Ewangelia dzieciństwa - ebook
Ewangelia dzieciństwa - ebook
Finalistka Pulitzera i autorka dwukrotnie nominowana do National Book Award, Lydia Millet, powraca z nową przejmującą powieścią o świecie, w którym przyszło nam żyć.
Eve, podobnie jak jedenaścioro innych dzieci, znalazła się w letnim domku wbrew własnej woli. To jej rodzice – którzy właśnie pogrążają się ze swoimi znajomymi w alkoholowym otępieniu – wybrali to miejsce na wspólne spotkanie. No nic, trzeba będzie to jakoś przeżyć.
Letnia sielanka nie trwa jednak długo – zapowiadany wcześniej huragan i gwałtowna burza niszczą część posiadłości. Okazuje się, że dzieci i rodzice mają zupełnie inne podejście do tego, co należy zrobić: wyjechać i ratować życie, czy zostać, żeby chronić to, co jeszcze zostało?
Posługując się kolejnymi metaforami i alegoriami, Lydia Millet kreśli świat zadziwiająco podobny do naszego, nadając mu symboliczny rys czasów ostatecznych. W profetycznym i dającym do myślenia tonie opisuje zaostrzający się konflikt pokoleń, którego rozwiązanie wydaje się niemożliwe.
- Finalistka National Book Award
- Jedna z dziesięciu najlepszych książek roku 2020 wg „The New York Times”
- Wyróżniona przez m.in. „Time”, „Washington Post” i „Esquire”
Mrocznie zabawna i boleśnie ostra... Ewangelia dzieciństwa to najbardziej bezpośrednie dzieło Millet o niszczycielskich skutkach denializmu klimatycznego.
„Los Angeles Times”
Millet zjadliwie oddaje samozadowolenie starszych pokoleń w obliczu apokalipsy oraz słuszny gniew, wytrwałość i praktyczne podejście młodych.
„New Yorker”
Dzięki niezawodnie lekkiemu pióru Millet tworzy cierpką bajkę o zmianach klimatu, nasycając mity założycielskie nowym znaczeniem i – wreszcie – nadzieją.
„New York Times”
Lydia Millet – ma na koncie kilkanaście powieści oraz zbiorów opowiadań. W 2010 roku znalazła się w finale Nagrody Pulitzera, a w 2019 otrzymała nagrodę od Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Dwie powieści jej autorstwa zostały nominowane do National Book Award. Często porusza w swoich utworach temat relacji między ludźmi i zwierzętami.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-033-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedyś żyliśmy w letniej krainie. Na drzewach mieliśmy domki, a na jeziorze kołysały się łódki.
Nawet najmniejszy kajak mógł nas zabrać do oceanu. Trzeba było przewiosłować przez jezioro, przejść na drugą stronę mokradeł, potem kawałek strumieniem, aż do ujścia rzeki. Tam woda spotykała się z niebem. Biegaliśmy po plaży, głaskani słonym wiatrem, a łódki zostawialiśmy na piasku.
Znaleźliśmy czaszkę dinozaura. A może żółwia. Znaleźliśmy jaja płaszczki i morskie szkiełka.
Przed zachodem słońca wiosłowaliśmy z powrotem do jeziora, żeby zdążyć na kolację. Niepokojące wołania nurów niosły się po wodzie. Skakaliśmy z pomostu, żeby zmyć piasek z kostek. Krzyczeliśmy. Chowaliśmy się pod wodą i wywijaliśmy kozły pod fioletowiejącym niebem.
Na pagórku niedaleko pomostu daniele przechadzały się po imponującym trawniku. Ich urok był jednak zwodniczy: przenosiły kleszcze, a kleszcze choroby, które potrafiły doprowadzić do obłędu, odebrać wspomnienia, rozdąć nogi opuchlizną. Albo sprawić, że twarz obwiśnie jak u basseta.
Kiedy więc pochylały wdzięczne szyje, by poskubać trawę, zdarzało się, że któreś z nas obrzucało je wyzwiskami. Ktoś inny biegł ku nim, wymachując rękami.
Niektórym z nas ich panika sprawiała przyjemność. Uciekały w wysokich podskokach między drzewa, przerażone naszą władzą. Niektórzy gwizdali i krzyczeli triumfalnie na ten widok.
Ja nie. Ja milczałam. Było mi ich szkoda. To nie ich wina, że miały kleszcze.
W oczach daniela ludzie pewnie byli potworami. A w każdym razie niektórzy. Czasami na widok człowieka stawiał uszy na sztorc i zamierał w bezruchu, jak posąg. Czekał. Obserwował. Nie żywił złych zamiarów.
„Czym jesteś?” – pytały te uszy. I jeszcze, och. „Czym jestem ja?”
Czasami odpowiedź brzmiała: „Jesteś trupem”.
Wtedy pod zwierzęciem załamywały się nogi.
* * *
Na wakacje zabraliśmy ze sobą kilkoro zwierząt: trzy psy i wiecznie obrażonego kota syjamskiego z chorobą skóry. Łupieżem. Przebieraliśmy psy w ubranka znalezione w wiklinowej skrzyni, ale kota nie. On drapał.
Jednemu psu zrobiliśmy makijaż na pysku, umalowaliśmy go szminką i niebieskim cieniem do powiek. Był biały, więc kolory dobrze wyszły. Lubiliśmy robić wrażenie. Po zakończeniu dzieła szminka powędrowała z powrotem do torebki Fendi którejś z matek. Patrzyliśmy później, jak niczego nieświadoma nakłada ją sobie na wargi. Satysfakcjonujący widok.
