Eri w Mrocznych Górach - ebook
Eri w Mrocznych Górach - ebook
Eri opuszcza rodzinną wieś i udaje się do Zamku Magów. Tam ma się uczyć sztuki uzdrawiania ludzi i zwierząt. Na miejscu spotyka Mika. Nikt poza nią nie wie, że ten młody adept magii jest smokiem...
Pewnego dnia podczas zajęć dochodzi do wypadku. Eri tłucze kryształową kulę – jedyną, jaką posiada szkoła. By zdobyć cenny materiał potrzebny do stworzenia nowej, musi się wybrać w niebezpieczną podróż do Mrocznych Gór. Towarzyszą jej Miko oraz najbliższa przyjaciółka Wiki.
Czy ich wyprawa zakończy się sukcesem?
Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści dla dzieci („Eri i smok”) i dla dorosłych (m.in. „Inquisitor”, „Quietus”, „Wypędzony”) oraz zbioru opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim). W 2016 roku ukazała się jego powieść-dyptyk „Polska 2.0”, przedstawiająca alternatywne wizje przyszłości Polski. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne m.in. w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce” oraz „Sfinksie”. Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną. Dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.
Anita Graboś zajmuje się linorytem, rysunkiem oraz ilustracją książkową. Jej subtelne, przesycone atmosferą baśniowości prace łączą wieloznaczność z prostotą, melancholię z dziecięcą radością życia, a przede wszystkim zapraszają do samodzielnej podróży w głąb ukrytych szczegółów, znaczeń i odniesień kulturowych.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13697-8 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tę chwilę Eri lubiła najbardziej – gdy tuż po wschodzie słońca wbiegała krętymi schodami na szczyt wieży i stojąc na okolonym blankami tarasie, podziwiała okolicę widoczną z Zamku o Czterech Wieżach, zwanego też Zamkiem Magów.
A było na co popatrzeć! Widok z wysokiej wieży, choć oglądała go już wiele razy, zapierał dech w piersiach. Na południe od zamkowych murów rozciągał się bowiem aż po horyzont groźny, tajemniczy i mroczny Las, znany również jako Bory Fandoriańskie, z widoczną wypukłością Ciemnej Góry. W zeszłym roku, podczas wędrówki w poszukiwaniu porwanego przez południce małego Miszy, Eri poznała wiele sekretów tej puszczy. Do tej pory ogarniało ją wzruszenie na myśl o tych, których napotkała po drodze – dobrym Borowym, chochlikach Skierce i Grabku, wreszcie zielarce Ennie. Zachmurzyła się na wspomnienie walki z Widarą, złą czarodziejką spragnioną władzy nad światem. Nie mogła jednak inaczej postąpić, jeśli chciała wrócić do domu z braciszkiem. Robiło jej się ciepło na sercu, gdy przywoływała scenę powitania: rozradowane, pełne czułości oczy matki, wyciągającej ręce po ocalonego syna…
Dziewczynka uśmiechnęła się do siebie, gdyż zawsze ją radowało szczęśliwe zakończenie tej przygody. Często wracała do niej w myślach, kiedy patrzyła na Las, ponieważ za nim, za odwieczną puszczą, w sąsiedniej krainie zwanej Przylesiem, znajdował się jej dom, a w nim kochani bliscy.
Oderwała wzrok od mrocznych kniei zasnutych jeszcze poranną mgłą i, osłaniając oczy od słońca, spojrzała na wschód – tam rozciągała się Arkadia, kraina pasterzy, rolników i rycerzy. Gdzieś tam mieszkał, zapewne w pięknym zamku, dzielny rycerz Tamur ze swoją małżonką, rusałką Selimą. Bez wątpienia żyli szczęśliwie, jak zwykle ci, co się kochają. Ale Eri zaraz się wzdrygnęła, bo niesforna pamięć podsunęła jej wspomnienia z wędrówki z jajem smoka: ucieczkę przed wukami, pościg waranów, spaloną ziemię Szen, spotkanie z szalonym magiem Widukindem… choć w trakcie tej przygody spotkała też wielu wiernych przyjaciół: gnoma Kołatka, skrzata Bajazego, byłego zbójnika i rymopisa Wergiliusza, rycerza Kokietkę, wróżkę Ewannę… Bez nich z pewnością nie zdołałaby uratować małego smoka.
Westchnęła z nostalgią, tak odległe wydały jej się tamte czasy. Obróciła się na pięcie, tym razem spoglądając ku zachodowi i północy. Z tej strony Zamek Magów graniczył z pasmem wzgórz, coraz wyższych, które łączyły się z Mrocznymi Górami. Kamienne turnie półkolistym łańcuchem sięgały też na północ, aż do Lyrie, rajskiej krainy wróżek i skrzatów. Wysokie skalne szczyty, wiecznie przesłonięte chmurami, zawsze wzbudzały w Eri obawę, gdy na nie patrzyła. Niewiele wiedziała o tej części świata i pewnie dlatego nie lubiła się zbyt długo przyglądać groźnym wierchom.
Przeniosła wzrok na zamek, a dokładnie na Wieżę Mędrców, zwieńczoną tarasem podobnym do tego, na którym teraz stała. Jej przyjaciel najwyraźniej zaspał; prawdopodobnie do późnej nocy siedział nad księgami, co mu się często zdarzało. Słońce tymczasem zdążyło się w całości wynurzyć zza horyzontu, zalewając siedzibę magów strumieniami porannego światła. Na dziedzińcu zaczynał się codzienny ruch, pojawiły się posługujące w kuchniach skrzaty z cebrzykami wody czerpanej ze studni, nad kominami pokazały się smużki dymu. Kucharze przygotowywali śniadanie dla magów i ich uczniów zamieszkujących zamek oraz dla całej rzeszy sług. Nawet do znajdującego się wysoko tarasu, na którym stała Eri, dotarł zapach gotowanego mleka i smażonych na maśle naleśników. Tak smakowity, że aż ślinka napłynęła jej do ust.
Wreszcie na tarasie Wieży Mędrców ukazała się szczupła chłopięca postać. Pomachali do siebie wesoło. Tak się witali każdego ranka. Ponownie mogli się zobaczyć dopiero po południu, po zajęciach i obiedzie.
Miko – pod tym imieniem smok Misza był znany mieszkańcom zamku – pomachał jej raz jeszcze i zniknął w wieży. Widocznie śpieszył się na śniadanie, po którym zaczynała się pierwsza lekcja. Razem z kilkunastoma młodymi adeptami studiował tajniki ludzkiego umysłu, gdyż, co Eri już wiedziała, tam tkwił klucz do tajemnej wiedzy pozwalającej panować nad siłami magii. Ona też nie mogła dłużej podziwiać widoków – musiała się pośpieszyć i zejść na dół. W Wieży Szeptuch nie tolerowano spóźnialskich.
*
Schody prowadziły wprost do bursy, znajdującej się na szóstym, najwyższym poziomie wieży. Rada Magów uznała najwidoczniej, że młodym kandydatkom na szeptuchy bieganie po schodach nie zaszkodzi. Poniżej znajdowały się pokoje i gabinety zajmowane przez nauczycielki oraz przełożoną szkoły, Ellisę, dostojną i wielce poważaną czarodziejkę, członkinię Rady. Jeszcze niżej aż trzy poziomy były zajęte przez sale wykładowe i pracownie, a najniżej, na parterze wieży, ulokowano kuchnię, stołówkę i pomieszczenia gospodarcze.
Eri zeskoczyła z ostatniego stopnia na kamienną posadzkę i zakręcającym korytarzem wieży okrągłej jak wałek do ciasta podążyła do sypialni. Pokój zajmowała razem z trzema innymi dziewczętami. Ostrożnie uchyliła drzwi, ale w środku nikogo nie zastała. Jej współlokatorki udały się na poranną toaletę do umywalni, skąd dobiegały ożywione głosy.
Eri rozejrzała się krytycznie po pomieszczeniu. Łóżko pod wielkim prostokątnym oknem zajmowała Bea, wysoka i ładna blondynka, córka rycerza z Arkadii. Niespecjalnie za sobą przepadały. Eri uważała, że jej koleżanka zachowuje się wyniośle, niekiedy wręcz arogancko, tak jakby sądziła, że arystokratyczne pochodzenie czyni ją lepszą od innych. Na dodatek Bea była bałaganiarą. Tak jak teraz – przed pójściem do umywalni nie zasłała łóżka. Poduszka leżała na podłodze, a kołdra zwisała z poręczy przy wezgłowiu. Eri na ten widok sapnęła z irytacją. W tym miesiącu pełniła funkcję dyżurnej odpowiedzialnej za porządek w sali, ale ani myślała sprzątać po tym dobrze urodzonym niechluju. Bea w domu pewnie miała osobistą służącą. Eri postanowiła, że zwróci jej uwagę.
Sama umyła się przed wejściem na szczyt wieży, teraz więc tylko podeszła do swojego stojącego pod ścianą łóżka i wygładziła nieznaczne fałdki na starannie rozłożonej kołdrze. W pokoju poza łóżkami znajdowały się małe komódki na różne dziewczęce drobiazgi oraz wielka dwudrzwiowa szafa, podzielona na cztery komory, w której uczennice przechowywały ubrania i rzeczy osobiste. Podłogę wykonano z solidnych dębowych desek, dzięki czemu w pomieszczeniu było nieco cieplej niż w komnatach położonych w całkowicie kamiennych częściach wieży. Eri przybyła do zamku wiosną i spędziła w nim lato, niezwykle gorące. Ale był już początek jesieni i dziewczynka obawiała się, że zimą w tych bazaltowo-granitowych murach zapanuje dotkliwy chłód.
Poprawiła swoją kołdrę i zerknęła na sąsiednie, starannie zaścielone łóżko, na którym spała Wiki, koleżanka pochodząca z osady położonej w głębi Mrocznych Gór, córka owczarza, skromna i nieśmiała, niezbyt wysoka i trochę pucułowata. Eri bardzo lubiła tę cichą dziewczynkę, która niepytana rzadko się odzywała. Często jej broniła przed uszczypliwościami Bei, gdyż córka rycerza lubiła sobie pokpiwać z potulnej koleżanki, jakby zawstydzonej pochodzeniem z ubogiej rodziny i na dodatek z osady zagubionej gdzieś daleko pośród gór. Ludzie z innych krain mieli niezbyt dobre zdanie o zamieszkujących tamtejsze doliny drwalach i pasterzach. Uważano powszechnie, choć nie wiadomo dlaczego, że wielu z nich trudni się zbójectwem, a nie uczciwą pracą.
Bea trzymała za to z czwartą lokatorką, Marion, córką zamożnego kupca z Lyrie, wesołą i rezolutną brunetką, posiadaczką imponującej szkatułki z klejnotami. Często siadały obie na jej łóżku i stroiły się w sznury pereł, bransolety i pierścionki. Chichotały przy tym, zerkając w stronę Wiki i Eri, jakby ciekawe, czy tamte zazdroszczą im skarbów. Ale Eri uważała, że to bezwartościowe błyskotki, i z lekceważeniem wzruszała ramionami. Wiele już zdążyła doświadczyć i wiedziała, że tak naprawdę bezcenne są nie klejnoty, lecz wierni przyjaciele, na których zawsze można liczyć. Na przykład tacy jak Miko.
Obie panny odnosiły się do Eri z niejakim respektem, wiedziały bowiem o jej przygodach i dokonaniach. W Zamku Magów nie znalazłby się nikt, kto by o nich nie słyszał. Dobrze pamiętano historię zbuntowanego czarnoksiężnika Widukinda oraz to, jaki go spotkał smutny los, w dużej mierze za sprawą małej dziewczynki z nieznanej osady położonej gdzieś za Borami Fandoriańskimi. To sprawiało, że córka prostego cieśli cieszyła się wielkim uznaniem i nawet członkowie Rady Magów odnosili się do niej z szacunkiem. Nauczycielki w szkole szeptuch nie ukrywały, że uważają Eri za najwybitniejszą uczennicę. Nie w smak to było zwłaszcza Bei. W Zamku Magów ceniono młodych adeptów za talent i dokonania, nie za urodzenie. Pewnie dlatego młoda arystokratka często dopuszczała się względem Eri rozmaitych zaczepek; wyraźnie zazdrościła małej czarodziejce pozycji i sławy. Ta z kolei starała się nie zwracać na zawistną koleżankę uwagi i skupiała się na nauce. Po to przecież przybyła do Zamku Magów: aby stać się tak mądrą i pomocną szeptuchą jak jej pierwsza nauczycielka, Marusza.
Na korytarzu rozległ się gwar podniesionych głosów i w drzwiach stanęła Bea, wciąż wycierając ręcznikiem wilgotne loki. Jeśli Eri czegoś dobrze urodzonej pannie zazdrościła, to jedynie tych wspaniałych włosów, długich jak przędza i jasnych jak łan pszenicy w pełnym słońcu. Uważała, że są znacznie ładniejsze od jej własnych, przypominających lisią kitkę, choć Miko nieraz zapewniał przyjaciółkę, że jej rude kosy są piękne i nie ma się czego wstydzić.
Na widok Eri Bea uśmiechnęła się krzywo i zapytała z nutką szyderstwa:
– No i co tam słychać u twojego chłopaka? Wyznaliście sobie coś ciekawego na tarasach?
Oczywiście cała bursa wiedziała o jej porannych wycieczkach na szczyt wieży.
– Nic ci do tego! – burknęła Eri i pokazała zołzie język.
Rycerska córka chciała się odciąć, ale w tej chwili rozległ się dźwięk spiżowego dzwonka. To przełożona bursy, surowa i wymagająca szeptucha Agina, wzywała uczennice na śniadanie, po którym zaczynały się lekcje. Z pokojów na korytarz wysypały się dziewczęta – w szkole uczyło się szesnaście adeptek – i z tupotem i śmiechami zbiegały po schodach na parter. Tam w jadalni czekały już nauczycielki, aby razem z lokatorkami bursy spożyć poranny posiłek.
– Jeszcze się z tobą policzę – syknęła Bea, po czym cisnęła ręcznik na łóżko, złapała Marion za rękę i pociągnęła ją na korytarz.
Do pokoju nieśmiało wsunęła się Wiki. Wyraźnie czekała, aż tamte sobie pójdą. Eri pokręciła z niezadowoleniem głową. Wiele razy jej tłumaczyła, że nie ma powodu do jakichkolwiek kompleksów wobec współmieszkanek. „W mojej wsi mówią, że nie szata zdobi człowieka” – powtarzała. „O człowieku świadczą chwalebne uczynki, a nie korale czy pierścionki”. Ale do tej pory nie przekonała Wiki.
– Chodźmy – powiedziała, biorąc ją za rękę. – Szeptucha Agina nie znosi spóźnialskich.
I uśmiechnęła się, bo przypomniała sobie, że Marusza też nie lubiła spóźnień na lekcje, choćby najdrobniejszych.
Wyszły z pokoju i podążyły kolistym korytarzem w stronę schodów prowadzących na niższe poziomy. Po chwili już zbiegały nimi w ślad za resztą koleżanek. Dochodzący z dołu zapach smakowitych naleśników stał się trudny do zniesienia. Zwłaszcza dla dziewczynek z pustymi żołądkami.II. SZKOŁA SZEPTUCH
Prowadząca pierwszą lekcję przełożona Ellisa była nawet trochę podobna do Maruszy: wysoka, szczupła, ciemnowłosa, choć zarazem dużo młodsza od dawnej nauczycielki Eri, ale równie wymagająca. Bardzo nie lubiła, gdy któraś z adeptek opuszczała się w nauce – potrafiła surowo upomnieć, gdy nie usłyszała właściwej odpowiedzi. Niekiedy okazywała też wyrozumiałość, lecz tylko jeśli usprawiedliwienie było naprawdę dobre.
W sali zebrało się już sześć dziewczynek – prócz Eri i jej trzech współlokatorek także bliźniaczki Maja i Taja, córki kowala z Przylesia, czyli krajanki małej czarodziejki. Każda z nich miała oddzielny stolik, siedziały przy nich na stołkach pojedynczo, a nie parami jak w innych szkołach – szeptuchy uważały, że uczennice są dzięki temu bardziej skupione, bo nie mają okazji do pogaduszek i figli. Na kamiennych ścianach komnaty wisiały różne pomoce lekcyjne, przeważnie wyrysowane na pergaminowych arkuszach wizerunki rozmaitych istot z krain otaczających Zamek Magów. W tej izbie wykładano bowiem, jak tłumaczyła Ellisa, „historię naturalną”, czyli wszystko, co o mieszkańcach Arkadii czy Borów Fandoriańskich powinna wiedzieć każda szanująca się adeptka sztuki uzdrawiania.
Sama Ellisa podczas wykładów stała przy wysokim pulpicie i często zaglądała do rozłożonej na nim grubej księgi. Zwykle zaczynała lekcję od odpytania z tego, o czym mówiła na poprzednich zajęciach. Eri uśmiechnęła się pod nosem, ponieważ wczoraj zapoznawały się z mieszkańcami Lasu. A właściwie to ona opowiadała; mówiła o istotach, z którymi się zetknęła podczas wędrówki z Mikiem przez Bory Fandoriańskie. Takie dostała zadanie. Nauczycielka, która zerkała z respektem na dziewczynkę, powiedziała, że co prawda kiedyś spotkała chochlika, ale nigdy nie zetknęła się z Borowym, strażnikiem odwiecznej kniei. Dlatego większą część lekcji przeznaczyła na opowieść Eri o Lesie i jego mieszkańcach.
– Co potrafisz powiedzieć o chochlikach? – zapytała teraz Ellisa, wskazując Beę.
Rycerska córka wzdrygnęła się, wyraźnie zaskoczona, że akurat ją wywołano do odpowiedzi. Na jej twarzy pojawił się wyraz paniki. Eri wiedziała dlaczego – Bea słabo uważała na lekcjach, często się rozmarzała, pewnie rozmyślając o pięknych sukniach, błyszczących koralach, dworskich balach i tym podobnych niebieskich migdałach.
– Eeee… chochliki… są podobne do kotów – zaczęła Bea i zamilkła. Wyraźnie urwał jej się wątek. Spojrzała rozpaczliwie na Marion, licząc na podpowiedź, ale ta najwyraźniej niewiele więcej o chochlikach wiedziała i tylko bezradnie gapiła się na przyjaciółkę. – Znaczy się… żyją w Lesie! – wykrztusiła w końcu Bea.
Przełożona popatrzyła na nią z przyganą i ciężko westchnęła.
– Tyle to wiedzą nawet wiejskie dzieci – stwierdziła. – Nic więcej nie umiesz powiedzieć o chochlikach?
Bea poczerwieniała i spuściła oczy.
– Nie, proszę pani przełożonej.
– A Eri tak ładnie o nich wczoraj mówiła. Poproś ją, aby wieczorem opowiedziała ci o nich raz jeszcze. Jutro przed lekcjami znowu cię odpytam.
Dziewczynka poczerwieniała jeszcze bardziej i rzuciła Eri wściekłe spojrzenie. Nie mogło jej spotkać większe upokorzenie niż konieczność wzięcia korepetycji u koleżanki, której tak serdecznie nie znosiła.
Szeptucha głośno klasnęła, aby zaznaczyć, że przechodzą do właściwej lekcji. Palec wskazujący prawej dłoni skierowała w dół i poleciła:
– Powiedzcie mi, co mamy pod stopami.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Eri też się nie odzywała, choć domyślała się, jak brzmi właściwa odpowiedź.
– Podłogę! – pisnęła nieśmiało Wiki, po czym prawie całkiem zniknęła za stolikiem.
Ellisa przytaknęła z lekkim uśmiechem.
– Tak, oczywiście. A pod podłogą? Tylko mi nie mówcie, że niżej są kuchnia i dziedziniec.
Znowu zapadło milczenie, aż w końcu Eri postanowiła zabrać głos.
– Pod stopami mamy ziemię, bo my, ludzie, a także inne istoty, żyjemy na ziemi.
Szeptucha z powagą skinęła głową na znak, że zgadza się z tą odpowiedzią.
– To prawda, żyjemy na ziemi… i do tej pory wiele mówiliśmy o tym, co się na niej dzieje. Musicie jednak wiedzieć, że nasz świat nie ogranicza się do tego, co na ziemi, co widzimy na co dzień. Niżej, w jej głębinach, istnieje bowiem inny, podziemny świat, w którym żyją stwory, o których zwykli ludzie nie mają większego pojęcia, a o których my, wiedzący, mamy wiadomości… Dlatego przecież nazywają nas wiedzącymi, bo wiemy więcej niż inni.
Eri, ale też inne uczennice ciekawie nadstawiły uszu. Czasem się zdarzało, że stare kobiety wieczorem przy płonącym w piecu ogniu wspominały o podziemnym królestwie, gdzie „nikt o zdrowych zmysłach nie powinien zachodzić”, tak straszne miały tam mieszkać potwory.
– Dawno temu, kiedy na ziemi jeszcze nie pojawili się ludzie – zaczęła Ellisa – żyły na niej…
– Smoki! – wyrwały się zgodnym chórem bliźniaczki, Maja i Taja. Szeptucha, choć nie lubiła, gdy jej przerywano, tym razem przytaknęła z uśmiechem.
– Nie inaczej. Choć nie tylko smoki. W tamtych pradawnych czasach ziemię zamieszkiwały także żmije, podobne do wielkich skrzydlatych węży. Władał nimi Weles, stwór o trzech głowach i ciele lwa, czczony przez żmije niczym bóg. Początkowo żmije i smoki po równi podzieliły się światem i żyły w pokoju. Tak było przez długi czas, dopóki na ziemi nie pojawili się ludzie. Smoki odniosły się do przybyszy przyjaźnie i otoczyły ich opieką. Ale Welesowi nowi mieszkańcy świata zupełnie się nie podobali, uważał ich za szkodników, bo wyrąbywali lasy i zmieniali je w pola uprawne. Jego nienawiść urosła do tego stopnia, że zażądał od władcy smoków, wielkiego Peruna, by przestał chronić ludzi i pozwolił żmijom ich wytępić. Lecz na to Perun, obdarzony szlachetnym sercem, nie chciał przystać, choć Weles groził mu wojną, jeśli nie spełni jego żądań. Dzielny smok postanowił stawić czoło niedawnemu przyjacielowi. Rozgorzały straszliwe zmagania, w powietrzu i na ziemi starły się ogromne armie żmijów i smoków. O wyniku walki zdecydował pojedynek Peruna z Welesem. Na szczęście władca smoków zwyciężył i ludzie byli ocaleni. Ale wielki smok nie pragnął zagłady Welesa. Zionął ogniem, wypalił w ziemi wielki dół i strącił do niego wodza żmijów, wraz z resztkami jego armii. Dół potem zasypał, a jego smoki ułożyły nad nim wielkie stosy głazów. Stąd wzięły się Mroczne Góry – to skalny nagrobek Welesa, a raczej jego więzienie. Bo on nie zginął. Legenda mówi, że żyje gdzieś w głębokich jaskiniach wraz ze swoimi żmijami, czekając, aż nadarzy się sposobność powrotu na ziemię.
Eri podniosła rękę, a szeptucha przyzwoliła na zadanie pytania.
– Z tej legendy wynika, że ludzie kiedyś żyli ze smokami w przyjaźni. Dlaczego przestali się przyjaźnić? Dlaczego wybuchła wojna i kraina Szen uległa zagładzie?
Nauczycielka spojrzała na nią z zagadkową miną.
– To zupełnie inna historia i temat na osobną lekcję. Niebawem o tym porozmawiamy. A o Welesie opowiedziałam wam, ponieważ my, wiedzący, jesteśmy powołani do ochrony ludzi, w końcu też nimi jesteśmy, różni nas jedynie dar mocy. Pomagamy im i ich leczymy, a także bronimy przed każdym złem, jakie się może przydarzyć na tym świecie. W tym sensie jesteśmy nie tylko posiadaczami mocy, lecz także wiedzy. Bo zło znajduje się również tam, gdzie zwykli ludzie widzą – tu porozumiewawczo mrugnęła do Wiki – podłogę, a wy powinnyście widzieć niezmierzoną ziemię, ze wszystkimi jej tajemnicami…
*
Na następnej lekcji uczyły się o runach – znakach, za pomocą których magowie potrafią utrwalić ludzką mowę. Nazywało się to sztuką pisania. Wykładała ją Melia, szeptucha młoda, ale bardzo już uczona, przy tym lubiana przez dziewczęta, była bowiem wesołego usposobienia. Często podczas zajęć żartowała, co sprawiało, że nauka trudnych znaków przychodziła z łatwością. Dziś uczyły się o runie „Wu”, której znak żadnej uczennicy z niczym się nie kojarzył. Ale Melia na wszystko miała sprytny sposób.
– Wyobraźcie sobie, że runa ta przypomina kształtem dwóch skrzatów, co przysnęli przy stole nad gąsiorkiem ulubionego miodowego napitku. Ta wypukłość pośrodku runy to właśnie pękate gliniane naczynie, a ostre „szczyty” po bokach to szpiczaste czapki pochrapujących skrzatów. Teraz zapamiętacie?
Roześmiały się, a Eri musiała przyznać, że Melia to naprawdę pomysłowa nauczycielka. Ona sama nie miała żadnych problemów z nauką pisma, runy zapamiętywała bez trudu, potrafiła już składać co prostsze wyrazy. Nie mogła się doczekać chwili, gdy pozna całą sztukę pisania i będzie sama – jak Marusza i inne wykształcone szeptuchy – czytać księgi poświęcone magii i dowiadywać się z nich o potężnych zaklęciach i innych sekretach.
Kolejna lekcja przypadała z Pellą, starą szeptuchą, o której gadano w zamku, że liczy sobie przeszło sto lat. Być może dlatego tak wiele wiedziała o sztuce uzdrawiania, leczniczych właściwościach roślin, kamieni czy minerałów. Eri sporo się na ten temat nauczyła od Maruszy, ale dopiero Pella wprowadziła ją w różne sposoby przeciwdziałania chorobom – zarówno zwykłym, naturalnym, jak i będącym skutkiem działania złej magii, czyli rzucania uroków.
– Urok to zła magia, stosowana w celu zaszkodzenia innym – mówiła mądra staruszka. – Rzucić urok potrafią nie tylko wiedzący, którzy zeszli na niewłaściwą drogę, lecz także zwykli ludzie. Czasem zdarza się niestety, że poznają szkodliwe zaklęcia i stosują je wobec innych. Na szczęście taki urok da się łatwo odwrócić, czyli odczynić, nie jest bowiem wsparty mocą osoby wiedzącej. Znacznie gorzej się dzieje, gdy mamy do czynienia ze złym magiem – słyszałyście, mam nadzieję, o Widukindzie? – ponieważ zaklęcie wzmocnione bardzo trudno zwalczyć. Zapytajcie Eri, ona coś o tym wie…
Oczywiście znały opowieść o Widukindzie, Eri i smoczym jaju, rozpowszechnioną przez bajarzy w Arkadii, Przylesiu i wielu innych krainach. Mieszkańcy Zamku Magów do tej pory wzdrygali się na dźwięk imienia złego czarnoksiężnika, który pragnął obalić Wielką Radę i zawładnąć światem. I doskonale pamiętano, kto mu w tym przeszkodził.
Gdy Pella wspomniała o Eri, dziewczynka poczuła, że ktoś wlepia w nią bynajmniej nie przyjazne spojrzenie. Zerknęła w bok. Tak, to oczywiście Bea przewiercała ją zawistnym wzrokiem. Rycerska córka wciąż nie mogła przeboleć, że zwykła wieśniaczka z Przylesia cieszy się takim poważaniem wśród szeptuch i magów, nie wspominając o innych uczennicach, które podziwiały ją za niezwykłe przygody i sławę, jaką się okryła. Bea z trudem godziła się z tym, że jej arystokratyczne pochodzenie na mieszkańcach Zamku Magów nie robiło specjalnego wrażenia, w przeciwieństwie do niezwykłych dokonań Eri.
– Musicie jednak pamiętać o najważniejszym – ciągnęła Pella. – Otóż nawet najlepiej wypowiedziane zaklęcia są daremne, jeśli nie stoją za nimi szczere intencje. Magia to nie tylko słowa czy moc. Aby zadziałała, trzeba włożyć w nią całe serce. A gdy jest w nich złość lub gniew, na nic wszelkie słowa. Moc uzdrawiania płynie bowiem z miłości, nie z nienawiści. Uleczyć może jedynie ten, kto potrafi kochać.
Mówiąc to, szeptucha spojrzała znacząco na Beę, a ta, zawstydzona, spuściła wzrok. Przed mądrą czarodziejką nic się nie ukryło, doskonale znała charaktery swoich uczennic. Eri, która od czasu nauki u Maruszy zdawała sobie sprawę, na czym polega praca szeptuch, zastanawiała się czasem, jak taka arogancka dziewczyna będzie służyła prostym ludziom – bo dobre czarodziejki nikomu nie odmawiały pomocy, taką zresztą składały przysięgę po ukończeniu szkoły. Już pierwszego dnia nauki przełożona Ellisa przeczytała jej tekst młodym adeptkom, aby wiedziały, na czym polega bycie szeptuchą: „Radą i pomocą służyć każdemu i wszędzie”, tak w niej zapisano. Eri ciekawiło, czy Bea zrozumiała, co to znaczy. Na razie wolała o to nie pytać.
Lekcja dobiegła końca i dziewczęta udały się do położonej obok pracowni liczb, miar i wag, w której królowała szeptucha Branden, nauczająca bardzo ważnej sztuki komponowania leków. Musiały wiedzieć, jak stosować rozmaite receptury, w jakich ilościach i proporcjach mieszać zioła na medykamenty, jak je odmierzać i ważyć, ile odliczyć ziarenek czy porcji. Eri bardzo się zainteresowała sztuką liczb, uwielbiała dodawać i odejmować. Wiedziała od Mika, że w innych wieżach magowie też się tym zajmują, na znacznie wyższym poziomie. Pomyślała, że również chciałaby wiedzieć więcej – nie wystarczało jej liczenie ziarenek gorczycy do maści na pryszcze. Tymczasem jej koleżanki nudziły się na lekcji i z utęsknieniem czekały na dzwonek oznaczający koniec zajęć i zarazem wzywający na obiad.
– Ile tu mamy ziarenek kopru? – spytała Branden, wskazując Marion jako tę, która powinna odpowiedzieć.
Nie mogła gorzej wybrać – nie dość, że liczenie szło Marion słabo, to na dodatek kupcówna najwyraźniej znowu się rozmarzyła. Pewnie myślała o placku z wiśniami, który, jak zapowiadały dobiegające z kuchni zapachy, miał być na deser. Bardzo lubiła słodkości.
– Eeee, siedem – wykrztusiła Marion po dłuższym wahaniu.
Eri uśmiechnęła się pod nosem, bo ziaren było dziewięć.
Nauczycielka pokręciła głową.
– Marion, znowu nie uważałaś. Właściwa odpowiedź to dziewięć. Ale teraz już uważaj! Jeżeli od tych dziewięciu ziarenek odejmiemy dwa, to ile nam zostanie?
Na twarzy uczennicy pojawił się wyraz paniki, ale w tym momencie zabrzmiał dzwonek oznajmiający koniec zajęć. Wybawił nieszczęsną Marion z kłopotów.
*
Po obiedzie – jedzonym, jak wszystkie posiłki, w jadalni na najniższym poziomie wieży, tuż obok kuchni – uczennice aż do późnych godzin popołudniowych miały czas wolny. Eri zawsze spędzała go z Mikiem. Zwykle wybierali się na małą wycieczkę na jedno z niskich wzgórz otaczających zamek. Bardzo lubili te wędrówki, mogli wtedy swobodnie porozmawiać. Na głos, bo zabroniła mu podsłuchiwać swoje myśli. „Jak będziesz chciał coś o mnie wiedzieć, to zapytaj – oświadczyła stanowczo. – Podsłuchiwanie to bardzo brzydki zwyczaj”. Miko początkowo udawał, że nie wie, o co jej chodzi, ale w końcu się zgodził.
Często wspominali wspólne przygody – poszukiwanie uprowadzonego przez południce małego Miszy czy walkę z Widarą. Ale rozmawiali też o tym, co robili na zamku – zwłaszcza Eri, zgodnie ze swoją ciekawską naturą, wypytywała chłopaka o jego studia. Wiedziała, że pozostaje pod szczególną pieczą Wielkiej Rady Magów. Jego prawdziwa tożsamość stanowiła pilnie strzeżoną tajemnicę. Tylko członkowie Rady wiedzieli, kim naprawdę jest ten wesoły i bystry chłopak, wyraźnie zdolniejszy od innych adeptów. No i oczywiście wiedziała też Eri, ale nie miała zamiaru nikomu o tym mówić. W końcu Miko – a tak naprawę smok Misza – był jej i TYLKO jej.
Jak zwykle czekała na niego przy zamkowej bramie, przyjaźnie rozmawiając z odźwiernym, skrzatem zwanym Głowaczem (bo jego kapelusz nakrywał „nosicielkę rozumu” naprawdę słusznych rozmiarów), który pełnił w zamku funkcję głównego rozpowszechniacza wiadomości. Z racji obowiązków zawodowych witał bowiem każdego kupca i podróżnego zjawiającego się w siedzibie magów, wypytując przy okazji o najświeższe wieści ze świata. Eri zawsze była ciekawa, co tam słychać w Przylesiu. Niestety tym razem Głowacz nie miał dla niej nowych wiadomości o rodzinnych stronach. Pogadali więc sobie o pogodzie, która w żniwa dopisała, dzięki czemu pewnie wszystkim rolnikom, także w Przylesiu, zbiory się udały.
Na dziedzińcu pojawił się Miko. Wyszedł z Wieży Mędrców z koszykiem w ręku. Chłopak pozostawał w komitywie z kucharzami i zawsze na spotkanie z Eri potrafił załatwić trochę łakoci. Na widok dziewczynki z radosnym uśmiechem puścił się biegiem w stronę bramy, zręcznie wymijając stojące mu na drodze grupki skrzatów, zajętych codziennymi obowiązkami.
– O, widzę, że twój przyjaciel już jest – zauważył Głowacz. – Pamiętajcie tylko, aby wrócić na czas. Wczoraj spóźniliście się na popołudniowe zajęcia! Wiem, że magowie i szeptuchy bardzo tego nie lubią!
Eri bezradnie rozłożyła ręce.
– Padał deszcz, więc musieliśmy się schować, a potem, po deszczu, pokazała się taka ładna tęcza, że oczu nie mogliśmy od niej oderwać…
Skrzat roześmiał się serdecznie.
– Ech, sam byłem kiedyś młody i pamiętam, jak czas szybko biegnie. Ale dziś postarajcie się nie zagapić.
– Obiecujemy, panie Głowaczu – powiedział Miko, który zdążył już dobiec do bramy. Ani odrobinę nie był zdyszany.
Przekroczyli bramę i fosę.
– Dziś może nie oddalajmy się zanadto, po co się mają denerwować z naszego powodu – zaproponował chłopak i wskazał nieodległe wzgórze porośnięte na szczycie brzozowym zagajnikiem. Bardzo lubili tam chodzić, bo rozciągał się stamtąd ładny widok na zamek i okolicę.
Opuściwszy zamkowe mury, powędrowali szerokim gościńcem prowadzącym do Arkadii, którym przybywali do siedziby magów kupcy i podróżni. Ci drudzy zjawiali się najczęściej w poszukiwaniu pomocy – zwykle chodziło o remedium na rzadką chorobę. W okolicznych krainach ludzie wiedzieli, że nikt nie osiągnął takiej biegłości w leczeniu różnych dolegliwości jak tutejsze szeptuchy. Ta biegłość jednak nie przychodziła sama. Mijali właśnie z Mikiem łąkę między drogą a wzgórzem, na które zamierzali wejść. Tu w bujnej trawie gęsto przetykanej ziołami brodziła Pella w towarzystwie małej Wiki, pomagającej zbierać do koszyka wybrane rośliny.
Eri już dawno zauważyła, że jej nieśmiała koleżanka szczególnie interesuje się ziołolecznictwem. Zapytana kiedyś o to Wiki odparła, że w jej położonej daleko w górach osadzie co rusz trapią mieszkańców różne plagi, a stara zielarka Riwa jest już wiekowa, dlatego zdecydowano, że dziewczynka powinna się udać na naukę do Zamku Magów, aby posiadłszy sztukę uzdrawiania, mogła po powrocie pomagać Riwie i służyć krajanom, zamawiając uroki i lecząc choroby. Eri bardzo ceniła Wiki za przywiązanie do współplemieńców. Pomachała do niej wesoło, gdy weszli na łąkę.
Ale Wiki jej nie zauważyła, bez reszty pochłonięta sortowaniem i wiązaniem w pęczki zerwanych przez szeptuchę roślin. Uważnie przy tym słuchała, co mówiła Pella. Pilna uczennica wykorzystywała każdą okazję, aby się czegoś nowego dowiedzieć o ziołach.
Miko też się jej przyglądał.
– Pracowita ta Wiki niczym mrówka – zauważył. – Odnoszę wrażenie, że bardzo ją lubisz.
Eri nie zaprzeczyła. Dlaczego miałaby nie lubić tak miłej i skromnej osoby?
– Nie zadziera nosa jak te wszystkie szlachcianki i kupcówny – powiedziała. – Podobnie jak ja pochodzi z małej osady i wie, że ciężka praca to coś zupełnie innego niż plotkowanie i strojenie się w korale. Wydaje mi się, że niektóre z moich koleżanek cały dzień nic innego by nie robiły.
Chłopak parsknął śmiechem i pokazał na ścieżkę prowadzącą na szczyt pagórka. Tam, na skraju brzozowego zagajnika, mieli swoją ulubioną polankę. Uwielbiali na niej przesiadywać, podziwiać krajobraz i gadać o tym, co u kogo słychać.
Tak było i tym razem. Po dotarciu do zagajnika Eri z ulgą klapnęła na trawę, w miejscu jeszcze wygniecionym po poprzednim posiedzeniu. Miko usiadł obok, sięgnął do koszyka i wyjął słuszny kawałek ciasta z jagodami, naprawdę pysznego, jak przekonała się szybko jego przyjaciółka. Do popicia miał w butelce kompot brzoskwiniowy. Zamkowi kucharze musieli chłopaka naprawdę lubić.
Dziewczynka jadła ciasto i cały czas mówiła, głównie o Bei. Było jej bardzo przykro, że tak się nie lubią.
– Bo wiesz – perorowała z pełnymi ustami – ona strasznie zadziera nosa, a przecież wcale się tak dobrze nie uczy. Dziś się okazało, że nic nie wie o chochlikach. Będę musiała jeszcze raz jej wszystko o nich opowiedzieć. Pewnie znowu nic nie zapamięta.
Jej przyjaciel słuchał, lekko się uśmiechając i skubiąc ciasto, ale czuła, że myślami jest daleko. Przerwała swoje narzekania na niesympatyczną koleżankę i z troską położyła mu dłoń na ramieniu.
– Misza… – Tak się do niego zwracała, gdy byli sami. – Czy coś się stało?
Westchnął ciężko, spojrzał na pokruszony kawałek ciasta i rzucił go daleko przed siebie, w trawę, dla ptaków, aby i one coś miały z tej słodkiej uczty.
– Dziś na lekcji historii z magiem Taurusem mówiliśmy o wojnie ludzi ze smokami, o tym, co spotkało Szen, i dlaczego smoki musiały opuścić ten świat. Nie potrafię pojąć, jak do tego doszło. Skąd taki wybuch nienawiści między ludźmi a smokami? Ja nie żywię nienawiści do żadnego człowieka, przeciwnie, wiele zawdzięczam ludziom i innym stworzeniom. Dlaczego pokój, jaki między nami panował, został zburzony?
Eri milczała przez dłuższą chwilę. Zadawała sobie często to pytanie, ale wciąż nie znała odpowiedzi.
– Odkąd pamiętam, jeszcze gdy byłam zupełnie mała, straszono mnie i inne dzieci smokami, które spadną z góry i nas porwą, jeśli będziemy niegrzeczne. Ludzie naprawdę boją się smoków. To bardzo dziwne, bo dziś przełożona Ellisa opowiedziała nam o bardzo dawnych czasach, gdy między obu rasami panował pokój, a nawet przyjaźń. Ale nie wyjaśniła, co się stało, że potem wybuchła wojna.
– Taurus też tego nie wyjaśnił. Powiedział nam po prostu, że obie rasy stanęły naprzeciwko siebie i stoczyły straszliwą wojnę, która wiele kosztowała obie strony. Nie wyjawił jednak jej przyczyn.
– Koniecznie musimy się tego dowiedzieć! – zawołała Eri.
Miko przytaknął, wskazując zarazem słońce, które stało już nisko nad horyzontem. Robiło się późno.
– Pewnie tak. Ale nie dzisiaj. Powinniśmy wracać, jeśli nie chcemy dostać bury od Głowacza.V. BITKA NA POLANIE
Droga przez szczelinę bardzo się dłużyła i Eri nie potrafiła się oprzeć wrażeniu, że skalne przejście prowadzi nie na drugą stronę góry, tylko wręcz do środka ziemi.
Szli w mroku, a często w całkowitej ciemności, skały nad nimi bowiem na wielu odcinkach zasklepiały się, odcinając ich od skrawków nieba widocznych w górze. Posuwali się dość szybko, gdyż prawie nie potykali się na kamienistej ścieżce, co ze zdziwieniem zauważył Miko. A Wiki wyjaśniła, że to za sprawą pasterzy.
– Oni wyrównali ścieżkę, a w wielu miejscach ją poszerzyli, usunęli też co większe przeszkody. Chodziło im o owce, żeby się nie potykały i nie łamały nóg. Wiecie, dla pasterza zwierzęta hodowlane to cały majątek.
– Wiemy – odparła Eri. Czuła się bardzo znużona. Szli już tak długo, że zupełnie straciła poczucie czasu. – Kiedy wreszcie wyjdziemy z tej góry?
Wiki, jak zwykle idąca przodem, westchnęła tak głośno, że to usłyszeli. Widocznie i ona zaczynała odczuwać zmęczenie.
– Pasterze mówili, że przepędzają tędy stado w mniej niż pół dnia. A my idziemy szybciej niż owce.
Tym razem westchnęła Eri, chyba nawet głośniej niż Wiki.
– Mam propozycję – odezwał się milczący dotąd Miko. – Zatrzymajmy się w dogodnym miejscu, tam odpoczniecie i coś zjecie, a ja pójdę na zwiady i sprawdzę, ile jeszcze tego wąwozu zostało do przejścia.
Nie protestowały. A dogodne miejsce ukazało się jak na zawołanie, w postaci kotlinki, w którą rozszerzał się wąski dotąd przesmyk. Od razu zauważyli, że pasterze wykorzystywali kotlinkę do odpoczynku, ponieważ zbudowali pod ścianą wygodną ławkę. We trójkę mogli teraz z ulgą na niej usiąść. Miko dał dziewczętom po bułce z miodowym nadzieniem oraz butelkę z wodą, po czym zerwał się i prawie biegnąc, zniknął w szczelinie.
– W ogóle się nie męczy ten Miko – powiedziała Wiki z podziwem. – Bo ja prawie nóg nie czuję.
– Ja nie tylko nóg, ja niczego nie czuję – odparła Eri, opierając stopy o podłużny głaz leżący przed ławką. Na szczęście nie odczuwała też bólu w kostce. – Wszystko bym dała, byle tylko móc się wyciągnąć na łóżku w naszym pokoju… ach, jakież było wygodne! Nawet kwaśna mina Bei by mi nie przeszkadzała.
Ze śmiechem wbiły zęby w bułki, które miały wyborny smak i doskonale krzepiły. Eri zastanawiała się, jak chłopak je zdobył. Pewnie je podwędził, bo który kucharz dobrowolnie oddałby tyle wspaniałości… Nie pochwalała takiego zachowania, była jednak naprawdę głodna, no i to miodowe nadzienie… a ona tak lubiła miód…
Odpoczywały już dość długo, kiedy usłyszały dobiegający ze szczeliny tupot nóg biegnącego człowieka. Po chwili spomiędzy skał wynurzył się lekko zdyszany Miko. Z rozbawieniem popatrzył, jak masują sobie wciąż obolałe łydki.
– Moje panie, koniec waszych mąk jest bliski – oznajmił. – Ten szczelinowy wąwóz kończy się całkiem niedaleko, do przejścia zostało może ze trzy ćwierci mili. Mam nadzieję, że odpoczęłyście.
Sam wyglądał tak rześko, jakby dopiero zerwał się z łóżka.
– Widziałeś, co jest po drugiej stronie? – zapytała Eri, z trudem wstając z ławki. Po tym odpoczynku miała wrażenie, że bolą ją wszystkie kości.
Mrugnął do niej z wesołą miną.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki