- W empik go
Erotyczny zodiak: 10 opowiadań dla Byka - ebook
Erotyczny zodiak: 10 opowiadań dla Byka - ebook
"Nie miał wyboru, musiał się zgodzić. Nie dlatego, że tego chciała – mógł przecież zanieść ją z powrotem do samochodu, przypiąć pasami i zawieźć do domu – ale dlatego, że on też tego pragnął. Bardzo. Na samą myśl, że za chwilę może zatopić się w jej cieple, poczuł, jak jego penis robi się twardy. A gdy rozpięła płaszcz i zobaczył ją w przepięknej sukience, nic już nie było w stanie go powstrzymać…"
Harry szaleje za swoją nową, młodą, oszałamiająco seksowną żoną. Dziewczyna fascynuje go pod każdym względem, ale ma trudny charakter i uwielbia prowokować kłótnie. Tym razem jednak wina leży po jego stronie, bo zapomniał o jej urodzinach. Gdy awantura na środku londyńskiej ulicy wymyka się spod kontroli, Harry jest gotów zrobić wszystko, by uspokoić żonę i wynagrodzić jej swój niewybaczalny błąd. To pełne emocji opowiadanie erotyczne pozwoli czytelnikowi zajrzeć między drzewa Hyde Parku, gdzie czasem dużo się dzieje… (Wśród drzew, Julie Jones)
Jesteś „zodiakarą”? Seria „Erotyczny Zodiak” jest w takim razie dla Ciebie!
Wydawnictwo LUST przedstawia nowy cykl, który zainteresuje zwłaszcza miłośników/miłośniczki horoskopów i wszystkie osoby, które wierzą w moc znaków.
Kolejna część powstała z myślą o Bykach i jest związana z ich miłosną charakterystyką.
Osoby spod tego znaku są niesamowicie zmysłowe. Dla nich seks jest jednym z najważniejszych elementów związku. Byki preferują partnera, z którym połączy ich głębsza więź, zarówno duchowa, jak i intelektualna.
Intymność z osobami spod tego znaku powinna angażować wszystkie zmysły: wzrok, słuch, smak, dotyk i węch. Dlatego nie bójcie się eksperymentować z różnymi akcesoriami, zaczynając od bielizny i piór, a na jedzeniu kończąc.
Niech ten tom dostarczy Wam dreszczyku emocji, zmysłowych doznań i przyjemności równie gorącej co wspomnienie letniego romansu!
W skład zbioru wchodzą następujące opowiadania:
Zjedz ze mną
Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz
Feminista
Uwiedziona w bibliotece
Przebudzenie Alicji
Wśród drzew
Widziałam jak tańczy w Paryżu
Warsztaty wyciszenia
Wyspy miłości
O smaku chili
Opowiadania zostały napisane przez następujące autorki i autorów LUST: Sarah Skov, Julie Jones, Alexandra Södergran, Christina Tempest, Nicolas Lemarin.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-9480-9 |
Rozmiar pliku: | 411 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po długim dniu szpilki zaczęły mnie uciskać, więc zdjęłam je i schowałam do szafy na miejsce. Poruszam palcami u nóg – niech potańczą sobie w powietrzu. Stopy są spuchnięte i trochę bolą, ale zetknięcie z chłodną drewnianą podłogą natychmiast przynosi nadzwyczajną i niespodziewaną ulgę. Pierwsze kroki sprawiają ból, który ze ściśniętych palców poprzez stopy biegnie aż do kolan. Tutaj rozgałęzia się i rośnie w ciągu wieczora. Gdy nadchodzi poranek, jest z nim tak, jak zawsze. Po prostu go nie ma, odchodzi w zapomnienie w sposób, o którym nie sądziłam, że może istnieć.
W zwykłe dni przychodzę do domu późno. Robię jakąś prostą kolację albo przynoszę coś ze sobą, lub też zamawiam coś z dostawą do domu. Wypijam lampkę wina albo dwie, przypatrując się jemu na ekranie. Patrzę, jak ugniata ciasto do pizzy, jak delikatnie przekłada liście sałaty i z jaką pasją wącha, miesza i próbuje składniki. Od jego zmysłowości robię się mokra i odczuwam głód dotyku. Pozwalam dłoni znaleźć właściwą drogę, a palce natychmiast rozpoczynają swoją pracę. Kiedy on pracuje w kuchni, kroi, wydrąża i sieka, w kącikach jego ust dostrzegam uśmiech, a w oczach pożądanie. Gdy wyobrażam sobie, że leży zatopiony pomiędzy moimi nogami, ssie, liże i próbuje mnie, moje ciało poddaje się ruchom palców i dochodzę.