Wystawiliśmy sztukę z udziałem psów i zaprosiliśmy rodziców, bo poza nimi nie mieliśmy nikogo innego do posadzenia na widowni. Zwierzęta były jednak słabo wytresowane i niechętne do współpracy z reżyserem. W sztuce występowało dwóch żołnierzy i elegancka dama, ubrana w stanik z wypełnieniem, zdobiony falbankami. Żołnierze byli tchórzami. Praktycznie dezerterami. Spłoszył ich sygnał do walki. (Zatrąbiliśmy klaksonem. Robił bii-biip).
Dama się posikała.
– Och, biedactwo, ma wrażliwy pęcherz! – wykrzyknęła czyjaś pulchna matka. – Zaraz, to perski dywan?
Czyją matką była? Nie wiadomo. Oczywiście nikt nie chciał się przyznać. Odwołaliśmy przedstawienie.
– No dawaj, to twoja – powiedział chłopiec imieniem Rafe do dziewczynki imieniem Sukey, kiedy rodzice sobie poszli. Zostawili po sobie kieliszki, wysokie szklanki i butelki po piwie. Niektóre były zupełnie puste. Do ostatniej kropelki.
Tym z rodziców się zatem spieszyło.
– W życiu – odparła Sukey stanowczo i pokręciła głową.
– To która? Ta z wielkim dupskiem? Czy ze szpotawą stopą?
– Ani jedna, ani druga. Spierdalaj.
* * *
Wielki dom, pałacowe schronienie na zielone miesiące, został zbudowany w dziewiętnastym wieku przez baronów przemysłowych. Nasi rodzice, tak zwane autorytety, snuli się po zwieńczonych szerokimi belkami pokojach, dryfowali na wodach celów mętnych i ogólnie nieciekawych.
Lubili pić: to było ich hobby albo – jak stwierdziło jedno z nas – rodzaj kultu religijnego. Pili wino, piwo, whiskey i dżin. A także tequilę, rum oraz wódkę. W południe mówili na to klin. Dzięki niemu wydawali się bardziej zadowoleni. Albo przynajmniej zdolni do dalszego funkcjonowania. Wieczorami zbierali się razem, żeby jeść i znowu pić.
Jedynym posiłkiem, na którym musieliśmy się zjawiać, była kolacja, lecz nawet tego nie znosiliśmy. Sadzali nas przy stole i gadali o niczym. Celowali w nas słowami jak laserem. Jego matowoszary promień uderzał w nas i wprowadzał w otępienie. Mówili rzeczy tak nudne, że napełniały nas najpierw frustracją, a po upływie kilku minut – furią.
Czy oni nie wiedzą, że są pilniejsze sprawy? Pytania, które należy zadać?
Gdy któreś z nas mówiło coś poważnego, oni to zbywali.
Czymogęodejśćodstołu.
Później rozmowy stawały się głośniejsze. Niektórzy z rodziców, wolni od naszych wpływów, wydawali z siebie nagłe, ostre szczeknięcia. To chyba miał być śmiech. Niósł się po okalającej dom werandzie zapełnionej bambusowymi pochodniami, paprociami, fotelami przeżartymi przez mole i roztaczającymi niebieskie światło lampami owadobójczymi. Słyszeliśmy te szczeknięcia z domków na drzewach, kortów tenisowych i z pasieki, którą za dnia opiekowała się powolna sąsiadka, mamrocząca do siebie pod siatką kapelusza pszczelarskiego. Słyszeliśmy je przez popękane szybki walącej się szklarni i na chłodnych, czarnych wodach jeziora, na których unosiliśmy się w bieliźnie o północy.
Lubiłam włóczyć się samotnie w blasku księżyca, skakać promieniem latarki po ścianach z białymi okiennicami, rowerach porzuconych w trawie, samochodach przycupniętych w milczeniu na szerokim półkolistym podjeździe. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek z nich byłby rzeczywiście w stanie powiedzieć coś zabawnego.
Z biegiem godzin przychodził taki punkt wieczoru, w którym części rodziców wpadało do głowy, żeby potańczyć. W ich bryłowatych ciałach zapalała się iskierka życia. Smutny spektakl. Trzepotali się do rytmu starych kawałków. _Beat on the brat, beat on the brat, beat on the brat with a baseball bat, oh yeah._
Ci bez iskry zostawali na miejscach i obserwowali tańczących. Apatyczni, o sflaczałych twarzach – z technicznego punktu widzenia martwi.
Ale za to mniej żenujący.
Niektórzy rodzice dobierali się w pary i przemykali do sypialni na piętrze, gdzie kilku chłopców z naszej grupy podglądało ich przez szpary między listewkami w szafach. Patrzyli, jak dopuszczają się mrocznych czynów.
Czasami coś się w nich budziło. Wiedziałam o tym, choć się nie przyznawali.
Częściej jednak czuli odrazę.
Większość z nas po wakacjach zaczynała trzecią albo czwartą klasę liceum, ale kilkoro nie weszło jeszcze nawet w wiek dojrzewania – mieliśmy tu cały przekrój wiekowy. Krótko mówiąc, część z nas była niewinna. Inni sami dopuszczali się mrocznych czynów.
One jednak nie były aż tak odrażające.
* * *
Brak informacji o tym, którzy rodzice są czyi, był dla nas zabawą, ale traktowaliśmy to poważnie. Czasami rodzic zbliżał się, grożąc ujawnieniem tajemnicy. Już, już – i wydałoby się, kto z kim jest spokrewniony. Wtedy czmychaliśmy jak zające.
