkie moździerze; ucierała w nich na proszek lecznicze zioła i korzonki. Koło największego moździerza siedział kot Puszek, pupil Maruszy. Jak zwykle obserwował lekcję i nawet ją komentował głośnym mruczeniem. Na skraju półki Eri zauważyła okrągłe zielone puzderko. Wczoraj go nie było!
– Maruszo, a co to jest? – zapytała, wskazując puzderko palcem.
Wiedźma się zawahała.
– Tego ci nie wolno ruszać – oznajmiła po chwili. – To magiczny proszek z mandragory, rośliny rosnącej w dalekich krajach. Mogą go używać tylko osoby wtajemniczone w największe sekrety naszej nauki, potrafi on bowiem przemieniać jedno w drugie… – Zamilkła i wyciągnęła rękę, jakby chciała zdjąć z półki zielone puzderko, ale wtedy skrzypnęły drzwi i do chaty zajrzał skrzat Deczko, który służył u Maruszy jako odźwierny.
– Szeptucho – rzekł głośno – ze wsi przyszła stara Hana z jeszcze jedną kobietą. Przyniosły w kobiałce niemowlę, chore i ze straszną wysypką. Proszą cię o pomoc.
Rzeczywiście z dworu dobiegł płacz dziecka. Marusza szybko wyszła z chaty, gdyż nigdy nie odmawiała pomocy potrzebującym. Dziewczynka się ucieszyła, że będzie miała chwilę przerwy. Zaczęła sobie na stole układać z ziarenek fasoli różne wzorki – kółka i serduszka – ale to ją znudziło. Coraz częściej zerkała na zielone puzderko, które wydawało się jej wyjątkowo piękne i kuszące. A gdyby tak szybko coś przemienić, zanim wróci Marusza? Wzrok Eri padł na zasuszoną łodyżkę lawendy. Może przemienić ją w kwiat róży…?
Więcej się nie zastanawiała. Wspięła się na stół i sięgnęła po puzderko. Otworzyła wieczko i zajrzała do środka. Poczuła się rozczarowana, zobaczywszy szary proszek podobny do popiołu. Wcale nie wyglądał na magiczny. Sięgnęła jednak po szczyptę, zamierzając posypać lawendę… Pomyślała, że przydałoby się zaklęcie, ale go nie znała. O przemianach jeszcze się nie uczyła.
– Stań się różą – powiedziała po prostu. I sypnęła proszek.
Wtedy stało się nieszczęście. Siedzący do tej pory spokojnie Puszek niespodziewanie hycnął na stół, prosto na lawendę. I magiczny proszek, zamiast na roślinę, spadł na jego futerko.
Błysnęło i buchnęło dymem. Kiedy opar się rozwiał, przerażona Eri zobaczyła, że na stole, zamiast kotka, biega w kółko… mała szara myszka, wyraźnie przestraszona. Dziewczynka zamknęła oczy i potrząsnęła głową, mając nadzieję, że to przywidzenie. Niestety, kiedy je otworzyła, po stole wciąż kręciła się mysz. A Puszek zniknął! Eri rozejrzała się rozpaczliwie po chacie, ale ulubieńca szeptuchy nigdzie nie było.
Spojrzała znowu na myszkę. I wtedy do głowy zakradła się jej nieprzyjemna myśl: czyżby przemieniła w nią Puszka? Pochyliła się nad zwierzątkiem i przyjrzała mu się uważnie, ale nie wydawało się podobne do zaginionego kota. Choć myszka była tak samo jak on łakoma, bo przystanęła przy ułożonym z fasoli serduszku i zaczęła chrupać ziarenka.
Drzwi skrzypnęły i w izbie pojawiła się Marusza.
– Użyłam uzdrawiającego zaklęcia i dziecku już lepiej, wysypka znika – powiedziała, a widząc zmartwioną minę Eri, zapytała: – Czy coś się stało? – I spojrzała na stół.
Łakoma myszka wzięła się właśnie do pogryzania korzonków. Wzrok Maruszy padł na zielone puzderko z otwartym wieczkiem.
– Mówiłam ci, abyś go nie ruszała!
Dziewczynka ze wstydu poczerwieniała jak piwonia.
– Nnno bbo ja chcia-chciałam… – jąkała się – ale wtedddy Pu-puszszekkk…
Wiedźma kolejny raz tego dnia ciężko westchnęła i pokręciła z rezygnacją głową. Delikatnie ujęła myszkę, ułożyła sobie na dłoni i pochylając się nad nią, szepnęła kilka słów, których Eri nie dosłyszała, choć ciekawie nadstawiała ucha… Było to coś o odmianie i stawaniu się na powrót. Po wypowiedzeniu zaklęcia Marusza położyła zwierzątko na stole, wzięła odrobinę proszku z puzderka i sypnęła na mysie futerko. Tak jak poprzednio błysnęło, zadymiło… i przed nimi na stole siedział wyraźnie oszołomiony, ale cały i zdrowy Puszek. Kocisko miauknęło i skoczyło na półkę, gdzie schowało się za wielkim moździerzem.
– Zawsze słuchaj swoich nauczycieli – przykazała Marusza. Zamknęła puzderko i wrzuciła do jednej z przepastnych kieszeni w fartuchu. – Tym razem skończyło się dobrze, ale musisz się jeszcze dużo nauczyć o czarowaniu.
