- W empik go
Exabor - ebook
Exabor - ebook
Zastanów się dwa razy nim wkroczysz do tego świata.
Romuald po śmierci żony wychowuje córkę samotnie, izolując ją od tego, co zdaje mu się najbardziej bolesne: świata zewnętrznego oraz prawdy o jej matce. Właśnie przez to Roksana wyrasta na wrażliwą i zamkniętą w sobie nastolatkę.
Po latach nauki w domu nadchodzi jednak czas ogromnej zmiany – dziewczyna już wkrótce ma zacząć chodzić do szkoły. Lęk przed nieznanym rośnie w niej z każdym dniem, uniemożliwiając normalne funkcjonowanie. Dorośli non stop ją zawodzą, a dzieci nie potrafią niczego zrozumieć. Roksana zna tylko jedno miejsce, gdzie czuje się bezpieczna oraz akceptowana.
Exabor – niezwykła kraina, której nie ma na mapie. Miejsce bez wejścia i wyjścia, wymykające się ze zwykłych ram czasowych. Pewnego dnia Roksana postanawia zabrać do niego Huberta, jedynego rówieśnika, z którym znajduje wspólny język. Nie wie jeszcze, że ta pozornie baśniowa kraina, może wkrótce okazać się pułapką, z której nie uda im się wyzwolić…
W tamtym momencie Roksana nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa. Serce dudniło jej szybko w piersi, a krew szumiała w głowie, trudno było jej zrozumieć najprostsze zdanie.
Przez okno w sali wpadło światło i poczuła na policzkach przyjemne ciepło. Skup się, powtarzała w myślach jak mantrę. Tykanie zegara sprowadziło jej uwagę z powrotem na klasę. Tykał zbyt głośno, miała ochotę go rozbić, ale nie mogła nawet odszukać go wzrokiem na ścianie. Usiłowała wyłonić z odmętów chaotycznych myśli sens słów pani Harczuk. Stała jeszcze przez chwilę w ciszy i obserwowała, jak wyraz twarzy nauczycielki powoli się zmienia, łagodny uśmiech przeistacza się w grymas zatroskania. Spojrzenia uczniów stały się szydercze.
„Skąd jesteś?”
Obrazy w jej myślach pourywały się i splątały ze sobą, gdy odpowiedziała:
– Jestem z Exabor.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-349-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dopóki jadą samochodem, wszystko jest dobrze.
Romuald mówi córce, że podróż to ich mała luka w czasie, „przerwa w linearnym trwaniu”. Roksana już w to nie wierzy, wie za to jedno: wtedy najlepiej słucha się muzyki. Włączają w kółko te same piosenki, bo są okropnie monotematyczni. Ojciec chce wiedzieć, dlaczego skłamała w szkole, czyli wymaga, by opowiedziała historię od początku. Źle się za to zabiera.
– Uważasz mnie za kłamcę? – pyta Roksana.
Nie, tego nie powiedział. Przeprasza ją, nie chce kolejnego wybuchu. Prosi, aby odpowiedziała tylko na pytanie, dlaczego, według niej, wydarzenia przybrały taki obrót i aby zapomniała o prawdzie czy kłamstwie.
– Zastanówmy się razem, jesteśmy w tym obydwoje. – Dawno temu postanowili, że podczas podróży mogą powiedzieć sobie o wszystkim i nie trzeba się bać ani wstydzić. Każde słowo utknie w tajemniczej luce i nie przedostanie się do zwykłego życia. – Pamiętasz, Roksano?
Roksana kiwa głową. Zawiesza się i przyjmuje do siebie widoki wrzosowisk zza okna, coraz cichsze słowa taty i dźwięki z samochodowego radia, bo bierność to przywilej pasażera.
Moment, o którym wspomniał ojciec Roksany, zwiastował pewien przełom w życiu dziewczynki. Miała wówczas jedenaście lat i powracała do systemu szkolnego, do nauki pośród innych dzieci. Wcześniej uczyła się indywidualnie, pobierając od nauczycieli lekcje we własnym pokoju. Przyczyna, dla której ojciec zdecydował się na taki tryb nauki dla córki, leżała w jego bezsilności wobec jej głębokich zaburzeń lękowych. Takie rozwiązanie budziło w Romualdzie ogromne wątpliwości i wyrzucał sobie, że nie próbował wystarczająco pomóc córce, lecz wybrał ucieczkę od problemów, krótkotrwałe szczęście i spokój, jaki zagwarantowały jej te lata spędzane w domu, z dala od wszystkiego, co wywoływało w niej paraliżujący strach i ataki paniki. Wówczas jednak nie widział innego wyjścia i zawsze znajdował lekarza, który poświadczył o stanie psychicznym córki; zawsze znajdował sposób, by zapewnić sobie pozory spokojnego życia. Nie mógł znieść jej cierpienia, gdy wysyłał ją do szkoły, w której i tak nie była w stanie przetrwać ani jednej lekcji bez ataku. Łudził się wtedy, że po latach pewne rzeczy same się ułożą i niektóre lęki po prostu miną.
Roksana prowadziła zatem życie trochę dzikie, trochę samotnicze, ale nie tęskniła za grupą rówieśników ani za tym, by stać się częścią wspólnoty idącej w podobnym kierunku, elementem systemu szkolnego. Nie było w tym naiwnego przeświadczenia o własnej wyjątkowości ani też pogardy wobec reszty świata, lecz pełna ufność wobec woli ojca. Dziecięcy punkt widzenia wykluczał krytykę tego sposobu życia, przyjmował je takim, jakim było. Już w najmłodszych latach miała swoje troski, swój trud i cierpienia, ale ceniła sobie swobodę leśnego zwierzęcia, jaką otrzymała, i w ogólnym rozrachunku chwile ciemności równoważyły się z tymi pogodnymi. Spędzała na samotnej nauce wiele czasu, a ojciec angażował ją dodatkowo, czytając podręczniki, kupując atlasy przyrodnicze, za którymi przepadała, później z kolei podarował jej pierwsze tomy wierszy. W towarzystwie książek i opowieści Romualda szybko dorastały jej duch i umysł. Uchodziła za dziecko wyjątkowo dojrzałe, dobrze odnajdujące się w towarzystwie osób starszych od siebie. Kiedy sięgała pamięcią do tamtych dni, do ich blasków i cieni, nie znajdowała wśród wspomnień naznaczającego jej późniejsze życie wyizolowania. Odczuwała za to już wówczas pustkę w sercu, której ani trochę nie rozumiała, a która czyniła wieczory nieznośnymi i pełnymi łez. Konsekwencją tego trybu życia w dłuższej perspektywie było poczucie odmienności od rówieśników. Wkrótce miał nadejść czas, gdy stało się to przyczyną jej bólu.
