- W empik go
Ewald Tragy - ebook
Ewald Tragy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 184 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ewald Tragy idzie obok ojca wzdłuż „fosy”. Jest niedzielne popołudnie i promenada. Ubrania zdradzają porę roku: mniej więcej początek września, zużyte, wymęczone lato. Dla niektórych toalet nie jest ono już nawet pierwszym. Np. dla modnej zielonej sukni pani von Ronay albo dla niebieskiej fularowej pani von Wanka. „Jeśli się ją trochę przerobi i odświeży – myśli młody Tragy – wytrzyma z pewnością jeszcze rok.” Potem przechodzi młoda dziewczyna i uśmiecha się. Ubrana jest w bladoróżowy krepdeszyn – ale ma świeżo uprane rękawiczki. Panowie idący za nią płyną w oparach benzyny. Tragy nimi gardzi. Gardzi w ogóle wszystkimi tymi ludźmi. Ale kłania im się bardzo uprzejmie, z nieco przesadną staroświecką kurtuazją.
Co prawda, tylko wtedy, gdy ojciec odpowiada na ukłon lub kłania się. Nie ma własnych znajomych. Tym częściej musi jednak uchylać kapelusza; ojciec jego bowiem jest dystyngowany i szanowany, jest tak zwaną osobistością. Wygląda nader arystokratycznie, a młodzi oficerowie i urzędnicy są niemal dumni, gdy mogą go pozdrowić. Z głębi uporczywej swej milkliwości stary pan mówi wtedy: „Tak”, i wielkodusznie odpowiada na ukłon. Owo głośne „tak” przyczyniło się do rozszerzenia błędnej pogłoski, jakoby pan inspektor wśród zamieszania panującego na niedzielnej promenadzie prowadził z synem mądre i głębokie rozmowy i jakoby istniała pomiędzy nimi niezwykła jednomyślność. Ale z tymi rozmowami rzecz ma się następująco:
– Tak – powiada pan von Tragy, jak gdyby wynagradzając tym słowem urojone pytanie, wyrażone w uniżonym pozdrowieniu, a mogące na przykład brzmieć: „Czyż nie jestem grzeczny?” – Tak – powiada pan inspektor, a brzmi to jak odpuszczenie. Niekiedy Tragy-syn podchwytuje na serio owo „tak”, doczepiając doń szybko pytanie: – Kto to był, papo? – A wtedy owo biedne „tak” z doczepionym pytaniem stoi niczym lokomotywa z czterema wagonami na ślepym torze nie mogąc ruszyć naprzód ani w tył. Pan von Tragy senior ogląda się za tym ostatnim ukłonem, nie ma pojęcia, kto by to mógł być, zastanawia się wszakże jeszcze przez następne trzy kroki, a potem mówi rozglądając się bezradnie: – Taaak?
Niekiedy dodaje jeszcze: – Twój kapelusz jest doprawdy całkiem zakurzony.
– Czyżby? – odpowiada młody człowiek z rezygnacją. I przez chwilę obaj są smutni. Po przejściu dziesięciu kroków wyobrażenie zakurzonego kapelusza rozrasta się w myślach ojca i syna do anormalnych rozmiarów.
„Wszyscy ludzie na nas patrzą, to skandal”
– myśli starszy, a młody człowiek usiłuje sobie przypomnieć, jak też może wyglądać ów nieszczęsny kapelusz i gdzie mógł na nim osiąść kurz. Na rondzie, przychodzi mu na myśl i zastanawia się: „Na to nie ma rady. Powinni by wynaleźć taką szczotkę…”
Nagle widzi przed sobą cielesny obraz swego kapelusza. Jest przerażony: pan von Tragy po prostu zdjął mu kapelusz z głowy i teraz uważnie strzela po nim palcami w czerwonych rękawiczkach. Ewald przygląda się przez chwilę z gołą głową. Potem oburzonym gestem wyrywa ten haniebny przedmiot z ostrożnych rąk starszego pana i gwałtownie naciska go sobie na głowę. Jak gdyby włosy stanęły mu nagle w płomieniach: – Ależ, papo… – i jeszcze chce powiedzieć: „Skończyłem osiemnaście lat
– po to więc! Po to, żebyś zdejmował mi kapelusz z głowy tu, przy niedzieli, w południe, wobec tych wszystkich ludzi…"
Lecz nie może wykrztusić słowa i dławi się tylko. Czuje się upokorzony i mały, jak w wyrośniętym ubraniu.
A pan inspektor idzie nagle daleko, po drugiej stronie chodnika, sztywny i uroczysty. Nie ma syna. I cała niedziela przepływa pomiędzy nimi. A jednak nie ma w tym tłumie ani jednego człowieka, który by nie wiedział, że ci dwaj należą do siebie, i wszyscy żałują, że bezwzględny a brutalny przypadek tak bardzo ich rozdzielił. Wszyscy ustępują im z drogi, pełni współczucia i wyrozumienia, i są zadowoleni dopiero wtedy, gdy znowu widzą ojca i syna idących obok siebie. Stwierdzają przy tej okazji pewne wzrastające podobieństwo w sposobie chodzenia i w gestach u obu i wszyscy się tym… cieszą. Dawniej bowiem, powiadają, młodzieniec przebywał poza domem, w szkole wojskowej. I pewnego dnia – kto wie dlaczego – wrócił stamtąd jakiś obcy. Ale teraz: – Proszę spojrzeć – mówi pewien dobroduszny starszy pan, któremu inspektor właśnie przed chwilą ofiarował swoje „tak” – głowę pochyla już troszeczkę na lewo, jak ojciec – i starszy pan promienieje radością przy tym odkryciu.
Starsze panie również okazują zainteresowanie młodym człowiekiem. Przechodząc obejmują go przez chwilę szacującym spojrzeniem.
Rozumują: Ojciec był pięknym mężczyzną. Jeszcze i teraz jest przystojny. Ewald taki nie będzie. Nie. Bóg wie, do kogo jest podobny. Może do matki (gdzież to się ona zresztą podziewa?). Ale jest postawny i jeśli się okaże dobrym tancerzem… i starsza dama mówi do córki w różowej sukience:
– Czy odkłoniłaś się grzecznie panu Tragy, Elly?
Lecz właściwie wszystko to jest zbyteczne – radość starszego pana i roztropna zapobiegliwość matki Elly. Z chwilą bowiem gdy obaj panowie skręcają z promenady w pustą, wąską Herrengasse, młody człowiek oddycha z ulgą:
– Ostatnia niedziela.
Odetchnął dość głośno. Starszy pan mimo to nie ma zamiaru mu odpowiedzieć. „Ta milkliwość – myśli Ewald. – Ta milkliwość jest jak cela dla furiatów, głucha i z bezlitosnymi materacami ze wszystkich stron.”
Tak dochodzą aż do Niemieckiego Teatru. Tam Tragy-ojciec pyta nieoczekiwanie:
– Co?
A Tragy-syn powtarza cierpliwie:
– Ostatnia niedziela.
– Tak – replikuje krótko inspektor – kto nie chce słuchać dobrej rady… – Pauza. Potem dodaje: – Idź, opal sobie skrzydła, przekonasz się jeszcze, co to znaczy stać o własnych nogach. Dobrze, zbieraj sobie doświadczenia. Nie mam nic przeciwko temu.
– Ależ, papo – mówi młody człowiek nieco gwałtownie – sądzę, że dość często omawialiśmy już to wszystko.
– Ale ja ciągle jeszcze nie wiem, czego ty właściwie chcesz. Nie wyrusza się przecież tak w nieznane. Powiedz mi wreszcie, co chcesz robić w Monachium?
– Pracować – spieszy z odpowiedzią Ewald.
– Taaak… jak byś tu nie mógł pracować!
– Tu – i młody człowiek uśmiecha się z wyższością. Pan von Tragy zachowuje całkowity spokój.
– Czegóż ci brak? Masz swój pokój, masz co jeść, wszyscy ci dobrze życzą. Ostatecznie jesteśmy tu znani i jeśli będziesz należycie traktował ludzi, to najlepsze domy staną przed tobą otworem.
– Wiecznie ludzie i ludzie – podejmuje syn tym samym ironicznym tonem – tak, jak by to było wszystko. Na diabła mi ludzie – przy tym dumnym zdaniu przypomina mu się historia z kapeluszem i czuje, że kłamie, dlatego też zaznacza raz jeszcze: – Ludzie nic mnie nie obchodzą. Bo i czymże są? Czyżby naprawdę ludźmi?
Teraz z kolei starszy pan się uśmiecha; tak jakoś osobliwie pojawia się ów uśmiech na jego subtelnej twarzy, że trudno powiedzieć, czy igrał na jego wargach pod białym wąsem, czy też wokół oczu.
Zaraz zresztą znika. Ale osiemnastolatek nie może tego zapomnieć; wstydzi się i różnymi wielkimi słowami osłania swój wstyd.
– W ogóle – mówi wreszcie, kreśląc ręką niecierpliwy zygzak w powietrzu – znasz, zdaje się, dwie tylko rzeczy: ludzi i pieniądze.