Zawstydzona dziewczynka spuściła oczy. Marusza jak zwykle miała rację.
– Na czym to skończyłyśmy? Aha, na czosnku… a te zielone listki przypominające nać pietruszki to lubczyk, ziele o wielkiej mocy…
*
Następnego dnia, w ramach kary za swoją nadmierną ciekawość i okazane nieposłuszeństwo, Eri musiała cały ranek pomagać skrzatowi w pracach gospodarskich. Deczko miał dla niej wiele zadań – a to wody w wiaderku przynieść, a to drewienek do paleniska dorzucić, o to zagnieść ciasto na podpłomyki. W tym czasie Marusza siedziała na zydlu w kącie izby i czytała wielką księgę oprawioną w czerwoną skórę, mocno już wytartą od częstego używania. Od czasu do czasu zerkała na Eri, aby sprawdzić, czy dziewczynka z należytą pilnością wykonuje zlecone jej zajęcia. Karty księgi były pokryte tajemniczymi znakami. Eri wiedziała już, że to są runy – za ich pomocą magowie zapisują swoją wiedzę. Miała nadzieję, że kiedyś nauczy się je odczytywać. Marusza jej to obiecała, pod warunkiem że Eri będzie czynić postępy.
Koło południa szeptucha uznała, że jej uczennica już wystarczająco odpokutowała swoje nieposłuszeństwo, zamknęła książkę i skinęła na dziewczynkę, która właśnie kończyła skrobanie marchewki na zupę.
– Zostaw to i podejdź do stołu. Co tam widzisz?
Eri wykonała polecenie. Na blacie dostrzegła kilka kolorowych kamyków ułożonych w rządek.
– To kamienie szlachetne – pouczyła ją Marusza. – Różnią się od polnych kamieni czy rzecznych otoczaków tak samo jak zioła od zwykłej trawy. Posiadają magiczne właściwości, wzmacniają też działanie czarów.
Wiedźma podeszła do stołu i podniosła krwistoczerwony, przejrzysty kamyk wielkości ziarna bobu. Błyszczał w świetle padającym od okna. Eri wydał się piękny.
– To rubin – wyjaśniła nauczycielka. – Znany jest z tego, że odbiera lękliwość i nastraja człowieka radośnie. Powinni go nosić przy sobie ludzie bojaźliwi i skłonni do smutku. Pomaga też w miłości. Jeśli chłopak wprawi go w pierścień i oferuje swej wybrance, może być pewien, że jej uczucie pozostanie silne i trwałe. Także jeśli szeptucha podczas przyrządzania lubczyku… napoju na wzniecenie miłości, już ci o nim mówiłam… położy rubin obok naczynia, wywar nabierze podwójnej mocy i skuteczności, właśnie za sprawą kamienia.
Odłożyła go na bok i sięgnęła po podłużny jasnozielony kamyk, nie większy od małego palca u dłoni. Wydawał się przeźroczysty niczym woda w leśnej sadzawce.
– A to jest szmaragd, kamień życia, wzrostu i plenności. Polecany rolnikom i ogrodnikom, pomoże w dobrych zbiorach. Noszą go także przy sobie ludzie, którym pogarsza się wzrok i pamięć…
– I co, im też pomaga? – wtrąciła Eri.
– Jeśli ma w środku skazę, to nie. Magiczne właściwości posiadają bowiem tylko najczystsze kamienie… o, takie jak ten szafir. – Marusza ujęła w palce niebieski okruch, rzeczywiście nieskazitelny jak bezchmurne niebo. – Przyniesie właścicielowi życiowe powodzenie i szczęście… a zarazem zabezpieczy przed różnymi przykrościami. Z kolei ten prążkowany, czyli agat…
W tym momencie na parapecie otwartego okna wylądował z ogłuszającym łopotem skrzydeł dorodny kruk, strącając doniczkę z bratkami. Huknęła o deski podłogi i rozpękła się na pół. Ptaszysko głośno skrzeknęło i spojrzało na Maruszę. Dziewczynka zauważyła, że kruk do prawej łapy ma przytroczony drewniany kołek pokryty tajemniczymi znakami. Poznała runy, takie same jak na kartach księgi czytanej przez Maruszę.
Kruk jeszcze raz skrzeknął, zeskoczył na stół i niezdarnie poczłapał w stronę wiedźmy. Ta nie okazała najmniejszego zdziwienia. Odwiązała kołek od jego nogi i zbliżyła do oczu. Przyglądała mu się dłuższą chwilę, odcyfrowując drobne znaki.
– Obawiam się, Eri, że na jakiś czas musimy przerwać nasze lekcje – powiedziała, ciągle z zastanowieniem przyglądając się kołeczkowi.
– Dostała wiadomość z Czterech Wież – szepnął Deczko do ucha dziewczynki. – Za pomocą kruków magowie przesyłają sobie wiadomości.
Ptak spojrzał pytająco na szeptuchę i po raz kolejny skrzeknął. Marusza skinęła głową, wtedy obrócił się i wskoczył na parapet, skąd skrzat w ostatniej chwili zabrał doniczkę z pięknie kwitnącym oleandrem. Kruk rozpostarł skrzydła i tyle go widzieli.
