- W empik go
Eugenia Grandet. Eugénie Grandet - ebook
Eugenia Grandet. Eugénie Grandet - ebook
Feliks Grandet jest bednarzem. Dzięki zręczności w interesach i niezwykłemu skąpstwu zgromadził olbrzymi jak na warunki prowincjonalne majątek. Były mer Saumur mieszka w bardzo skromnych warunkach z żoną, córką Eugenią i służącą Nanon. Mieszkańcy Saumur, którzy wielce poważają Grandeta, ze względu na jego majątek, uważają Eugenię za najlepszą partię w okolicy. O jej rękę starają się rywalizujące ze sobą rodziny Cruchotów i de Grasinsów. Eugenia w swej niewinności i naiwności nie domyśla się niczego, aż do dnia przybycia Karola Grandet, bratanka Grandeta. Karol został wysłany do Saumur przez ojca, zamożnego paryskiego kupca, który, zagrożony bankructwem, postanowił oddać syna pod opiekę brata, przed popełnieniem samobójstwa. Stary Grandet przekazuje mu złe nowiny. Pogrążony w rozpaczy Karol znajduje współczujące serce u Eugenii. Młodzi zakochują się w sobie i ślubują sobie dozgonną miłość. (za Wikipedią). Oczywiście to dopiero początek tej ciekawej powieści. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-523-4 |
Rozmiar pliku: | 639 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Istnieją w niektórych miastach prowincjonalnych domy, których widok rodzi melancholię, podobną tej, jaką budzą najposępniejsze klasztory, najbardziej jednostajne stepy lub najsmutniejsze ruiny. Może jest w owych domostwach wraz i cisza klasztoru, i ugór stepu, i szkielety ruin. Życie i ruch są tam tak spokojne, że obcy mógłby sądzić, że domy te są wręcz niezamieszkałe, gdyby nie spotkał naraz bladego i zimnego spojrzenia nieruchomej istoty, której wpół mnisza twarz wychyli się z okna na odgłos kroków nieznajomego.
Te znamiona melancholii posiada fizjonomia pewnego domu w Saumur, na końcu stromej ulicy, która wiedzie przez miasto do zamku. Ulica ta, dziś mało uczęszczana, gorąca w lecie, zimna w zimie, miejscami ciemna, odznacza się dźwięcznością drobnego bruku, zawsze czystego i suchego, ciasnotą swej krętej kolei, ciszą domów, które należą do starego miasta i nad którymi wznoszą się wały.
Budowle te, liczące trzy wieki, są jeszcze mocne, mimo że zbudowane z drzewa; a rozmaitość ich kształtów przydaje oryginalności tej części Saumur w oczach antykwariuszy i artystów. Trudno, mijając je, nie podziwiać olbrzymich belek, których rogi rzeźbione są w dziwaczne postacie i wieńczą czarną płaskorzeźbą parter większości tych domostw. Poprzeczne bale pokryte są łupkiem i rysują się błękitną linią na wątłych murach takiego domu, zakończonego dachem w kształt gołębnika, uginającym się od lat, o gontach przegniłych i wygiętych od słońca i deszczu. Deseczki w oknach są zużyte i sczerniałe, z zaledwie widocznymi delikatnymi rzeźbieniami i wydają się zbyt lekkie na ciemne gliniane doniczki, z których strzelają goździki albo róże biednej robotnicy. Dalej widać drzwi opatrzone olbrzymimi gwoździami, w których duch naszych przodków zaklął domowe hieroglify, niepodobne do odcyfrowania. Jakiś protestant wypisał tam swoje credo albo jakiś stronnik ligi przeklął Henryka IV. Może jakiś mieszczanin wyrył tam swoje godności, chwałę swego zapomnianego urzędu. Jest tam cała historia Francji. Obok jakiegoś trzęsącego się domu, na którym rzemieślnik uczcił swój hebel, wznosi się pałac szlachcica, gdzie na łuku kamiennej bramy widać jeszcze ślad jego herbu, skruszonego rozmaitymi rewolucjami, które od 1789 wstrząsały krajem.
Na tej ulicy mieszkania parterowe kupców to nie są ani sklepy, ani magazyny; entuzjasta średniowiecza odnalazłby tam warsztat naszych ojców w całej jego naiwnej prostocie. Te niskie sale, które nie mają ani szyldu, ani gablotki, ani witrażu, są głębokie, ciemne, bez żadnej zewnętrznej lub wewnętrznej ozdoby. Drzwi są grubo okute; górna ich część otwiera się do wewnątrz, dolna zaś, uzbrojona dzwonkiem, jest w ustawicznym ruchu. Powietrze i światło dochodzą do tej wilgotnej nory albo górą drzwi, albo też przestrzenią między sklepieniem, podłogą i przymurkiem, gdzie umieszczone są mocne okiennice, zdejmowane rano, zakładane wieczór i opatrzone żelaznymi sztabami. Przymurek ten służy za wystawę towaru.
Tu nie ma żadnej szarlatanerii. Zależnie od rodzaju handlu, wystawa składa się z dwóch szaflików pełnych soli i sztokfisza, z paru paczek żaglowego płótna, lin, mosiądzu wiszącego u stropu, z obręczy wzdłuż muru lub kilku sztuk sukna na półkach.
Skoro wejdziesz, dziewczyna czyściutka, tryskająca młodością, w białej chusteczce, z czerwonymi rękami, porzuca swoją robótkę, woła ojca lub matkę, którzy przychodzą i obsługują cię wedle życzenia, flegmatycznie, uprzejmie lub opryskliwie, zależnie od swego charakteru, za dwa grosze lub za dwadzieścia tysięcy franków. Ujrzysz tam handlarza klepek, siedzącego przed bramą i młynkującego palcami wśród pogwarki z sąsiadem. Na pozór ma tylko pospolite deszczki i parę paczek łat; ale warsztat jego obsługuje wszystkich bednarzy w całym Anjou; wie co do jednej sztuki, ile może być potrzeba beczek, kiedy zbiór jest dobry; promień słońca bogaci go, słota go rujnuje: w ciągu jednego rana beczki warte są jedenaście franków albo spadają do sześciu. W tych stronach, jak w Turenii, zmiany atmosferyczne regulują życie handlowe. Winiarze, właściciele ziemscy, handlarze drzewa, oberżyści, marynarze, wszyscy wypatrują promienia słońca; kładąc się wieczór spać, drżą, aby się nie dowiedzieli rano, że w nocy był przymrozek; boją się deszczu, wiatru, suszy, pragną wody, gorąca, chmur na zawołanie. Toczy się nieustanny pojedynek między niebem a ziemskimi interesami. Barometr zasmuca, rozchmurza, weseli na przemian fizjonomie. Z jednego końca tej starożytnej ulicy na drugi słowa: „Ależ mamy cudowny czas!” biegną od bramy do bramy. I każdy odpowiada: „Pada deszcz, ale luidorów!” wiedząc, ile mu ich przynosi promień słońca albo deszcz, gdy przyjdzie w porę.
W sobotę koło południa, kiedy jest ładnie, nie dostaniesz ani za grosz towaru u tych dzielnych kupców. Każdy spieszy do swej winnicy, do swojej zagrody i spędza dwa dni na wsi. Tam — skoro wszystko jest przewidziane: kupno, sprzedaż, zysk — kupcy mogą dziesięć godzin dziennie obrócić na wywczasy, na obserwacje, plotki, szpiegowanie się wzajemne. Gospodyni nie kupi kuropatwy, aby sąsiedzi nie spytali męża, czy była dobrze upieczona. Młoda dziewczyna nie wystawi głowy oknem, aby jej nie widziały wszystkie próżnujące grupy. Sumienia są tam przejrzyste, tak samo jak nie mają tajemnic te niedostępne, czarne i milczące domy. Życie upływa przeważnie na powietrzu, każda rodzina siada przed bramą, tam śniada, tam jada, tam się kłóci. Nie przejdzie ulicą nikt, aby mu się nie przyjrzano. Toteż niegdyś, kiedy obcy przybywał do miasta na prowincji, drwiono z niego od bramy do bramy. Stąd trefne powiastki, stąd przydomek kpiarzy dawany mieszkańcom Angers, mistrzom w obracaniu językiem.
Dawne pałace starego miasta zajmują górną część tej ulicy, niegdyś zamieszkałej przez okoliczną szlachtę.
Smutny dom, w którym spełniły się wypadki tego opowiadania, był właśnie jednym z takich mieszkań, czcigodnych zabytków epoki, gdy ludzi i rzeczy cechował ów charakter prostoty, którą francuskie obyczaje tracą z każdym dniem.
Idąc zakrętami tej malowniczej drogi, której każdy zaułek budzi wspomnienia i której ogólne wrażenie pogrąża w zadumie, spostrzegasz dość ciemne zagłębienie, w którym ukryta jest brama domu należącego do pana Grandet. Niepodobna ocenić dźwięku tych słów, o ile się nie zna życiorysu pana Grandet.
Pan Grandet zażywał w Saumur reputacji, której przyczyn i skutków nie zrozumieją osoby obce obyczajom prowincji. Pan Grandet, jeszcze nazywany przez niektórych ojciec Grandet (ale liczba tych starców malała z każdym dniem), był w roku 1789 majstrem bednarskim bardzo dostatnim, umiejącym pisać, czytać i rachować. Gdy Republika wystawiła na sprzedaż w okręgu Saumur dobra kleru, bednarz, wówczas liczący czterdzieści lat, ożenił się właśnie z córką bogatego handlarza desek. Grandet, skupiwszy całą swą gotowiznę oraz posag żony — razem dwa tysiące ludwików — udał się do powiatu, gdzie przy pomocy dwustu ludwików, ofiarowanych przez jego teścia surowemu republikaninowi, nadzorującemu sprzedaż dóbr narodowych, nabył za grosze — legalnie, jeżeli nie uczciwie — najpiękniejsze winnice w całym okręgu, stare opactwo i kilka folwarków. Mieszkańcy Saumur nie byli zbyt rewolucyjni; toteż Grandet uchodził za człowieka śmiałego, republikanina, patriotę, za umysł lgnący do nowych idei, podczas gdy bednarz lgnął po prostu do winnicy. Mianowano go członkiem zarządu powiatu Saumur, a pokojowy jego wpływ dał się odczuć politycznie i handlowo. Politycznie — popierał byłą szlachtę i całą swoją mocą przeszkodził sprzedaży dóbr emigrantów; handlowo — dostarczył armii republikańskiej tysiąc czy dwa tysiące beczek białego wina i kazał się spłacić wspaniałymi łąkami należącymi do klasztoru. Za konsulatu imć Grandet został merem; zarządzał miastem roztropnie, swą winnicą jeszcze lepiej; za cesarstwa, został panem Grandet. Napoleon nie lubił republikanów: zastąpił pana Grandet, który miał opinię eks-jakobina, wielkim właścicielem, szlachcicem, przyszłym baronem cesarstwa. Pan Grandet pożegnał się z honorami gminnymi bez żalu. Przeprowadził — w interesie miasta — znakomite drogi, które wiodły do jego posiadłości. Jego dom i jego dobra, bardzo korzystnie oszacowane, płaciły umiarkowany podatek. Od czasu sklasyfikowania poszczególnych folwarków winnice Grandeta, dzięki tej nieustannej czujności, stały się czołem okolicy: wyrażenie techniczne, na oznaczenie szczepów dających najlepsze wino. Mógłby się ubiegać o krzyż Legii Honorowej.
Działo się to w roku 1806. Pan Grandet miał wówczas pięćdziesiąt siedem lat, a żona jego około trzydziestu siedmiu. Jedyna ich córka, owoc małżeńskiej miłości, miała lat dziesięć. Pan Grandet, którego Opatrzność chciała z pewnością pocieszyć po urzędowej niełasce, odziedziczył kolejno w ciągu tego roku najpierw po pani Gaudinière, z domu La Bertellière, matce pani Grandet; następnie po starym panu La Bertellière, ojcu nieboszczki, i jeszcze po pani Gentillet, babce macierzystej, trzy spadki, których suma nie była znana nikomu. Skąpstwo tych trojga starców było tak wielkie, że od dawna gromadzili pieniądze po to, aby się im przyglądać potajemnie. Stary pan La Bertellière nazywał wszelką lokatę marnotrawstwem, znajdując większe oprocentowanie w widoku złota niż w lichwie.
Saumur oceniało więc sumę oszczędności wedle dochodu z ziemi. Pan Grandet zyskał wówczas nowy tytuł szlachectwa, którego nasza mania równości nie zatrze nigdy; stał się najwyżej opodatkowanym w powiecie. Uprawiał sto morgów winnicy, co mu dawało w urodzajnym roku siedemset do ośmiuset beczek wina. Miał trzynaście folwarków, stare opactwo, gdzie przez oszczędność zamurował okna, łuki, witraże, co je ocaliło od zniszczenia. Miał sto dwadzieścia siedem morgów łąk, gdzie rosło wzwyż i wszerz trzy tysiące topoli zasadzonych w roku 1793. Wreszcie dom, w którym mieszkał, należał do niego. Tak szacowano jego widzialny majątek.