W życie wśród innych dzieci wkraczała w piątej klasie podstawówki. W prywatnej szkole imienia Marii Konopnickiej w Gdańsku-Oliwie nie znała nikogo poza kilkoma nauczycielami odwiedzającymi ją podczas indywidualnych lekcji. Podejmowała wcześniej, zgodnie z nakazem ojca, liczne próby powrotu do szkoły, ale wszystkie kończyły się fiaskiem: ataki paniki nie pozwalały jej na uczestniczenie w zajęciach. Teraz nie mogła się już wycofać. Romuald nie otrzymał kolejnego zaświadczenia od lekarza, którego – jeśli dobrze szukać i wiedzieć, w jaki sposób – dało się nakierować na spełnienie swojego życzenia. Tym razem każdy, u którego był, kategorycznie się sprzeciwiał. Nie miał więc wyboru – musiał córkę wrzucić na głęboką wodę, zrobić to, co powinien był zrobić dawno temu. Psychiatra zapisał dodatkowe leki uspokajające, oprócz tych, które już przyjmowała. Na razie jednak nie podawał ich córce, chciał przekonać się najpierw, czy okażą się konieczne.
Roksana opuściła uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego, bo nie znosiła tłumów. Cały poprzedzający to wydarzenie wieczór błagała ojca o ostatni dzień taki, jak dawniej. Potem stawi się już na każdym apelu i każdej uroczystości, przekonywała, ale niech pierwszy dzień spędzony w szkolnym budynku nie będzie koszmarem. „Roksano, zawsze mówisz «od jutra», że to wyjątek, ostatni raz, a tak się przecież nie da żyć…”, powtarzał ojciec. W końcu jednak się ugiął.
Gdy jechali samochodem w poranek drugiego września, Roksana jeszcze się nie stresowała. Od szkoły dzieliło ją dwadzieścia minut podróży. Mogło to nawet przeciągnąć się o kilka dodatkowych chwil – przed godziną ósmą na drodze zawsze tworzy się mały korek, a sygnalizacja, na przekór kierowcom, świeci na czerwono. Przez tyle minut można zawiesić się tak, by wcale nie doświadczać istnienia. Zrobiło jej się nawet wesoło, bo ta jazda samochodem przypominała wszystkie inne przejażdżki, gdy wybierali się na spacery lub do kina. Jednak w połowie drogi tata zaczął mówić lekko zdenerwowanym głosem, co ponownie osadziło ją w fotelu samochodowym i zwróciło nieznośny ciężar plecakowi na jej kolanach.
– Zabrałaś kartkę z planem zajęć, którą drukowałem? Masz tam rozpiskę wszystkich sal.
– Nie zgubię się, przecież to mała szkoła.
Przyglądała się drodze w bocznym lusterku.
– I pamiętaj, gdyby ktoś pytał o twoje nauczanie indywidualne, utnij to, powiedz, że chorowałaś, kropka. Nie tłumacz się dalej. Zresztą, nie będzie żadnego „dalej”, nikt nie będzie się wypytał, nikogo to nie powinno interesować. Rozmawiałem z wychowawczynią, wydaje się być w porządku. Będziesz mogła zwrócić się do niej w razie problemów.
Roksana zaczęła nucić piosenkę, którą znała na pamięć. Wjeżdżali już w uliczkę nieopodal szkoły i serce zerwało się boleśnie do szybkich, mocnych uderzeń. Kiedy tylko wyszła z samochodu i stanęła na chodniku, wszystko wokół stało się nierealne: budynek szkoły, głosy dobiegające z wejścia, nierealna była ona sama i to, że naprawdę szła przed siebie na trzęsących się nogach. Poczuła, że zbliża się atak. Zrobiła kilka kroków i spojrzała za siebie. Tata pomachał jej na pożegnanie zza szyby i pokazał na migi, aby się uśmiechnęła. Odsłoniła drobne zęby, po czym przekroczyła próg z niebieskim plecakiem na ramionach.
Wewnątrz poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. Gwar uczniów, chaos w ich ruchach, nagłych krzykach i porozrzucanych rzeczach sprawił, że nie wiedziała, dokąd miała pójść, i zapomniała, w której sali odbędą się pierwsze zajęcia. Wilgotnymi od potu dłońmi wydobyła z plecaka kartkę z planem lekcji oraz numerami sal. W jej głowie zaczęły huczeć natrętne myśli. Znowu one! Tym straszniejsze, im bardziej je odpychała, krzyczały i przedzierały się przez wszelkie protesty. Dlaczego musiały pojawić się akurat teraz? Zrobiła krok w stronę klaustrofobicznie wąskiego szkolnego korytarza, pełnego przekrzykujących się dzieci i młodzieży. Szła po omacku i podpierała się o ścianę pokrytą mozaikowym tynkiem, który przypominał jej drobny, szorstki żwirek. Ktoś popchnął ją przypadkiem i zbyt mocno otarła się o nią ramieniem. Na jej skórze zalśniły krople jasnoczerwonej krwi i spłynęły zygzakiem w dół, nim starła je chusteczką. Kto wykłada szkolną ścianę żwirem? Szła już trochę wolniej, bardziej dygocząc, i przeganiała myśl, że ta krew jest złym proroctwem. Miała wrażenie, że drzwi przed nią mnożą się, a korytarz nigdy się nie skończy. Czy ojciec nie zapewniał jej, że to mała szkoła?
Ukryła się w kabinie toaletowej i wyszła dopiero dziesięć minut po dzwonku. W ciszy z łatwością odnalazła właściwą salę. Zanim nauczycielka zawołała ją do siebie, stała przez moment w progu drzwi klasy piątej „A”, próbując odnaleźć się w nowej rzeczywistości, i błądziła wzrokiem po uczniach, którzy patrzyli na nią badawczo, wyrabiając sobie pierwsze opinie na jej temat. Następnie przyjrzała się nauczycielce. Stała wyprostowana przy swoim biurku, chuda i wysoka. W spojrzeniu jej szarych oczu była pokora, a powieki zdawały się opadać pod własnym ciężarem.
Przedstawiła się jako Jolanta Harczuk, wychowawczyni klasy i nauczycielka matematyki.
– Może powiesz nam kilka słów o sobie? – zwróciła się spokojnym głosem, z którego można było wyczytać uśmiech, nawet na nią nie patrząc. – Opowiedz nam, skąd jesteś i co najbardziej lubisz robić. Wszyscy chcemy cię poznać!
W tamtym momencie Roksana nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa. Serce dudniło jej szybko w piersi, a krew szumiała w głowie, trudno było jej zrozumieć najprostsze zdanie.
Przez okno w sali wpadło światło i poczuła na policzkach przyjemne ciepło. _Skup się_, powtarzała w myślach jak mantrę. Tykanie zegara sprowadziło jej uwagę z powrotem na klasę. Tykał zbyt głośno, miała ochotę go rozbić, ale nie mogła nawet odszukać go wzrokiem na ścianie. Usiłowała wyłonić z odmętów chaotycznych myśli sens słów pani Harczuk. Stała jeszcze przez chwilę w ciszy i obserwowała, jak wyraz twarzy nauczycielki powoli się zmienia, łagodny uśmiech przeistacza się w grymas zatroskania. Spojrzenia uczniów stały się szydercze.