Ucieczkę też jednak należało ukrywać, żeby nie zdradził nas pośpiech, więc bliższe prawdy byłoby powiedzenie, że wymykaliśmy się po cichu. Kiedy pojawiało się któreś z moich rodziców, stosowałam sprawdzoną technikę: udawałam, że dostrzegłam kogoś w pokoju obok. Naturalnym krokiem szłam w stronę zmyślonej postaci, robiąc przy tym zdecydowaną minę. Przejść przez drzwi. Rozpłynąć się w powietrzu.
Na początku czerwca, w pierwszym tygodniu pobytu, rodzice wchodzili na drabinę prowadzącą na przepastny strych, na którym spaliśmy – niektórzy na łóżkach piętrowych, ale większość na podłodze. Dochodziły nas ich głosy, kiedy wołali do najmłodszych: „Już idę dać ci buzi na dobranoc!”.
Chowaliśmy się pod kołdrami, naciągaliśmy koce na głowy, czasami odkrzykiwaliśmy coś nieuprzejmego. Rodzice się wycofywali, być może z urazą. Na drzwiach pojawiła się tabliczka: STREFA WOLNA OD RODZICÓW. Rano zaprosiliśmy ich na poważną rozmowę.
– Macie dla siebie cały dom – powiedział Terry spokojnie, lecz stanowczo. – Prywatne sypialnie. Prywatne łazienki.
Nosił okulary, był przysadzisty i pretensjonalny w obyciu, ale kiedy tak stanął u szczytu stołu i zaplótł ręce na piersi, wyglądał bardzo władczo.
Rodzice popijali kawę. Tu i tam słychać było siorbanie.
– My mamy jedno pomieszczenie. Dla wszystkich. Jedno! – ciągnął Terry. – Na litość boską, dajcie nam odrobinę prywatności. Uszanujcie ten mikroskopijny kawałeczek przestrzeni. Uznajcie strych za rezerwat. Wyobraźcie sobie, że jesteście białymi kolonizatorami, którzy wymordowali nasz lud. A my Indianami.
– Rdzennymi Amerykanami – poprawiła matka.
– Nietaktowna metafora – dodała inna. – Kulturowo.
* * *
– Któraś z matek ma szpotawą stopę? – zdziwiła się Jen. – Hm. Nie zauważyłam.
– A co to właściwie jest? – chciał wiedzieć Low.
Tak naprawdę miał na imię Lorenzo, ale to było zbyt długie, a poza tym był najwyższy z nas wszystkich, więc przezwisko Low – niski – nasunęło się samo. Rafe to wymyślił. Low nie miał nic przeciwko.
– Nie stawia jej normalnie, tylko ciągnie – wyjaśnił Rafe. – Nosi but z grubą podeszwą. Kojarzysz? Matka Sukey to na pewno ta gruba.
– Pewnie, pewnie. Myśl tak dalej – odparowała Sukey. – Moja matka jest o wiele lepsza. Mogłaby jej skopać tyłek.
– Ale ona nie może być niczyją matką – zaprotestował Low.
– W sumie to niewykluczone – zaprotestowała Sukey.
– Przyjechało kilkoro bez pary – poparł ją Śliski. Mówiliśmy tak na niego ze względu na ilości śliny, jakie produkował. Lubił pluć.
– I pary bez dzieci – przytaknęła Jen. – Jałowe.
– Skazane na bezpotomną śmierć – dodał Terry, który uważał się trochę za krasomówcę. Tak naprawdę miał na imię Cośtam Cośtam Trzeci. Jakby tego było mało, „Trzeci” było po łacinie – „Tertius”. Stąd zaś prosta droga do Terry’ego, więc nic dziwnego, że tak go nazywaliśmy.
Prowadził dziennik, w którym być może zapisywał wszystkie swoje uczucia. Było to wyszydzane przez resztę naszego towarzystwa.
– Okej, ale widziałem tę grubą, jak maca się w kuchni z ojcem Sukey – upierał się Rafe.
– Nieprawda. Mój ojciec nie żyje.
– Martwy od lat – przytaknęła Jen.
– I nadal w grobie – potwierdził David.
– To ojczym, mniejsza – uciął Rafe.
– Nie są po ślubie.
– Techniczny szczegół.
– Też ich widziałem – oznajmił Low. – Trzymała mu rękę na gaciach. Centralnie na sprzęcie. Stał mu jak zły.
– Fuj. – Śliski splunął.
– Do jasnej cholery, Śliski, prawie mi nacharałeś na palec – powiedział Low. – Minus.
– Twoja wina, że włożyłeś sandały. Straszna trzoda. Dla ciebie minus.
Mieliśmy system punktacji i rozpiskę na ścianie. Przyznawaliśmy sobie plusy i minusy. Plusy dostawało się za popełnienie imponującego wykroczenia, a minusy – gdy ktoś ściągał na siebie upokorzenie. Śliski dostawał punkty, gdy niezauważenie pluł do drinków, a Low tracił za podlizywanie się ojcu. Prawdopodobnie nawet nie własnemu – bardzo dbał o zachowanie swoich koligacji w sekrecie. Widziano go jednak, jak prosi łysiejącego faceta o poradę w kwestii ubioru.