Co się tyczy kapitałów, tylko dwie osoby mogły z grubsza ocenić ich wysokość: jedną był pan Cruchot, rejent trudniący się lichwiarskimi lokatami pana Grandet; drugą pan des Grassins, najbogatszy bankier w Saumur, w którego obrotach winiarz uczestniczył do woli i potajemnie. Mimo że stary Cruchot i des Grassins posiadali ową głęboką dyskrecję, która rodzi na prowincji zaufanie i majątek, okazywali publicznie panu Grandet tyle szacunku, że ludzie mający zmysł spostrzegawczy mogli ocenić wysokość kapitałów eks-mera wedle uniżoności, jakiej był przedmiotem. Nie było w Saumur człowieka, który nie byłby przekonany, że pan Grandet ma swój prywatny skarbczyk, schowek pełen luidorów, i że kosztuje nocą niewymownych rozkoszy, jakie daje widok masy złota. Skąpcy mieli niemal pewność tego, widząc oczy starca, którym — zdawałoby się — żółty metal udzielił swej barwy. Wzrok człowieka nawykłego wyciskać ze swoich kapitałów olbrzymi procent nabiera z czasem, jak wzrok rozpustnika, gracza lub dworaka, pewnych nieokreślonych nawyków, drgnień ukradkowych, chciwych, tajemniczych, które nie uchodzą baczności jego współwyznawców. To tajemny język, to jakby wolnomularstwo namiętności.
Pan Grandet budził więc uniżony szacunek, do jakiego miał prawo człowiek, który nie był winien nic nikomu nigdy; który jako stary bednarz i stary winiarz zgadywał ze ścisłością astronoma, kiedy trzeba było przygotować na swój zbiór tysiąc beczek, a kiedy tylko pięćset; który nie chybił ani jednej spekulacji, zawsze miał beczki na sprzedaż wtedy, kiedy beczka była warta więcej od spodziewanego zbioru, mógł schować swój zbiór do piwnicy i czekać chwili, aż odda beczkę po dwieście franków, podczas gdy drobni właściciele dawali swoje po sto. Jego słynny zbiór z roku 1811, przezornie zmagazynowany i sprzedawany powoli, przyniósł mu przeszło dwieście czterdzieści tysięcy franków. Mówiąc językiem finansów, pan Grandet miał coś z tygrysa i z węża-dusiciela; umiał się położyć, zwinąć, przyglądać długo swej ofierze, skoczyć na nią; następnie otwierał paszczę swej sakiewki, wchłaniał porcję talarów i kładł się spokojnie jak wąż, który trawi — nieruchomy, zimny, metodyczny. Kiedy przechodził, nikt nie spojrzał na niego bez uczucia podziwu, połączonego z szacunkiem i strachem. Czyż każdy mieszkaniec Saumur nie uczuł pazura jego stalowych szponów? Temu rejent Cruchot dostarczył pieniędzy na kupno ziemi, ale na jedenaście od sta; innemu pan des Grassins przyjął weksle, ale ze straszliwym dyskontem. Mało było dni, w których nazwiska pana Grandet nie wymieniono by czy to na rynku, czy też wieczorem wśród rozmowy. Dla paru osób majątek starego winiarza był przedmiotem patriotycznej dumy. Toteż niejeden kupiec, niejeden oberżysta, mówili do obcych z niejakim zadowoleniem: „Proszę pana, mamy tutaj paru milionerów; ale, co się tyczy pana Grandet, on sam nie zna cyfry swego majątku”.
W roku 1816 najwytrawniejsi rachmistrze w Saumur oceniali posiadłości ziemskie starego na blisko cztery miliony; ale ponieważ przeciętnie od 1793 aż do 1817 musiał z nich wyciskać rocznie po sto tysięcy franków, przypuszczalnie więc posiadał w gotowiźnie sumę prawie równą wartości ziemi. Toteż kiedy po partyjce bostona lub po jakiejś pogwarce o winnicach rozmowa zeszła na pana Grandet, ludzie świadomi powiadali: „Stary Grandet?... Stary Grandet musi mieć pięć do sześciu milionów”. „Jesteś pan mądrzejszy ode mnie, bo ja nigdy nie mogłem się doliczyć cyfry” — odpowiadał na to Cruchot albo des Grassins, posłyszawszy te słowa. Kiedy jaki paryżanin mówił o Rotszyldach albo o panu Lafitte, mieszkańcy Saumur pytali, czy są tak bogaci jak Grandet. Jeżeli paryżanin rzucił z lekceważącym uśmiechem odpowiedź twierdzącą, spoglądali po sobie, potrząsając z niedowierzaniem głową.
Tak znaczny majątek okrywał złotym płaszczem wszystkie czynności tego człowieka. Jeżeli zrazu pewne właściwości jego życia wystawiały go na śmieszność i drwiny, z czasem śmieszności i drwiny zużyły się. W najmniejszych swoich postępkach pan Grandet miał za sobą niezachwiany autorytet. Jego słowa, ubranie, gesty, zmrużenie oka były prawem dla okolicy, gdzie każdy, wystudiowawszy go tak jak przyrodnik studiuje działanie instynktu u zwierząt, mógł poznać głęboką i niemą mądrość jego najlżejszego ruchu.
— Zima będzie ostra — powiadano. — Stary Grandet włożył futrzane rękawiczki, trzeba zbierać. Stary Grandet kupuje dużo klepek: będzie wino tego roku.
Pan Grandet nie kupował nigdy mięsa ani chleba. Dzierżawcy jego przynosili mu co tydzień zapas kapłonów, kur, jaj, masła i zboża. Miał młyn, którego lokator musiał, jako dodatek do czynszu, wziąć od niego pewną ilość zboża, a oddać mu otręby i mąkę. Wielka Nanon, jego jedyna służąca, mimo że już niemłoda, piekła sama w sobotę chleb dla domu. Pan Grandet ułożył się ze straganiarzami, swymi lokatorami, którzy mu dostarczali jarzyn. Co do owoców, zbierał ich tyle, że znaczną część kazał sprzedawać na targu. Drzewo na opał wycinał u siebie albo też brał ze starych na wpół zgniłych zarośli, które zbierał na skraju swoich pól; dzierżawcy zwozili mu je do miasta, składali przez uprzejmość do drewutni i zadowalali się podziękowaniem. Jedyne jego znane wydatki to był święcony opłatek, ubranie żony i córki oraz opłata za ich miejsca w kościele; światło, zasługi Wielkiej Nanon, bielenie rondli, podatki, naprawa budynków i koszty uprawy. Miał sześć morgów świeżo nabytego lasu, którego straż poruczył gajowemu sąsiada, przyrzekłszy mu wynagrodzenie. Dopiero od czasu tego nabytku jadał dziczyznę.