„Skąd jesteś?”
Obrazy w jej myślach pourywały się i splątały ze sobą, gdy odpowiedziała:
– Jestem z Exabor.
Słowa te zastygły na zdrętwiałych ustach. Jej własny głos zabrzmiał obco. Poczuła, jak zapada się w swoim ciele, które także stało się obce, i tylko słowo _Exabor_ było, nie wiedzieć czemu, znajome. Po klasie rozszedł się zdziwiony szept, a pani Jolanta uśmiechnęła się delikatnie w zakłopotaniu.
Roksana poruszyła dyskretnie zdrętwiałą dłonią i spojrzała na nią. Miała niezwykle realistyczne złudzenie, że ręka odłączyła się od niej, przestała być jej częścią, fragmentem ciała. Serce w jej piersi zabiło jeszcze szybciej.
– Exaborro! – zawołał wesoło chłopiec z ostatniej ławki. Przekręcił po swojemu słowo, nieco przeciągle, jakby je smakował.
Panika chwytała Roksanę w swoje szpony. Jej oczy, które stały się oczami spłoszonego zwierzęcia, odbierały zbyt jaskrawe obrazy, wszystko wokół stało się przytłaczające i straszne. Chciała zerwać się do biegu, ukryć i zadzwonić po ojca, czuła, że lada chwila wybuchnie płaczem.
Spojrzała w oczy chłopca, w których tlił się przyjazny i dziwnie znajomy błysk.
– Gdzie leży to całe _Exaborro_? – zwrócił się do nauczycielki trochę prowokacyjnie, jakby dobrze wiedział, że nie otrzyma odpowiedzi, i chciał jedynie wprawić ją w zakłopotanie dla swojej satysfakcji. W tamtej chwili Roksana wiedziała, gdzie jest Exabor, i mogła nawet wskazać punkt na mapie, ale miała zdrętwiałe usta i ściśnięte gardło.
Exabor nie należało w żadnym stopniu do świata fizycznego. Nie była to egzotyczna miejscowość, załóżmy gdzieś w dalekim kraju Ameryki Łacińskiej, jak pomyślało jej się wówczas, gdy pragnęła udowodnić, że istnieje naprawdę. Exabor było jednak czymś więcej niż dziecięcą fantazją. Wyłoniło się niespodziewanie z jej myśli, by zastąpić jej rzeczywiste pochodzenie, naznaczone cierpieniem i śmiercią, światem alternatywnym o dźwięcznej, egzotycznej nazwie. Było krainą w jej duszy i fantastycznym labiryntem, który miał zaprowadzić ją do domu, za jakim tęskniła. Tam, w Exabor, skrywały się odpowiedzi, których szukała, i tam powinna była szukać od razu. Zamiast tego dusiła to wszystko w sobie, aż jej wewnętrzny głos wybił się wbrew jej woli i kazał krzyczeć: _jestem z Exabor!_ Nie było to, rzecz jasna, jej własnym wyborem czy jej winą; tego nauczył ją ojciec, skrytości i milczenia, jak i tego, by szczerość – nawet z samą sobą – zostawiać tylko na specjalne dni. Do momentu, w którym odkryła Exabor, musiało zatem minąć jeszcze trochę czasu. Musiała przejść pewną drogę i przeżyć nieco więcej.
Po lekcji pani Harczuk zatrzymała ją na przerwie. Przysunęła dla siebie niskie krzesło tak, aby usiąść naprzeciw niej, w uczniowskiej ławce, na równi, co miało stworzyć atmosferę poufałości i zrozumienia. Zapytała, jak się czuła dzisiejszego dnia, sugerując, że wydawała się zestresowana.
– Opowiesz mi, Roksano? – Wbiła wzrok w punkt między jej brwiami.
Roksana milczała, a zegar w sali nieznośnie tykał. Odliczała każde drgnięcie długiej wskazówki i zastanawiała się, czy pani Harczuk także liczyła, gdy odezwała się dokładnie w sześćdziesiątej sekundzie.
– Spójrz na mnie, proszę – nalegała. Znów nastała cisza, przecinana jedynie tykaniem zegara, a szare oczy wierciły dziurę między brwiami Roksany. – Dziś rano wydawałaś się szczególnie spięta, gdy przedstawiałaś się klasie – i to zupełnie naturalne. Do tej pory miałaś nauczanie indywidualne i wiem, że taka zmiana to ogromne wyzwanie. Jesteś nie tylko nową uczennicą w nowej szkole, jesteś w ogóle w obcym dla siebie miejscu, pośród obcych reguł. Rozumiem, że to budzi lęk, ale zaufaj mi i pozostałym nauczycielom – zadbamy o to, abyś w mig poczuła się tutaj jak w drugim domu.
– Tak, ma pani rację – wymamrotała, licząc na to, że potwierdzenie zdoła ukrócić rozmowę, podczas której czuła się niekomfortowo.
Pani Harczuk pokiwała energicznie głową i rozpogodziła się. Rozpoczęła prędko przygotowany wcześniej na taką sytuację monolog. Roksana doceniała starania, jakich podjęła się nauczycielka specjalnie dla niej, ale mimo szczerych chęci nie potrafiła skupić się na jej przemówieniu, stale rozpraszając się własnymi myślami.
Podczas ostatniej godziny zajęć chłopiec, który podchwycił nazwę miejsca, siedział samotnie w środkowej ławce i rysował coś w skupieniu. Miał pogodną twarz i żywiołowe, brązowe oczy. Przedstawili się sobie, miał na imię Hubert. Roksana przysiadła się do jego ławki, aby podglądać, jak z nieregularnych, mocnych i krótkich linii kreślonych ołówkiem wyłaniała się patykowata sylwetka. Zamiast nakreślić jakieś tło, ozdobił pracę rysunkiem geometrycznego listowia układającego się w fantazyjne wzory. Zaciekawił ją ten pomysł i uznała go za całkiem oryginalny.
– Co rysujesz? – zapytała chwilę przed rozpoczęciem lekcji.
– Żołnierza z Exaborro. Spotkałem go kiedyś w lesie.
Roksana po raz kolejny poczuła, jak zaciska jej się gardło, i z trudem przełknęła ślinę.
– To słowo… tak cię zainspirowało? – zapytała niemal błagalnie. Czekała na racjonalną odpowiedź, która odepchnie od niej te dziwne myśli, tę dziwną fantazję, i całe szaleństwo pierwszych chwil w szkole zniknie. Świat dziecięcej wyobraźni, w której pogrążył się nowy kolega, stał się dla niej złowrogi.
Chłopiec popatrzył na nią nieobecnym wzrokiem, jakby nie zrozumiał.
– Chyba tak. – Wzruszył ramionami. Rysował dalej w skupieniu aż do dzwonka.