Low był olbrzymem o dziecięcej twarzy i mongolskim pochodzeniu; w dzieciństwie został adoptowany z Kazachstanu. Ubierał się najgorzej z nas wszystkich – był fanem ciuchów z lat siedemdziesiątych i zazwyczaj nosił podkoszulki w hipisowskim stylu i bardzo krótkie szorty z białą lamówką. Czasami frotowe.
* * *
Nie zdołalibyśmy podtrzymać zabawy w ukrywanie relacji rodzinnych, gdyby nie to, że matki i ojcowie wykazywali niemal zerowe zainteresowanie naszym istnieniem. Uważali, że najlepiej puścić nas samopas.
– Gdzie jest Alycia? – spytała któraś matka.
Alycia była najstarsza z naszej grupy, miała siedemnaście lat. I już zaczęła studia.
– Ledwo ją widziałam od przyjazdu – ciągnęła. – Kiedy to było, dwa tygodnie temu?
Głos matki dobiegał z pokoju śniadaniowego, spoza mojego pola widzenia. Bardzo lubiłam to pomieszczenie: z długim dębowym stołem i trzema przeszklonymi ścianami. Było przez nie widać błyski na tafli jeziora, a promienie słońca przenikały do środka pomiędzy rozkołysanymi gałęziami starej wierzby, ocieniającej dom.
Co rano jednak kręcili się tam rodzice. Nie mogliśmy z niego korzystać.
Próbowałam zidentyfikować głos, ale gdy podkradłam się do wejścia, rozmowa zmieniła kurs: jakaś wojna w wiadomościach, tragiczna aborcja znajomej.
Alycia zdezerterowała i uciekła do najbliższego miasta, uprosiwszy dozorcę, żeby ją podwiózł. Miasteczko składało się ze stacji benzynowej, apteki, która rzadko kiedy bywała otwarta, i jednej speluny. Alycii to jednak nie przeszkadzało, bo był tam też jej chłopak. Starszy o kilka dekad.
Kryliśmy ją, na ile byliśmy w stanie.
– Alycia bierze prysznic – oznajmiła Jen przy kolacji w dniu jej ucieczki.
Obserwowaliśmy rodziców, ale nie potrafiliśmy ich rozgryźć. Pokerowe twarze.
Następnego dnia wymówkę wymyślał David:
– Alycia ma skurcze, leży w łóżku na strychu.
Trzeciego Sukey:
– Alycia nie zejdzie. Jest w paskudnym nastroju.
– Ta dziewczyna powinna więcej jeść – odezwała się któraś z kobiet, nabijając pieczonego ziemniaka na widelec. Czy to jej matka?
– Jest chuda jak patyk – zgodziła się inna.
– Ale chyba nie zwraca, co? – spytał jakiś ojciec. – Wiecie, tak z wymiotowaniem?
Obie kobiety pokręciły głowami. Zagadka nadal nierozwiązana.
– Może Alycia ma dwie matki – stwierdził potem David.
– Dwie matki, możliwe – zgodziła się Val, chłopczyca, która rzadko się odzywała. Zwykle tylko papugowała innych.
Była tak mała i szczupła, że nie dało się oszacować jej wieku. W przeciwieństwie do reszty naszej grupy pochodziła z jakiejś wsi. Najbardziej lubiła się wspinać. Zwinnie właziła wysoko na drzewa, budynki, wszystko jedno, byle pionowe.
– Słowo daję, małpa, nie dziecko – skomentował jeden z ojców, patrząc, jak wdrapuje się na wierzbę.
Grupka rodziców piła na ganku.
– Gibon – dodał inny. – Albo makak berberyjski.
– Kapucynka białoczelna – dorzucił trzeci.
– Pigmejka karłowata.
– Rokselana zadartonosa.
– I kto to mówi, stado głuptaków. – Któraś z matek miała już dość tej wyliczanki.
* * *
Rodziców trzymaliśmy krótko: należało ich dyscyplinować. Kradzieże, szyderstwa, skażenie jedzenia i napojów.
Nie dostrzegali tego. A my sądziliśmy, że kary są współmierne do wykroczeń.
Najgorsze z przestępstw trudno jednak było precyzyjnie zdefiniować, a zatem także wymierzyć odpowiednią karę: chodziło o sam fakt, że istnieją. O esencję ich jestestwa.
* * *
Do niektórych rzeczy żywiliśmy głęboki szacunek. Na przykład do domu – potężnej starej fortecy, naszego zamku, naszego donżonu. Do jego wyposażenia już jednak nie. Postanowiliśmy zniszczyć sporą jego część.
Pod koniec każdego tygodnia osoba z największą liczbą punktów mogła wybrać następny cel. Jaki przedmiot miał stać się ofiarą? Kandydat numer jeden: porcelanowa figurka uśmiechniętego różanolicego chłopca w pludrach, z koszykiem jabłek w ręku.
Kandydat numer dwa: różowo-zielona makatka z haftem w dmuchawce i słowami wyszytymi pełnym zawijasów pismem: „Weź łagodny oddech. Dmuchnij. Rozsiewaj marzenia i pozwól im rosnąć”.
Wybór trzeci: pulchna sztuczna kaczka o napuszonej piersi i niepokojących, pustych oczach, ubrana w dziwaczny namalowany smoking.
– Tłusta pedalska kaczka – oznajmił Śliski. – W muszce. Frank Sinatra z głupim dziobem. Spedalony płetwiak.
Zachichotał jak wariat.
Rafe, który był dumny ze swojej orientacji, kazał mu zawrzeć ryj i wyzwał od homofobów i debili.