Obejście tego człowieka było bardzo proste. Mówił mało. Na ogół wyrażał swoje myśli za pomocą krótkich zdań, wypowiadanych łagodnie. Od czasu Rewolucji — epoki, w której ściągnął na siebie uwagę — poczciwiec jąkał się w nużący sposób, skoro tylko miał dłużej mówić lub podtrzymać jakąś dyskusję. To jąkanie się, mętność wysłowienia, obfitość słów, w których topił swoją myśl, jego pozorny brak logiki, przypisywany brakowi wykształcenia, były udane i znajdą dostateczne wytłumaczenie w toku tej opowieści. Poza tym cztery zdania, ścisłe niby formuły algebraiczne, służyły mu zazwyczaj do objęcia i rozwiązania wszystkich życiowych i handlowych trudności. „Nie wiem, nie mogę, nie chcę, zobaczymy”. Nie powiadał nigdy ani tak ani nie i nie pisał. Kiedy ktoś do niego mówił, słuchał spokojnie, trzymając podbródek w prawej ręce i wyrabiał sobie w każdej rzeczy zdanie, od którego już nie odstępował. Długo rozważał najmniejszą transakcję. Kiedy po fachowej rozmowie przeciwnik wydał mu sekret swoich planów, myśląc, że go ma w ręku, odpowiadał: „Nie mogę nic postanowić, nie poradziwszy się żony”. Żona, którą doprowadził do kompletnego helotyzmu, była w interesach jego najwygodniejszym parawanem.
Nigdy nie bywał u nikogo; ani nie przyjmował zaproszeń, ani nie zapraszał na obiad; nie robił nigdy hałasu, zdawało się, że oszczędza wszystko, nawet ruch. Nie niszczył nic u innych przez szacunek dla własności. Jednakże mimo łagodności jego głosu, mimo jego umiarkowanego obejścia mowa i obyczaje bednarza zdradzały dobitnie jego charakter, zwłaszcza w domu, gdzie się mniej krępował. Pod względem fizycznym Grandet liczył pięć stóp wzrostu, krępy, barczysty, z łydkami mającymi dwanaście cali obwodu; przeguby grube, szerokie ramiona, twarz okrągła i smagła, ospowata, podbródek gładki, wargi proste, zęby białe. Oczy miały ów spokojny i drapieżny wyraz, jaki lud przypisuje bazyliszkowi; czoło, zmarszczone poprzecznie, posiadało charakterystyczne guzy; żółtawe i siwiejące włosy połyskiwały srebrem i złotem, jak powiadali młodzi ludzie, którzy jeszcze nie znali doniosłości żartu z pana Grandet. Nos, gruby ma końcu, dźwigał żylastą narośl, o której nie bez racji powiadano, że w niej siedzi chytrość starego. Fizys ta zdradzała niebezpieczny spryt, chłodną uczciwość, egoizm człowieka nawykłego skupiać swoje uczucia w rozkoszach skąpstwa oraz w jedynej istocie, która była dla niego czymś: w córce Eugenii, wyłącznej jego spadkobierczyni. Zachowanie, wzięcie, chód, wszystko świadczyło w nim zresztą o owej wierze w siebie, którą daje nawyk ciągłego sukcesu. Toteż, mimo iż na pozór łatwy i miękki, pan Grandet miał charakter ze stali.
Zawsze ubrany był jednako. Kto go widział dziś, widział go takim, jakim był od roku 1791..................Eugénie Grandet
À MARIA.
Que votre nom, vous dont le portrait est le plus bel ornement de cet ouvrage, soit ici comme une branche de buis bénit, prise on ne sait à quel arbre, mais certainement sanctifiée par la religion et renouvelée, toujours verte, par des mains pieuses, pour protéger la maison.
De Balzac.
Il se trouve dans certaines provinces des maisons dont la vue inspire une mélancolie égale à celle que provoquent les cloîtres les plus sombres, les landes les plus ternes ou les ruines les plus tristes. Peut-être y a-t-il à la fois dans ces maisons et le silence du cloître et l’aridité des landes, et les ossements des ruines. La vie et le mouvement y sont si tranquilles qu’un étranger les croirait inhabitées, s’il ne rencontrait tout à coup le regard pâle et froid d’une personne immobile dont la figure à demi monastique dépasse l’appui de la croisée, au bruit d’un pas inconnu. Ces principes de mélancolie existent dans la physionomie d’un logis situé à Saumur, au bout de la rue montueuse qui mène au château, par le haut de la ville. Cette rue, maintenant peu fréquentée, chaude en été, froide en hiver, obscure en quelques endroits, est remarquable par la sonorité de son petit pavé caillouteux, toujours propre et sec, par l’étroitesse de sa voie tortueuse, par la paix de ses maisons qui appartiennent à la vieille ville, et que dominent les remparts. Des habitations trois fois séculaires y sont encore solides, quoique construites en bois, et leurs divers aspects contribuent à l’originalité qui recommande cette partie de Saumur à l’attention des antiquaires et des artistes. Il est difficile de passer devant ces maisons sans admirer les énormes madriers dont les bouts sont taillés en figures bizarres et qui couronnent d’un bas-relief noir le rez-de-chaussée de la plupart d’entre elles. Ici, des pièces de bois transversales sont couvertes en ardoises et dessinent des lignes bleues sur les frêles murailles d’un logis terminé par un toit en colombage que les ans ont fait plier, dont les bardeaux pourris ont été tordus par l’action alternative de la pluie et du soleil. Là se présentent des appuis de fenêtre usés, noircis, dont les délicates sculptures se voient à peine, et qui semblent trop légers pour le pot d’argile brune d’où s’élancent les œillets ou les rosiers d’une pauvre ouvrière. Plus loin, c’est des portes garnies de clous énormes où le génie de nos ancêtres a tracé des hiéroglyphes domestiques dont le sens ne se retrouvera jamais. Tantôt un protestant y a signé sa foi, tantôt un ligueur y a maudit Henri IV. Quelque bourgeois y a gravé les insignes de sa noblesse de cloches, la gloire de son échevinage oublié. L’Histoire de France est là tout entière. À côté de la tremblante maison à pans hourdés où l’artisan a déifié son rabot, s’élève l’hôtel d’un gentilhomme où sur le plein-cintre de la porte en pierre se voient encore quelques vestiges de ses armes, brisées par les diverses révolutions qui depuis 1789 ont agité le pays. Dans cette rue, les rez-de-chaussée commerçants ne sont ni des boutiques ni des magasins, les amis du moyen-âge y retrouveraient l’ouvrouère de nos pères en toute sa naïve simplicité. Ces salles basses, qui n’ont ni devanture, ni montre, ni vitrages, sont profondes, obscures et sans ornements extérieurs ou intérieurs. Leur porte est ouverte en deux parties pleines, grossièrement ferrées, dont la supérieure se replie intérieurement, et dont l’inférieure, armée d’une sonnette à ressort va et vient constamment. L’air et le jour arrivent à cette espèce d’antre humide, ou par le haut de la porte, ou par l’espace qui se trouve entre la voûte, le plancher et le petit mur à hauteur d’appui dans lequel s’encastrent de solides volets, ôtés le matin, remis et maintenus le soir avec des bandes de fer boulonnées. Ce mur sert à étaler les marchandises du négociant. Là, nul charlatanisme. Suivant la nature du commerce, les échantillons consistent en deux ou trois baquets pleins de sel et de morue, en quelques paquets de toile à voile, des cordages, du laiton pendu aux solives du plancher, des cercles le long des murs, ou quelques pièces de drap sur des rayons. Entrez. Une fille propre, pimpante de jeunesse, au blanc fichu, aux bras rouges, quitte son tricot, appelle son père ou sa mère qui vient et vous vend à vos souhaits, flegmatiquement, complaisamment, arrogamment, selon son caractère, soit pour deux sous, soit pour vingt mille francs de marchandise. Vous verrez un marchand de merrain assis à sa porte et qui tourne ses pouces en causant avec un voisin, il ne possède en apparence que de mauvaises planches à bouteilles et deux ou trois paquets de lattes ; mais sur le port son chantier plein fournit tous les tonneliers de l’Anjou ; il sait, à une planche près, combien il peut de tonneaux si la récolte est bonne ; un coup de soleil l’enrichit, un temps de pluie le ruine : en une seule matinée, les poinçons valent onze francs ou tombent à six livres. Dans ce pays, comme en Touraine, les vicissitudes de l’atmosphère dominent la vie commerciale. Vignerons, propriétaires, marchands de bois, tonneliers, aubergistes, mariniers sont tous à l’affût d’un rayon de soleil ; ils tremblent en se couchant le soir d’apprendre le lendemain matin qu’il a gelé pendant la nuit ; ils redoutent la pluie, le vent, la sécheresse, et veulent de l’eau, du chaud, des nuages, à leur fantaisie. Il y a un duel constant entre le ciel et les intérêts terrestres. Le baromètre attriste, déride, égaie tour à tour les physionomies. D’un bout à l’autre de cette rue, l’ancienne Grand’rue de Saumur, ces mots : Voilà un temps d’or ! se chiffrent de porte en porte. Aussi chacun répond-il au voisin : Il pleut des louis, en sachant ce qu’un rayon de soleil, ce qu’une pluie opportune lui en apporte. Le samedi, vers midi, dans la belle saison, vous n’obtiendriez pas pour un sou de marchandise chez ces braves industriels. Chacun a sa vigne, sa closerie, et va passer deux jours à la campagne. Là, tout étant prévu, l’achat, la vente, le profit, les commerçants se trouvent avoir dix heures sur douze à employer en joyeuses parties, en observations, commentaires, espionnages continuels. Une ménagère n’achète pas une perdrix sans que les voisins ne demandent au mari si elle était cuite à point. Une jeune fille ne met pas la tête à sa fenêtre sans y être vue par tous les groupes inoccupés. Là donc les consciences sont à jour, de même que ces maisons impénétrables, noires et silencieuses n’ont point de mystères. La vie est presque toujours en plein air : chaque ménage s’assied à sa porte, y déjeune, y dîne, s’y dispute. Il ne passe personne dans la rue qui ne soit étudié. Aussi, jadis, quand un étranger arrivait dans une ville de province, était-il gaussé de porte en porte. De là les bons contes, de là le surnom de copieux donné aux habitants d’Angers qui excellaient à ces railleries urbaines. Les anciens hôtels de la vieille ville sont situés en haut de cette rue jadis habitée par les gentilshommes du pays. La maison pleine de mélancolie où se sont accomplis les événements de cette histoire était précisément un de ces logis, restes vénérables d’un siècle où les choses et les hommes avaient ce caractère de simplicité que les mœurs françaises perdent de jour en jour. Après avoir suivi les détours de ce chemin pittoresque dont les moindres accidents réveillent des souvenirs et dont l’effet général tend à plonger dans une sorte de rêverie machinale, vous apercevez un renfoncement assez sombre, au centre duquel est cachée la porte de la maison à monsieur Grandet. Il est impossible de comprendre la valeur de cette expression provinciale sans donner la biographie de monsieur Grandet.
