- W empik go
Erika wie, o czym myślisz, Fidelu. Dwanaście opowiadań - ebook
Erika wie, o czym myślisz, Fidelu. Dwanaście opowiadań - ebook
„Zamienię się w kamień na placu, po którym wszyscy depczą i na który nikt nie zwraca uwagi. Stanę się bezdomnym psem, którego wszyscy kopią. Stanę się niedopałkiem, który wszyscy rzucają i depczą. Stanę się niewidzialny dla wszystkich widzących i dla niewidomych, którzy wyobrażają sobie, że widzą.” A. Sharan, „Bibliotekarz zapalił papierosa…” „Erika wie…” to nie tylko oryginalna literatura, ale i książka-album, bogato ilustrowana prezentowanymi na wielu wystawach obrazami Autora.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-428-0 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dotychczas w druku ukazały się :
_Halo, panie prezydencie,_ „Odra” 11/2016
_Wojtek, sprzedawca skrzydeł_, „Metafora” 23(104) 2017
_Każdy ma prawo umrzeć na progu banku_, „Odra” 3/2018
_Kolorowe sny_, „Metafora“ 25(106) 2018
_Erika wie, o czym myślisz, Fidelu_, „Metafora“ 26(107) 2019
Drogi przyjacielu! Dziękuję, że otworzyłeś tę książkę. Tobie przyjdzie osądzić, jak prawdziwe są wydarzenia w niej opisane. Ostatecznie, jak napisał Jorge Luis Borges, nie wiadomo do którego z dwóch gatunków — rzeczywistości czy fantazji — należy otaczający nas świat. I może się nawet zdarzyć, że magia i rzeczywistość to jedno słowo, tyle że napisane różnymi literami.
Opowiadania zostały napisane we Lwowie i we Wrocławiu, dawno i niedawno, dla szerokiego grona czytelników.
_Książka poświęcona jest wieczornemu jesiennemu deszczowi, współautorowi tej książki._Mało go znamy, niewiele o nim wiemy, nie czytamy jego książek, ponieważ w polskich księgarniach ich nie ma, a powinny być, bowiem pisarz ten, ukrywający się pod pseudonimem Andrzej Sharan, zasługuje na wnikliwą uwagę krytyków i życzliwy odbiór czytelników. Przybył z Ukrainy, od kilku lat mieszka w Polsce i ma za sobą kawałek trudnej, skomplikowanej drogi życiowej i interesującej drogi twórczej. Wcześniej opublikował w języku ukraińskim i rosyjskim kilka ważnych powieści i zbiorów opowiadań. Dla mnie szczególnie cenne są jego krótkie, zwarte i błyskotliwe strofy poetyckie, które powinny znaleźć dobrego wydawcę i szybką ścieżkę do księgarń.
Niewątpliwie niniejszym prozatorskim debiutem udowadnia w naszym kraju, że ma dużo do powiedzenia o współczesnym świecie. Jego wyobraźnia nastawiona jest na uniwersalne wartości i ponadczasowe obrazy. Sharan nie pisze konkretnie o Ukrainie, Rosji, czy Polsce, poza wyjątkami, choć można w jego zbiorze opowiadań znaleźć realia i odniesienia do niektórych z tych państw. Nie zawsze nakreśla wyraźnie ramy czasowe działań swoich bohaterów, nie zawsze wskazuje też topograficzne znaki orientacyjne toczącej się akcji. Nie wszędzie mówi wyraźnie, że akcja tego, czy innego opowiadania toczy się tutaj i tylko tutaj, ponieważ toczy się tutaj i — w wyobraźni — jeszcze gdzie indziej, czasami jakby równocześnie w kilku miejscach naraz. Trudno umieścić jego pisarstwo w nurcie realistycznym literatury, chociaż w sposobie budowania narracji dostrzec można dbanie o detal i tradycyjną logikę opowieści. Jednak zasadniczy kanon twórczy znajduje się gdzie indziej, gdzieś między powieścią absurdu, teatralną groteską i surrealistyczną nowelą.
Oto charakterystyczny przykład. W pierwszym opowiadaniu pt. „Halo, Panie Prezydencie, albo myśmy go wczoraj sprzedali, madame”, już na samym początku pisze: „(…) Dwóch oszustów, podszywszy się pod tkaczy, postanowiło utkać pewnemu królowi szatę, którą jakoby może zobaczyć tylko człowiek mądry, godzien wysokiego stanowiska, które zajmuje. Po jakimś czasie oszuści wręczyli odbiorcy nic, zamiast szaty — pustkę. Jednak król i jego świta udawali, że widzą przepiękną szatę, w przeciwnym razie wyszłoby na jaw, że są głupcami(…). Król chodził nagi, a wszyscy zachwycali się szatami”. Skąd my to znamy? Jasne, z baśni H. Ch. Andersena, „Nowe szaty króla”. Sharan nie ukrywa, do jakiej konwencji literackiej nawiązuje. „Halo, Panie Prezydencie” to imaginacyjna, uniwersalna opowieść o ukrytych właściwościach władzy. Prezydent kraju, który 30 lat temu uzyskał wolność, popełnił samobójstwo. Tajemnicza komisja usiłuje dojść przyczyn tego aktu. Opowiadanie wskazuje poprzez groteskową narrację pozory i złudzenia fałszywej wielkości, a poprzez metaforyczne obrazy moralną degradację człowieka i ludzkiej godności. Czyli przypomina nieco napięcie jakie istnieje między „Procesem” Kafki a „Czekaniem na Godota” Becketta. Rzecz jasna, autor nie odwołuje się bezpośrednio do wielkich mistrzów światowej literatury, ale czuje się wyraźnie w jego pisarstwie skłonność do rysowania sytuacji absurdalnych, jako swoistego zabiegu literackiego wykorzystywanego przecież w licznych dziełach o charakterze groteskowym, parodystycznym lub surrealistycznym.
W fabularnej i gorzko komicznej historii opowiadania „Każdy ma prawo umrzeć na progu banku”, stara Żydówka Sara, jak powiada autor, postanawia zamieszkać w Wielkim Mieście na progu banku. Prawnicy międzynarodowej korporacji dowiedli przed sądem, że przebywanie Sary jest uzasadnione, ponieważ uczestniczy ona w performansie, czyli w akcie twórczym, który gwarantuje jej artykuł 27. Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ. I jak się tu nie uśmiechnąć?! Już czujemy atmosferę narastania absurdalnej sytuacji i karykaturalnego zdarzenia, które staje się jaskrawą aluzją do nieustannego nadużywania pojęć artystycznych przy budowaniu politycznych lub finansowych interesów. Tym bardziej, że stara Żydówka przekazała przed śmiercią miejscowemu rabinowi złoto Inków. No i zaczyna się skomplikowana intryga, w której udział biorą konkwistadorzy Wielkiego Admirała, miejscowy sąd, adwokaci, pewien bankier, a nawet przodkowie Sary i w jakiejś mierze Prezydent w Złotej Masce. Przesuwają się przed naszymi oczami perypetia po perypetii, świat realny miesza się ze światem wyimaginowanym, historia nachodzi na teraźniejszość, a czas i przestrzeń grają ekscytującą rolę w jakimś groteskowym spektaklu. A najbardziej odciska się piętrowa wyobraźnia pisarza, za którą kryje się ironia i autoironia, gorzki uśmiech i pełna paradoksów rzeczywistość.
Podobnie dzieje się w opowiadaniu „Kolorowe sny”, w którym widzimy wyludniony niewielki gród, obok Wielkiego Miasta, a zagraniczne ekipy telewizyjne pragną dociec, co się takiego stało, że miejscowość opustoszała, więc jadą tam, by odkryć zagadkę. Okazuje się, że w tym mieście ludzie nie mogli spać. A dlaczego nie mogli spać? Nie zdradzę tajemnicy, ale powiem tylko, że podobnie jak w poprzednim opowiadaniu, świat jawi się nam na granicy snu i realności, a sens wydarzeń ukryty pod powierzchnią fabuły. Pisarz wyraźnie daje do zrozumienia, że nasze zmysły nieustannie błądzą, a światły umysł nie powinien poddawać się pierwszym wrażeniom. Kolejne opowieści potwierdzają nasze spostrzeżenia. Oto „Erika wie, o czym myślisz, Fidelu” i barwna historia, w której ważną rolę odgrywa pewien portret. Z pozoru prosta i oczywista anegdota zaczyna się wikłać i komplikować, kiedy pragniemy dociec jej głębi. Pisarz znowu ostrzega nas, byśmy się nie poddawali złudzeniom materialnej rzeczywistości, lecz szukali sensu i trwalszych wartości w uniwersalnych zasadach i w ponadczasowych sferach ducha.
Nie inaczej dzieje się w opowiadaniach „Słońce w oczach nocy”, „Zmęczony tramwaj”, „Dzień narodzin Wiktorii”, a także w innych prozatorskich konstrukcjach. „Słońce w oczach nocy” ukazuje ślepą staruszkę, która regularnie odwiedza pewną restaurację z podobnym do niej staruszkiem, ale kiedy jej partnera zabraknie, nadal zamawia dwie porcje posiłku. Imaginacja i marzenia są cenniejsze od realnych kształtów świata i materialnej formy istnienia. Sharan przekierowuje schematyczne i banalne związki myślowe w stronę poszukiwania głębszej prawdy życiowej i zaprasza do wewnętrznego ładu, z którego bije blask prawdy i piękna, jakby mówiąc: „Otrząśnijcie się ze snu i pozorów, bowiem to, co wam się wydaje prawdziwe, w istocie jest fasadowe i iluzoryczne, zwodzi was i prowadzi ku egzystencjalnym złudzeniom i duchowej pustce. Wyrwijcie się z tego chocholego tańca i wybierzcie wolną myśl i dociekliwe marzenia”.
Wydaje się, że dla pisarza najważniejsze są prawa moralne i sprawiedliwość Boska, które porządkują naszą wędrówkę przez czyhające z wielu stron niebezpieczeństwa, takie jak zakłamanie, obłuda, fałsz, podstęp, pułapka, hipokryzja, podłość, cynizm, upokorzenie i zniewolenie. By z zaskoczenia oświetlić mroczne okolice realnych kształtów ludzkiego bytowania, posługuje się pisarz często — o czym już wspominaliśmy — metaforyką absurdu, inżynierią literackich narzędzi, które raz nas wynoszą ponad realną rzeczywistość, a raz spychają do konkretnej, dotykalnej faktografii, wstrząsając naszymi doświadczeniami i fałszywymi pojęciami, pokazując, że nigdy nie jest tak, jak nam się wydaje. Przypomina przy tym chwilami zdumiewające obrazy ekscentrycznego geniusza malarskiego, Salwadora Dalego, wizjonera onirycznych postaci, odwołującego się do freudowskiej teorii podświadomości, pełnej snów, marzeń, przeczuć i wizji. Kiedy się czyta Sharana, ma się wrażenie, że słyszy się krzyk duszy.
Uwikłania współczesnego człowieka w relacje świata pozbawionego metafizycznego przesłania mają tylko jedną perspektywę, perspektywę chaosu prowadzącego do degradacji i upadku kultury. Poprzez zakłamany język i totalitarne zakusy cynicznych przywódców struktury państwowe zmierzają w kierunku terrorystycznej indoktrynacji. Nieraz pisarz nakłada swoim bohaterom karykaturalne maski, tworząc absurdalną realność, eksponując teatralną sztuczność w lustrzanych odbiciach snu i urojonych światłach języka, jak to się dzieje w scenariuszu filmowym „Prezydent i włóczęga”, a także w „Lili Marlen”. Chwilami trudno się zorientować, czy autor kpi sobie z przebiegłości i cynizmu współczesnych władców świata, czy też przyzwyczaja czytelnika do życia wśród nadużyć, zdrady i klęsk, albo co gorsza, wśród szyderstwa, ironii i kpiny. Staje się tak, kiedy spotykamy Prezydenta, który powinien odznaczyć bohatera, ale ponieważ bohatera nie znajduje, odznacza włóczęgę, odsłaniając w ten sposób całą maskaradę władzy, jej gigantyczny fałsz i paranoidalną obłudę. W „Lili Marlen” w 1991 r. upada wielkie Imperium, a na jego terytorium powstają liczne państwa niepodległe. I w jednym z tych państw toczy się dramatyczny konflikt między prawdą a kłamstwem, szczególnie boleśnie dotykając ludu, który „uznaje istnienie Istoty Najwyższej i nieśmiertelność duszy”. Powikłana akcja, szarpana narracja, bulwersujące odwołania historyczne zmierzają do odsłonięcia problemu wolności, godności i niezależności jednostki przeciwstawiającej się zaborczej sile i zwyrodniałej przemocy zbiorowości, systemu lub wodza. Pojawia się także napięcie między Bogiem a wiarą, wiedzą a uczuciem, pamięcią a prawdą, z pięknem, miłością i śmiercią w tle. Trochę ta historia przypomina rewelacyjny film Wojciecha Hasa „Rękopis znaleziony w Saragossie”, który znacznie wyprzedzał swoją epokę i w swoim czasie nie został należycie zrozumiany. Tak, jak w najgłębszym pojęciu przekaz Hasa stał się ostrą satyrą na ludzkie przesądy, nieuctwo, duchową pustkę i totalną głupotę, tak scenariusz Sharana mierzy się z okrutną i bezlitosną pogardą i pychą, które zawładnęły umysłami potężnych władców i ich usłużnych akolitów ze skolonizowanymi głowami.
Cała ujęta w tym tomie twórczość pisarza to walka z kłamstwem, dwulicowością, przemocą i złem, które degenerują współczesny świat. Dzięki sprawności literackiej, klarownej stylistyce, żywemu językowi i atrakcyjnemu obrazowaniu otrzymaliśmy książkę, której warto poświęcić swój czas i uwagę. A tłumaczowi należy podziękować za godny szacunku twórczy wysiłek.
Stanisław Srokowski„_Życie jest życiem, nic nie kosztuje i kosztuje nieskończenie wiele.”_
_Erich Maria Remarque_
_„Istnieją tylko dwa sposoby na życie — żyć tak, jakby nic nie było cudem, lub jakby cudem było wszystko.”_
_Albert Einstein_
— Pozew uchylony. Sprawa zamknięta. Sara ma prawo przebywać na progu banku tak długo, jak zechce, aż do samej śmierci, niezależnie od tego, czy jest klientem tego banku, czy nie.
Zły jak czort sędzia uderzył młotkiem w stół z taką piekielną siłą, że cieniutka szczelina momentalnie przecięła na pół cały gmach sądu.
Tak jak sędzia starał się odpracować otrzymane od skarżącego honorarium, tak i nie mógł oprzeć się zabójczym argumentom dobrowolnych adwokatów Sary. Prawnicy pewnej potężnej międzynarodowej korporacji zdołali dowieść przed sądem, że całodobowe przesiadywanie Sary na stopniach, prowadzących do banku — to performans, akt artystyczny, którym każdy człowiek ma prawo rozkoszować się przez całe życie i nawet po śmierci, o czym dosłownie mówi artykuł 27. Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ.
Po rozprawie stara Żydówka Sara szczęśliwie przeżyła na progu banku całe trzy lata i pewnego pięknego poranka cicho umarła. Wypełniła świętą misję swojego starodawnego rodu i teraz śpi wiecznym snem sprawiedliwego, dumnie i majestatycznie, na skraju Wielkiego Miasta.
Andrzej Sharan. Lwów.
Niedługo przed śmiercią Sara przekazała miejscowemu rabinowi złoto Inków, które, przeszedłszy przez ręce konkwistadorów Wielkiego Admirała, trafiło do przodków Sary, a ci, wygnani z Półwyspu Iberyjskiego, w końcu XV wieku naszej ery przywieźli ze sobą do Wielkiego Miasta złotą płytę pełną tajnych znaków.
Sprzedawszy skarb Inków pewnemu izraelskiemu kolekcjonerowi, za otrzymane pieniądze wspólnota żydowska zbudowała synagogę. Szczęśliwy rabin bez zastanowienia oddał Sarze przygotowany dla siebie na pochówek strzępek drogocennej ziemi przy samej bramie.
A państwo wykreśliło Sarę z księgi żywych, jak tylko na dom, w którym żyła, spojrzał swym chciwym okiem pewien bankier, przyjaciel i towarzysz broni Prezydenta w Złotej Masce.
Warto przypomnieć, że Złota Maska zakrywała na pierwszym obliczu państwa obrzydliwe, gnijące rany — ślady nieudanego otrucia, dokonanego przez wrogów młodej demokracji.
Bankier wygnał ze starego domu w centrum Wielkiego Miasta wszystkich lokatorów i urządził tam bank. Z pomocą adwokatów podrobił stare, archiwalne dokumenty, jakoby jego pradziad kilka wieków wcześniej osobiście zbudował ten dom.
Prawda — wszyscy adwokaci wcześniej czy później zostają adwokatami diabła. Bójcie się adwokatów! Oni, nie daj Boże, zaciągną przed sąd Noego, oskarżając go o naruszenie zasad morskiej żeglugi.
— On nie miał pradziada, wysoki sądzie. Dalej od ojca nie zna swoich korzeni, — mówiła w sądzie Sara, dokąd najpierw zaciągnął ją bankier, żeby przemocą wysiedlić z mieszkania.
— Jak to nie miałem pradziada, madame? — pytał bankier i śmiał się głośno razem z wysokim sądem.
— Jeśliby pan miał pradziada, to on niechybnie wstałby z grobu i pana udusił, albo samego pradziada udusiliby jego sąsiedzi-nieboszczycy. Pańska dusza niegodna jest ludzkiego oblicza! — Mężnie walczyła Sara.
Ale staruszki nikt nie słuchał. Śmiały się z niej głośno nawet stoły i krzesła w sali rozpraw, zamienionej przez kapłanów sprawiedliwości na towarowo-pieniężną giełdę, na której za jedyną walutę — sumienie — sprzedawało i kupowało się wszystko, co jest na świecie, białe stawało się czarnym, a czarne — białym, wskrzeszano umarłych, żywych zakopywano pod ziemią.
Tak oto sąd zrodził bankierowi pradziada. Taki sąd mógłby urodzić kogokolwiek, nawet powtórnie wskrzesić Łazarza. Ale biblijny bohater żył na długo przed zbudowaniem spornego budynku i jego zeznania w sądzie nie okazałyby się potrzebne.
Sara sprawę przegrała.
Decyzją sądu pięć z dziesięciu zamieszkujących dom rodzin niezwłocznie zostało wygnanych poza obręb historycznego centrum Wielkiego Miasta do getta biedoty, dwie rodziny — wróciły na wieś do swoich korzeni, a jeszcze dwie — przepadły bez wieści w czarnej dziurze podmiejskiej kloaki, gdzie wszystkie źródła uchodzą do nieba i tam dopełniają swego losu.
Tymczasem Sara wyrzekła się swego losu, zgotowanego jej przez bankiera i jego państwo. Bogata Żydówka spokojnie mogłaby kupić całą dzielnicę, ale nie zaczęła szukać nowego mieszkania w Wielkim Mieście, z którego piersi nowi gospodarze żywcem wyrwali stare serce.
Podporządkowując się pełnej przemocy decyzji sądu, Sara oddała swoje mieszkanie bankierowi, ale oświadczyła, że nigdy nie opuści progu rodzinnego domu, w którego ścianach jeszcze biją serca kilku pokoleń jej przodków, i na jego stopniach będzie żyć wiecznie, to znaczy dopóki nie umrze.
Władza zmuszona była pogodzić się z wiecznym żywotem Sary na stopniach banku. Starą kobietę wzięła pod opiekę wpływowa międzynarodowa korporacja, która ulokowała się ulicę dalej, w domu naprzeciwko banku. Korporacja sprzedawała wyświechtane marzenia, których termin ważności już dawno minął, ale na giełdzie naszego młodego państwa są notowane do dziś — jak szczęśliwa przyszłość jutra.
Dyrekcja korporacji była bezgranicznie szczęśliwa, że Bóg, stworzywszy świat, ulokował Sarę nie w ich domu, którego poprzedni mieszkańcy nie okazali się takimi strażnikami domowego ogniska, jak stara Żydówka, i bez zbędnych kłopotów sprzedali swoje mieszkanie korporacji. Szczęśliwa firma broniła Sary w sądzie, dokąd powtórnie zaciągnął ją bankier, żeby wygnać, tym razem, sprzed progu.
I tak to bywa na tym świecie. I wyrok sądu w imieniu narodu o konfiskacie domu temuż narodowi — jest, a pokoju — nie ma, ani dla bankiera, ani dla jego pradziada, ani dla państwa.
Bankier niejednokrotnie zwracał się do korporacji, kłócił się i groził, prosił i płakał, padał na kolana i błagał, by cywilizowani ludzie przestali wspierać tę barbarzyńską kobietę — Sarę. Przyjaciel Prezydenta przyprowadzał ze sobą zrodzonego przez sąd pradziada. Pradziad również padał na kolana i próbował czegoś dowodzić swoimi bezzębnymi ustami.
W sprawę wmieszał się sam Prezydent Państwa. Osobiście zadzwonił do korporacji i z pomocą tłumacza mówił tak długo i zawile, plótł takie androny, że w końcu sam zapomniał, po co dzwonił, spytał, jak zdrowie żony i dzieci przewodniczącego rady dyrektorów, a także udzielił kilku rad, jak leczyć miodem zapalenie gardła. Przewodniczący nieledwie dostał zawału serca, jednakże wysłuchał do końca dwugodzinnego wykładu obcego Prezydenta, od którego telefon ni na centymetr nie odsunął Sary od progu banku.
Stuletnia Żydówka maleńką, za to dumną ością akwariowej rybki uparcie stawała w gardle gigantycznego banku-wieloryba.
Co więcej, szanując prawo człowieka do śmierci na progu banku, korporacja łaskawie pozwoliła Sarze korzystać z damskiej toalety, żywić się w niewielkim bufecie na parterze, odpoczywać i chować się w przedsionku przed śniegiem, deszczem i każdą inną niepogodą.
Przez trzy lata Sara na tyle wrosła w próg banku, że stała się jego nieodłącznym atrybutem. A międzynarodowa korporacja wykorzystała niewzruszony hart ducha Sary w promocyjnym filmie. Mężna kobieta stanowczo odmówiła przyjęcia wynagrodzenia za udział w nagraniu, i jej honorarium poszło na pokrycie kosztów wyżywienia w firmowym bufecie i inne życiowe potrzeby.
Monitoring, który dniem i nocą działał w siedzibie międzynarodowej korporacji w uliczce naprzeciwko, pomógł Sarze uniknąć kłamliwych oskarżeń władz o trzykrotny rabunek banku.
Składając zeznania na policji, Sara szczerze wyznała, że pieniądze z banku wynosi Agatka. To ta sama Agatka, którą razem z nieprawym synem kiedyś, dawno temu, kilka wieków wcześniej, pewna zła dama żywcem zamurowała w znajdującym się nieopodal lochu. To właśnie ona uratowała Sarze życie w czasie Wielkiej Wojny, a Sara częstowała nieprawego syna Agatki kostkami cukru. Ktoś mógłby nazwać Agatkę upiorem średniowiecznego lochu — my jednak, w ślad za Sarą, nazwiemy ją po prostu Agatką.
— Przyznajcie się i oddajcie ludziom ich mieszkania, albo Agatka nadal będzie wynosić z banku wasze pieniądze — mówiła Sara bankierowi.
— Nigdy i za żadne skarby! Znajdę tę przeklętą Agatkę. Przez Interpol! Wywrócę do góry nogami niebo i ziemię, ale dopadnę ją! Idźcie wy wszyscy do diabła! — Zawzięcie klął bankier.
— Prędzej sąd zrodzi panu jeszcze jednego pradziada, niż złapie pan Agatkę — odpowiadała Sara. — I do piekła panu najwyraźniej spieszno.
Korporacja marzeń donikąd się nie spieszyła i umierała ze śmiechu. I było z czego się śmiać. Bankier trzykrotnie wynagradzał klientom banku skradzione pieniądze na własny koszt. Płakał, rwał włosy z głowy i przeklinał policję za jej bezczynność.
Policja bezskutecznie poszukiwała Agatki, a Sara każdego dnia przynosiła dla nieprawego syna swojej wojennej przyjaciółki cukier w kolorowym opakowaniu i kładła obok siebie na stopniach banku.
Pracownicy korporacji i policyjne psy nie potrafiły rozwiązać tajemnicy cukru, który w niepojęty sposób znikał ze stopni, chociaż nie tykały go nawet bezdomne psy, domowe szczury i wolno żyjące ptaki. Kamery zewnętrznego monitoringu korporacji zarejestrowały tylko ledwie widoczną szarą mgiełkę, która jakby znikąd pojawiła się niespodziewanie i równie niezauważalnie zniknęła razem z cukrem.
Uniknąwszy oskarżenia o rabunek i oddawszy rabinowi złoto Inków, Sara zamknęła wszystkie swoje ziemskie sprawy. Wstrzymała się jednak jeszcze na chwilę i na kolanach dokończyła ostatnie listy do swoich przepadłych po Wielkiej Wojnie sąsiadów — Iwana i Anny.
— Odchodzę. W tym mieście gorszy od wojny może być tylko pokój — Sara powiedziała rabinowi na odchodne.
— Dlaczego tak mówisz, szanowna pani? — spytał rabin.
— Dlatego, że podczas wojny ludzie są bardziej skłonni przebaczać i prosić o przebaczenie. Żegnaj, rebe.
— I mnie niech pani wybaczy, Saro.
Anioły cierpliwie pomogły starej kobiecie zakleić koperty i Sara przekazała rabinowi cały stosik takich listów razem ze szczegółową instrukcją, komu je doręczyć. Ani trochę nie obawiała się, że listy mogą do niej wrócić w związku ze śmiercią adresatów. I nie pomyliła się. Po kilku latach oczekiwania i poszukiwań rabin odda listy Sary spadłym z nieba Iwanowi i Annie. Ale to nastąpi nieco pózniej. A teraz kobieta-epoka pożegnała się z tą epoką i oddała duszę Bogu.
Ambasador Izraela w długim telegramie złożył wyrazy głębokiego współczucia żydowskiej wspólnocie Wielkiego Miasta w związku z niepowetowaną stratą Sary i jej epoki. Prezydent w Złotej Masce żadnego współczucia wobec nikogo nie wyraził — ani z powodu śmierci Sary i jej epoki, ani z powodu śmierci swojego przyjaciela-bankiera, którego epoka pomyślnie trwa nadal.
Nie ma czemu się dziwić. Sara pociągnęła za sobą bankiera, ale nad ziemią rozeszły się ich drogi.
Rzecz w tym, że następnej nocy po śmierci starej Żydówki gwiazdy na niebie ułożyły się w taki sposób, że w banku doszło do kolejnej kradzieży. Znana nam Agatka któryś już raz nie mogła wytrzymać odrażającego zapachu pieniędzy w swojej dzielnicy, gdzie w diabelski bukiet zmieszały się i krew, i ból, i łzy, i władza, i sama śmierć. Rozwścieczona Agatka wleciała do banku przez ściany, wytaszczyła z sejfów paczki z banknotami i wyrzuciła je do firmowego kontenera na śmieci.
***
W czasie, gdy Sara dosypiała pierwszą noc w podarowanej jej przez rabina mogile, bankier, któremu już nic, oprócz dwudziestu srebrnych łyżeczek, nie zostało w zanadrzu, w rozpaczy powiesił się w toalecie banku na własnym krawacie.
Nieco zbyt późno — po tygodniu — na podmiejskim wysypisku śmieci policja odnajdzie połowę przepadłych pieniędzy. Ale one nie będą w stanie wrócić życia nawet połowie bankiera.
Bankier — w całości — będzie spokojnie stał w długim szeregu podobnych mu miłośników pieniędzy i, przymilając się, będzie patrzeć w niebieskie oczy zmęczonego ciężką pracą diabła.
— Panowie, proszę odliczyć do dwóch.
— Pierwszy. Drugi. Pierwszy. Drugi. Pierwszy. Drugi…
— Jedynki lezą do kotła po prawej, dwójki — po lewej. Naprzód, marsz! Nie rozpychać się, panowie, nie jesteście na ziemi, miejsca starczy dla wszystkich.
— Powtórzcie odliczanie! Zapomniałem swojego numeru! — nagle krzyknął bankier. W jego szyję boleśnie wpijała się pętla krawata.
— Jak ty liczyłeś pieniądze, tam, na ziemi, beztalencie, jeśli dwóch cyfr nie możesz zapamiętać? Czterdzieści plus czterdzieści, będzie sto czterdzieści? Tak czy nie, olimpijczyku? — wybuchł śmiechem diabeł.
— Dokąd ja trafiłem? — szeptem spytał bankier.
— Ależ tyś donikąd nie odchodził. Tu — królestwo twoje, które masz w sobie — odpowiedział niemłody diabeł i nagle posmutniał na myśl o tym, z jakimi żałosnymi ludźmi przyszło mu mieć do czynienia.
„Gdzie podziali się sławni grzesznicy minionych wieków?”. Diabeł w myślach zacytował Gogola, którego nieśmiertelne „Martwe dusze” cieszyły się w piekle wielkim uznaniem.
— Poskarżę się Prezydentowi w Złotej Masce! — zachrypiał bankier.
— I dobrze zrobisz, on już czeka pod drzwiami.
***
Robotnikom nie udało się naprawić szczeliny w gmachu sądu, która powstała na początku tej opowieści od uderzenia sędziowskiego młotka.
Pewnej ciemnej nocy Księżyc, żeby nie zostać świadkiem tego, co miało nastąpić, zakrył swoje oblicze, i gmach sądu zawalił się.
* * *
— Ja też
I wszędzie zapanował pokój. Tylko że gorszy od wojny.
Andrzej Sharan. Bajkowy Rynek.— Madame. Śmierć pani męża nie należy do pani.
— Czy pani nas słyszy, madame?
— Zamknęła oczy.
— Kiepsko z nią. Nie słyszy nas.
— Dobrze was słyszę, panowie. Ale, zdaje się, wy sami siebie nie słyszycie. Śmierć mojego męża rzeczywiście nie należy do mnie. Tu macie rację. Jak w ogóle może czyjaś śmierć do kogokolwiek należeć? Najprawdopodobniej to człowiek należy do śmierci od chwili przyjścia na świat. Popatrzcie, jak cudownie urządzone jest życie: narodziny — to śmierć. I wtedy sama śmierć — to narodziny. Nieprawdopodobne, prawda?
— Pani mąż, madame, jest martwy i leży w grobie, i nie ma w tym niczego zadziwiającego. Jest śmierć, czy też nie, do kogo ona należy, nie będziemy teraz dociekać. Ogólnie rzecz biorąc, każde mędrkowanie o śmierci w tak tragicznym dla kraju momencie jest zupełnie nie na miejscu. Chcemy, żeby pani przejęła się tym, że śmierć pani męża i naszego Prezydenta nie należy nawet do niego samego. Śmierć należy do państwa.
— Śmierć należy do państwa. Duszno. Jak duszno…. Nie da się oddychać. Powietrze zamarło…. Jak w grobie. Najmniejszego powiewu wiatru. O jakim państwie mówicie, panowie?
— O naszym wspólnym państwie, madame, którego niepodległość proklamowano trzydzieści lat temu, i pani dobrze o tym wie.
— Zachciało się pani żartów w takim momencie, madame?
— To była goła deklaracja, zgodzicie się, panowie. I wskutek niej — gołe państwo, a raczej w ogóle brak państwa.
— A to — już zupełnie nie żarty, madame. Jak pani może tak otwarcie lekceważyć państwo po tylu latach sprawowania funkcji pierwszej damy tego państwa i tak nieżyczliwie nazywać jego założycielski dokument?
— Cierpliwość i spokój, panowie. Okażmy zrozumienie przybitej nieszczęściem wdowie, która nie rozumie, o czym mówi.
— A wy pamiętacie taką dziecięcą bajkę, panowie? Zapomniałam autora. O królu, któremu dwóch oszustów utkało…
— Madame, teraz nie czas na bajki.
— Czas na bajki już dawno minął.
— Czas na bajki? Czyż to my wybieramy czas dla bajek? Bajki wybierają sobie czas, kiedy mają się pojawić, i nas wybierają, ale nie każde dzieciństwo staje się bajką, szczególnie w tym kraju. Niemniej wszystkie bajki powinny być opowiedziane, inaczej ich dziecięca mądrość otuli się w podeszłych latach naszą głupotą.
— Co ona przynosi? Szkodę. Nas interesuje jutrzejszy dzień w parlamencie i przeklęte telefoniczne dzwonki jeszcze jednej obłąkanej. Starczy już marnowania czasu.
— Bajki, panowie, są ważniejsze od mleka matki, nie można ich na nic zamienić. Samą matkę można podrobić i już, jak słyszałam, podrabiają, a bajki — nigdy.
— Niech mówi. W takim stanie musi sobie pogadać. Proszę kontynuować, madame. My pani uważnie słuchamy. Proszę mówić krótko. Samo sedno. Przed nami kilka ważnych spraw wagi państwowej.
— Ta bajka została napisana dla was. To jest bajka państwowa.
— Dobrze, dobrze, madame. Tylko prosimy krótko.
— Jak najkrócej. Dwóch oszustów, podszywszy się pod tkaczy, postanowiło utkać pewnemu królowi szatę, którą jakoby może zobaczyć tylko człowiek mądry, godzien wysokiego stanowiska, które zajmuje. Po jakimś czasie oszuści wręczyli odbiorcy _nic_, zamiast szaty — pustkę. Jednak król i jego świta udawali, że widzą przepiękną szatę, w przeciwnym razie wyszłoby na to, że są głupi i nie radzą sobie na swoich posadach. Król chodził nagi, a wszyscy zachwycali się szatami. Na koniec pewien malec, nie podejrzewając, w czym rzecz, zobaczywszy króla zaśmiał się głośno i krzyknął: Król jest nagi!
— To jakaś bzdura!
— Spokojnie, panowie. Skończyła pani, madame? No i dobrze.
— Król, tkanina, szaty, chłopiec. Niedorzeczność przybitej smutkiem kobiety. Co w tym dobrego?
— Dobrze, niedobrze, ale wszyscy powinniśmy zachować spokój. Rzeczywiście, jakaś nie dość zrozumiała ta bajka. Ale będziemy wyrozumiali dla tej kobiety, która wczoraj pochowała męża.
— Wyrozumiali? Ależ ona z nas drwi. Widzieliście, ze ta dama wczoraj nad grobem nawet jednej łezki nie uroniła, a naród — wył ze smutku.
— Uroniła, nie uroniła. To rodzinna sprawa jej i nieboszczyka. Nas interesują zupełnie inne rzeczy.
— Oj.
— Źle pani, madame?
— Ciężko oddychać. Żeby chociaż słaby wiaterek powiał. Drugi dzień….
— Niemniej powinniśmy zakończyć tę rozmowę właśnie tu i teraz.
— Trzeba przyznać, że ona naprawdę źle się czuje.
— My wszystko rozumiemy, madame. Wczoraj pochowała pani męża, a kraj — Prezydenta. Wszystkim, a w pierwszej kolejności nam i pani, jest niezwykle trudno i smutno. Ale…
— Ale właśnie dziś i właśnie dlatego, że kraj wczoraj pochował swojego Prezydenta, mojego męża, czuję się dobrze, jak nigdy przez trzydzieści lat od proklamacji, jak wy mówicie, niepodległości i państwa. Przypomniałam sobie. To jest baśń Hansa Christiana Andersena _Nowe szaty króla_.
— Jak pani może tak mówić, madame?
— Żal, panowie, że wyrzekacie się zrozumienia tej bajki. Ona jest bardziej realna niż wy i ja… Chociaż dlaczego żal? Brawo! Wy dzisiaj, a mój mąż wczoraj, tylko potwierdziliście magiczną realność bajki, którą dopiero co wam opowiedziałam. Ale w odróżnieniu od was, mój mąż znalazł w sobie odwagę, żeby przyznać, że jest nagi, że jego prezydentura — to fikcja, i na ostatek swojego życia włożył prawdziwą szatę. Niech spoczywa w Bogu. Żadne dziecko nie krzyknie w ślad za nim, że jest nagi, dlatego że ma na sobie przyzwoity, drewniany garnitur grobu. A niech chociażby i taki, a wy?
— Co my, madame?
— Wy nadal pozostajecie nadzy. Wciąż podszywacie się za mężów stanu po tym, jak rozkradliście i sprzedaliście sąsiadom wszystkie bogactwa tego narodu i tego rajskiego zakątka ziemi. Wydaliście i przejedliście wszystko, co tylko można było, i nie możecie się nasycić. Ciągle wam mało. Pozaciągaliście długi na całym świecie i żyjecie na kredyt. Nawet fotele, na których teraz siedzimy, budynek, w którym się znajdujemy, ziemia pod nim, zastawione w międzynarodowym banku i nie należą do was. Tylko powietrza nie możecie sprzedać. Wiatru. I słońca.
— A więc i pani jest naga, madame. Idąc za pani logiką, pani razem ze wszystkimi okłamywała siebie, że ten kraj jest pełnowartościowym państwem, i chodziła pani nago. I nie było pani wtedy wstyd, kiedy razem ze wszystkimi kradł i sprzedawał pani mąż. Nie wstydziła się pani nosić na gołym ciele korony pierwszej damy państwa i dwadzieścia lat żyć tak, że dzisiaj zazdroszczą pani namaszczeni królowie, martwi, żywi i nienarodzeni.
— Jacy królowie? Arabscy sułtani. Szejkowie.
— Tak, panowie, ja — też jestem naga. Tę bajkę napisano i dla mnie. Nie znalazłam i nie znajduję w sobie odwagi, żeby zadać sobie cios w brzuch, jak mój mąż… I na drewniane odzienie czekam ze strachem. Niestety. A wam spodobał się ostatni garnitur Prezydenta?
— Madame. Proszę zamilknąć i wystrzegać się nawet myślenia o tym. Niech będzie wieczną państwową tajemnicą to, jak zszedł tego świata nasz Prezydent. Proszę więcej nie wspominać nigdzie i nigdy, jak Prezydent w swojej górskiej rezydencji na oczach licznej służby rozpruł sobie brzuch mieczem, podarowanym mu przed rokiem przez japońskiego ambasadora. Nie możemy pokazać narodowi takiej śmierci naszego Prezydenta.
— A jaką śmierć mojego męża możecie pokazać narodowi, a zapewne już pokazaliście?
— Jego śmierć należy do państwa, madame. Już wam o tym mówiliśmy. A państwu potrzebna jest śmierć od nagłego ataku serca, z przemęczenia, nadmiernego służenia krajowi i jego obywatelom. Naród i historia już otrzymali taką śmierć naszego Prezydenta. Interesy państwa domagają się od pani, madame, i wszystkich, którzy znają prawdziwe okoliczności śmierci pani męża, żeby zabrać je ze sobą do grobu.
— Otwórzcie okna, panowie. Coś nie tak dzieje się z tym powietrzem już drugi dzień. Kisiel, a nie powietrze. I wszystkie wiatry posnęły albo umarły razem z Prezydentem.
— Wszystkie okna są otwarte, madame. Ale to nic. Wróćmy do spraw państwowych.
— Czego wam ode mnie potrzeba? Chcecie opowiedzieć mi swoją bajkę?
— Proszę to nazywać, jak pani chce. Jutro przedstawimy w parlamencie krótkie sprawozdanie z ostatnich dni życia naszego Prezydenta. Pani też powinna tam być. Rozumiemy, że jest pani ciężko. Śmierć męża, pogrzeb i tak dalej.
— Przy okazji, madame, dlaczego pani mąż wybrał właśnie taką śmierć?
— Koledzy! Skupcie się na najważniejszym! I przestańcie zadawać pytania, które nie dotyczą głównego tematu naszej dzisiejszej rozmowy.
— A wy co? Koniec życia nie jest nieważny. Tym bardziej Prezydenta kraju. Trzeba nam o tym wiedzieć, jak można najwcześniej. Dwa słowa, madame, czemu nie strzał w skroń, podcięcie żył albo jeszcze cokolwiek szybszego i mniej bolesnego?
— Mój mąż od dawna zachwycał się odwagą cesarza Japonii Hirohito. On, nie wiem, czy o tym wiecie, żeby powstrzymać masowe samobójstwo swoich poddanych po II wojnie światowej poświęcił swój honor i wziął całą hańbę za niechlubną klęskę na siebie tym, że odmówił dokonania _seppuku_. Dobrze wypowiedziałam to słowo: _seppuku_?
— Dobrze czy nie dobrze, madame, jakie to ma znaczenie? I jaki związek z naszym Prezydentem ma to jego bożyszcze? Hirohito, jak pani mówi? Japończyk nie wypatroszył sobie wnętrzności, zachował swoje życie?
— Hirohito poświęcił honor, żeby uratować życie wielu i lepszym od siebie Japończykom, a mój mąż poświęcił swoje życie, żeby uratować honor swoich zdrowo myślących współobywateli. To rytualne samobójstwo, pierwszy i ostatni dowód honoru mojego męża, który wziął na siebie hańbę całego narodu i skończył ze sobą jako uosobieniem tego nieistniejącego państwa.
— Wystarczy, madame. Nasza cierpliwość też ma swoje granice.
— Drugi dzień — ani jednego podmuchu. Wszystko zamarło, i czas się zatrzymał.
— Niech pani zapomni o tym swoim wietrze. I czas się nie zatrzymał. Zegar tyka.
— Zegar — to nie czas, panowie.
— Boże! No, na co tu czas? Ach… Proszę posłuchać uważnie, madame. Jutro przyjdzie jutro, i rano przywiozą panią do parlamentu. Powie pani deputowanym, że pani mąż przed samą śmiercią podpisał ustawę. Kiedy ci wygłodniali opozycjoniści będą podsuwać pani pod nos ustawę i dopytywać się, czy rzeczywiście podpisał ją Prezydent niedługo przed śmiercią, pani potwierdzi, madame, że widziała pani moment złożenia podpisu. Wszystko pani zapamiętała, madame?
— Ale mój mąż przed śmiercią nie podpisywał żadnej ustawy. Dobrze pamiętam. Boże! Rzeczywiście kiepsko ze mną. Co wam zależy podrobić podpis, kiedy wnieśliście tysiące poprawek do dziesięciu bożych przykazań? Głupia jestem.
— Madame, ma pani czworo wnuków. O tym pani, zdaje się, nie może zapomnieć w żadnym wypadku.
— Idąc tutaj, wiedziałam, że nie mogę się sprzeciwiać. Potwierdzę wszystkie wasze wymysły. Ja — naga.
— Nie wątpiliśmy w to, madame. Proszę nam wybaczyć. Nie wątpiliśmy w to, że pani, jako wdowa po Prezydencie, wykaże państwową mądrość.
— Nie rozśmieszajcie mnie i nie okłamujcie samych siebie, panowie. Czego wam jeszcze ode mnie potrzeba? To wszystko?
— Jeszcze tylko jedna drobna sprawa, madame.
— Proszę. Tylko szybko, postarajcie się.
— Dwadzieścia lat temu, na samym początku politycznej kariery, pani mąż przed wyborami do parlamentu wziął udział w jednej dwudziestominutowej audycji w miejscowej telewizji. Wtedy jeszcze Centralna Komisja Wyborcza organizowała tego rodzaju _show_ z państwowych środków. Mamy zapis tej telewizyjnej audycji, ale chcielibyśmy od pani usłyszeć pewne wyjaśnienia, detale.
— Dlaczego interesują was takie dawne wydarzenia? Mój mąż zabrał wszystko ze sobą, wszystkie detale.
— Tego, co nas interesuje, nie mógł zabrać. A jeśli zabrał — odkopiemy.
— Spokojnie, koledzy. Madame dobrze z nami współpracuje.
— Przypomnijcie mi, o czym mowa. Przez ostatnie dwadzieścia lat było tyle nagrań, że, zdaje się, razem z mężem całe życie spędziliśmy zgarbieni w ciasnym pudełku telewizora.
— Proszę opowiedzieć o telefonie, o którym dwadzieścia lat temu wspomniał na antenie zmarły Prezydent, wtedy jeszcze zwykły obywatel, człowiek z ulicy, jak lubił o sobie mówić. Przed tysiącem widzów powiedział, że zaraz po rejestracji komitetów wyborczych zadzwoniła do niego pewna młoda dziewczyna i powiedziała, dosłownie, co następuje; Halo, panie Prezydencie. Nie powinien pan podpisywać tej ustawy. Na co pani mąż żartobliwie odpowiedział, że jako Prezydent za nic w świecie nie podpisze tej ustawy, jeśli prosi go o to młoda dziewczyna o tak czarodziejskim głosie.
— Powietrze zawisło w bezruchu, zaraz zacznie jednocześnie kisnąć, pleśnieć i gnić. Wszyscy się potrujemy albo podusimy.
— Madame, proszę nie grać na zwłokę.
— Były dwa telefony. Teraz sobie wszystko przypomniałam.
— Dwa, madame. Ma pani rację. Drugi telefon, jak powiedział pani mąż, zadzwonił dokładnie dzień przed audycją. Ten sam głos bez najmniejszej złości rzucił do słuchawki: Panie Prezydencie, dlaczego pan podpisał tę ustawę? Nic nam więcej nie zostało_._ Po tym dziewczyna odłożyła słuchawkę, a pani mąż, jak poinformował o tym przed kamerami, nie zdążył odpowiedzieć rozmówcy następnym żartem. Nas interesuje, madame…
— Was interesuje, a ja nigdy nie przestałam mówić swojemu mężowi, że potracił zmysły, kiedy dwadzieścia lat temu postanowił kandydować do parlamentu. Pewnego dnia powiedział mi o tym, a ja zamiast rzucić się i zagrodzić mu drogę…
— Madame, my wszystko dobrze wiemy o tej drodze. Wszystko o niej napisano w szkolnych podręcznikach: jak on, prosty adwokat z małego miasteczka zdecydował się na start w wyborach, jak zwyciężył, jak przez pięć lat chodził do siedziby parlamentu w wytartych dżinsach, jak pięć lat pod rząd jeździł z prostymi ludźmi publicznym transportem, jak osobiście odpowiadał na każdy telefon. Numer jego komórki znał i zna cały kraj, cały świat. To było, jak mówią, konikiem jego komitetu wyborczego, który zachwycił wszystkich wyborców w jego okręgu. Potem ten konik spodobał się większości w tym kraju, i ta większa część zrobiła z niego Prezydenta.
— Dwadzieścia lat temu, kiedy inni tracili setki, a nawet miliony talarów na opłacenie wyborców, żeby dorwać się do władzy, mój mąż tylko zastukał do każdych drzwi i powiedział: „Dobrzy ludzie! Do dziś łatwiej wam było dopukać się do samego Boga, niż do deputowanego parlamentu albo innego stołecznego urzędnika. To jest mój numer telefonu. Kiedy wybierzecie mnie do parlamentu, dzwońcie pod ten numer, jeśli będziecie mieli jakieś problemy, spróbuję wam pomóc.” I wszystko. Ten telefon będzie teraz na zawsze ze mną.
— Tak, madame. Właśnie tak. Będąc deputowanym do parlamentu, a potem Prezydentem naszego kraju, pani mąż w ciągu dwudziestu lat korzystał tylko z jednego telefonu komórkowego, którego numer znali wszyscy i wszyscy dzwonili. I pani mąż przez dwadzieścia lat przy pierwszej lepszej sposobności odpowiadał na wszystkie telefony. Łatwo przychodziło mu przerwać posiedzenie Krajowej Rady Bezpieczeństwa, żeby wysłuchać nic nieznaczącą skargę jakiejś tam wieśniaczki. Wtedy wysoki strategiczny organ wśród innych spraw wagi państwowej decydował, jak pomóc prostej kobiecie. Ale zostawmy te wspomnienia na inny raz. Nas interesują tylko te dwa telefony, o których nasz Prezydent opowiedział na antenie dwadzieścia lat temu.
— Ale wy wszystko wiecie, panowie? Dopiero co sami mi o wszystkim opowiedzieliście, a i posiadacie zapis tej audycji. Co mogę jeszcze dodać?
— Proszę nam powiedzieć, madame, czy te telefoniczne rozmowy wydarzyły się w rzeczywistości, czy też są jeszcze jednym genialnym wynalazkiem w wyborczej technologii pani męża?
— Telefony, o które pytacie, dzwoniły przy mnie. Do słuchawki mówili wystarczająco głośno i wszystko słyszałam. Z początku pomyślałam, że do męża dzwoni jakaś jego kochanka.
— Żeby to była kochanka, madame! To by było bardzo dobrze. To zupełnie nie była kochanka…
— Ale po co wam ta stara, odbarwiona bielizna, panowie?
— Powiedzieć jej, czy nie warto?
— Myślę, że możemy jej powiedzieć, panowie. Nie ma w tym nic strasznego. Przy zachowaniu absolutnego milczenia, oczywiście.
— Madame. To, co pani teraz usłyszy, również jest tajemnicą państwową, nie mniejszą, niż okoliczności śmierci pani męża. Nie trzeba pani powtarzać, że o tym nikt nie powinien wiedzieć.
— A niech to. Nikt. Mówcie.
— Dwa tygodnie temu, madame, państwowa służba bezpieczeństwa zwróciła uwagę na pewne telefoniczne połączenie, które przyszło na komórkę Prezydenta. Madame, pani rozumie, że w celu zapewnienia bezpieczeństwa Prezydentowi i ochrony państwowych interesów byliśmy zmuszeni śledzić wszystkie połączenia, przychodzące do pierwszej osoby w państwie.
— To żadna nowość. Mój mąż wiedział, że całe jego życie znajduje się pod mikroskopem wielu specjalnych służb, i to nie tylko tego kraju. I co to był za telefon?
— Z nieustalonego dotychczas numeru dzwoniła jakaś młoda dziewczyna. I co zastanawiające, powiedziała Prezydentowi te same słowa, o których Prezydent opowiedział w telewizyjnym programie dwadzieścia lat temu: Halo, panie Prezydencie. Nie powinien pan podpisywać tej ustawy.
— I co odpowiedział mój mąż?
— Prezydent odpowiedział właśnie to, co dwadzieścia lat temu.
— Nie wiem, czy i jak mogę to zrozumieć.
— Nie musi pani czegokolwiek rozumieć, madame. Sami sobie ze wszystkim poradzimy.
— Chociaż… Coś tam wydaje się zrozumiałe. Mój mąż zawczasu odpowiedział na drugi telefon, dotrzymawszy słowa. To dla mnie dobra nowina.
— Jak pani się będzie podobało, madame.
— Będzie się podobało. I powiedzcie mi, na koniec, co to za ustawa, dzięki której dzwonek telefonu przebił dwudziestoletnią gęstwinę czasu, i którą jakoby przed śmiercią podpisał nieboszczyk?
— W rzeczy samej podpisał, madame! Osobiście! Przy pani.
— Podpisał. Przy mnie.
— Ustawa, która pozwala rządowi sprzedać wiatr.
— Wiatr?…
— Ktoś do pani dzwoni, madame.
— Co?
— W pani torebce dzwoni telefon. Proszę podnieść słuchawkę…
***
— Halo! Panie Prezydencie? Dlaczego pan milczy? Proszę milczeć, a ja powiem…
***
— Kto dzwonił, madame?
— Dziewczyna. Jakaś dziewczyna. Wyście go sprzedali.
— Tak, madame. Myśmy go wczoraj sprzedali.
Andrzej Sharan. Dam Ci wszystko, jeśli mi się ukłonisz._Jest wielu ludzi, ale prawdziwy człowiek to rzadkość._
_Erich Maria Remarque_
A może i nie sprzedawca.
Po prostu myśl o sprzedawcy jest pierwszą, jaka pojawia się na widok starego człowieka, włóczącego się po równie starym Rynku z dwoma grubymi, drewnianymi skrzydłami, związanymi sznurkiem i przerzuconymi przez ramię. A dookoła — wszechświat sprzedawców pamiątek, pamiątkowych ławek, mimów, malarzy, muzykantów, artystów, turystów, młodych i niezbyt młodych mieszkańców średniowiecznych domów, skromnie niepamiętających swoich lat, restauracji i restauracyjek, a to wszystko w samym sercu Dolnego Śląska.
Wujek Wojtek!
— Wujek Wojtek! — stadko dzieci zawsze witało, odlatywało i znów przylatywało, krążyło wokół staruszka i razem z gołębiami wzlatywało pod niebo. — A to prawdziwe skrzydła?
— Tak, — odpowiadał stary Wojtek, rozgrzewając uśmiechem i bez tego zawsze radosne dziecięce twarze.
Został jedną z twarzy wielotwarzowego Rynku. Robiono sobie z nim zdjęcia, a on nigdy nie miał nic przeciwko, nie odmawiał setkom turystów, gościom i mieszkańcom Wrocławia. Człowiek z reklamowego folderu — możecie taki znaleźć w dowolnym kiosku z gazetami. Człowiek z drewnianymi skrzydłami przy fontannie wody czasu, od którego czas się oddalił, ponieważ wszystkie zmarszczki świata dawno pomieścił w sobie pergamin jego dobrego oblicza. I nie był to pozbawiony rozumu staruszek, miejski wariat, jakich wiele w dużych miastach. Trochę wypytywałem o niego. Profesor uniwersytetu, rodem z Wołynia czterdziestego trzeciego roku, w którym to żyje do dziś.
— Jak pan żyje? Jest pan sam? Jak pańska rodzina?
— Dziękuję. Im jest już dobrze, a więc mi też. — Chowając w skrzydłach dawno już wyblakłe, piwne oczy, odpowiadał małomówny staruszek, zawsze zawstydzony poświęcaną mu przez obcych uwagą.
Po przejściu na emeryturę, zawsze żyjąc wspomnieniami, nagle przypomniał sobie, że jego przodkowie od czternastego wieku rzeźbili w drewnie, i z jakichś kłód, znalezionych przy drodze, prostym kuchennym nożem w swoim maleńkim mieszkanku przy ulicy Gajowej zrobił skrzydła na długość ręki i wyszedł z nimi na światło dnia.
Czy chciał je sprzedać?
— Sprzedaje pan? Ile kosztują te pańskie skrzydła? — milion razy pytali staruszka.
I Wojtek zawsze, trapiąc się i czerwieniąc, bezgłośnie i szczerze rozkładał ręce i skrzydła:
— Nie wiem.
My też nie wiemy. Ale każdego dnia — czy to w deszczu, czy w śniegu, w upale i w dzikim mrozie, czy kalendarz szeleścił kartkami jesieni, czy lata, zimy, czy też wiosny, nie ważne — Wojtek już dwadzieścia lat, może mniej, a może więcej — przychodził i przychodzi na Rynek. I teraz możecie zobaczyć jego nieco zgarbioną sylwetkę, skromnie przekraczającą czas w samym sercu Wrocławia.
I nie można go nie zauważyć. Jakże jaskrawy jest kontrast pomiędzy samotnym i małomównym wołyńskim chłopem, suchym jak krzyż, w płaszczu i kapeluszu, schodzonych trzewikach przeszłego albo i zaprzeszłego wieku, z jakimiś niedorzecznymi, sczerniałymi skrzydłami na plecach — z tłumnym i wielobarwnym Babilonem gości i mieszkańców dużego miasta, z krzyczącym szykiem długonogich, rasowych piękności i brylantowymi pierścieniami utuczonych biznesmenów, dłubiących w zębach przy wyjściach z restauracji.
Restauracje Rynku. O dziwne zapachy polskiej kuchni, kuchni wszystkich czasów i narodów! Sława wam i sława kawie! Jakoś tak samo przez się, nie umawiając się, restauratorzy każdego dnia po kolei częstowali staruszka z drewnianymi skrzydłami skromnym obiadem i aromatyczną filiżanką czarnego napoju. Wojtek z drżącą wdzięcznością przyjmował dary, dzieląc chleb ze swoimi przyjaciółmi, gołębiami.
I cóż? Cóż zadziwiającego w tej opowieści o staruszku jakich wielu, samotnych, zapomnianych, cicho i niezauważalnie popychających Ziemię dookoła Słońca?
Cisza.
Cisza. Tego ranka nastąpiła taka cisza, jakiej świat nie słyszał i nie widział od dnia stworzenia świata. Było słychać, jak kilka kwartałów od Rynku wojewoda podpisywał skrzypiącym piórem jakieś ważne papiery, albo to skrzypiała oś Ziemi, nie wiem.
Taka właśnie pierwotna cisza nastąpiła w samym sercu Wrocławia dosłownie parę tygodni temu, kiedy jesień dopiero zaczęła wybijać swoje złote monety i setki, jeśli nie tysiące świadków potwierdzi moją opowieść i opowiedzą wam o widzianym cudzie jeszcze bardziej przekonywająco. Na pewno ktoś sfotografował albo nagrał na taśmę to, co rodziło taką ciszę. A było właśnie tak:
Nasz Wojtek, kolejny raz pokazując dzieciom swoje skrzydła, zamachał nimi na pokaz i… i nie sposób uwierzyć… oderwał się od ziemi. Zawisł metr, jak się zdaje, nad brukiem. Jeszcze niezgrabne machnięcie i… i staruszek wzleciał wyżej. Rynek westchnął i nagle, jak jeden mąż, zaniemówił. Jeszcze jeden zamach, jeszcze jeden bardziej pewny, jeszcze jeden. I poleciał, nasz wujek Wojtek, tak, jakby latał przez całe życie. Jego staroświecki płaszcz rozwiewał się wesoło na wszystkie strony ponad Rynkiem. I tak bawiąc się, zahaczył o iglicę ratusza. Potem poleciał za stadkiem gołębi i po chwili… ptaki przyczepiły się do staruszka. Tego dnia było pochmurno, ale oczy staruszka posyłały ludziom, którzy zadarli wysoko głowy, prawdziwe słoneczne promienie. W końcu staruszek zmieszał się poświęcaną mu powszechnie uwagą, może i zaczerwienił się troszeczkę i… wylądował na ziemi.
Nie wiem, ile trwał lot starego człowieka z drewnianymi skrzydłami, nikt nie patrzył na zegarek, może wieczność, a może czas w takich chwilach przestaje płynąć. Raczej właśnie tak.