W tym tygodniu zwyciężył Terry – i wybrał chłopca z jabłkami. Poszedł do szopy po młotek blacharski i przywalił porcelanowej figurce w łeb.
Na dom jednak nigdy nie podnieślibyśmy ręki. Rafe lubił wzniecać ogień, ale ograniczał piromańskie zapędy do terenu szklarni: zrobił tam ognisko z kijów do hokeja i młotków do krokieta. Palił też różne rzeczy na polanie w lesie – raz złożył w ofierze krasnala ogrodowego. Z topiącego się plastiku wydobywał się gęsty dym i obrzydliwy smród. Ktoś z rodziców zauważył ciemną smugę, unoszącą się spośród koron sosen, ale postanowił zostać na ganku; wytrawne martini nie wypije się samo.
Po jakimś czasie dym się rozpłynął.
Szanowaliśmy jezioro i strumień, a najbardziej ocean. Chmury też, i ziemię, poukrywane w niej nory i wysokie trawy, z których potrafił się nagle wyłonić obłok os, armia jadowitych mrówek albo – zupełnie niespodziewanie: borówki.
Szanowaliśmy domki na drzewie, zbudowane starannie i połączone w przemyślaną strukturę w koronach drzew. Miały porządne dachy, a drabiny i porozpinane wysoko mosty tworzyły z nich podniebną wioskę.
Pokolenia wczasowiczów powycinały w deskach prymitywne rysunki, imiona i inicjały. Widok tych starych liter potrafił szybko zwarzyć mi humor. Może wydrapało je potomstwo baronów – latorośle magnatów przemysłu leśnego, stalowego, kolejowego, dawno już zmienione w opasłe trójbrode matrony z nowojorskiej Upper East Side.
Czasami siedziałam na wysokiej platformie wśród innych dzieci machających nogami, popijających colę z puszki albo piwo z butelek. Od niechcenia rzucało się kamykami w wiewiórki. (Najmłodsi chłopcy położyli temu kres, oskarżając nas o okrucieństwo wobec zwierząt). Zaplataliśmy sobie włosy, pisaliśmy na dżinsach, malowaliśmy jedno drugiemu paznokcie. Próbowaliśmy wąchać klej z tak zwanej świetlicy, z której nie korzystaliśmy. Bez skutku – nigdy po nim nie klepało.
Gapiłam się na te inicjały i czułam samotność. Nawet w tłumie. Przyszłość przelatywała mi przed oczami w ponurych błyskach. Zegar tykał. Nie podobało mi się to.
Owszem, wiedzieliśmy, że nie będziemy wiecznie młodzi, ale ciężko było w to uwierzyć. Cokolwiek by o nas mówić, ręce i nogi mieliśmy silne i smukłe. Teraz to wiem. Nasze brzuchy były napięte i niepomarszczone, podobnie jak czoła. Kiedy biegliśmy, jeśli akurat wzięła nas na to ochota, nasze ruchy były jak gładki jedwab. Mieliśmy w sobie wigor stworzeń dopiero co narodzonych.
Stosunkowo dopiero co.
Ale nie, nie mieliśmy tacy pozostać na zawsze. Na poziomie intelektualnym to rozumieliśmy. Ale pomyśleć, że te złachane postacie, snujące się tu i tam po wielkim domu, to zapowiedź naszej własnej przyszłości – o, nie.
Czy oni też mieli kiedyś cele? Albo chociaż odrobinę szacunku do siebie?
Przynosili nam wstyd. Ich istnienie stanowiło opowieść ku przestrodze.
* * *
Rodzice przyjaźnili się na studiach, ale od tamtej pory nie spotykali się w grupie. Aż wreszcie wybrali sobie to lato na skandalicznie długi zjazd po latach. Jedno z nich powiedziało na to: „Nasz ostatni wyskok”. To zabrzmiało jak kiepska kwestia z jakiejś głupiej sztuki. Ktoś inny rzucił, wcale nie żartem: „Teraz spotkamy się dopiero na czyimś pogrzebie”.
Żadne się nie uśmiechnęło.
Powrzucaliśmy anonimowe karteczki z opisami ich zawodów do kapelusza – składanego cylindra z szafy na zabawki, gdzie trzymano wiele starych artefaktów. (To tam znaleźliśmy klakson, pistolety na kulki i wyświechtany zestaw do gry w Monopol). Pisaliśmy drukowanymi literami, żeby nie dało się łatwo rozpoznać charakteru pisma, a potem wyciągaliśmy je z kapelusza i czytaliśmy na głos.
Kilkoro było wykładowcami uniwersyteckimi na trzymiesięcznych letnich wakacjach. Inni jeździli tam i z powrotem między letniskiem a biurem. Jedno było terapeutą, jedno lekarzem od wagin. (Słysząc to, Śliski głośno zarechotał, na co Sukey kopnęła go w kolano. „Masz coś do wagin? Powiedz: wagina. Wa-gi-na”). Ktoś był architektem, a ktoś reżyserem. (Na karteczce widniała informacja: ROBI GEJOWE FILMY. „Minus za homofobię” – oznajmił Rafe. „Kiedy się dowiem, która niewyoutowana ciota to napisała, to najpierw minus, a potem łomot. Lepiej, żebyś to nie był ty, Śliski”).
To było jasne jak słońce: nasi rodzice byli z wykształconego, artystowskiego światka, ale nie narzekali na brak pieniędzy – w przeciwnym razie nie byłoby ich stać na taki wyjazd. Wynajem wielkiego domu nie był tani, zwłaszcza na całe lato. Domyślaliśmy się, że kilkoro pewnie załapało się na wyjazd w charakterze ubogich krewnych albo że przynajmniej płacą za pobyt proporcjonalnie mniej od reszty. David, typowy nerd, dotkliwie tęskniący za swoim wypasionym komputerem, wygadał się, że mieszka z rodzicami w wynajętym domu. Dostał za to minusa. Nie ze względu na nieposiadanie nieruchomości – nie znosiliśmy takiego snobizmu – ale za mięczakowate zwierzenia nad podebraną z domu butelką jägermeistera.
Pić ich alkohol? Oczywiście, jak najbardziej. Zachowywać się po nim tak jak oni? Minus.
Bo to właśnie pod wpływem rodzice stawali się niezdarni, zrzucali skorupy. A bez nich zmieniali się w ślimaki. Pozostawiali za sobą ścieżki śluzu.
Moi rodzice: matka akademiczka, ojciec artysta. Ona wykładała teorię feminizmu, a on rzeźbił gigantyczne biuściaste kobiety, którym na ustach, piersiach i genitaliach malował jaskrawymi kolorami obrazy, często przedstawiające sceny z miejsc targanych wojną lub dotkniętych klęską głodu. Na wargach sromowych mogły się na przykład pojawić obrazy z Mogadiszu.
Odnosił całkiem spore sukcesy.
* * *
Młodsze rodzeństwo utrudniało nam grę w powiązania rodzinne, bo bez przerwy groziła nam z jego strony dekonspiracja. Z takim ryzykiem musiałam się liczyć ja, a także David i Jen.
Jedenastoletni brat Jen był łagodnym, głuchym chłopcem o imieniu Shel i chciał zostać weterynarzem, gdy dorośnie. Po zaledwie tygodniu wakacji Shel nabawił się zatrucia pokarmowego i trzeba było go oddać pod opiekę rodziców, więc siłą rzeczy musieli zostać zidentyfikowani. Matka miała aparat ortodontyczny i obwisłe ramiona, a ojciec włosy związane w przetłuszczony kucyk. Dłubał w nosie podczas rozmowy. Gadał i dłubał, dłubał i gadał.
Sądziliśmy, że z publicznego grzebania w nosie wyrasta się w podstawówce, ale widocznie się pomyliliśmy. Nie mieściło nam się to w głowie.
Było nam szkoda Jen.
David też był spalony. Jego siostry, Kay i Amy – bliźniaczki z in vitro – były strasznymi bachorami i nie interesowała ich nasza gra. Zdradziły go już na drugi dzień, kiedy zaczęły się kleić do matki – doszło do tego, że wlazły jej na kolana i wtulały się w szyję. Szeptały jakieś słodkie słówka.
Mój własny młodszy brat, Jack, był księciem wśród chłopców. Kiedy poparzył się bluszczem, przyszedł tylko do mnie i odmówił poproszenia o pomoc rodzica. Byłam z niego dumna. Jack rozumiał, czym jest lojalność.
Kąpałam go i siedziałam przy jego łóżku, przykładając mu zimny kompres do nóg. Smarowałam mu skórę różową maścią i czytałam ulubione książki. Prawie nie narzekał, czasami tylko mówił:
– Rzeczywiście piecze, Evie.
Jack był moim ulubieńcem, bez dwóch zdań. Od zawsze.
Mimo to nie mogłam zapominać, że to mały chłopiec – obawiałam się, że się zapomni i wygada. Należało zachować czujność.
W którymś momencie podjęliśmy wspólną decyzję: należało powiedzieć rodzicom o grze. Coraz trudniej było to ciągnąć wyłącznie metodą taktycznych uników.
Oczywiście zamierzaliśmy im to przedstawić jako coś pozytywnego. Nie musieliśmy wyjawiać prawdziwej przyczyny, dla której wymyśliliśmy tę grę. Nie trzeba było mówić głośno, że wszelkie powiązania z nimi są dla nas kompromitujące i naruszające naszą nietykalność osobistą. Nie było powodu wspominać, że jakiekolwiek wzmianki o pokrewieństwie doprowadzają nas do mdłości.
Po prostu musimy się czymś zająć, tak im powiemy. Czy już zapomnieli, że na całe lato pozbawili nas ukochanych zabawek i komunikatorów? Że skonfiskowali nam telefony, tablety, wszystkie urządzenia i sposoby na cyfrowy kontakt ze światem?
– Zamknęli nas w analogowym więzieniu – stwierdził David.
* * *
Kierownictwo było najżyczliwiej nastawione w magicznej godzinie przed kolacją, już po wprawieniu się w stan lekkiego, przyjemnego rauszu. Wcześniej rodzice bywali drażliwi i mogliby odmówić. Później – nawaleni tak, że następnego dnia nic by nie pamiętali.
To zaś była ich pora na picie i rozmowy.
Wtedy podjęliśmy temat.
– Wymyśliliśmy taką grę – zaczęła Sukey.
– Swego rodzaju eksperyment społeczny – dodał Terry.
Niektórzy rodzice słuchali naszych wyjaśnień z łaskawym uśmiechem, a inni byli niechętni, z trudem powstrzymywali irytację. W końcu jednak się zgodzili. Niczego nie obiecują, powiedzieli, ale postarają się nie pomieszać nam szyków.
– Postanowiliśmy też spędzić kilka nocy pod namiotem na plaży – wtrącił Rafe.
– Żeby poćwiczyć samowystarczalność – wyjaśnił Terry.
– No, no, to już zupełnie inna para kaloszy – stwierdził jakiś ojciec.
Był jednym z profesorów. Specjalizował się w temacie palenia czarownic.
– Wszyscy? – upewniła się matka.
Najmłodsze dzieci przytaknęły: z wyjątkiem bliźniaczek z in vitro, które pokręciły głowami.
– No i dobrze – wymamrotał David.
– Ale nie mamy namiotów! – zaprotestowała inna matka.
Ta była nisko w hierarchii. Nosiła długie, zwiewne sukienki w kwiaty albo wzór paisley. Pewnego razu, kiedy tańczyła po pijaku, wpadła na roślinę doniczkową. Aż poszła jej krew z nosa.
Wyczuwałam, że inni rodzice traktują ją protekcjonalnie. Gdyby uciekali przed drapieżnikiem, to ją stado poświęciłoby jako pierwszą. Rzuciliby ją na pożarcie lwicy, by ta rozszarpała ją potężnymi kłami. A potem sępy obojętnie rozdziobałyby resztki.
Smutny koniec. Zapewne.
Tej matki nikt nie chciał. Żałowaliśmy głupca, który zostanie w nią później uwikłany.
– Zajmiemy się tym – powiedział Terry.
– Niby jak? – chciała wiedzieć trzecia matka. – Przez Amazon Prime?
– Zajmiemy się tym – powtórzył. – W szopie jest brezent. Damy sobie radę.
* * *
Jen była pod takim wrażeniem zdolności dyplomatycznych Terry’ego, że zgodziła się iść z nim wieczorem do szklarni w wiadomym celu (zrobiliśmy tam sobie gniazdo z koców w kącie). Jen była znana ze swojej siły, ale i z niskich standardów w kwestii podrywu.
Nie chcąc zostać w tyle, pozostałe dwie dziewczyny i ja przystałyśmy na pomysł gry w butelkę z Davidem i Lowem. Wersja ekstremalna, potencjalnie z oralem. Śliski miał czternaście lat, więc był niedojrzały i zbyt obleśny, a Rafe nie miał skłonności biseksualnych.
– Szkoda – stwierdziła Sukey. – Jest strasznie ładny.
Wtedy Dee oznajmiła, że ona jednak nie gra, więc zostałyśmy tylko Sukey i ja. Dee bała się grać w butelkę, ponieważ była – jak sugerowała Sukey – cichą myszką i prawdopodobnie nawet oralną dziewicą.
Bojaźliwa i nieśmiała Dee była też pasywno-agresywna, neurotyczna, a do tego miała bakteriofobię, borderline i paranoję.
Zdaniem Sukey.
– Weź się w garść, myszo – ofuknęła ją. – To twoja szansa, żeby się doedukować.
– Niby jak doedukować?
– Otóż – wyjaśniła Sukey – Dee ma przywilej rozmawiać z mistrzynią robienia jednominutowej zwalanki ręką. Mogłaby się czegoś nauczyć.
Słysząc to, chłopcy usiedli prościej. Ich uwaga skupiła się na nas z laserową precyzją.
Dee odparła jednak, że nie, ona nie jest taka.
A po tych rewelacjach będzie potrzebować prysznica.
Val też odmówiła udziału. Poszła powspinać się trochę w ciemnościach.
W tym samym czasie rodzice grali w _Texas Hold’em_ i podejrzewali się nawzajem o liczenie kart – któryś z ojców został kiedyś za to wyrzucony z kasyna w Las Vegas.
Młodsze dzieci już dawno spały.
Owszem, gra w butelkę była słabym wyborem, ale mieliśmy bardzo ograniczone możliwości. Nasze telefony leżały zamknięte w sejfie w bibliotece. Szyfru nie udało nam się złamać.
Czułam się nieswojo, ale ponieważ Dee spękała, musiałam być twarda. Miałam jednak szczęście. Skończyło się tylko na przelizaniu z Lowem.
Tak czy inaczej, nie było przyjemnie. Jego język smakował jak stary banan.
* * *
Wyruszyliśmy następnego popołudnia. Pakowanie i załadowywanie łódek zajęło nam kilka godzin.
– Kamizelki! – zaskrzeczała z trawnika matka Jen. Ściskała butelkę wina za szyjkę, w drugiej dłoni trzymała kieliszek, miała na sobie białe bikini w czerwone kropki. Majtki odsłaniały jej rowek, góra też była zabawna: sutki prześwitywały przez jasny materiał jak para ciemnych ślepi.
– Niech ją ktoś zatka – stęknęła Jen.
– Proszę włożyć kapoki!
– Tak, tak. Jezusie Nazareński – skrzywiła się Sukey.
Ogólnie nie bawiliśmy się w kapoki. Nosiły je tylko maluchy. Teraz jednak byliśmy na widelcu, więc przyniosłam z hangaru całą stertę jaskrawopomarańczowych kamizelek, tu i tam poznaczonych plamami pleśni. Drapały i krępowały nam ruchy. Zamierzaliśmy je ściągnąć, kiedy tylko znikniemy z pola widzenia. Bez dyskusji.
Gdy odpychaliśmy się od miejsca cumowania, kilkoro rodziców machało nam z ganku, a reszta zebrała się w stadko na pomoście. Pospiesznie wiosłowaliśmy, obawiając się, że w ostatniej chwili zdradzą nas swoimi matołkowatymi gadkami. I rzeczywiście, już po chwili jakieś cielę krzyknęło: „Masz ze sobą inhalator?” (Było wśród nas dwoje astmatyków).
– Cicho! Cicho bądźcie! – błagaliśmy, zatykając uszy rękami.
Żadne z nas nie chciało patrzeć, jak ktoś idzie na dno w taki sposób.
– A macie EpiPeny? – zawołała matka o niskiej pozycji.
Czytałam wtedy książkę o średniowiecznym społeczeństwie, którą znalazłam w bibliotece wielkiego domu. Podobał mi się zapach jej starych, zakurzonych kartek. W książce występowali chłopi: pańszczyźniani, jak przypuszczałam. Za sprawą tego historycznego filtra i jej powłóczystych sukienek zaczęłam postrzegać tę matkę jako chłopkę.
Ignorowaliśmy ich i wiosłowaliśmy z całych sił. Redukcja szkód.
– Rany boskie, banda imbecyli – żachnął się Low.
Przyjrzałam mu się uważniej, może nawet przechyliłam głowę na bok. Znów poczułam ten bananowy posmak.
– Moi byli totalnie wyluzowani – przechwalał się Terry.
– A moi mieli wyjebane – odezwał się Śliski.
Oddalaliśmy się od brzegu, ale rodzice nadal usiłowali się z nami porozumieć. Kilkoro wykonywało przesadnie zamaszyste gesty, niezdarnie wymachując rękami. Ojciec Jen próbował jej coś przekazać w języku migowym, ale ona odwróciła wzrok od jego podrygujących palców. Matka-chłopka zanurkowała z pomostu – w pogoni za nami? Żeby popływać? Nic nas to nie obchodziło.
Dotarliśmy do strumienia i schowaliśmy wiosła. Prąd pchał nas w stronę oceanu. Koryto było wąskie, więc nasze łódki często obijały się o brzegi i grzęzły na płyciznach, tak że trzeba było je wyciągać z błota.
Niosła nas woda: daliśmy się jej ponieść.
Zwracaliśmy twarze ku słońcu, zamykaliśmy oczy, pozwalaliśmy ciepłym promieniom padać na powieki. Poczuliśmy, jak ciężar spada nam z barków, nurzaliśmy się w rozkosznej wolności.
Ważki zawisały nad powierzchnią wody jak olśniewające małe helikoptery, błyskające zielenią i błękitem.
– Dziewięćdziesiąt pięć procent życia spędzają pod wodą – oznajmił życzliwie Jack. Był fanem insektów. A właściwie to przyrody w ogóle. – Jako poczwarki. No wiesz, kiedy są larwami. Poczwarki ważek mają ogromne szczęki. To bezlitośni drapieżcy.
– Czy to jest interesujące? – spytała Jen, przekrzywiając głowę.
Nie mówiła tego złośliwie, po prostu się zastanawiała. Jeszcze nie wyrobiła sobie zdania na ten temat.
– Pewnego dnia wynurzają się z wody, robią się piękne i uczą się latać – ciągnął Jack.
– A potem padają trupem – wtrącił Rafe.
– Odwrotnie niż ludzie – skomentował David. – My stajemy się brzydcy, zanim umrzemy. Całe dekady przed śmiercią.
Owszem. To było powszechnie wiadome.
Ta niesprawiedliwość unosiła się nad nami wśród ważek.
– Otrzymaliśmy wiele – orzekł Terry ze swojego miejsca na dziobie.
Spróbował wstać, ale Rafe powiedział, że łódka się przewróci. No to usiadł i zaczął mówić głębokim, nadętym głosem kaznodziei.
Środkowym palcem poprawił sobie okulary na nosie.
– Tak, otrzymaliśmy wiele darów – perorował. – My, potomkowie wielkich małp. Przeciwstawne kciuki. Złożony język. I co najmniej pozory inteligencji.
Nie ma jednak nic za darmo.
Kiedy nocami obserwował rodziców z ukrycia w zaciszu ich sypialni, nie mógł uwierzyć, jakie spustoszenie zasiał w nich czas. Mieli rozdęte brzuchy i obwisłe piersi. Do tego podwójne tyłki, u góry tłuste, potem obwisłe, a na dole znowu wielgachne. Wypukłe żyły. Tłuszcz na plecach, piętrzący się jak stosy pączków. Czerwone nosy, podziurawione kraterami porów, z czarną szczeciną wyłażącą kępami z nozdrzy.
Najpierw jesteśmy karani wiekiem średnim, a potem długoletnim rozkładem, podsumował ponurym tonem. Nasz gatunek… Krzywa demograficzna naszego gatunku, poprawił się, rwie naprzód na długo po tym, jak się przeterminuje. Zmienia się w odpad, plagę, zarazę, strup. Zanikłą kończynę. Taki los nas czeka.
Ale teraz nie powinniśmy się tym przejmować, dodał, nagle usiłując zakończyć przemówienie inspirującym morałem. Należy znaleźć w sobie odwagę! Siłę! Niczym Ikar wznieść się na lśniących, opierzonych skrzydłach i lecieć wysoko, wysoko ku słońcu.
Pomedytowaliśmy nad tym przez chwilę.
Brzmiało nieźle, ale było pozbawione treści.
– Ale ty wiesz, że te skrzydła stopiły mu się przez jego własną głupotę, nie? – odezwał się David. – Jego ojciec był genialnym inżynierem. Powiedział mu, żeby nie leciał ani za nisko, ani za wysoko. Na górze za gorąco, na dole zbyt wilgotno. Ikar dostał skrzydła pierwsza klasa. I totalnie zignorował wytyczne starego. Koleś był po prostu debilem.