Deczko sapnął poirytowany i zabrał się do sprzątania po niespodziewanym gościu. Bratki na szczęście niezbyt ucierpiały i Eri miała nadzieję, że uda się je przesadzić. Spojrzała na wciąż zamyśloną wiedźmę.
– Jak długo cię nie będzie? – zapytała.
Marusza ciężko westchnęła i położyła kołek na stole.
– Trudno powiedzieć. Nie piszą, po co jestem wzywana. Mam przyjechać jak najszybciej. Może wrócę dopiero zimą.
Eri nie kryła rozczarowania. Bardzo pragnęła kontynuować naukę. Tyle ciekawych rzeczy chciała się jeszcze dowiedzieć. Zdawała sobie jednak sprawę, że wezwania od Wielkiej Rady magów nie wolno lekceważyć. Nie pozostało jej nic innego, jak pomóc skrzatowi w przygotowaniach do podróży. Szeptucha zamierzała wyruszyć wczesnym rankiem w jego towarzystwie. Uczennicy poleciła, aby opiekowała się chatą i dbała o rośliny.
„Podlewanie kwiatków to nie to samo co poznawanie zaklęć” – pomyślała Eri. Z drugiej strony, jak często mawiał jej brat Janis, lepszy rydz niż nic. Nieco tym pocieszona poszła do spiżarni po suchary i kołacze. Maruszy i Deczkowi droga do Zamku Magów zajmie co najmniej trzy dni, musieli po drodze coś jeść.II. POŁUDNICE
Początkowo Eri cieszyła się, że nie musi już wstawać o wschodzie słońca, aby wczesnym rankiem zdążyć do Maruszy na pierwszą lekcję. Szeptucha była pod tym względem bardzo wymagająca, twierdziła, że śpiochy to najgorsi uczniowie. „Kto się wyleguje do południa w łóżku, ten czarodziejem nie zostanie” – zwykła mawiać na widok ziewającej dziewczynki.
Po wyjeździe Maruszy Eri mogła co dzień pospać dłużej. Szybko jednak stwierdziła, że jej się zwyczajnie… nudzi. Zajmowała się przeważnie swoim małym braciszkiem Miszą. Przewijała go, karmiła i kołysała, nucąc przy tym pod nosem, co maluch bardzo lubił. Dzięki temu jej mama miała więcej czasu na pracę w gospodarstwie, a że nastał czas żniw, całe dnie spędzała w polu z tatą i Janisem. Eri zostawała w domu sama z Miszą. Już po kilku dniach zrozumiała, jak bardzo brakuje jej lekcji z szeptuchą. Zawsze dowiadywała się na nich czegoś nowego i ciekawego. Teraz przez większość dnia towarzyszył jej gaworzący chłopczyk. Opieka nad nim nie była tak zajmująca jak poznawanie zaklęć i magicznych właściwości ziół i kamieni.
Polecono jej też, aby podczas nieobecności starszych doglądała zwierząt w gospodarstwie, zwłaszcza tych mniejszych – kur i królików (krowami i świniami zajmował się Janis). Musiała dbać, aby regularnie dostawały karmę i wodę. Często brała ze sobą Miszę, chłopczyk bowiem uczył się chodzić i potrafił już samodzielnie zrobić nawet kilkanaście kroków. Musiała go pilnować, bo gdy na przykład sypała ziarno kurom, potrafił niespodziewanie odbiec i schować się w jakimś zakamarku podwórka. Kiedyś wlazł do psiej budy i siedział tam, psotnik jeden, cicho jak trusia, aż w końcu zasnął. Ileż ona się go wtedy naszukała i nawołała! W końcu go znalazła, jak spał wtulony w futro Burka, kudłatego owczarka pilnującego obejścia.
Kilka dni po tym, jak Marusza wyruszyła do Zamku Magów, ludzie we wsi zaczęli mówić o południcach.
Eri wiedziała, co to za istoty, opowiadała o nich kiedyś stara Hana, a i Marusza coś wspominała. Ci, którzy je widzieli, opisywali południce jako rodzaj zjaw, duchów jakby utkanych z mgły. Zwano je także polnymi marami. Pojawiały się latem i snuły w powietrzu skrajem pól niczym dym, czyhając na nieostrożnych i ciekawskich żniwiarzy. Nie były to bowiem istoty ludziom przyjazne – gdy południca napotkała samotnego pasterza czy oracza, przybierała postać powabnej niewiasty i przyzywała go do siebie. Gdy ten dawał się omamić, rzucała na niego czar niewolący. Nieszczęśnik, spętany zaklęciem, podążał za nią przez wiele dni i nocy, spełniając każde jej polecenie, dopóki nie omdlał ze zmęczenia. Zapadał wtedy w sen trwający tyle samo, ile niewola. Wracał potem do domu chory i wynędzniały, aby jeszcze drugie tyle w łożu odleżeć i dopiero wrócić do zdrowia.
Ale południce czyhały nie tylko na dorosłych. Stara Hana opowiedziała kiedyś inną, znacznie bardziej dramatyczną historię.
– Kilkanaście lat temu południce pokazały się na polach leżących nieopodal Lasu. Tak jakby z niego wyszły. Potem, pod wieczór, pojawiły się na skraju wsi. Ludzie rzucili się do domów po suszone liście jemioły, bo dym z nich odpędza polne mary. Rozpalili liście w kociołkach i poszli tam, gdzie widziano zjawy. A one tymczasem zakradły się do jednej chaty, gdzie w kołysce leżał mały chłopiec…
Stara kobieta przerwała i otarła łzę z policzka.