Reszta dnia upłynęła dość zwyczajnie. Ojciec po odebraniu jej pytał uporczywie, jak minął czas w szkole, bowiem nie zadowalało go lapidarne „w porządku”. Po obiedzie zabrał ją do cukierni na lody, w nagrodę za to, że dobrze poradziła sobie pierwszego dnia. Małomówność córki Romuald usiłował przełamać, opowiadając o swoim dniu w pracy.
– Pamiętasz, Roksanko, ten wielki naszyjnik z bursztynu, który wykonałem rok temu i tak ci się nie podobał?
– Ach, ten babciny?
– Ten wyjątkowy, złoty unikat z wielkim, mlecznym bursztynem, najstarszym i najcenniejszym spośród wszystkich rodzajów! – powiedział, udając obrażony ton. – Olbrzymi okaz wart majątek, w dodatku z drobną inkluzją… nie żadna sklejka, zlepek z wielu kawałków, ale naturalna bryła. Wiesz, jak łatwo uszkodzić taki bursztyn podczas obróbki? A przy takim cacku ręce nie chciały przestać drżeć! No, ale do rzeczy: dzisiaj udało się go sprzedać.
– Całe szczęście, nie będzie już dłużej straszył! – Uśmiechnęła się przekornie. – Kto go kupił?
– Klienci z Chin, bardzo sympatyczna para. Znali się na dobrej sztuce jubilerskiej!
Romuald miał warsztat jubilerski na gdańskim Targu Węglowym, który przejął w spadku po bezdzietnym wujku. Zajmował się głównie wyrobami z bursztynu w srebrze i złocie. Wujek nauczył go fachu i przez kilka lat prowadzili interes razem. Po jego śmierci Romuald stał się pełnoprawnym właścicielem. Uwielbiał projektować biżuterię, odkąd pamiętał, i posiadał rzadką cierpliwość do ślęczenia całymi dniami nad jej tworzeniem. Niegdyś jego projekty sprzedawały się nieźle, pomimo dużej konkurencji. Te czasy dawno jednak minęły i teraz zajmował się głównie naprawą i odświeżaniem starej biżuterii, wyceną złota, drobnymi projektami pierścionków zaręczynowych od klientów o znacznie skromniejszym niż niegdyś budżecie. Z tego jednak interes by się nie utrzymał – ratował go jedynie sezon, kiedy tysiące turystów przybywało do Gdańska ze wszystkich zakątków świata; bursztyn najchętniej nabywali Niemcy i Chińczycy. We wrześniu sezon wciąż jeszcze trwał, powoli chyląc się ku końcowi, a ulicę Długą zapełniały zorganizowane wycieczki.
Wracając niespiesznie do samochodu, Roksana przeszła się z ojcem malowniczą ulicą Mariacką. Ze Śródmieścia pojechali w stronę Oliwy, gdzie mieszkali w niewielkim domu jednorodzinnym. Wczesnym wieczorem dziewczynka położyła się w łóżku, by przy świetle lampy czytać książkę. Przerwało jej pukanie do drzwi.
– Czas na twoje lekarstwa – obwieścił ojciec. W dłoniach trzymał szklankę wody i opakowanie tabletek.
Ociągała się celowo, nim wzięła leki. Irytowało ją zachowanie ojca, który nie zamierzał wyjść, dopóki nie zobaczył, jak popija tabletki wodą. Udawał, że wcale nie chodzi w tym o kontrolę, rozglądał się po pokoju, mówił, że musi podlać rośliny, bo usychają, i stawiał te swoje powolne, niepewne kroki. Niedawno przyłapał ją na opuszczeniu dawki i od tej pory wiedział, że nie może odpuścić.
– Śpij dobrze – powiedział, gdy wzięła obie tabletki, i wreszcie wyszedł. Wtedy Roksana wyciągnęła je spod języka i wrzuciła do wazonu ze sztucznymi liliami.
Z początku nie pomijała dawek celowo – zwyczajnie o nich zapominała w roztargnieniu, które stale ją ogarniało i z którym nie potrafiła walczyć. Nie mogła nauczyć się niektórych czynności, które komuś innemu weszłyby zapewne w krew, jeśli tylko powtórzyłby je odpowiednią ilość razy. Na skutek tych zaniedbań działanie leków stopniowo słabło i odkryła, że może śnić i marzyć jak nigdy dotąd. Ten przypadek przyczynił się do późniejszego oszustwa, które praktykowała już od tygodnia. Za senne wizje płaciła jednak wysoką cenę – jej lęk pogłębiał się i ataki paniki stawały się coraz częstsze.
Choć sny, zarówno te w nocy, jak i zdarzające się odtąd na jawie, były dla niej warte eksperymentów i oszustw, to proces zasypiania obarczony był licznymi trudnościami. Jeżeli dopadało ją silne znużenie i sen nadchodził szybciej, obywało się bez męki, jednak były to nieliczne, szczęśliwe noce; stres, który stale odczuwała, zwykle wygrywał ze zmęczeniem. Podświadomie bała się zapadać w sen, który kojarzył jej się ze śmiercią lub omdleniem. Bała się stanu bez świadomości, stanu bezwolnego, a także tego, że ktoś – jakaś zjawa z zaświatów – przyjdzie po nią i zabierze jej wędrującą duszę, gdy ciało pozostanie unieruchomione. Umysł dręczył ją takimi wizjami, których doznawała w półśnie. Męki, których doświadczała, dotyczyły nie tylko uporczywej bezsenności, letargu, nerwowego czuwania, ale i różnych stanów pośrednich między jawą a snem, w tym, najgorszych ze wszystkiego, paraliżów sennych, podczas których doznawała halucynacji dźwiękowych i wizualnych.
Próbowała spokojnie przeczekać najgorszy moment przed zaśnięciem i skupić na czymś uwagę. Obróciła się w łóżku na drugi bok i spojrzała w stronę portretu matki. Wisiał na równoległej do łóżka ścianie. Mdła rycina, mówił ojciec, ale matka uwielbiała ją ze względu na wspomnienia. Rysunek powstał któregoś lata podczas spaceru nadmorskim bulwarem.
_Zdaje się, że ktoś jest tu ze mną_, rozbrzmiała wtem myśl w jej głowie i jej serce zabiło szybciej. Pełna lęku i budzących grozę wyobrażeń, niemalże słyszała kroki i czyjeś mamrotanie. Nie był to jednak pierwszy raz, wiedziała, że nie może dać się sprowokować, tata tłumaczył jej to wiele razy, zanim zaczęła brać leki, które przerwały to utrapienie… Ach, może głupio zrobiła, przestając je zażywać? Może trzeba by wstać, podejść do parapetu, na którym stoi wazon pełen lilii i tabletek, wygrzebać z niego jedną lub dwie i zakończyć ten bunt…? Nie, jeszcze nie teraz, sny, które jej umysł śnił bez lekarstw, były zbyt pochłaniające. Ale o czym to myślała przed chwilą…? Obraz matki!