Monsieur Grandet jouissait à Saumur d’une réputation dont les causes et les effets ne seront pas entièrement compris par les personnes qui n’ont point, peu ou prou, vécu en province. Monsieur Grandet, encore nommé par certaines gens le père Grandet, mais le nombre de ces vieillards diminuait sensiblement, était en 1789 un maître-tonnelier fort à son aise, sachant lire, écrire et compter. Dès que la République française mit en vente, dans l’arrondissement de Saumur, les biens du clergé, le tonnelier, alors âgé de quarante ans, venait d’épouser la fille d’un riche marchand de planches. Grandet alla, muni de sa fortune liquide et de la dot, muni de deux mille louis d’or, au district, où, moyennant deux cents doubles louis offerts par son beau-père au farouche républicain qui surveillait la vente des domaines nationaux, il eut pour un morceau de pain, légalement, sinon légitimement, les plus beaux vignobles de l’arrondissement, une vieille abbaye et quelques métairies. Les habitants de Saumur étant peu révolutionnaires, le père Grandet passa pour un homme hardi, un républicain, un patriote, pour un esprit qui donnait dans les nouvelles idées, tandis que le tonnelier donnait tout bonnement dans les vignes. Il fut nommé membre de l’administration du district de Saumur, et son influence pacifique s’y fit sentir politiquement et commercialement. Politiquement, il protégea les ci-devant et empêcha de tout son pouvoir la vente des biens des émigrés ; commercialement, il fournit aux armées républicaines un ou deux milliers de pièces de vin blanc, et se fit payer en superbes prairies dépendant d’une communauté de femmes que l’on avait réservée pour un dernier lot. Sous le Consulat, le bonhomme Grandet devint maire, administra sagement, vendangea mieux encore ; sous l’Empire, il fut monsieur Grandet. Napoléon n’aimait pas les républicains : il remplaça monsieur Grandet, qui passait pour avoir porté le bonnet rouge, par un grand propriétaire, un homme à particule, un futur baron de l’Empire. Monsieur Grandet quitta les honneurs municipaux sans aucun regret. Il avait fait faire dans l’intérêt de la ville d’excellents chemins qui menaient à ses propriétés. Sa maison et ses biens, très avantageusement cadastrés, payaient des impôts modérés. Depuis le classement de ses différents clos, ses vignes, grâce à des soins constants, étaient devenues la tête du pays, mot technique en usage pour indiquer les vignobles qui produisent la première qualité de vin. Il aurait pu demander la croix de la Légion-d’Honneur. Cet événement eut lieu en 1806. Monsieur Grandet avait alors cinquante-sept ans, et sa femme environ trente-six. Une fille unique, fruit de leurs légitimes amours, était âgée de dix ans. Monsieur Grandet, que la Providence voulut sans doute consoler de sa disgrâce administrative, hérita successivement pendant cette année de madame de La Gaudinière, née de La Bertellière, mère de madame Grandet ; puis du vieux monsieur La Bertellière, père de la défunte ; et encore de madame Gentillet, grand’mère du côté maternel : trois successions dont l’importance ne fut connue de personne. L’avarice de ces trois vieillards était si passionnée que depuis longtemps ils entassaient leur argent pour pouvoir le contempler secrètement. Le vieux monsieur La Bertellière appelait un placement une prodigalité, trouvant de plus gros intérêts dans l’aspect de l’or que dans les bénéfices de l’usure. La ville de Saumur présuma donc la valeur des économies d’après les revenus des biens au soleil. Monsieur Grandet obtint alors le nouveau titre de noblesse que notre manie d’égalité n’effacera jamais : il devint le plus imposé de l’arrondissement. Il exploitait cent arpents de vignes, qui, dans les années plantureuses, lui donnaient sept à huit cents poinçons de vin. Il possédait treize métairies, une vieille abbaye, où, par économie, il avait muré les croisées, les ogives, les vitraux, ce qui les conserva ; et cent vingt-sept arpents de prairies où croissaient et grossissaient trois mille peupliers plantés en 1793. Enfin la maison dans laquelle il demeurait était la sienne. Ainsi établissait-on sa fortune visible, Quant à ses capitaux, deux seules personnes pouvaient vaguement en présumer l’importance : l’une était monsieur Cruchot, notaire chargé des placements usuraires de monsieur Grandet ; l’autre, monsieur des Grassins, le plus riche banquier de Saumur, aux bénéfices duquel le vigneron participait à sa convenance et secrètement. Quoique le vieux Cruchot et monsieur des Grassins possédassent cette profonde discrétion qui engendre en province la confiance et la fortune, ils témoignaient publiquement à monsieur Grandet un si grand respect que les observateurs pouvaient mesurer l’étendue des capitaux de l’ancien maire d’après la portée de l’obséquieuse considération dont il était l’objet. Il n’y avait dans Saumur personne qui ne fût persuadé que monsieur Grandet n’eût un trésor particulier, une cachette pleine de louis, et ne se donnât nuitamment les ineffables jouissances que procure la vue d’une grande masse d’or. Les avaricieux en avaient une sorte de certitude en voyant les yeux du bonhomme, auxquels le métal jaune semblait avoir communiqué ses teintes. Le regard d’un homme accoutumé à tirer de ses capitaux un intérêt énorme contracte nécessairement, comme celui du voluptueux, du joueur ou du courtisan, certaines habitudes indéfinissables, des mouvements furtifs, avides, mystérieux qui n’échappent point à ses coreligionnaires. Ce langage secret forme en quelque sorte la franc-maçonnerie des passions. Monsieur Grandet inspirait donc l’estime respectueuse à laquelle avait droit un homme qui ne devait jamais rien à personne, qui, vieux tonnelier, vieux vigneron, devinait avec la précision d’un astronome quand il fallait fabriquer pour sa récolte mille poinçons ou seulement cinq cents ; qui ne manquait pas une seule spéculation, avait toujours des tonneaux à vendre alors que le tonneau valait plus cher que la denrée à recueillir, pouvait mettre sa vendange dans ses celliers et attendre le moment de livrer son poinçon à deux cents francs quand les petits propriétaires donnaient le leur à cinq louis. Sa fameuse récolte de 1811, sagement serrée, lentement vendue, lui avait rapporté plus de deux cent quarante mille livres. Financièrement parlant, monsieur Grandet tenait du tigre et du boa : il savait se coucher, se blottir, envisager longtemps sa proie, sauter dessus ; puis il ouvrait la gueule de sa bourse, y engloutissait une charge d’écus, et se couchait tranquillement, comme le serpent qui digère, impassible, froid, méthodique. Personne ne le voyait passer sans éprouver un sentiment d’admiration mélangé de respect et de terreur. Chacun dans Saumur n’avait-il pas senti le déchirement poli de ses griffes d’acier ? à celui-ci maître Cruchot avait procuré l’argent nécessaire à l’achat d’un domaine, mais à onze pour cent ; à celui-là monsieur des Grassins avait escompté des traites, mais avec un effroyable prélèvement d’intérêts. Il s’écoulait peu de jours sans que le nom de monsieur Grandet fût prononcé soit au marché, soit pendant les soirées dans les conversations de la ville. Pour quelques personnes, la fortune du vieux vigneron était l’objet d’un orgueil patriotique. Aussi plus d’un négociant, plus d’un aubergiste disait-il aux étrangers avec un certain contentement : « Monsieur, nous avons ici deux ou trois maisons millionnaires ; mais, quant à monsieur Grandet, il ne connaît pas lui-même sa fortune ! » En 1816 les plus habiles calculateurs de Saumur estimaient les biens territoriaux du bonhomme à près de quatre millions ; mais, comme terme moyen, il avait dû tirer par an, depuis 1793 jusqu’en 1817, cent mille francs de ses propriétés, il était présumable qu’il possédait en argent une somme presque égale à celle de ses biens-fonds. Aussi, lorsqu’après une partie de boston, on quelque entretien sur les vignes, on venait à parler de monsieur Grandet, les gens capables disaient-ils : — Le père Grandet ?... le père Grandet doit avoir cinq à six millions. — Vous êtes plus habile que je ne le suis, je n’ai jamais pu savoir le total, répondaient monsieur Cruchot ou monsieur des Grassins s’ils entendaient le propos. Quelque Parisien parlait-il des Rotschild ou de monsieur Laffitte, les gens de Saumur demandaient s’ils étaient aussi riches que monsieur Grandet. Si le Parisien leur jetait en souriant une dédaigneuse affirmation, ils se regardaient en hochant la tête d’un air d’incrédulité. Une si grande fortune couvrait d’un manteau d’or toutes les actions de cet homme. Si d’abord quelques particularités de sa vie donnèrent prise au ridicule et à la moquerie, la moquerie et le ridicule s’étaient usés. En ses moindres actes, monsieur Grandet avait pour lui l’autorité de la chose jugée. Sa parole, son vêtement, ses gestes, le clignement de ses yeux faisaient loi dans le pays, où chacun, après l’avoir étudié comme un naturaliste étudie les effets de l’instinct chez les animaux, avait pu reconnaître la profonde et muette sagesse de ses plus légers mouvements. — L’hiver sera rude, disait-on, le père Grandet a mis ses gants fourrés : il faut vendanger. — Le père Grandet prend beaucoup de merrain, il y aura du vin cette année. Monsieur Grandet n’achetait jamais ni viande ni pain. Ses fermiers lui apportaient par semaine une provision suffisante de chapons, de poulets, d’œufs, de beurre et de blé de rente. Il possédait un moulin dont le locataire devait, en sus du bail, venir chercher une certaine quantité de grains et lui en rapporter le son et la farine. La grande Nanon, son unique servante, quoiqu’elle ne fût plus jeune, boulangeait elle-même tous les samedis le pain de la maison. Monsieur Grandet s’était arrangé avec les maraîchers, ses locataires, pour qu’ils le fournissent de légumes. Quant aux fruits, il en récoltait une telle quantité qu’il en faisait vendre une grande
partie au marché. Son bois de chauffage était coupé dans ses haies ou pris dans les vieilles truisses à moitié pourries qu’il enlevait au bord de ses champs, et ses fermiers le lui charroyaient en ville tout débité, le rangeaient par complaisance dans son bûcher et recevaient ses remerciements. Ses seules dépenses connues étaient le pain bénit, la toilette de sa femme, celle de sa fille, et le payement de leurs chaises à l’église ; la lumière, les gages de la grande Nanon, l’étamage de ses casseroles ; l’acquittement des impositions, les réparations de ses bâtiments et les frais de ses exploitations. Il avait six cents arpents de bois récemment achetés qu’il faisait surveiller par le garde d’un voisin, auquel il promettait une indemnité. Depuis cette acquisition seulement, il mangeait du gibier. Les manières de cet homme étaient fort simples. Il parlait peu. Généralement il exprimait ses idées par de petites phrases sentencieuses et dites d’une voix douce. Depuis la Révolution, époque à laquelle il attira les regards, le bonhomme bégayait d’une manière fatigante aussitôt qu’il avait à discourir longuement ou à soutenir une discussion. Ce bredouillement, l’incohérence de ses paroles, le flux de mots où il noyait sa pensée, son manque apparent de logique attribués à un défaut d’éducation étaient affectés et seront suffisamment expliqués par quelques événements de cette histoire. D’ailleurs, quatre phrases exactes autant que des formules algébriques lui servaient habituellement à embrasser, à résoudre toutes les difficultés de la vie et du commerce : Je ne sais pas, je ne puis pas, je ne veux pas, nous verrons cela. Il ne disait jamais ni oui ni non, et n’écrivait point. Lui parlait-on ? il écoutait froidement, se tenait le menton dans la main droite en appuyant son coude droit sur le revers de la main gauche, et se formait en toute affaire des opinions desquelles il ne revenait point. Il méditait longuement les moindres marchés. Quand, après une savante conversation, son adversaire lui avait livré le secret de ses prétentions en croyant le tenir, il lui répondait : — Je ne puis rien conclure sans avoir consulté ma femme. Sa femme, qu’il avait réduite à un ilotisme complet, était en affaires son paravent le plus commode. Il n’allait jamais chez personne, ne voulait ni recevoir ni donner à dîner ; il ne faisait jamais de bruit, et semblait économiser tout, même le mouvement. Il ne dérangeait rien chez les autres par un respect constant de la propriété. Néanmoins, malgré la douceur de sa voix, malgré sa tenue circonspecte, le langage et les habitudes du tonnelier perçaient, surtout quand il était au logis, où il se contraignait moins que partout ailleurs. Au physique, Grandet était un homme de cinq pieds, trapu, carré, ayant des mollets de douze pouces de circonférence, des rotules noueuses et de larges épaules ; son visage était rond, tanné, marqué de petite vérole ; son menton était droit, ses lèvres n’offraient aucunes sinuosités, et ses dents étaient blanches ; ses yeux avaient l’expression calme et dévoratrice que le peuple accorde au basilic ; son front, plein de rides transversales, ne manquait pas de protubérances significatives ; ses cheveux jaunâtres et grisonnants étaient blanc et or, disaient quelques jeunes gens qui ne connaissaient pas la gravité d’une plaisanterie faite sur monsieur Grandet. Son nez, gros par le bout, supportait une loupe veinée que le vulgaire disait, non sans raison, pleine de malice. Cette figure annonçait une finesse dangereuse, une probité sans chaleur, l’égoïsme d’un homme habitué à concentrer ses sentiments dans la jouissance de l’avarice et sur le seul être qui lui fût réellement de quelque chose, sa fille Eugénie, sa seule héritière. Attitude, manières, démarche, tout en lui, d’ailleurs, attestait cette croyance en soi que donne l’habitude d’avoir toujours réussi dans ses entreprises. Aussi, quoique de mœurs faciles et molles en apparence, monsieur Grandet avait-il un caractère de bronze. Toujours vêtu de la même manière, qui le voyait aujourd’hui le voyait tel qu’il était depuis 1791. Ses forts souliers se nouaient avec des cordons de cuir, il portait en tout temps des bas de laine drapés, une culotte courte de gros drap marron à boucles d’argent, un gilet de velours à raies alternativement jaunes et puces, boutonné carrément, un large habit marron à grands pans, une cravate noire et un chapeau de quaker. Ses gants, aussi solides que ceux des gendarmes, lui duraient vingt mois, et, pour les conserver propres, il les posait sur le bord de son chapeau à la même place, par un geste méthodique. Saumur ne savait rien de plus sur ce personnage.