Zanim rozpocznie się program, idę do kuchni i zaczynam piec. Robię sobie samej wyzwania z przepisami i składnikami, których nazw nawet nie potrafię wymówić. Odpoczywam i odcinam się od codziennych spraw i zmartwień. Po południu, kiedy moi koledzy marzą o kawie, ja tęsknię za moją kuchnią i za słodkimi składnikami. Nikt nie wie o tym, co robię… czyli, że piekę. Nie dlatego, żeby miała to być jakaś tajemnica, lecz dlatego, że nie chce mi się im tego tłumaczyć. Jestem pewna, że mieli by temat do wygłupów i rzucali komentarze w stylu: „No proszę, jaka z ciebie gospodyni domowa” albo: „Coś takiego! Chciałabym mieć tyle czasu, co ty, no ale ty nie masz dzieci”. A zatem nie jest to żadną tajemnicą, choć się nią po prostu stało. Fartuch leży w szufladzie pod piekarnikiem razem z wałkiem i różnymi foremkami. Kiedy zakładam fartuch przez głowę i wiążę ciasno wokół talii, patrzę na niego. Na jego biały, dopasowany fartuch, który posłuszny jest jego rękom, gdy zawiązuje go niemal synchronicznie z pozostałymi kucharzami. Widzę jego jasny uśmiech otoczony ciemną brodą. Biorę do rąk trochę mąki i lekko w nią dmucham. W górę bucha biała chmura, po czym mąka opada niczym pył w mojej małej kuchni. Nie ma tu nikogo, kto mógłby uwiecznić obraz mąki unoszącej się w powietrzu ponad moimi dłońmi, gdy w nią dmucham. Choć właściwie uwieczniam to ja – za każdym razem, gdy wysypuję mąkę. To już niemal rytuał, forma rozpoczęcia wieczoru. Zaraz zacznie się program. Zaraz stanie przede mną w swoim białym fartuchu ze skoncentrowaną twarzą. Zaraz wzlecą moje myśli i wyobrażenia. Poniosą mnie fantazje – o spotkaniu z kucharzem z telewizji, o dotykaniu go i smakowaniu.
Masło jest zimne, a zimno zaskakuje moje dłonie, które szybko zmieniają kolor. Zawijam ciasto wokół odciętego kawałka masła i zaczynam wałkować. Zerkam na zegar ścienny, żeby upewnić się, że zdążę. Przepis instruuje mnie, że ciasto należy wyrabiać w odpowiedni sposób. Studiuję instrukcje, jakby to były jakieś skomplikowane teksty prawnicze. Analizuję w głowie wszystkie etapy i zaczynam ugniatać. Gdy ciasto leży w lodówce zostawione do schłodzenia, robię filiżankę espresso. Ekspres głośno warczy, po czym zaczyna pyrkotać przelewająca się woda. Piję kawę na stojąco, rozkoszując się ciepłem ogarniającym całe ciało. Czuję, jak jej ciemny smak rozlewa się w ustach i jak policzki powoli zmieniają kolor. Gdy po chwili odstawiam filiżankę i kładę dłonie na policzkach, otrzymuję potwierdzenie tego, co już wiem. Kawa, czerwone wino i seks stymulują mnie tak, że wszystko w moim ciele zaczyna wirować i podejmuję wtedy nie do końca przemyślane decyzje. Potem moje ciało uspokaja się, pozostawiając jedynie rumieńce na twarzy, które przypominają o tym, co działo się chwilę wcześniej. Spoglądam na zegar i wyjmuję ciasto z lodówki. Jeszcze raz wałkuję je w sposób przedstawiony w przepisie. Nastawiam minutnik i kładę go na stół. Czekam i jem dzisiejszą kolację – zakupioną sałatę. Jest zwiędła i nijaka. Na pewno została przepłukana, ale wątpię, że ją odpowiednio osuszono i że cała woda opuściła powierzchnię liści, pozostawiając sałatę kruchą i świeżą. Jego sałata aż chrupie przy zetknięciu z zębami jurorów. Cierpliwie obracają ją w ustach, tak że wszystkie aromaty swobodnie mogą się ulatniać. Delikatnie ugina zielone liście, polewając je kwaskowatym dressingiem. Rozkłada lekko palce i formuje dłonie jak dwie miseczki, które pieczołowicie podgarniają i obracają liście w salaterce. Następnie podbiera sałatę z samego dna i wykonuje ten sam manewr, aż dressing będzie równo rozłożony. Zanim sałata trafi na stół jurorów, upiększa ją jadalnymi kwiatami, bardzo precyzyjnie je układając. Inni kucharze używają do tego pęsety, lecz on robi to wyłącznie palcami, a wtedy nie jestem w stanie oderwać od niego wzroku.