– To był syn mojej córki, Karik. Nie miał nawet roczku… Matka, podobnie jak inni, poszła na skraj wsi z garnkiem pełnym tlącej się jemioły. Gdyby została w domu i pilnowała kołyski, mogłabym widzieć, jak mój wnuk dorasta…
– A co te południce z nim zrobiły? – zapytała wówczas Eri, która wraz z innymi dziećmi słuchała opowieści Hany.
– Wcześniej, zanim przybyły, po okolicy rozeszła się wieść, że w Lesie pojawiła się Widara, zła czarodziejka. To ona nasłała południce, aby szkodziły ludziom. Powiadano, że nieraz już rozkazywała im porwać małego chłopca. Zmieniała go we włuka, stwora o głowie wilka i ciele człowieka, który stawał się jej wiernym, najwierniejszym sługą. O, jestem prawie pewna, że właśnie ten los spotkał mojego nieszczęsnego Karika… Dlatego kiedy tylko zobaczycie południce, pilnujcie kołysek – przestrzegała stara kobieta – i nawet na chwilę od nich nie odchodźcie!
Tego dnia dorośli wyszli w pole bardzo wcześnie. Ziarno dojrzewało i należało jak najszybciej skosić zboże, żeby zdążyć przed deszczem. Eri jak zwykle została w domu z Miszą. Posprzątała po śniadaniu, zamiotła izbę i wyszła na podwórko. Rzuciła kurom prosa, a królikom dała świeżej trawy, której zawczasu naciął Janis, jeszcze zanim poszedł pomagać rodzicom przy żniwach. Trochę bawiła się z Miszą, nakarmiła go kaszką z mlekiem, a gdy mały braciszek zasnął, zabrała się do przygotowywania obiadu. Rodzice i Janis mieli wrócić z pola bardzo późno i chciała, aby czekała na nich gorąca i pożywna zupa.
Na tych i innych gospodarskich zajęciach zeszło jej do popołudnia. W pewnej chwili, gdy Eri ustawiała garnek na piecu, usłyszała dobiegające z dworu podniesione głosy. Zerknęła przez okno i zobaczyła sąsiada, kowala Samsona, i jego dwóch synów. Wszyscy trzej pędzili ku polom z dymiącymi kociołkami w rękach. Ten widok przypomniał Eri słowa Hany. Zaniepokojona wyszła przed dom. W oddali, na skraju wioski, dostrzegła dwie wysokie mgliste postacie. Przypominały kobiety ubrane w przewiewne szaty utkane z pajęczyny. Niewątpliwie były to widma, prześwitywało przez nie słońce. Wyglądały, jakby na coś lub kogoś czekały. Przestraszona dziewczynka czym prędzej wróciła do chaty i usiadła przy kołysce brata. Mały psotnik Misza nadal słodko spał, uśmiechając się przez sen.
Po pewnym czasie Eri usłyszała głosy wracających sąsiadów. Rozmawiali głośno. Cieszyli się, że południce na ich widok, a zapewne również z powodu woni palonej jemioły, pierzchnęły jak niepyszne, a właściwie rozpłynęły się w powietrzu jak dym z ogniska rozwiany nagłym podmuchem wiatru. Eri odetchnęła z ulgą i popatrzyła na nieświadomego zagrożenia braciszka, który wciąż uśmiechał się przez sen. Pewnie mu się śniła zabawa z Burkiem. Eri pomyślała, że powinna wyjść na dwór i sama sprawdzić, co z tymi południcami. Niedawno, podczas pobytu u szeptuchy, podsłuchała, jak Marusza, chcąc odpędzić ptaki wyjadające groch z ogródka, wymawia zaklęcie, które miało je odstraszyć. Usiłowała je sobie teraz przypomnieć. Ciekawe, czy zadziałałoby też na południce…
Ale żadnych mar polnych nie zauważyła, pewnie poszły tam, skąd przyszły. Zresztą nie mogła sobie przypomnieć zaklęcia. Wtem od strony kurnika dobiegło ją głośne gdakanie przestraszonych kur. Ani chybi do środka musiała się dostać łasica. Widziała taką jedną, rudą z białym krawatem, jak kręciła się w pobliżu domu. W przystępie gniewu Eri chwyciła stojącą w sieni miotłę i pobiegła przez podwórko do kurnika, aby przegonić amatora darmowych jajek.
– Mam cię, łobuzie! – wrzasnęła, wpadając do środka.
Przywitało ją nerwowe gdakanie. Kury wyglądały na poruszone, ale gdyby w kurniku znajdowała się łasica, darłyby się wniebogłosy. Dziewczynka rozejrzała się uważnie, ale nigdzie nie zauważyła futrzastego intruza. Zajrzała pod grzędy, we wszystkie kąty, łasicy jednak nie znalazła. Mimo to drób wciąż nie chciał się uspokoić. Kiedy tak stała, zastanawiając się, co też mogło się stać z leśnym zwierzęciem, wydało jej się, że słyszy odległy dziecięcy płacz…
Misza! Zostawiła go samego!