Six habitants seulement avaient le droit de venir dans cette maison. Le plus considérable des trois premiers était le neveu de monsieur Cruchot. Depuis sa nomination de président au tribunal de première instance de Saumur, ce jeune homme avait joint au nom de Cruchot celui de Bonfons, et travaillait à faire prévaloir Bonfons sur Cruchot. Il signait déjà C. de Bonfons. Le plaideur assez malavisé pour l’appeler monsieur Cruchot s’apercevait bientôt à l’audience de sa sottise. Le magistrat protégeait ceux qui le nommaient monsieur le président, mais il favorisait de ses plus gracieux sourires les flatteurs qui lui disaient monsieur de Bonfons. Monsieur le président était âgé de trente-trois ans, possédait le domaine de Bonfons (Boni Fontis), valant sept mille livres de rente ; il attendait la succession de son oncle le notaire et celle de son oncle l’abbé Cruchot, dignitaire du chapitre de Saint-Martin de Tours, qui tous deux passaient pour être assez riches. Ces trois Cruchot, soutenus par bon nombre de cousins, alliés à vingt maisons de la ville, formaient un parti, comme jadis à Florence les Médicis ; et, comme les Médicis, les Cruchot avaient leurs Pazzi. Madame des Grassins, mère d’un fils de vingt-trois ans, venait très assidûment faire la partie de madame Grandet, espérant marier son cher Adolphe avec mademoiselle Eugénie. Monsieur des Grassins le banquier favorisait vigoureusement les manœuvres de sa femme par de constants services secrètement rendus au vieil avare, et arrivait toujours à temps sur le champ de bataille. Ces trois des Grassins avaient également leurs adhérents, leurs cousins, leurs alliés fidèles. Du côté des Cruchot, l’abbé, le Talleyrand de la famille, bien appuyé par son frère le notaire, disputait vivement le terrain à la financière, et tentait de réserver le riche héritage à son neveu le président. Ce combat secret entre les Cruchot et les des Grassins, dont le prix était la main d’Eugénie Grandet, occupait passionnément les diverses sociétés de Saumur. Mademoiselle Grandet épousera-t-elle monsieur le président ou monsieur Adolphe des Grassins ? À ce problème, les uns répondaient que monsieur Grandet ne donnerait sa fille ni à l’un ni à l’autre. L’ancien tonnelier rongé d’ambition cherchait, disaient-ils, pour gendre quelque pair de France, à qui trois cent mille livres de rente feraient accepter tous les tonneaux passés, présents et futurs des Grandet. D’autres répliquaient que monsieur et madame des Grassins étaient nobles, puissamment riches, qu’Adolphe était un bien gentil cavalier, et qu’à moins d’avoir un neveu du pape dans sa manche, une alliance si convenable devait satisfaire des gens de rien, un homme que tout Saumur avait vu la doloire en main, et qui, d’ailleurs, avait porté le bonnet rouge. Les plus sensés faisaient observer que monsieur Cruchot de Bonfons avait ses entrées à toute heure au logis, tandis que son rival n’y était reçu que les dimanches. Ceux-ci soutenaient que madame des Grassins, plus liée avec les femmes de la maison Grandet que les Cruchot, pouvait leur inculquer certaines idées qui la feraient, tôt ou tard, réussir. Ceux-là répliquaient que l’abbé Cruchot était l’homme le plus insinuant du monde, et que femme contre moine la partie se trouvait égale. — Ils sont manche à manche, disait un bel esprit de Saumur. Plus instruits, les anciens du pays prétendaient que les Grandet étaient trop avisés pour laisser sortir les biens de leur famille, mademoiselle Eugénie Grandet de Saumur serait mariée au fils de monsieur Grandet de Paris, riche marchand de vin en gros. À cela les Cruchotins et les Grassinistes répondaient : — D’abord les deux frères ne se sont pas vus deux fois depuis trente ans. Puis, monsieur Grandet de Paris a de hautes prétentions pour son fils. Il est maire d’un arrondissement, député, colonel de la garde nationale, juge au tribunal de commerce ; il renie Grandet de Saumur, et prétend s’allier à quelque famille ducale par la grâce de Napoléon. Que ne disait-on pas d’une héritière dont on parlait à vingt lieues à la ronde et jusque dans les voitures publiques, d’Angers à Blois inclusivement ? Au commencement de 1818, les Cruchotins remportèrent un avantage signalé sur les Grassinistes. La terre de Froidfond, remarquable par son parc, son admirable château, ses fermes, rivières, étangs, forêts, et valant trois millions, fut mise en vente par le jeune marquis de Froidfond obligé de réaliser ses capitaux. Maître Cruchot, le président Cruchot, l’abbé Cruchot, aidés par leurs adhérents, surent empêcher la vente par petits lots. Le notaire conclut avec le jeune homme un marché d’or en lui persuadant qu’il y aurait des poursuites sans nombre à diriger contre les adjudicataires avant de rentrer dans le prix des lots ; il valait mieux vendre à monsieur Grandet, homme solvable, et capable d’ailleurs de payer la terre en argent comptant. Le beau marquisat de Froidfond fut alors convoyé vers l’œsophage de monsieur Grandet, qui, au grand étonnement de Saumur, le paya, sous escompte, après les formalités. Cette affaire eut du retentissement à Nantes et à Orléans. Monsieur Grandet alla voir son château par l’occasion d’une charrette qui y retournait. Après avoir jeté sur sa propriété le coup d’œil du maître, il revint à Saumur, certain d’avoir placé ses fonds à cinq, et saisi de la magnifique pensée d’arrondir le marquisat de Froidfond en y réunissant tous ses biens. Puis, pour remplir de nouveau son trésor presque vide, il décida de couper à blanc ses bois, ses forêts, et d’exploiter les peupliers de ses prairies.
Il est maintenant facile de comprendre toute la valeur de ce mot, la maison à monsieur Grandet.....................