Ojciec wytykał, że oczy wyglądają jak wklejone, twarz jest płaska i bez wyrazu, poza tym mało uzdolniony rysownik pieczołowicie rozmazywał grafit tłustym palcem, chcąc uzyskać efekt cieniowania. Rzeczywiście, pod policzkiem widać było roztarcie. Przypomniało jej się, że kiedyś, gdy była mała i stawała chwiejnie w chybotliwej kołysce, raz po raz przewracając się na miękkie posłanie, zdarzyło jej się wyciągnąć pulchne ręce do tego nieszczęsnego portretu. Ojciec wzruszył się na ten widok, bo pomyślał, że dziecko tęskni za zmarłą matką, ale przyczyna była zgoła inna: nie rozumiała idei obrazu i niezwykle ją to denerwowało. Płakała z frustracji, nie z żalu. Wielka, uśmiechającą się twarz oszukiwała ją, udając czyjąś obecność.
Poczuła wnet obezwładniające uderzenie z tyłu głowy, które rozeszło się na resztę ciała. Tkwiła już w sennym paraliżu, to był ostatni etap. W jej głowie huczało od przeróżnych głosów, a chodząca po pokoju postać wywołana przez senne halucynacje postanowiła podejść i zajrzeć jej w oczy. Nie można było walczyć z tym momentem, należało mu się poddać; w przeciwnym razie trzeba by było doświadczać wszystkiego od nowa i od nowa.
Obudziła się z głową pełną dziwnych wizji sennych, które trudno było z siebie zmyć, by przejść do codzienności, do szkoły, na której samo wspomnienie serce zrywało się boleśnie do łomotu. W ciągu kolejnych tygodni zauważyła jednak z ulgą, że nie było tam aż tak źle, nikt nie wracał do jej osobliwej prezentacji podczas pierwszego dnia zajęć, a słowo _Exabor_ rozbrzmiewało w jej głowie coraz rzadziej, właściwie tylko wówczas, gdy cichy, trzymający się na uboczu chłopiec o brązowych oczach napotkał jej wzrok. „A może to mi się tylko pomyślało? Może wcale nie powiedziałam tego na głos?”, zastanawiała się, bo spokój i zapomnienie wydawały się być zbyt nieprawdopodobne. Sądziła raczej, że reszta klasy ją wyśmieje. Zamiast tego szybko zdobyła nowe koleżanki, choć chętniej spędzała przerwy z chłopcami. Wkrótce odepchnęła od siebie myśli o pierwszym dniu, ogarnięta dobrym humorem, i nie zastanawiała się zbyt często nad tym, skąd wzięło się Exabor. Uznała całkiem racjonalnie, że lęk, który wówczas ją ogarnął, połączony z presją, by jak najszybciej coś powiedzieć, wydusiły z niej ten nonsens i nie było powodu, aby dłużej się nad tym zastanawiać.
Pod koniec września, gdy jej ojciec musiał dłużej zostać w pracy, ze szkoły odebrała ją Estera, jej matka chrzestna, która mieszkała na tym samym osiedlu. Roksanę nie łączyły z nią więzy krwi, była jednak najbliższą przyjaciółką jej matki, którą znała od dziecka. Estera czekała na chodniku przed wejściem. Gdy dostrzegła chrześnicę wychodzącą ze szkolnego budynku, zawołała ją i pomachała z oddali. Roksana uśmiechnęła się lekko, napotykając spojrzenie jej brązowych oczu i przyspieszyła kroku. Owalna twarz Estery wyglądała na zmęczoną, a oliwkowa karnacja nieco poszarzała, lecz kobieta miała w sobie czar rozwiniętej, bujnej róży tuż przed przekwitnięciem. Włosy miała niebywale gęste, z wygody związane, a ciemne, grube brwi nadawały jej aparycji charakteru. Drobne dłonie skryła przed jesiennym chłodem w cienkich skórzanych rękawiczkach.
– Niespodzianka! Zabieram cię na gorącą czekoladę – odezwała się do Roksany. – Cieszysz się?
– Jasne, że tak!
Estera omiotła dziewczynkę uważnym spojrzeniem i spoważniała. Zauważyła przykrótkie nogawki jeansów, podniszczone buty i zbyt ciasną kurtkę. Pojęła, że sytuacja finansowa Romualda pogorszyła się w ostatnim czasie o wiele bardziej, niż był skłonny przyznać.
– Pójdziemy potem na małe zakupy, co ty na to? Możemy spędzić razem całe popołudnie. Kornelia będzie dziś na zajęciach muzycznych do osiemnastej i poleciłam Piotrowi, by odgrzał jej obiad. Muszą dać sobie radę!
Roksana pokiwała głową i wsunęła zimną, bladą dłoń w rękę Estery. Myśl o rodzinie ciotki budziła nieprzyjemne wspomnienia, zwłaszcza o dwa lata starszej Kornelii, z którą czasem musiała przebywać, gdy jej ojciec pracował do późna i zostawiał Roksanę w domu Estery. Dziewczynki nigdy zbyt dobrze się nie rozumiały i im częstsze były te wymuszone wizyty, tym bardziej Kornelia zdawała się być obrażona, w równej mierze na nią, co na swoją matkę, która Roksanę wyjątkowo lubiła. Męża ciotki, Piotra, widywała Roksana najczęściej nietrzeźwego i zaniedbanego, w poplamionym podkoszulku i tłustych, przydługich włosach; zamykał się jednak w salonie i z nikim nie rozmawiał. Roksana ubolewała nad tym, że tak rzadko mogła spotykać Esterę samą i mieć jej towarzystwo tylko dla siebie. Takie chwile, jak ta, gdy szły we dwie na spacer, były dla niej jak święto. Zgodnie z obietnicą Estery, najpierw skierowały się do kawiarenki i zamówiły gorące napoje.
– To nam dobrze zrobi w tę okropną pogodę – powiedziała Estera, upijając łyk kawy. – Jak ja nie znoszę jesieni! Zimno, wilgotno i w dodatku wszędzie roznosi się ten okropny odór… Też to czujesz?
– To tylko dym – odpowiedziała Roksana.
– Ach, tak, może to i dym – westchnęła do siebie i zmieniła temat. – Powiedz mi, jak idzie ci w szkole? Masz już jakieś oceny?
– Piątkę z angielskiego. Za kartkówkę.
– Pięknie! Jesteś zdolna, wiedziałam, że z tym nie będzie problemu. – Estera ścisnęła mocniej dłoń Roksany i zajrzała jej w oczy z zatroskaniem. – A jak układa się z rówieśnikami?
– Dobrze. – Roksana uśmiechnęła się pogodnie. – Mam już cztery przyjaciółki i wszyscy mnie lubią.
– A czego w tobie nie lubić? Jestem z ciebie taka dumna. – Estera uśmiechnęła się lekko. Odpowiedź, jaką otrzymała, rozwiała obawę, że po tak długim czasie z dala od środowiska szkolnego Roksana napotka poważne trudności w funkcjonowaniu w grupie.
Podczas zakupów wypłynął swobodnie i przypadkowo temat matki Roksany. Na sklepowej wystawie dziewczynka ujrzała płaszcz ze sztucznego futra, który ją zachwycił, a Estera, ogarnięta wspomnieniami, napomknęła, że takie właśnie płaszcze nosiła Izabela. Z ojcem Roksana nie ośmieliłaby się rozmawiać o matce w równie zwyczajny, codzienny sposób. Dał przykład córce, że wyrażać o zmarłej powinno się tak, jak o świętościach, ze szczególną ostrożnością i powagą, zniechęcając ją do rozmów i wprawiając w onieśmielenie. Nieświadomie przekazał jej też ciężar, który nosił w sobie, ilekroć myślał o Izabeli. Wyjaśnić ani nazwać tego uczucia Roksana nie potrafiła, miała jednak wrażenie, że w poruszaniu tego tematu z ojcem czaiło się coś niebezpiecznego, że zaprowadzi ją to w miejsce, z którego nie będzie drogi powrotu, do tajemnicy, której ona sama jest częścią i której nie powinna odkryć.
Wobec takiego stanu rzeczy to Estera, która przejawiała w swoich gestach i słowach naturalność i prostotę, a na świat starała się patrzeć jak najbardziej przyziemnie, zaspokajała potrzebę poznania przeszłości.
Wiedząc, że u ciotki, zamiast przykrych emocji, znajdzie akceptację, Roksana czekała na moment spotkania z nią, by zadać chodzące jej po głowie, zwyczajne i niewinne pytania, jak na przykład o to, w jaki sposób nawiązały ze sobą przyjaźń.
– Poznałyśmy się w szkole, na balu przebierańców – odpowiedziała jej wówczas. – Chodziłyśmy do różnych klas, Izabela miała jedenaście lat, a ja dwanaście, i wcześniej wcale nie zwracałyśmy na siebie uwagi, pewnie nawet nie wiedziałyśmy o swoim istnieniu. Tamtego dnia odnalazłyśmy się w tłumie i zaśmiałyśmy się ze swojego dopasowania: ja przebrałam się za zająca, a ona – za lisa. Zaczęłyśmy bawić się razem i gonić po korytarzu, aż zbiłyśmy rzeźbę ze szkolnej wystawy, za co obie trafiłyśmy później na dywanik. Spotkanie twarzą w twarz z surowym dyrektorem zdarzyło mi się wtedy po raz pierwszy. Iza, przeciwnie, regularnie do niego trafiała, jak wyznała mi z rozbrajającym uśmiechem. Uwielbiała psoty i była niesforna, czasem nawet pyskowała nauczycielom.
– Jak wtedy wyglądała? Jestem do niej podobna?
– Miała takie same włosy, jak ty: jasne, wspaniałe loki, ale o tym dobrze wiesz. Kształt oczu też po niej odziedziczyłaś, choć twoje spojrzenie jest łagodniejsze. W jej niebieskich oczach iskrzyło coś szelmowskiego. Sprawiała wrażenie… ach, jak to nazwać? Mocnej i delikatnej jednocześnie. Wiem, że to dziwne, ale taka właśnie była, w zależności jak na nią spojrzeć. Sylwetkę miała bardzo szczupłą, co odznaczało się przy jej wybujałym wzroście. Chodziła z lekkością i wyćwiczyła sobie piękną postawę – to dlatego, że od najmłodszych lat trenowała taniec. Siadała jednak jak chłopak, okrakiem i niedbale. Miała ciągle ironiczny uśmieszek na wąskich ustach, jakże niektórzy tego nie znosili!
– Nie lubili jej?
– Nic z tych rzeczy, była wcale lubiana, ale, naturalnie, zdarzały się nieprzychylne osoby. Wielu stanęłoby za nią murem, gdyby ktoś chciał zrobić jej przykrość. Nic zresztą dziwnego, ona przyciągała ludzi jak magnes, choć wcale o nich nie zabiegała; miała potrzebną do tego charyzmę. W liceum przez trzy lata z rzędu wybierano ją na przewodniczącą samorządu uczniowskiego. Jednak nie są to rzeczy największej wagi. Jakbym miała wymienić to, co najbardziej w niej ceniłam, to jej wrażliwość, zwłaszcza na czyjąś krzywdę. Lubowała się wręcz w towarzystwie tych, którzy byli w jakiś sposób ofiarami niesprawiedliwości. Nie było w tym jednak politowania ani żadnej wzniosłości, ona sama była skrzywdzona przez wielu ludzi i myślę, że po prostu się z nimi utożsamiała, ale o tym wiedzieć mogłam chyba tylko ja, będąc z nią bardzo blisko. Nie chciała, by przeżywali to, co ona, chciała wnieść trochę światła. Chłopcy wykorzystywali tę jej słabość i opowiadali o swoim nieszczęśliwym życiu, aby zdobyć jej uwagę. Ha, ale ona nie była głupia! To jednak opowieści na inną okazję. – Estera uśmiechnęła się lekko, po czym zamyśliła się. – Ja z kolei nie byłam lubiana – powiedziała po chwili, nieco obojętnie. – Stałam się jedną z tych zaadoptowanych przez nią osób, które ona usiłowała uleczyć. Choć jej motywy zdawały się być niewystarczające do stworzenia gruntu pod przyjaźń, to jednak stałyśmy się sobie bliskie. Ona zresztą porzuciła w jakimś stopniu zapędy do bycia czyimś wybawcą, na całe szczęście. Cóż, przed nią nie miałam żadnej prawdziwej przyjaciółki. Teraz wiem, że po niej też nie.
– Ciocia nie miała innych przyjaciółek? Nie uwierzę!
Estera uśmiechnęła się.
– Dlaczego to takie dziwne?
Roksana zmieszała się nieco; nie wiedziała, jak ująć w słowa to, co intuicyjnie wyczuwała: energię, która w nadmiarze wylewała się z Estery w każdym uśmiechu i słowie, życie, które tętniło tak jasno i tajemniczo w wielkich, brązowych oczach. W jej gestach i spojrzeniu skrywało się coś baśniowego, ale tylko wtedy, gdy milczała i myślała, że nikt na nią nie patrzy. Przy ludziach, gdy tylko się odezwała, stawała się do bólu przyziemna. Dziewczynka usiłowała opisać zatem lekkość, z jaką kobieta odnajdowała się w towarzystwie i z jaką, zdawało się, żyła, jej energiczność, a nawet fizyczne piękno; jakichkolwiek słów jednak nie używała, zauważała z rozczarowaniem, że omija to, co chciałaby przekazać.
– Wygadana jestem, to racja. Ale piękna? Starość mnie dopada, dziecko! – Wskazała palcami zakończonymi długimi brokatowymi paznokciami niewielkie zmarszczki wokół oczu.
– Ale…
– No, już, już, dosyć tego! Za mało doceniasz siebie, a za bardzo innych. – Machnęła ręką. – Na czym to ja skończyłam…?
– Mówiłaś, że mama uśmiechała się kpiąco i była niedbała.
– Ach, tak, racja… była z niej szelma. Zdradzę ci coś w sekrecie: klęła jak szewc! Na szczęście przestała, gdy nieco wydoroślała.
Popołudnie spędzone na rozmowach z Esterą wprawiło Roksanę w wesołość i dodało nowej energii. Gdy wracały, słońce chyliło się ku zachodowi i niebo nabrało ciepłych odcieni czerwieni. Minęły szkołę i park, w którym lśnił staw i odzywały się kaczki. Pojedyncze liście o intensywnej pomarańczowej barwie spadały na ścieżkę, która prowadziła na ich osiedle. Roksana ściskała w rękach karton z nowymi butami, które kupiła jej ciotka. Estera zapowiedziała, że wkrótce przyniesie jej wór ubrań, z których wyrosła jej znacznie wyższa od Roksany córka, aby wybrała te, które jej pasują.
Docierały powoli na miejsce. Przeszły przez drewniany most, przekraczając rzekę, i zauważyły w oddali sąsiadów wyprowadzających psa na spacer. Okazało się, że była to zaprzyjaźniona z Esterą para, z którą zwykle spacerowała wieczorami, wraz ze swoim czworonogiem, Hektorem. Pomachała im energicznie i zawołała:
– Tak wcześnie? Wystawiacie mnie i Hektora do wiatru.
Estera przykucnęła, aby pogłaskać ich psa. Po krótkiej i żywiołowej pogawędce rozstali się i ciotka ponownie chwyciła Roksanę pod rękę. Dziewczynka nie mogła przestać zachwycać się wdziękiem i swobodą, z jaką ciocia zaczynała i prowadziła każdą rozmowę, szczególnym wyrazem spojrzenia jej ruchliwych oczu, głosem pełnym emocji, niemalże teatralnymi gestami. Bez żadnego wysiłku przyciągała do siebie ludzi. Była to największa różnica między nią a ojcem Roksany, który na ogół nie budził sympatii i postrzegany był jako ponury, poważny człowiek.
Wkrótce dotarły przed dom i nadszedł czas pożegnania.
– Miło było, prawda? – zapytała uśmiechnięta Estera.
– O, tak. Kiedy znowu gdzieś się wybierzemy?
– Zobaczymy, na pewno niedługo.
Roksana posmutniała, bo wiedziała, że ta odpowiedź oddalała je od siebie na nieokreślony czas. Estera odwiedzała ich wprawdzie, ale wtedy nie była tylko dla niej, rozmawiała głównie z ojcem, dzieląc się po sąsiedzku jakąś wieścią lub przynosząc ciasto, i szybko wychodziła, zawsze w pośpiechu.
Romuald otworzył im drzwi i złapał się za głowę, gdy zobaczył pudełko w rękach córki.
– Dostałam buty! – krzyknęła Roksana i wyszczerzyła drobne zęby w uśmiechu.
– Estera, czyś ty oszalała? Nie trzeba było się kłopotać! No, mów, ile jestem ci dłużny?
– Nic a nic! To prezent od ciotki.
– Chyba żartujesz? Nie pozwalam na tak drogie prezenty!
– A mnie to wcale nie obchodzi. Lepiej się ze mną nie kłóć, bo i tak nie wygrasz. To tylko buty.
Romuald westchnął głęboko. Nie pozostało mu nic innego, jak podziękować i przyjąć podarunek z wyrzutami sumienia.
– Jesteś nieugięta jak zawsze. Wejdź do środka, nie stójmy tak w progu. Zapraszam na obiad.
– Tak! – podchwyciła Roksana, szczęśliwa, że czas spędzany z ciotką przedłuży się. – Wejdź do nas!
– Nie mogę, słońce. Dziękuję ci, Romku, ale obowiązki czekają. W domu mam dwoje dzieci: Kornelię i męża.
Estera, mimo nalegań, pożegnała się i szybkim krokiem wróciła do domu, gdzie skryła się przed jesiennym odorem. Gdy tylko otworzyła drzwi, podbiegł do niej mały, włochaty kundel. Pięć lat temu jej córka wybrała go w schronisku i nadała mu imię Hektor. Piotr, aby dokuczyć córce, zażartował, że wygląda jak szczur i jeśli oni go nie wezmą, to nikt inny tego nie zrobi.
Estera pogłaskała psa, który delikatnym różowym językiem lizał ją po dłoniach. Zdjęła z siebie zielony wełniany płaszcz i schowała w szafie. W domu było ciemno i panowała cisza, z salonu dobiegał jedynie stłumiony dźwięk telewizora. Dobrze wiedziała, co to oznacza – jej mąż, Piotr, upił się i zasnął na kanapie. Zignorowała to i poszła od razu do pokoju Kornelii.
Jej córka miała zamknięte drzwi. Estera tego nie tolerowała – mogły być lekko uchylone, ale nie zamknięte. Zastała Kornelię siedzącą przy biurku, ze słuchawkami w uszach. Odwrócona od drzwi i zgarbiona przed laptopem, nie zauważyła obecności matki. Niewielkie pomieszczenie tonęło w półmroku, rozjaśnione jedynie wątłym światłem lampki nocnej i niebieskim – ekranu.
– Kornelia… – Szturchnęła córkę w ramię. Pilnowała swojego głosu, by nie wybudzić męża, nie miała bowiem ochoty go widzieć.
– Cześć, mamo. – Dziewczyna zdjęła niechętnie słuchawki. – Gdzie byłaś tak długo?
– Przecież mówiłam ci, że po pracy zabieram Roksanę na zakupy.
– Chciało ci się wychodzić z tą dziwaczką?
– Ile razy rozmawiałyśmy na ten temat? Masz przestać wyrażać się w ten sposób o koleżankach!
Estera, która w dzieciństwie była gnębiona w szkole, usiłowała wyplenić wszelkie złośliwe zachowania swojej córki w stosunku do innych dzieci. Coraz częściej czuła się bezradna, jej autorytet malał z każdym dniem, w którym dziewczynka zbliżała się do nowego towarzystwa ze szkoły i przysparzała kolejnych problemów. Mało co wytrącało Esterę z równowagi tak bardzo, jak telefon od wychowawczyni, która informowała, że muszą niezwłocznie porozmawiać o jej córce w sprawie jej zachowania w stosunku do rówieśników.
– Roksana to nie moja koleżanka – odparła cicho Kornelia.
– Daruj sobie, nie będę tolerować obrażania kogokolwiek. Ach, bym zapomniała – jutro przygotuj ubrania, których już nie nosisz.
– Po co?
Estera zawahała się przez chwilę. Miała dosyć tej rozmowy, dosyć swojej gotowej do ataku córki, zachlanego męża za ścianą i całego domu, w którym przeżyła więcej cierpienia niż dobrych chwil.
– Dla Roksany – wycedziła typowym dla siebie, dystansującym, chłodnym głosem, który miał uchronić ją przed wybuchem córki, ale przynosił zwykle odwrotny efekt. – Chodzi w za małych ubraniach, z pieniędzmi musi być u nich ciężej, niż przypuszczałam…
– Nie ma mowy! – Kornelia odwróciła się od niej na obrotowym krześle, kryjąc przed jej przeszywającym wzrokiem twarz. – Nie mam jutro czasu.
– Nie masz czasu? A co ty możesz mieć do roboty? – Estera zaśmiała się ironicznie.
– Jestem umówiona – burknęła cicho.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Z kim?
– Z kilkoma koleżankami…
Estera wypuściła z sykiem powietrze, wiedząc, że chodzi o towarzystwo, którego wpływu na córkę tak się obawiała. Zezłościła się, jak zawsze, gdy wychodził ten temat, i nie baczyła już na śpiącego za ścianą męża.
– Po moim trupie. Masz uczyć się do sprawdzianu i przygotować stare ubrania.
Oczy Kornelii zeszkliły się, a na policzkach pojawiły się gorące wypieki.
– Co ci tak zależy na tej Roksanie, co? – wybuchnęła.
– Kornelia…
– Przecież wiem! Wolałabyś, aby to ona była twoją córką.
Piotr rozbudził się przez ich podniesione głosy i mamrotał coś przepitym głosem. Estera wyszła z pokoju, nie chcąc kontynuować tej rozmowy, która nigdy się nie kończyła i zawsze traciła sens, wkraczając na najbardziej bolesne tematy i doprowadzając do walki między nimi dwiema. Hektor zaskomlał cicho przed drzwiami wyjściowymi i Estera domyśliła się, że nikt od dawna już nie wyprowadził go na spacer; chwyciła więc za smycz i ponownie wyszła w jesienny chłód, krzywiąc się przez odór zgnilizny, który czuła w wilgotnych liściach i martwym ptaku mijanym na chodniku. Wróciła po kilkunastu minutach, poddana i zrezygnowana. Weszła znów do pokoju córki, by zapytać, czy coś jadła. Kornelia kiwnęła nieznacznie głową.
– No, ale co jadłaś? Rozmawiaj ze mną.
– Kanapki.
– Cały dzień tylko kanapki? Tata nie odgrzał ci kotletów?
Kornelia przewróciła oczami. Irytowało ją zdziwienie matki, tak jakby pierwszy raz ojciec upił się zaraz po powrocie do domu, i jakby to nie było do przewidzenia. Ton, jakim zaczęła mówić matka, oznaczał zwykle zbliżającą się awanturę, podobnie jak zaczerwienione ze złości policzki i dekolt. Tym razem była jednak zbyt zmęczona.
***
Nieliczne pogodne dni października wypełniały Roksanę spokojem. Powietrze, choć zimne, było rześkie i przyjemne, a słońce delikatnie rozgrzewało skórę. Las w oddali wyglądał malowniczo, gdy ciepłe barwy listowia, żółć i czerwień, nakładały się na siebie. Ze szkolnej ławki, umiejscowionej przy oknie, Roksana spoglądała na klony i kasztanowce, których pojedyncze liście spadały w lekkich powiewach wiatru. Oparła głowę o dłoń i zupełnie się wyłączyła. Ostatnio działo się to nagminnie i całkowicie wbrew jej woli, jakby wciąż zapadała w sen i z trudem się z niego wybudzała.
– Roksana! – huknęła nauczycielka języka polskiego. – Zwracam ci uwagę już piąty raz!
Roksana drgnęła na dźwięk swojego imienia i zarumieniła się. W sali nastała cisza i wszyscy się w nią wpatrywali. Była niemal pewna, że w tych spojrzeniach kryła się kpina. Coś się zmieniło w ostatnim czasie, czuła to wyraźnie. Chyba przestali ją lubić, ale sygnały, które dostawała, wciąż nie były jednoznaczne. Zauważała jedynie niepokojące iskry w ich oczach, jakiś złośliwy uśmiech błąkający się po twarzach i urwane szepty. „Na początku zawsze są tylko iskry”, przyszło jej na myśl i poczuła się nieswojo.
Wkrótce sytuacja rozwinęła się i Roksana zostawała sama podczas przerw. Grupa dziewczyn, z którą trzymała na początku, wychodziła błyskawicznie z lekcji tak, by nie zdążyła za nimi pójść; to dotknęło ją najboleśniej. Koła, w których stawali chłopcy i dziewczęta, zbierając się przed salą, zaciskały się coraz bardziej, nie zostawiając miejsca dla dodatkowej osoby. Roksana jeszcze łudziła się, że to minie i znów znajdzie w rówieśnikach akceptację, nie chciała pojąć tego, że właśnie rozpoczynało się wyłączanie jej z życia klasy. Samotność sama w sobie nie byłaby dla niej szczególnie bolesna, wszak przyzwyczaiła się do spędzania czasu we własnym towarzystwie, a jej myśli pochłaniały ją tak bardzo, że ledwo zdawała sobie sprawę z upływu czasu. Jednak samotność, która była efektem odrzucenia, bolała ją i wprawiała w poczucie upokorzenia.
Gdy włóczyła się nerwowo po korytarzu między lekcjami, po raz pierwszy natknęła się na rozwieszone na ścianie nowe prace plastyczne. Co tydzień nauczycielka z pomocą uczniów eksponowała tam rysunki i rzeźby, tworząc małą wystawę. Roksana zasłyszała z rozmów dzieci, że ostatnie zadanie polegało na stworzeniu obrazu o dowolnej tematyce, przy użyciu barw uzyskanych z przypraw i warzyw. Królowały odcienie czerwieni, brązu i żółci pozyskane z kurkumy, chilli, buraków i cynamonu. Niektóre z powstałych prymitywnych malunków były rozmazane i wykonane zupełnie nieporadnie, inne całkiem starannie, z użyciem małych, precyzyjnych pędzelków. Jedna z bardziej udanych prac, naiwna i pełna barw, przedstawiała płynącą po zielonej wodzie łódź, w której stały dwie ciemne postacie. U góry widniał napis. Gdy do Roksany dotarło, co oznacza, oblała się zimnym potem.
Zdanie napisane czerwoną farbą brzmiało: „Witamy w Exaborro!”.
Podeszła bliżej, by zobaczyć drobny podpis: Hubert, choć przecież od początku dobrze wiedziała, kto był autorem. Pracę ozdabiała mozaika z liści, którą pamiętała z pierwszego dnia zajęć, gdy chłopiec o wesołym spojrzeniu szkicował sylwetkę żołnierza.