Wypadła z kurnika jak strzała, wciąż z miotłą w ręku, i popędziła do domu, prosto do kołyski. Miała wrażenie, że dostrzega nad nią coś jakby mglisty cień czy opar… Spojrzała na posłanie, gdzie jeszcze przed chwilą spał jej młodszy braciszek.
Lecz Miszy w kołysce nie było!
Stała nad pustą kolebką, nie wierząc własnym oczom. Serce trzepotało jej w piersiach niczym przestraszony ptak. Z trudem docierała do niej straszna prawda.
Jej małego brata porwały południce!III. ZNAJDŹ ENNĘ!
Ludzie początkowo myśleli, że mała Eri oszalała.
Dziewczynka, głośno szlochając, gorączkowo biegała po wsi, zaglądając w każdy kąt i nawołując po imieniu młodszego brata. Chciała zajrzeć do każdej chaty, obórki, stodoły, psiej budy, nieledwie pod każdą ławę. Wypytującym mówiła nieskładnie o malcu, kurniku, łasicy, pustej kołysce i południcach. Wtedy dopiero zrozumiano, że Misza zniknął, najpewniej za sprawą mglistych zjaw. Jeden z synów kowala Samsona natychmiast pognał na pole, aby zawiadomić rodziców chłopca.
Eri, gdy w końcu zrozumiała, że nie znajdzie malca, usiadła w piasku na środku biegnącej przez osadę drogi i rozpłakała się na cały głos, wciskając piąstki do oczu. Tak ją znaleźli mama, tato i Janis. Mama, z twarzą białą jak prześcieradło, nie krzyczała na córkę, ale z jej przymkniętych oczu płynęły łzy. Usiadła obok dziewczynki i objęła ją mocno. Stojący nad nimi ojciec miał chmurne czoło i posępną minę, podobnie jak starszy brat. Mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a potem zerknęli na gościniec prowadzący w stronę Lasu. Wtedy podeszła do nich Hana wraz z kowalem Samsonem. Stara kobieta wyglądała na bardzo przejętą i zgnębioną.
– Widara musiała powrócić – powiedziała głosem pełnym niepokoju. – To mi wygląda na jej sprawkę. Wysłała południce, aby uprowadziły jej dziecko, tak jak kiedyś mego wnuka Karika. Chce z niego zrobić swego sługę, włuka, wilkoczłeka.
Słysząc te słowa, Janis podniósł sierp, którym ciął zboże na polu, i groźnie nim potrząsnął.
– Przeklęta wiedźma! – zakrzyknął. – Nigdy nie pozwolę, aby zamieniła mojego brata w potwora. Pójdę do Lasu i znajdę Miszę!
Ojciec długo milczał, ciężko wzdychając. Eri widziała, jak bardzo cierpi z powodu straty młodszego syna. W końcu się odezwał. Mówił powoli, cicho, ale zdecydowanie.
– Razem pójdziemy. I nie wrócimy, chyba że z dzieckiem.
Hanie słowa obu mężczyzn bardzo się nie spodobały. Z miną pełną dezaprobaty energicznie pokręciła głową.
– Nie wiecie, z kim macie do czynienia. Widara to potężna czarodziejka o złym sercu i wielkiej mocy. My, zwykli ludzie, nie powinniśmy się z nią mierzyć. Wejdziecie do Lasu i nigdy z niego nie wyjdziecie, bo ona na to nie pozwoli. Nim się obejrzycie, padniecie ofiarą jej czarów, naśle na was swoje sługi. Nie po to kazała porwać dziecko, aby je oddać. To nie przelewki! Z tak groźną wiedźmą może się zmierzyć tylko któraś z wiedzących, szeptucha strzegąca wioski od złego… Ach, gdyby tu była Marusza!
Hana z rezygnacją potrząsnęła głową. Wtedy odezwał się kowal Samson, człowiek powszechnie szanowany za rozum i rozwagę.
– Hana ma rację, nie nam, zwykłym ludziom, mierzyć się z czarami, a już na pewno nie ze złą magią. Misza przepadł, pogódźcie się z tym.
Przytulona do boku matki Eri przestała chlipać i usłyszała swój piskliwy głosik:
– Ja pójdę…
Matka drgnęła gwałtownie i odsunęła ją od siebie. Otarła łzy i spojrzała na córkę z gniewem.
– Ani mi się waż! – krzyknęła. – Nie dość, że Misza… – Głos jej się załamał i wybuchnęła płaczem. – Nie pozwolę, abyś i ty… – wyszeptała.
Lecz dziewczynka nie zamierzała rezygnować.
– No bo ja też jestem czarodziejką… Dużo się dowiedziałam od Maruszy, sporo już umiem, czarować i nie tylko… – mówiła coraz pewniejszym tonem, zerkając z nadzieją na dorosłych.
Ale oni, wstrząśnięci, nie chcieli o niczym słyszeć.
– Moje dziecko, całkiem rozum postradałaś! – wołała matka, łapiąc córkę za rękę. – Nigdzie nie pójdziesz! Nie pozwalam!
– Mama ma rację – dodał ojciec. – Kim ty jesteś, aby walczyć z tak potężną i złą czarodziejką! To sprawa dorosłych!
– Mam w kuźni miecz i włócznię, które wykonałem dla jednego rycerza, ale on się już więcej nie pojawił i oręża nie odebrał – wtrącił kowal. – Zajdźcie do mnie, to wam je dam, może się na coś przydadzą.