Włączam radio i ustawiam je na kanał informacyjny, gdzie przez cały dzień na okrągło powtarzają te same wiadomości. Rozmawiają z ekspertami, politykami i innymi osobami zaangażowanymi w wydarzenia. To moja stacja poranna. Stacja, której zadaniem jest aktualizowanie mojej wiedzy o bieżących wydarzeniach i o pierwszych reakcjach na nie. To ona mnie budzi i nastraja każdego dnia. Zmieniam kanał. Z radia mówionego na łagodny jazz. Wyobrażam sobie, jak do moich uszu dociera uspokajające uderzanie deszczu o szybę, do nosa zapach kurzu z grubych, starych ksiąg, a w oczach czuję swędzenie od dymu z cygara. Moja klatka piersiowa w jednej chwili szybko się unosi, ale dźwięki jazzu pozwalają jej opaść ciągłym, powolnym ruchem.
Kiedy dzwoni minutnik, sięgam po wałek do ciasta. Wałkuję ciasto, a potem tnę i układam tak, jak to pokazano w przepisie. Zaczyna to coś przypominać, więc patrzę na nie z zadowoleniem. Wstawiam je do pieca, mając nadzieję, że suche ciepło zrobi swoje i odniosę sukces. Włączam telewizor i czekam, aż pojawi się on.
– Proszę, zaczynajcie – mówi jeden z jurorów, a uczestnicy biegną do swoich stołów.
Filmują go. Jego, który jako pierwszy dobiegł do swojego stołu, jego, który podnosi fartuch w kratkę, jego, który jako pierwszy patrzy na składniki. Ewentualne problemy i presja oczekiwań objawiają się małą, pionową kreską na jego czole. W kuchni panuje cisza. Składniki brane są do rąk, odwracane i obracane. Nie dlatego, żeby były uczestnikom nieznane, lecz w taki sposób szukają oni inspiracji. Głaszczą pomarańcze, wąchają zioła i szczypią palcami małe borówki, aż ich skórka pęka i ze środka wylewa się sok. Po kilku minutach, gdy zdaje się, jakby zatrzymał się czas, wszyscy uczestnicy podnoszą głowy, prostują się i zabierają się do pracy. Biegają po kuchni, otwierając szafki i wyciągając szuflady. Biorą składniki, które widzieli, gdy leżały przygotowane na stole. Wracają do swoich stolików, potem porzucają akcesoria i biegną po więcej. Zawsze kojarzy mi się to z mrówkami w mrowisku. Można odnieść wrażenie, że biegają bez ładu i składu, a jednak każda z nich ma swoje zadanie. To forma systemu w bezpośrednim chaosie. Podnoszę się z fotela, kiedy słyszę sygnał piekarnika. Wychodząc do kuchni, jestem odwrócona plecami, więc tylko mogę słyszeć stukanie garnkami i upadanie sztućców.
Pięknie urosły. Powierzchnia jest lekko złocista i niemal słyszę, jak syczą od masła, gdy wyjmuję je z piekarnika. Przez futrynę przypatruję się jemu. Na jego twarzy pojawiły się inne bruzdy. Mimika zmienia się od głębokiej koncentracji do pionowej linii na czole. Kamera robi zbliżenie na jego twarz. Uśmiecha się, a uśmiech przemienia także wyraz jego oczu. Biegnie od ust do oczu, gdzie pojawiają się niewielkie, żywe linie. Chowa się w oczach i pozostaje tam przez resztę programu aż do decyzji jurorów. Opieram się o framugę i uśmiecham do ekranu. Jego radość jest tak zaraźliwa, że nawet jurorzy ulegają jej czarowi. Przejawia się w ona w całym sposobie jego bycia. W jego twarzy. Burzy się w jego ciele, tak że od czasu do czasu ręce i nogi zdają mu się przeszkadzać. Słychać ją w miarowym rytmie, gdy sieka owoce i warzywa. Kamera zwraca się ku jednemu z pozostałych uczestników, więc idę do kuchni i kładę na talerz jeden ze świeżo upieczonych croissantów. Kiedy wracam do pokoju, znów jest na ekranie. Wącha skórkę od pomarańczy. Mocno trzyma owoc, przybliża go do twarzy, po czym wdycha napełnioną słodyczą kwaskowatość w sposób, który wywołuje u mnie westchnienie. Kilkoro uczestników spogląda krótko na niego, po czym znów próbują skoncentrować się na swoich zadaniach. Biorę croissanta do ust. Powierzchnia chrupie, a środek jest miękki i kremowy. Czuję na języku i na wargach masło. Zlizuję z górnej wargi kilka okruszków. Smak tych błyszczących warstw masła sprawia, że zamykam oczy i rozkoszuję się chwilą. Dopiero kiedy słyszę jego głos, otwieram oczy.
Jest poważny. Linia na czole wróciła na swoje miejsce. Stoją w szeregu. Każdy spogląda w kierunku jurorów. Kamera panoramuje cały szereg. Zanim padnie nazwisko tego, kto ma odpaść, trwa długie oczekiwanie. Wielu widzów na pewno krzyczy teraz i komentuje to, co dzieje się na ekranie, ale ja uważam, że to niestosowne. Nie lubię chwili przed rozstrzygnięciem, ponieważ za każdym razem obawiam się, że to on odpadnie.
– Anne – pada rozstrzygnięcie.
Oddycham z ulgą i strzepuję z fartucha okruszki.
Mam w piecu ciasteczka, a nastawiony minutnik stoi przede mną. To tydzień chleba. Wszystko odbywa się pod znakiem pieczywa w przeróżnych odmianach. Zaczynają od foccacii. Jego ciasto jest bardzo mokre. Ugniata je mocno. Uderza nim o blat stołu, unosi, a potem jeszcze mocniej przyciska do blatu. Wyobrażam sobie, że zabiegom jego rąk poddane jest moje ciało, które z przyjemnością na nie reaguje. Przyjmuje je z wdzięcznością. Wyobrażam sobie, że jego dłonie obejmują mnie za pośladki. Wyobrażam sobie, że siłą opiera mój tułów na stole. Że chwyta moje pośladki i masuje je mocnymi dłońmi. Że je rozsuwa i pozwala wślizgnąć się tam językowi. Wyobrażam sobie, jak wzdycham na stole kuchennym. Że leżę otoczona artykułami spożywczymi. Wyobrażam sobie zapach połamanych przez niego kwiatów lawendy, wciąż utrzymujący się w powietrzu, aromat startej skórki cytryny, i wyobrażam sobie, że głośno mnie liże. Tak zmysłowo, jak wącha pomarańczę i rozkoszuje się różnorodnymi wrażeniami, tak smakowałby mnie.
Podnosi rozłożoną ściereczkę znad formy, w której znajduje się foccacia. Teraz znowu pojawia się kreska. Nie wygląda na zadowolonego, więc na chwilę wstrzymuję oddech. Dzwoni minutnik, więc rozkojarzona biegnę do kuchni. Gdy wracam, wciska swoje duże palce w ciasto. Robi wgłębienia. Mimo że jego palce docierają do spodu formy, ciasto i tak odskakuje z powrotem parę milimetrów do góry. Wciska palce jeszcze mocniej, a wtedy powraca już tylko odrobina. Na wilgotne ciasto obficie leje oliwę z oliwek, która wpływa do małych wgłębień, wypełniając je. Posypuje kryształkami soli i ostrożnie układa małe gałązki rozmarynu na nieupieczonym jeszcze chlebie. Cofa się o krok, a kamera panoramuje.
Nadeszła pora dnia, kiedy przestaję liczyć, ile filiżanek kawy wypiłam. Reguluję odrobinę wysokość krzesła biurowego, po czym kieruję wzrok na ekran. Zarówno przed, jak i po sprawie jest zawsze bardzo dużo papierkowej roboty. Na studiach wolno nam było zagłębiać się w ustawy i paragrafy, by ich się wyuczyć. Najpierw były jak znienacka pojawiający się, nieznani krewni. Powinno się odczuwać jakieś pokrewieństwo, jakąś więź albo utrzymywać jakąś formę łączności z nimi, lecz kontakt się urywa. Czytałam i czytałam, zdecydowana nauczyć się nawigowania w ustawach, jakby były to kręte uliczki w moim rodzinnym mieście. Chciałam poznać wszystkie skróty i ścieżki prywatne, na które z reguły można było wchodzić i nic takiego się z tej przyczyny nie działo. Teraz siedzę przed komputerem przez sześć z siedmiu dni tygodnia i marzę o powrocie czasów studenckich, kiedy jeszcze nie znałam ani ścieżek, ani skrótów. Kiedy sekretarka macha do mnie przez szklane drzwi, wzdycham głośno. W ręce trzyma torebkę, a kurtkę ma niedbale zarzuconą na ramię. Podnoszę brwi i też do niej macham. Po paru minutach wysyłam dokument. Potem otwieram nowy i zabieram się do pracy. Kładę palce na klawiaturę, lecz wtedy pojawia się on. Widzę, jak jego mięśnie pracują pod białym fartuchem kuchennym. Na jego dłoniach wyraźnie rysują się żyły. Wiją się po jego ciemnych grzbietach dłoni jak liny na nabrzeżu. Opieram się wygodniej w fotelu, który ustępuje pod ciężarem ciała. Oparcie odchyla się odrobinę i zamykam oczy. Wtedy on staje się wyraźniejszy. Moje oczy idą śladem jego żył – z dłoni na całe ręce. Zrzuca swój biały fartuch. Na jego ramionach znów pokazują się żyły – grube i zdrowe. Wyciągam ręce w jego kierunku. Moje palce znikają w miękkich włosach na jego klatce piersiowej. Zaplątują się, dzięki czemu mogę się go mocno trzymać. Automatycznie zbliża się do mnie o jeszcze jeden krok i chwyta mnie za biodra. Zmniejszam odrobinę swój chwyt, a on się uśmiecha.
Wstaję z biurowego krzesła i zaciągam zasłony, chociaż większość już sobie poszła. Siadam z powrotem i nie mija chwila, a on znów się pojawia. Rozpinam pod biurkiem spodnie. Poluzowuję je i trochę zsuwam. Siadam wygodnie.
Całuję go. Jego różowe usta są miękkie i gładkie, zaś moje przypominają grube, nabrzmiałe omułki jadalne. Jedną rękę wkładam do majtek i wzdycham przy dotyku, który od dawna był wyczekiwany. Całuję go chciwie. Gryzę w wargę i smak żelaza wypełnia mi usta. Uśmiecha się do mnie lubieżnie. Obejmuje mi dłońmi głowę i wplątuje palce w moje loki. Zaciska je, a ja wydaję z siebie pisk. Odgina moją głowę do tyłu, obnażając szyję. Wgryza się w moje gardło, całuje je i liże, jakbym była upolowanym zwierzęciem na sawannie z wciąż jeszcze pulsującym tętnem. Jęcząc, uskarżam się na jego postępowanie, lecz ona trzyma mnie coraz mocniej. Moja dłoń porusza się tam i z powrotem po mokrej łechtaczce, która od czułych ruchów unosi się i nabrzmiewa. Ślizgam się po niej przy ciągłym nacisku. Jego język wędruje wzdłuż mojej szyi, pozostawiając mokrą, zimną strużkę. Puszcza moją głowę, a ja dyszę ciężko, uwolniona wreszcie od bólu. Rzuca mnie na stalowy stolik na kółkach, po czym zagłębia głowę miedzy moimi nogami, a ja wzdycham. Liże mnie chciwie i długo, a kiedy znów pojawia się jego twarz, całuje mnie w usta. Czuję wtedy smak słonej wody morskiej. Dochodzę, kiedy jego język wije się w moich ustach, wypełniając je słonawym smakiem.
