Ewa ze swych zgliszcz - ebook
Ewa ze swych zgliszcz - ebook
Radykalnie szczera, a jednocześnie uwodząca poetyckością historia czworga nastoletnich Maurytyjczyków z blokowiska w stolicy kraju, szukających wyjścia z zaklętego kręgu lęku i przemocy: Ewa, dla której jedyną bronią i źródłem władzy jest jej własne ciało; jej przyjaciółka Savita, która jako jedyna darzy Ewę bezinteresowną miłością, snuje plany wyjazdu, ale nie chce odejść sama; Sadiq, utalentowany początkujący poeta, zapatrzony w twórczość Rimbauda i zakochany w Ewie; Clélio, zadziorny buntownik, wyczekujący bez nadziei, aż jego starszy brat sprowadzi go do Francji…
Ewa ze swych zgliszcz to wędrówka po najmroczniejszych zakątkach Mauritiusa, nieodwiedzanych przez beztroskich turystów z bogatego Zachodu i świadomie przemilczanych w podróżniczych przewodnikach. To także przenikliwy opis kształtowania się i dojrzewania osobowości na marginesach społeczeństwa.
Książka otrzymała prestiżową Nagrodę Pięciu Kontynentów Frankofonii (2006) – najważniejsze wyróżnienie dla utworu w języku francuskim autorstwa pisarza spoza Francji.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64134-40-1 |
Rozmiar pliku: | 875 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trudno mi iść. Kuleję, utykam do przodu po parującym asfalcie.
Z każdym krokiem rodzi się potwór, całkowicie ukształtowany.
Noc miasta nabrzmiewa wokół mnie, elastyczna. Słone powietrze napływające od strony Caudan¹ trze się o moje rany i skórę, ale posuwam się dalej.
Będę podążać tylko za własną logiką. To, co ubywa ze mnie, wyciekające kropla za kroplą życie, przekształcające mnie w wampiryzującą noc, wykrwawioną istotę, nie ma już żadnego znaczenia. Zapiera mi dech wciskające się we mnie milczenie.
Skupiam się na chodzeniu. Odtąd to jedyny ratunek. Odgłosy moich kroków na drodze są jak uderzenia młotkiem, które chybiają celu. Tornister zawiesiłam na prawym ramieniu. Dziś wieczorem zawiera nie tylko książki. Dokładnie na wysokości mojej pachy jest w nim budząca bezpieczeństwo wypukłość: oparzelina wszystkich złych początków i niedoszłych zakończeń. Mój znak odciśnie się na pewnym czole, pomiędzy brwiami. Dla tej chwili się urodziłam.
Przesuwam dłonią po karku. Zdumiewa mnie szorstka powierzchnia. Brak włosów sprawia, że czuję się bardziej naga niż zazwyczaj. Potem sobie przypominam: zgoliła mi je matka. Kiedy spojrzałam w lustro, zobaczyłam, że mam głowę lwicy. Miałam grzywę swojego głodu.
Kroczę, chociaż wolałabym biec ku sobie. Noc wibruje. Miasto drży. Wyszłam. Nic mnie już nie zatrzyma.SAD
Jestem Sadiq. Wszyscy wołają na mnie Sad.
Pomiędzy smutkiem a okrucieństwem linia jest cienka.
Ewa jest moją racją bytu, ale udaje, że tego nie dostrzega. Kiedy się mijamy, jej spojrzenie przenika przeze mnie, nie zatrzymując się. Staję się niewidzialny.
Mieszkam w szarym miejscu. Albo raczej żółtawo-brązowym, które zasługuje na swoją nazwę: Troumaron – kasztanowa dziura. Troumaron to rodzaj leja, ostatnia zlewnia, do której spływają ścieki z całego kraju. Tutaj daje się mieszkania zastępcze ofiarom cyklonów, tym, co nie znaleźli schronienia po tropikalnej burzy, i tym, co dwa albo pięć, albo dziesięć lat później stoją jeszcze po kostki w wodzie, z oczami wyblakłymi od deszczu.
Ja mieszkam tu od zawsze. Jestem uciekinierem od urodzenia. Jak ci wszyscy, którzy wzrośli w żółtym cieniu tych bloków, nic nie zrozumiałem z ich zgubnych zaułków. Nie dostrzegałem powstałych pod naszymi stopami pęknięć, które oddzielały nas od świata. Bawiłem się z Ewą. Wołaliśmy na nią szkieleton, taka była chuda, ale też, żeby zamaskować niewysłowioną czułość. Bawiliśmy się w wojnę, aż wreszcie sami wstąpiliśmy na wojenną ścieżkę.
Jesteśmy przyklejeni do Montagne des Signaux – Góry Sygnałów. Port Louis wczepia się w nasze stopy, ale nas nie przyciąga. Miasto odwraca się do nas plecami. Jego pomruk głuchej lawy zatrzymuje się u naszych granic. Góra zasłania nam widok na wszystko inne. Pomiędzy miastem a skałą są nasze bloki, nasze gruzy, nasze śmieci. Liszaje złuszczonej farby, a pod naszymi stopami asfalt. Plac zabaw dla dzieci stał się przestrzenią najeżoną przeszkodami, ze swoimi igłami, odłamkami butelek i oczekiwaniem na przykrości. To tutaj chłopaki po raz pierwszy zacisnęli pięści. Tutaj pierwszy raz zapłakały dziewczyny. Tutaj każdy stawił czoło swoim pewnikom.
Któregoś dnia budzisz się i przyszłość znikła. Niebo przesłania okna. Noc wchodzi w ciała i nie chce wyjść.
Noc i burza hormonów. My, chłopaki, jesteśmy na głodzie. Zaczynamy osaczać dziewczyny, naganiając je do zamkniętej szwalni, która pożarła marzenia naszych matek. Może je też to czeka. Po szwalni pozostała tylko pusta metalowa skorupa i setki maszyn do szycia, które przygięły ich ramiona garbem przegranej, a ich dłonie zamiast tatuażami pokryły dziurami i bliznami. Pozostały tam odpady po wszystkich kobietach, które w niej pracowały. Widać, że chciały nadać pozory człowieczeństwa swojej rozpaczy. Obok każdej maszyny kwiat z liliowego plastiku, pożółkłe rodzinne fotografie, pocztówki z Europy czy zapomniana spinka z kilkoma wyrwanymi włosami. Albo jeszcze symbole religijne – krucyfiksy, figurki Buddy, obrazki Kriszny – które pozwalają odgadnąć, do jakiej wspólnoty należały ich właścicielki, jeśli ma się ochotę bawić w rozwiązywanie zagadek. Kiedy szwalnię zamknięto, nie mogły nawet do niej wejść, żeby zabrać swoje rzeczy. Wydarzyło się to tak nagle, tak niespodziewanie, ale potem zrozumiałem, że i tak nie chciały niczego stamtąd zabierać. Zastanawiam się, na co im była ta cała pobożność. Odtąd wszystko to wydane jest na pastwę rdzy i naszych perwersyjnych zabaw, skrywanych za kurtyną śniedzi. Teraz to nasze ślady opanowują zatęchłe hale i szczurze nory. Atrament wszystkich utraconych tu dziewictw.
Czasem, gdy dzielnica jest spokojna, wydaje mi się, że z kraju wokół nas dochodzą inne odgłosy. Inne melodie, dźwięki mniej posępne, brzęknięcie zamykanej szufladki w kasie, tandetne dzwonki rozwoju. Turyści nieświadomie z nas szydzą. Są niewinni swoim bogactwem. Naciągamy ich dla kilku rupii, aż zaczynają się mieć na baczności przed naszymi miłymi i fałszywymi gębami. Kraj przywdziewa suknię błękitnego nieba, żeby łatwiej ich uwieść. Spomiędzy jego ud unosi się zapach morza. Stąd nie widzimy makijażu tego, co na zewnątrz, a ich olśnione słońcem oczy nie dostrzegają nas. Taki jest porządek rzeczy.
Matki rozsnuwają się we mgle rezygnacji. Ojcowie w alkoholu odnajdują przymioty władzy. Ale już jej nie mają. Władza to my, chłopaki. Zakreśliliśmy nasze strefy wpływów jak dowódcy wojskowi. Zawłaszczyliśmy części dzielnicy. Odkąd nasi rodzice już nie pracują, to my jesteśmy panami. Zrozumieliśmy, że nikt nie może nam rozkazywać. Nikt nie może spojrzeć nam w oczy, nie odczuwając strachu. Począwszy od tej chwili, każdy zaczął żyć wedle własnej woli, wyzwolony z wszystkiego, wolny od wszelkich reguł. Reguły narzucamy my.
Jednak od pewnego czasu coś innego wślizgnęło się do moich marzeń. Plamię ściany swojego pokoju pytaniami, krwawię je sokiem słów. Uczę się milczeć. Uczę się, jak siebie wysłowić. Uczę się, jak się zbudować i jak przed sobą uciec. Podejrzewam, że tak mają wszyscy; płynie się z prądem, jak pozostali, ale wewnętrznie każdy zamyka się w sobie i karmi własne sekrety. Upodabniam się do nich i udaję, że uczestniczę, dla formy, żeby przeżyć. Ewa tego nie rozumie.
Gdy Ewa o spienionej nocnej grzywie przechodzi w swoich obcisłych dżinsach, inni szydzą i zgrzytają zębami, a ja mam ochotę uklęknąć. Ona na nas nie patrzy. Nie boi się nas. Jej zbroją jest samotność.
Nocą moje hormony przybierają jej twarz i rysują ją wielkimi wytryskami pożądania. Kiedy nie mogę już wytrzymać, wychodzę z bandą, nasze rozdrażnione motorowery dręczą starych śpiochów. Rano inni pogrążają się w narkotykowym stuporze i we wściekłości. Ja biorę prysznic, golę się i idę do szkoły. To podwójne życie mnie wyczerpuje, ale za nic w świecie nie darowałbym sobie, gdybym nie mógł zobaczyć profilu Ewy o poranku, na przystanku autobusowym, gdy słoneczny palec igra z jej włosami.
Poza tym uwielbiam słowa.
Do jej tornistra wsuwam tomik poezji.
Potem ona mnie mija i opiera na mnie wzrok. To sprawia, że całkiem baranieję.
Dedykuję jej wszystkie zdania, którymi zaczerniam moje ściany. Dedykuję jej moje gorzkie słońca.
Dzielnica jest naszym królestwem. Naszym miastem w mieście. Port Louis zmienił wygląd. Wyrosły mu długie zęby i budynki wyższe niż okalające go góry. Ale nasze osiedle się nie zmieniło. To ostatnia twierdza. Tutaj budujemy naszą tożsamość z braku innej: tożsamość nieprzynależących. Nazywają nas bann Troumaron – Trumaronami – jakby chodziło o nową wspólnotę etniczną, których tak wiele na wyspie. Może rzeczywiście nią jesteśmy.
Nasza pieczara, nasz teren zabaw, nasze pole bitwy, nasz cmentarz. Wszystko tu jest. Nie potrzebujemy nic innego. Pewnego dnia staniemy się niezwyciężeni i świat zadrży. Takie są nasze ambicje.EWA
Ołówek. Gumka. Linijka. Papier. Gumy do żucia. Grałam w ciuciubabkę z moimi zachciankami. Byłam dzieckiem, ale nie całkiem. Miałam dwanaście lat. Zakrywałam sobie oczy i wyciągałam rękę. Gniotłam powietrze. Na wietrze drżałam w swoich cienkich ubraniach. Wierzyłam, że wszystko jest w zasięgu moich rąk. Sprawiałam, że w oczach chłopaków rodziły się księżyce. Wierzyłam, że to daje mi władzę.
Ołówek. Gumka. Linijka. Wyciągałam rękę, bo w tornistrze nie miałam niczego. Chodziłam do szkoły bez żadnych przyborów. Odczuwałam rodzaj dumy z tego, że nic nie posiadam. Można być bogatym swoim ubóstwem.
Chłopcy trochę więksi ode mnie chronili mnie, bo byłam miniaturowa, bo byłam chuda, bo moje ręce i nogi były sztywne jak dziecinne rysunki. Dawali mi to, czego chciałam. Myśleli, że może mnie przewrócić byle powiew wiatru jak łódeczkę z papieru, gdy woda szturcha ją w brzuch.
Byłam łódeczką z papieru. Woda nasączała mój brzuch, moje nogi, moje ramiona. Nie widziałam tego. Uważałam się za silną. Kalkulowałam swoje szanse. Oceniałam każdą chwilę. Umiałam prosić, nie wyglądając na proszącą.
Ołówek, gumka, linijka, byle co. Dawali mi je. Ich twarze łagodniały na chwilę, co nadawało im ludzki wygląd. Potem, któregoś dnia, kiedy jak zwykle poprosiłam, nie wyglądając na proszącą, poproszono mnie o coś w zamian.
Myślałam, że to proste, że łatwe. Czego chciał w zamian? Byłam klasowym biedakiem, najmniej znaczącą z rzeczy. Wszyscy wiedzieli, że niczego nie mam. Tym razem powiedziano mi jednak, że coś posiadam. W moim tornistrze było pusto jak w naszym mieszkaniu, mniejszym i gorzej wyposażonym niż inne, jak w naszych szafach, a nawet w naszym koszu na śmieci. Było pusto jak w spojrzeniu ojca, który spuchł od alkoholu. Jak w zapieczętowanych ustach i powiekach matki. Nie miałam nic, nic a nic do ofiarowania.
Ale myliłam się.
Chciał kawałka mnie.
Zaciągnął mnie w kąt szkolnego podwórka, za gruby migdałecznik, oparł mnie o pień drzewa i wsunął rękę pod mój T-shirt. Nosiłam czerwony T-shirt z wydrukowanym nazwiskiem jakiegoś piłkarza. Nie pamiętam jakiego. Jego dłoń zatrzymała się na mojej piersi, delikatnie przesunęła się w górę i w dół, dokładnie po malutkim czarnym punkciku. Prawie niczego tam nie miałam. Słyszałam krzyki innych dzieci, które się bawiły. Wydawały mi się odległe. To był inny świat. Chłopak przyłożył również drugą dłoń. Jego cera się zmąciła. Jego policzek był rozpalony. Nie spieszył się, chociaż się bał. Ja nie czułam nic. Istniałam poza swoim ciałem. Nie miałam z nim nic wspólnego.
Tego dnia nie poprosił o nic więcej. Dał mi gumkę, ołówek albo zeszyt, nie pamiętam co. Zbliżył usta do mojego ucha. Następnym razem, powiedział, spróbujemy czegoś innego.
Wzruszyłam ramionami, ale z ciekawością przyglądałam się jego oczom pokrytym srebrną powłoką, jak rozpuszczony cukier. Wydawał się unieważniony. Istniał tylko poprzez swoje dłonie. Istniał tylko poprzez mnie.
Pierwszy raz mój tornister nie był pusty. Miałam pieniądz na wymianę: siebie.
Mogłam kupować. Wymieniać to, czego potrzebowałam, na samą siebie. Kawałki, cząstki. Moje części zamienne. Patrzyłam zuchwale na wielkich chłopaków wychodzących ze szkoły. Chcesz coś zobaczyć? pytałam ich. Śmiali się, mówiąc, spadaj, tam nie ma nic do oglądania. Ale potem zawieszali na mnie dłużej wzrok, a moje oczy mówiły im co innego. Umiałam to robić. Wlewałam w swoje oczy płyn kogoś innego, kto nie miał nic wspólnego z moim szkieletowatym ciałem. Negowałam swoją drobność i swoją delikatność. Zaprzeczałam sobie. To wszystko powodowało przemianę. Przestawali oddychać. Łączyli się z cieniami i skrzydłami na mojej twarzy. Pozostawiali na niej pieszczotę, syrop pożądania, który spływał po moim prawym policzku. Oni, te wielkie chłopaki, mieli do zaoferowania w zamian coś innego: książki, kalkulatory, płyty. A ja dawałam im tylko siebie, cień jakiegoś ciała.
Bezustannie negocjuję. Moje ciało jest pośrednim portem. Przybija się do jego nabrzeży. Z czasem zakwitają oparzeniami, pęknięciami. Każdy zostawia na nim swój ślad, oznacza własne terytorium.
Mam siedemnaście lat i wszystko w nosie. Kupuję swoją przyszłość.
Jestem przezroczysta. Chłopaki patrzą na mnie, jakby mogli widzieć przez moją skórę. Dziewczyny unikają mnie z obawy przed zarażeniem. Moja reputacja jest jednoznaczna.
Jestem sama. Ale od dawna rozumiem konieczność samotności. Chodzę wyprostowana, niedotknięta. Nikt nie może czytać w mojej zamkniętej twarzy, chyba że sama zdecyduję, że ją otwieram. Nie jestem jak inni. Nie należę do Troumaron. Dzielnica nie ukradła mi duszy jak innym robotom, które ją zamieszkują². Szkieleton ma sekretne życie, wygrawerowane na brzuchu. Wyrzeźbiony jest ostrzem odmowy. Ani przeszłość, ani przyszłość nie mają znaczenia: nie istnieją. Podobnie zresztą jak teraźniejszość.
Gumka. Ołówek. Linijka. Początki są zawsze proste. A potem otwiera się oczy na świat spustoszony, na świat zarażony syfilisem. Spojrzenie innych, które osądza i skazuje. Mam siedemnaście lat i zdecydowałam o swoim życiu.
Stawiam czoło rafom. Nie będę jak moja matka. Nie będę jak ojciec. Jestem czymś innym, nawet nie całkiem żywym. Idę sama i wyprostowana. Nie boję się nikogo. To oni boją się mnie, tego, co nieeksplorowane, odgadując jego istnienie pod moją skórą.
Im więcej mnie dotykają, tym bardziej jestem dla nich nieosiągalna. Tych, którzy ośmielają się zajrzeć za moje oczy, przyprawiam o zawrót głowy. Są tacy nieskomplikowani. To, co niewyjaśnione, ich przeraża. Chcą sztywnych ram. Panna na wydaniu, dziewczyna, którą się bierze i rzuca. Znają tylko te dwie kategorie. Ja jednak nie należę ani do jednej, ani do drugiej. To przekracza ich zdolności pojmowania i oburza.
Nocą nawiedzam asfalt. Spotkania są umówione. Zawożą mnie, przywożą z powrotem. Pozostaję zimna. Jeśli coś się we mnie zmieniło, to na pewno nie część najprawdziwsza. Chronię się. Umiem się ochronić przed mężczyznami. To ja jestem drapieżnikiem.
Zawozi się mnie, przywozi. Czasem poturbuje. Nie dotyka mnie to. To tylko ciało. To się goi. Od tego to jest.
Omijam pułapki i przeszkody. Wykonuję swój taniec uników.Czy byłaś cieniem czy skrzydłem, to już nie istnieje. Stajesz się czymś innym. W dzielnicy Troumaron podąża za tobą odblask. Szydzi z ciebie. Mówi ci, że chodzisz do tyłu. Zmienia twoje powierzchnie, odwraca bieg twej trajektorii, ujawnia rewers twojego milczenia. Papierowa łódeczka całą powierzchnią nabiera wody, a ty nie zdajesz sobie z tego sprawy. Patrzysz, jak toniesz, nie widząc siebie. Gumki, zeszyty, ołówki, linijki, książki, serce, lędźwie, palce u stóp. Któregoś dnia patrzysz na własne odbicie w lustrze i nic z tego do ciebie nie należy.
Widzisz twarz zaciśniętą na swoich kłamstwach. Pytasz się, dokąd doszłaś. Szukałaś klucza, a trafiłaś na włamanie.------------------------------------------------------------------------
¹ Centrum handlowe w stolicy Mauritiusa, Port Louis, usytuowane nad brzegiem morza, stąd jego pełna nazwa to Le Caudan Waterfront. Składa się z niezadaszonego pasażu, po którego obu stronach usytuowano sklepy i restauracje.
² Ukazana w powieści dzielnica Troumaron to dzielnica Roche Bois, której mieszkańców nazywa się pogardliwie „robotami” (od pierwszych liter słów składających się na toponim). Devi, która deklaruje, że nie chciała stygmatyzować mieszkańców Roche Bois i dlatego nazwała to blokowisko Troumaron, w tym fragmencie wydaje się wskazywać na rzeczywisty model miejsca akcji.