Tylko stara Hana milczała. Od dłuższej chwili stała lekko pochylona, pocierając czoło, jakby się nad czymś zastanawiała. Rzucała na Eri uważne spojrzenia. Nagle wyprostowała się gwałtownie.
– Żelazo na nic się zda przeciwko czarom – oznajmiła. – Moc można zwalczyć tylko inną mocą. Złą moc – dobrą. A ona – wskazała na dziewczynkę – ją ma.
– Uważasz, że powinna pójść do Lasu szukać chłopca? – zapytał kowal.
Stara kobieta przytaknęła, a potem pogładziła Eri po rudych włosach.
– Nie inaczej. To nie jest dziecko podobne do innych. Pamiętacie, jak poradziła sobie z Widukindem…? Jeśli nie Marusza, to tylko ona. W tym drobnym ciele drzemie moc większa, niż wam się wydaje. Z całej naszej wsi tylko ta mała dziewczynka może się przeciwstawić Widarze i ocalić brata przed zamianą w wilkoczłeka… Czasu zostało mało, bo tak wielkie czary są odprawiane przy pełni księżyca… Brakuje tylko kilku dni. Powinna iść natychmiast!
– Obie postradałyście rozum! – Ojciec Eri nie krył wzburzenia. – Moja córka nigdzie nie pójdzie. Wyruszymy z Janisem przed świtem, a ona ma zostać z matką! Tak powiedziałem i tak się stanie! A teraz wracamy do domu.
Eri i jej matka wstały, otrzepując suknie z piasku. Dziewczynka poczuła, jak rodzicielka mocno ujmuje ją za rękę. Za drugą dłoń złapał Janis, jakby się bał, że siostra posłucha starej kobiety i nie zważając na ojcowskie zakazy, puści się pędem po gościńcu w stronę widniejącej za wioską puszczy. Poszli razem w stronę domu, ale nim przekroczyli jego próg, Eri obejrzała się za siebie. Hana wciąż stała pośrodku drogi i patrzyła na nią przenikliwie.
Mała czarodziejka już wiedziała, co powinna zrobić.
*
W domu mężczyźni zaczęli przygotowywać się do drogi. Sprawdzali buty i odzież podróżną, łatali dawno nieużywane płaszcze, w których mole wygryzły dziury. Mama szykowała im jedzenie, w czym pomagała jej wciąż pociągająca nosem Eri. Razem piekły podpłomyki, gotowały boczek i podwędzały ser. Zapasy musiały być obfite, zanosiło się bowiem na długą wyprawę. Ojciec oświadczył, że nie zamierzają wracać bez Miszy. Będą go szukać aż do skutku, choćby nawet mieli schodzić wzdłuż i wszerz cały Las, zaglądając pod każdy krzak.
Jeśli mama, tato i Janis mieli do Eri pretensje o niedopilnowanie malca, starali się tego nie okazywać. Matka uspokajała popłakującą córkę, mówiąc, że to przecież nie jej wina, skoro za porwaniem stoi potężna i okrutna czarodziejka. Czyż mogła się jej przeciwstawić dziewczynka, sama będąca jeszcze dzieckiem?
– Nic nie poradzisz przeciwko złym czarom – powiedziała mama, ze smutkiem spoglądając na pustą kołyskę. – To południce wywabiły cię na podwórko, abyś im nie przeszkodziła zabrać Miszy. Złe, podstępne istoty. Nie powinnaś się winić, tato i Janis na pewno go odnajdą.
Eri słuchała pocieszeń w milczeniu i łykała łzy. Dobrze wiedziała, że to ona zawiniła, nie powinna była spuszczać z oka kołyski, choćby nawet sto łasic grasowało w kurniku. Zbyt pewna siebie, sądziła, że ona, uczennica słynnej Maruszy, da sobie radę nie tylko z łasicami, lecz także południcami. Lecz mary okazały się sprytniejsze, wywiodły ją w pole. Tak, szeptucha miała rację: Eri musi się jeszcze wiele nauczyć.
Przygotowania do wyprawy przeciągnęły się do nocy. Gdy na ciemniejącym niebie pokazał się księżyc, cała rodzina położyła się spać. Mężczyźni zamierzali wyruszyć w drogę przed świtem. Liczyli na to, że południce nie zdołały się zbytnio oddalić i że dogonią je w ciągu dnia. Byle tylko nie weszły zbyt głęboko w puszczę, bo tam mogły się łatwo ukryć.
Eri nie zmrużyła oka. Leżąc w łóżku, cierpliwie czekała, aż reszta rodziny zaśnie. Gdy z sąsiedniego pokoju usłyszała pochrapywanie taty, a z kuchni poświstywanie śpiącego na ławie Janisa, podniosła się i po cichutku zaczęła się ubierać. Prócz butów i sukienki włożyła grubą pelerynę z kapturem, ponieważ noc w lesie mogła być chłodna, spod łóżka wyciągnęła przygotowaną wcześniej płócienną torbę. Poruszała się bezszelestnie. Weszła do kuchni, ostrożnie omijając śpiącego brata. Spakowała duży, jeszcze ciepły kołacz, upieczony przez mamę na śniadanie, oraz kawałek wędzonego sera. Tyle musiało jej wystarczyć.