Gdy wracam do domu, jest już późno. Nie mam już czasu na upieczenie bułek. Na czekanie, aż urosną, na cierpliwość, aż się upieką, ani na patrzenie, jak powoli stygną. Jednakże najpierw i tak udaję się do kuchni. Do jego pojawienia się na ekranie pozostało zaledwie piętnaście minut. Otwieram butelkę wina, by się utleniło. W ciągu zaledwie paru minut przygotowuję ciasto. Miskę przykrywam ostrożnie ściereczką, zawijając ją pod spód. Delikatnie naciągam ściereczkę, żeby była napięta. Składam ją pod spodem, tak aby ciężar ciasta przyciskał ją i utrzymał napięcie. Wkładam je do lodówki, gdzie przez noc ma ładnie urosnąć. Ręce wycieram w ubranie. Na moim czarnym kostiumie pozostają duże białe plamy. Tak się spieszyłam, że zapomniałam założyć fartuch. Pozostałości po mące, nadające uczucie suchości, wyglądają na moim ubraniu jak małe rysunki kredą. Wzruszam ramionami i wzdycham. Do dużej lampki nalewam sobie wino, które wesoło chlupocze. Lubię kolor ciemnych winogron i zapach, który niemalże eksploduje przy zetknięciu z powietrzem. Zakręcam delikatnie kieliszkiem i wącham wino, szukając jego walorów zapachowych. Nie jestem znawczynią wina, ale wieczorem lubię rozkoszować się nim dla siebie samej. Poświęcam sporo czasu na wąchanie wina. Znów zakręcam kieliszkiem i wącham. Robię to dopóty, dopóki nie ulegam już dłużej pokusie. Gdy wino dotyka języka i pływa w ustach, moje ciało przeżywa niemal ekstazę. Pokusa, której ciało tak długo się opierało, bez przeszkód może teraz sobie używać.
Siadam i włączam telewizor. Kiedy pierwszy kieliszek jest już pusty, stoją przed jurorami. W tle słychać budzącą grozę muzykę. Niektórzy uczestnicy patrzą na jurorów, inni wpatrują się w podłogę, a on… on patrzy przed siebie. Widać, jak porusza się jego jabłko Adama, gdy przełyka ślinę.
– David – mówi jeden z jurorów.
Upuszczam lampkę, która rozbija się o masywną, drewnianą podłogę. Kilka kropel ląduje na białym dywaniku ze skóry cielęcej. Przykrywam twarz dłońmi. Zatapiam ręce we włosach i trochę je ciągnę. Na ekranie pojawia się jego twarz. Uśmiecha się z zażenowaniem i podaje rękę pozostałym. Ciągnę jeszcze bardziej, a gdy opuszcza kuchnię, kamera pokazuje jego plecy. Za białą koszulką rysują się jego mięśnie. Ból głowy przenosi się na kark, gdzie podnoszą się włoski. Nie mogę oderwać od niego wzroku. Od jego ruchów. Od jego sposobu chodzenia. Od ręki, którą macha na pożegnanie, skręcając za kulisy. Ból schodzi aż na plecy. Nie ma go już w zasięgu kamery, a ja zauważam, że nagle robię się mokra.
Do szklanych drzwi puka sekretarka.
– Masz chwilę? – pyta, wtykając głowę do środka.
– Tak, oczywiście – odpowiadam, kończąc pisanie dokumentu, żeby później o nim nie zapomnieć.
– O co chodzi? – pytam po chwili i opieram się głębiej w fotelu, spoglądając na nią.
¬– Chciałam cię tylko zapytać, co myślisz o przyszłym spotkaniu integracyjnym – mówi, gdy dalej wyczekująco na nią patrzę. – No więc… – kontynuuje – uważam, że tym razem mogłoby się odbyć jakoś inaczej, i pomyślałam, że moglibyśmy pójść na kurs kulinarny.
– O, to świetny pomysł – mówię, desperacko próbując znaleźć wymówkę, dlaczego nie będzie mi pasowało właśnie w ten dzień.
– Przyszło mi to do głowy, bo David, ten co brał udział w programie kulinarnym, otworzył taką szkołę. Ty pewnie nie wiesz, o kogo chodzi. Ostatnio odpadł z programu, ale robi naprawdę świetne jedzenie – mówi, przebierając nogami.
Zatapiam się znowu w myślach i widzę prężące się pod jego koszulką mięśnie. W ustach robi mi się sucho, kiedy mocnymi chwytami wyrabia ciasto do pizzy, przyciskając je do stołu. Gdy widzę, jak rozciąga ciasto, jak je unosi ponad stołem, by później z trzaskiem uderzyć nim o blat, całkowicie zapominam, że obok mnie stoi wciąż sekretarka.
– No i co o tym myślisz? – pyta.
Patrzy na mnie wyczekująco, ale ja zupełnie zapomniałam, jakie było jej pytanie. Ona dalej stoi i czeka na odpowiedź.
– Cóż – mówię z uśmiechem – to fantastyczny pomysł. Całkowicie inny sposób spędzenia czasu. Myślę, że to będzie fajna zabawa.
Jej ramiona lekko opadają.
– Ja też tak myślę. Poza tym on jest zabójczo przystojny – mówi, odwracając się i podchodząc do drzwi.
Muszę szybko zareagować.
– A właściwie jak udało ci się to zaaranżować? Znasz kucharza czy coś w tym stylu? – pytam, a ona się odwraca.
– Nie, w zasadzie nie – odpowiada. – Szperałam trochę w sieci i zobaczyłam, że otworzył taką szkółkę. Robi się tam wspólnie jedzenie, a potem je się razem w jakichś przyjemnych miejscach. Tak jest tam napisane. Organizuje to dla firm, ale na przyjęcia prywatne też. Mam zamiar pójść tam kiedyś z koleżankami, ale zobaczymy, jak to wyjdzie.
Uśmiecham się do niej z zamkniętymi ustami i potakuję, podczas gdy ona zamyka za sobą drzwi.
Kiedy szykuję się do wyjścia, po sypialni rozchodzą się delikatne rytmy jazzu. Maluję paznokcie na czerwony kolor, przypominający przejrzałe truskawki. Powoli i starannie kładę pędzelkiem lakier na każdy paznokieć. Potem dmucham na lakier lekko i ostrożnie, żeby szybciej wysechł. Zerkam na zegar. Na stojącym na podłodze lustrze zawieszona jest sukienka. Jest czerwona i obcisła. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, myślę sobie, to będzie to pierwszy i ostatni raz, kiedy będę miała ją na sobie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za parę godzin sukienka będzie na środku rozdarta. Tak, jeśli wszystko pójdzie tak, jak trzeba, materiał nie wytrzyma od jego ucisku i sukienka nie zawiśnie już na żadnym z moich wieszaków w szafie.
Obcasy moich szpilek głośno stukają po gołych płytkach. Schodzę schodami w dół. Szkoła kulinarna mieści się w piwnicy dużej, starej willi. Trzymam się mocno poręczy, schodząc do podziemnych pomieszczeń. Przy każdym stopniu schodów rosną oczekiwania. Za każdym razem, gdy obcasy stukają na korytarzu, odczuwam coraz większe napięcie. Mięśnie napinają się i ściskam mocno torebkę, jakbym się bała, że ktoś wyrwie mi ją z ręki. Moje palce zmieniają kolor. Słyszę pobrzękiwanie garnków, ktoś musi bardzo szybko się poruszać. Jest.
– Witamy – mówi. ¬– Proszę, wejdź do środka.
Ma na sobie fartuch, a przez ramię przerzuconą ściereczkę do naczyń.
– Dziękuję – mówię i żeby podkreślić wdzięczność za zaproszenie, przeciągam sylaby. ¬– Ale tu przyjemnie – dodaję, rozglądając się po pomieszczeniu.
Ściany z surowych czerwonych cegieł stwarzają niepowtarzalną atmosferę. Stoi w kuchni i uśmiecha się, zerkając na schody. Sufit jest niski, ale wystarczająco wysoki, że mogę stać w moich szpilkach wyprostowana. Na środku pomieszczenia stoi długi drewniany stół. Nakryto na nim dla wielu osób. Szybko liczę koperty – dziesięć sztuk. Całe pomieszczenie oświetlone jest świecami.
– Proszę zająć miejsce – mówi i wskazuje ręką w kierunku stołu.
Siadam.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.