Podeszła do drzwi i otworzyła je, bardzo uważając, aby nie skrzypnęły. Szybkim krokiem przemierzyła podwórko i znalazła się na drodze. Piasek na gościńcu lekko lśnił w świetle księżyca. Wieś jeszcze spała, tylko czasem dało się słyszeć pianie zbyt wcześnie przebudzonego koguta.
Postąpiła parę kroków i przy drodze dostrzegła wrośnięty w ziemię duży głaz. Kowal Samson skuł kiedyś na płasko jego wierzchołek, formując rodzaj szerokiej ławy. Mogli na niej odpocząć wędrowcy, którzy przechodzili przez ich osadę. Eri ze zdziwieniem stwierdziła, że mimo głębokiej nocy ktoś tu siedzi…
– Podejdź bliżej, czekałam na ciebie – usłyszała znajomy głos.
No tak, mogła się tego spodziewać! To była Hana. Stara kobieta skinęła na dziewczynkę i wskazała jej miejsce obok siebie. Przez dłuższą chwilę obie milczały.
– Wiem, że jesteś za mała na to, co cię czeka – odezwała się w końcu Hana. – Ale musisz pójść do Lasu, bo tylko ty możesz ocalić Miszę. Nikt inny, tylko ty – powtórzyła.
Eri skinęła głową. Wiedziała to doskonale. Z jej winy doszło do porwania braciszka i to ona musiała go uratować, naprawić to, co zepsuła. Nikt jej w tym nie wyręczy.
– Mam siostrę, Ennę, ale ostatni raz widziałyśmy się przed wieloma laty. To zielarka, zna się też na czarach. Doszły do mnie wieści, że zamieszkała w Lesie, w zakątku zwanym Wrzosowym Uroczyskiem. Enna ci pomoże, dlatego koniecznie musisz ją odnaleźć.
– A gdzie jest to uroczysko? – zapytała Eri.
– Tego nie wiem, słyszałam tylko, że na wschodzie. Gdy wejdziesz do Lasu, idź w stronę wschodzącego słońca. I pytaj o Ennę tych, których napotkasz.
Hana westchnęła i spojrzała na księżyc, wielki i jasny. W jego świetle, prawie tak wyraźnie jak w dzień, było widać piaszczystą drogę i pobielane wapnem ściany chat.
– Do pełni zostało pięć dni… Tyle masz czasu. Musisz zapobiec przemianie, bo gdy Widara dokona obrzędu, Misza stanie się włukiem, być może już na zawsze. Tak jak mówiłam, Enna ci pomoże. Pokaże, jak powinnaś użyć mocy, którą masz, aby pokonać złą czarodziejkę. Idź już, zanim twoi wstaną i zobaczą, że cię nie ma.
Hanna wyciągnęła zza pazuchy całkiem spory węzełek zrobiony z wzorzystej chusty i wcisnęła dziewczynce do rąk.
– Tu masz trochę chleba, wędzonej kiełbasy i suszoną rybę na drogę. W lesie będziesz mogła zbierać jagody, jeżyny i grzyby surojadki, szukaj też dzikich jabłek. Enna też cię nakarmi. – Hana raptownie wstała. – Chodźmy, niedługo będzie świtać. Odprowadzę cię kawałek.
Rozstały się na skraju wioski. Stara kobieta, wyraźnie wzruszona, długo przyciskała do siebie Eri. Na koniec pogładziła ją po głowie, po czym odwróciła się i podążyła do swojej chaty. Niebo na wschodzie poróżowiało i dziewczynka zrozumiała, że musi jak najszybciej zniknąć w Lesie, nim jej bliscy zechcą ją zatrzymać.
Choć bardzo jej ciążyła torba, do której włożyła zapasy otrzymane od Hany, szła szybko. Do kępy buków oznaczających granicę puszczy dotarła wraz z pierwszymi promieniami słońca. Wtedy się zorientowała, że nogi bezwiednie zaniosły ją do miejsca, gdzie zaczynała się ścieżka prowadząca na polanę z chatą Maruszy. Eri pomyślała, że właściwie mogłaby tam zajrzeć. Co prawda przedwczoraj podlewała kwiatki, ale chyba powinna to zrobić jeszcze raz, na zapas… A może szeptucha wróciła? Opowiedziałaby jej, co się przydarzyło Miszy!
Raźno podążyła ścieżką i po kilku chwilach dostrzegła prześwitujące między drzewami ściany i strzechę domostwa czarodziejki. Od razu jednak zauważyła, że z komina nie unosił się dym – a Deczko zwykle już o świcie rozpalał ogień pod kuchnią. Jej nauczycielka, zgodnie ze swoją zapowiedzią, jeszcze nie wróciła z Zamku Magów.
Eri minęła ostatnie drzewa i wnet znalazła się u drzwi chaty. Nie były zamknięte. Marusza cieszyła się takim poważaniem wśród okolicznych mieszkańców, że nie musiała się obawiać intruzów czy złodziei. Bo kto o zdrowych zmysłach zadzierałby z czarodziejką? Dziewczynce przyszło do głowy, że mogłaby wykorzystać pobyt w chacie szeptuchy i nie tylko podlać rośliny, lecz także pożyczyć sobie od niej to i owo… Poznała już trochę zaklęć, wiedziała też, że przydałoby się wzmocnić ich działanie odrobiną magicznych substancji. Gospodyni pewnie nawet nie zauważy braku paru pęczków ziół czy kłębuszka wełny… A zresztą odda jej po powrocie.
Eri ostrożnie uchyliła skrzypiące drewniane odrzwia i wsunęła się do środka. Z lubością odetchnęła powietrzem przepełnionym mocnym aromatem ziół i kwiatów. Po czym zaczęła myszkować, zaglądając na półki i do rozmaitych koszy i pudełek, w których jej nauczycielka przechowywała magiczne przedmioty.
W pewnej chwili, gdy szukała flaszeczki z gotowym wywarem z lubczyku, dostrzegła na półce znajome zielone puzderko. Aż zamarła ze zdumienia: tak mocny czarodziejski proszek, a Marusza nie zabrała go ze sobą? Odruchowo obejrzała się za siebie, jakby szeptucha czy Deczko mogli ją widzieć, i zgarnęła pudełeczko do kieszeni płaszcza. Potem szybko podlała rośliny, rozejrzała się, by sprawdzić, czy wszystko w porządku, i wyszła z chaty. Stanęła, patrząc na skraj Lasu i zastanawiając się, w którą stronę powinna pójść. Z polany w głąb puszczy prowadziło kilka ścieżek wydeptanych przez Maruszę, bo inni bali się zapuszczać dalej. Gadali, że w Borach Fandoriańskich mieszka rozmaite licho, z którym lepiej nie mieć do czynienia. Słysząc to, Eri zawsze się uśmiechała pod nosem, bo Las przecież wcale nie był taki straszny. Ona w każdym razie nigdy się go nie bała.
Ale dokąd teraz iść? Hana kazała jej udać się na wschód, tam miało być to Wrzosowe Uroczysko, gdzie mieszkała Enna. Powinna posłuchać i poszukać zielarki.
Kiedy spojrzała na wschodni skraj polany, zauważyła, że tuż obok wielkiego dębu, na obrosłym mchami pniaku, ktoś siedzi…VI. W MOCY SZEMRINA
Eri nie przypuszczała, że Borowy, w opowieściach ukazywany jako groźny strażnik lasu, może się okazać tak miłym i gościnnym gospodarzem.
Siedzieli teraz przy wielkim płaskim głazie pełniącym funkcję stołu w jego domu, a może raczej dworzyszczu – jeśli tak można nazwać placyk okolony przez grupę dorodnych kasztanów, rosnących tak gęsto, że ich pnie stanowiły jakby ściany, splecione zaś ze sobą korony tworzyły rodzaj baldachimu. Stół był zastawiony rozmaitymi leśnymi smakołykami: jagodami, jeżynami, poziomkami, orzechami, dzikimi jabłuszkami (wcale niekwaśnymi, jak się przekonała Eri), grzybami surojadkami, a także jadalnymi korzeniami nieznanych im roślin. Mięsa ani chleba nie było, ponieważ, jak wyjaśnił leśny starzec, w jego królestwie nikt nie polował ani nie uprawiał zboża.
– Żyjemy tu tak, jak na początku, nim jeszcze pojawili się ludzie i nastała era ognia i żelaza – wyjaśnił. – Dlatego musicie się pożywić tym, co daje Las. Dla nas jest wystarczająco hojny.
Nie narzekali na jadłospis, bo słodkie owoce i chrupiące korzonki smakowały im nadzwyczajnie. Jak powiedział Borowy, pochodziły z jego ogrodu, który miał tę właściwość, że wszystko rosło i dojrzewało w nim przez cały rok, niezależnie od tego, czy była zima, czy lato.
– Dlatego zawsze mam czym poczęstować niespodziewanych gości – wyjaśnił. – Choć ostatni człowiek odwiedził mnie wiele lat temu. Zawitała tu pewna zielarka, pragnąca osiedlić się w Lesie…
Eri natychmiast przestała zajadać smaczny korzonek i nadstawiła ucha.
– Zielarka? – zapytała. – Czy nazywała się Enna?
Borowy popatrzył na nią uważnie.
– Tego nie wiem – odparł po namyśle. – Nie wyjawiła mi swego imienia. Bardzo była ciekawa ziół rosnących na mojej łące, wypytywała o ich moc i właściwości.
Dziewczynka nie miała wątpliwości – to musiała być Enna. Kogóż innego interesowałyby takie sprawy?
– A dokąd stąd poszła?
Włodarz lasu odchylił się nieco i spoglądał przez dłuższą chwilę to na Eri, to na Mika, który się nie odzywał, udając, że jest bardzo zajęty spożywaniem poziomek, dorodnych jak truskawki.
– A dokąd wy idziecie, jeśli można wiedzieć? – odpowiedział wreszcie Borowy pytaniem na pytanie. – Dwoje dzieci wędrujących przez groźne i budzące lęk u ludzi Bory Fandoriańskie to niecodzienny widok. Co was tu sprowadza?
Eri poczuła bolesne ukłucie w sercu. Znowu stanął jej przed oczyma mały braciszek. Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła płaczem. Szlochając i łykając łzy, opowiedziała o wszystkim: o pilnowaniu Miszy, łasicach, południcach, Widarze i postanowieniu, że bez chłopczyka nie wróci do domu, i o poszukiwaniu zielarki. Borowy słuchał i kiwał ze zrozumieniem liściastą głową, a dziewczynka powoli się uspokajała. Gdy skończyła swoją historię, odezwał się:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki