Expeditionary Force. Tom 1. Dzień Kolumba - ebook
Expeditionary Force. Tom 1. Dzień Kolumba - ebook
Walczyliśmy po złej stronie wojny, której nie mogliśmy wygrać. I to były te dobre wieści.
Ruharowie uderzyli w Dzień Kolumba. Niewinnie dryfowaliśmy sobie na naszej błękitnej kropce, jak rdzenni mieszkańcy Ameryki w 1492 roku. Za horyzontem pojawiły się okręty technologicznie zaawansowanej, agresywnej kultury i BUM! Skończyły się stare, dobre czasy, kiedy tylko ludzie zabijali siebie nawzajem. Cóż, Dzień Kolumba. Pasuje.
Gdy na porannym niebie znów pojawiły się obce okręty międzygwiezdne, tym razem należące do Kristangów, którzy rozgromili Ruharów, myśleliśmy, że nas uratowano. Siły Ekspedycyjne Narodów Zjednoczonych wyruszyły wraz z Kristangami, naszymi nowymi sojusznikami, na wojnę z Ruharami. I tak oto, zamiast walczyć w Nigerii jako żołnierz Armii Stanów Zjednoczonych, teraz walczę w kosmosie. Ale to wszystko było kłamstwem. Nie powinniśmy nawet byli walczyć z Ruharami.
Może lepiej zacznę od początku...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66375-36-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ruharowie uderzyli w Dzień Kolumba. Każdy kraj miał nazwę dla dnia, w którym zaatakowali nas kosmici, ale po jakimś czasie przyjęła się właśnie ta. Ma to pewien sens. Dryfowaliśmy sobie niewinnie przez kosmos na naszej niebieskiej kulce, niczym rdzenni mieszkańcy Ameryki w 1492 roku. Zza horyzontu wyłoniły się okręty technologicznie zaawansowanej i agresywnej kultury i… bum! Skończyły się stare dobre czasy, kiedy ludzie zabijali się tylko nawzajem. Pasuje.
Gdy na porannym niebie pojawiły się rozbłyski, które później okazały się okrętami Ruharów skaczącymi na wysoką orbitę, na początku nas to zaciekawiło. Gdy elektrownie, rafinerie, fabryki i inne ośrodki przemysłowe na całej planecie zaczęły obrywać z naddźwiękowych dział elektromagnetycznych na orbicie, byliśmy w szoku. Ja osobiście zaniepokoiłem się naprawdę dopiero wtedy, gdy z nieba zleciał transporter bojowy Ruharów i wylądował na polu ziemniaków pod moim malutkim miasteczkiem w północnym Maine. Był poniedziałkowy poranek na początku października i Ameryka obchodziła właśnie Dzień Kolumba. Byłem w domu na przepustce z wojska – odwiedzałem rodziców. Miałem chwilę wytchnienia, gdyż mój batalion wycofano z misji pokojowej w Nigerii. Cieszyłem się, że w końcu znowu jestem w Stanach.
Mój urlop zakończyła jednak ognista smuga na niebie. Transportowiec Ruharów przeleciał tuż nad moją furgonetką, nad jeziorem i wbił się w pole ziemniaczane Olafsena, aż skończył z dziobem do połowy zanurzonym w stawie. Przez minutę kołysał się na boki przy akompaniamencie wycia silników, po czym znów wystartował, żeby przelecieć nisko i chwiejnie nad linią drzew w stronę centrum miasteczka. Spod kadłuba unosił się dym.
Nasi tak zwani sojusznicy, Kristangowie, uważają, że transportowiec szturmowy Ruharów uległ uszkodzeniu podczas lotu z orbity i nie trafił w zamierzony cel. To jedyny możliwy powód, dla którego mogliby najechać na Thompson Corners w stanie Maine. Cholera, sam już miałem dość tego miejsca, dlatego się zaciągnąłem. Moje rodzinne miasteczko nie jest złe, ale to nic specjalnego. Sporo krów, owiec, różnych upraw. Niektórzy ludzie, jak mój tata, pracowali w papierni w Milliconack, dało się też wyżyć z pracy drwala, przewodnika myśliwych czy wędkarzy, czasami ze spawania.
Nikt w północnym Maine nie żyje z tylko jednej pracy. W każdym razie Thompson Corners to nie żaden ważny cel strategiczny, o którym by pomyślano, rozsyłając transportowce bojowe z kilkunastoma ciężko uzbrojonymi żołnierzami. Żołnierze Ruharów – pocieszne, futrzaste dranie – zapewne czekali, aż ich jednostka w końcu zatrzyma się przed szkołą podstawową w środku miasteczka, otworzyli drzwi, ujrzeli wspaniałą panoramę Thompson Corners i spytali pilota, gdzie się, do cholery, znajdują. Żołnierze to żołnierze, czy mają futro, skórę, czy łuski. Zatem, zgodnie z logiką, Ruharowie wystrzelili rakietę w najbardziej majestatyczną budowlę w okolicy, czyli skład ziemniaków i imponująco zrównali go z ziemią. Wybuch był taki, że chyba naprawdę musieli nie znosić kartofli. Następnie zniszczyli dwa mosty przez rzekę Scanicutt: kolejowy i starą betonową przeprawę drogową, która była tam od czasu, gdy zbudowano ją za Roosevelta w latach trzydziestych. Mieliśmy sporo deszczu i poziom wody w rzece był wysoki, więc bez mostu jedynym sposobem na dostanie się do miasteczka została podróż do Woodford i skorzystanie z tamtejszej przeprawy. To byłby świetny pomysł, gdyby spanikowani kierowcy nie zapchali dróg, bo sto innych osób wpadło na dokładnie ten sam pomysł.
Gdy zobaczyłem, że okręt szturmowy leci w stronę centrum Thompson Corners, ciągnąc za sobą smugę dymu, właśnie jechałem do miasta furgonetką rodziców, aby odebrać siostrę z domu jej koleżanki. Minęło dziesięć minut od pierwszych ataków i w radiu mówili, że gubernator ogłosił stan wyjątkowy i poprosił wszystkich, aby zachowali spokój.
Następnie wysiadła cała komunikacja. Radio, telefony, telewizja, do tego jeszcze elektryczność. Nie musiałem czekać na instrukcje, zamierzałem pojechać po siostrę, wrócić do domu i przeczekać wraz z rodziną do czasu, aż dowiemy się, co się tu właściwie dzieje. Za siedzeniem miałem strzelbę ojca do polowania na ptaki i pudełko amunicji dobrej na kaczki i niewiele więcej. To pokazuje, jak trzeźwo myślałem tamtego ranka. Cały sprzęt z wojska, w tym karabin, zostawiłem w Fort Drum, w stanie Nowy Jork. W końcu byłem na przepustce. Wyjeżdżając zza wzgórza, zobaczyłem ruiny mostów i niemal zderzyłem się z samochodami, które również utknęły, próbując dostać się do miasteczka.
Bill Geary, ochotniczy strażak i emerytowany kapitan Gwardii Narodowej Maine, organizował ludzi, żeby pojechać do Woodford i dostać się do Thompson Corners starą drogą pożarową. Jak głupek krzyknąłem, że moja furgonetka ma napęd na cztery koła. Prawie każdy w północnym Maine ma napęd na cztery koła, nawet jeśli to stare, zajeżdżone subaru. Jako że byłem ostatni w kolejce, szybko zawróciłem i trzech gości, których samochody wpadły do rowu, wsiadło do mojej furgonetki. Pędziliśmy jak kawaleria jadąca na ratunek w starym filmie.
Gdy w końcu przebiliśmy się przez korki, przejechaliśmy przez most w Woodford i pokonaliśmy połowę drogi kiepsko konserwowaną drogą pożarową, Ruharowie zajęli już centrum Thompson Corners – puste, bo żaden człowiek nie czekał na imienne zaproszenie, by stamtąd spieprzać. Jeden zastępca szeryfa spanikował i wystrzelił kilka razy z dziewiątki, aż Ruharowie się wkurzyli i rozwalili stację benzynową.
Widziałem wtedy wielokrotnie Ruharów z bliska. Nie, nie jedzą ludzi. I nie zabijają małych dzieci. Możecie wierzyć sobie w propagandę, ale wiem, co widziałem. Gdyby ten zastępca szeryfa nie otworzył ognia, Ruharowie mogliby nie zabić ani jednej osoby w miasteczku. Nie winiłem ich nawet. Gdyby jakiś idiota próbował mnie ostrzelać, też dałbym mu popalić. Wiem, bo robiłem to samo w Nigerii.
W każdym razie brama Służb Leśnych na drodze pożarowej była zamknięta, więc straciliśmy pięć minut, czekając, aż trzy samochody przed nami facet spróbuje rozwalić zamek ze strzelby. Niespodzianka! Leśnicy to przewidzieli i zamek ani drgnął. Więc facet staranował bramę i rozwalił zarówno ją, jak i swój samochód, który trzeba było zepchnąć na pobocze.
Tak, tak, każdy ma jakąś historię z tego dnia, ale ta jest moja, więc zamknij się i słuchaj! Jedno, czego się dowiedziałem, to tego, że trepy z armii Ruharów są dokładnie jak trepy w całej Galaktyce. Chcieli, żeby walki w końcu się skończyły, żeby mogli wrócić do koszar czy innych nor. Czy ich nienawidziłem? Jasne, ale nie uważam, że mieli na celu zabijanie ludzi, chyba że jako skutek uboczny działań. Jaki by nie był cel ich przybycia na Ziemię, wylądowali nie tam, gdzie trzeba, i robili, co mogli najlepszego w tej sytuacji. Wszyscy lepiej by na tym wyszli, gdyby Ruharowie siedzieli w uszkodzonym transportowcu z palcami w tyłkach i zadzwonili po swój odpowiednik pomocy drogowej. Ale to tak nie działa. W każdej misji nieuchronnie coś się spierdoli. Dostosowujesz się, jak tylko dajesz radę, i robisz, co możesz, żeby osiągnąć cele. Ta grupa Ruharów uznała, że ich celem jest zajęcie hrabstwa Penobscot, czy to miało sens, czy nie. Kristangowie mówią, że najprawdopodobniej plan Ruharów zakładał zniszczenie naszej infrastruktury przemysłowej i cofnięcie nas do epoki kamiennej, żebyśmy nie stanowili dla nich zagrożenia. Jeśli o to chodziło, minęli cel o kilkaset kilometrów, lądując w Thompson Corners. Kristangowie zapewne mówili prawdę o tym, dlaczego zaatakowali nas Ruharowie, chociaż kłamali o wszystkim innym, ale do tego jeszcze dojdę.
Nie powinniśmy walczyć z Ruharami. To nie oni są naszymi wrogami, tylko nasi sojusznicy.
Jednak lepiej zacznę od początku.
Nazywam się Joe Bishop. Miałem dwadzieścia lat w dniu, gdy Ruharowie zaatakowali Ziemię, i byłem starszym kapralem w Armii Stanów Zjednoczonych. Przed wojskiem miałem nieco dłuższe włosy o nieokreślonym kolorze między blond a brązem, który odziedziczyłem po matce. Nazywała ten kolor „mysim” i farbowała swoje na złoty blond, odkąd pamiętam. Niebieskie oczy mam po obojgu rodziców, a metr dziewięćdziesiąt wzrostu zdecydowanie po tacie. Moja mama ma ledwie metr sześćdziesiąt. W liceum grałem na trzeciej bazie w drużynie bejsbolowej, jako skrzydłowy w futbolu amerykańskim i rezerwowy rzucający obrońca w koszykówce, chociaż nie grałem w kosza w ostatniej klasie. Prawda jest taka, że w bejsbolu i futbolu też nie byłem gwiazdą. Pracowałem ciężko, stawiałem zwycięstwo drużyny na pierwszym miejscu i zdarzało nam się wygrywać. Gdy przyszedł czas rekrutacji na studia, nie wiedziałem, dokąd chcę iść ani kim chcę być w przyszłości. Wiedziałem tylko, że nie zamierzam siedzieć całymi dniami za biurkiem. Chciałem też wydostać się z Thompson Corners. Mój ojciec przez kilka lat służył w lotnictwie, po czym przeszedł do rezerwy jako mechanik. To samo robił w papierni. Lubił mieć wciąż zajęte czymś ręce, naprawiać rzeczy – i ja w zasadzie też. Nie przelewało nam się i nie chciałem pogrążać się w długach przez kredyt studencki, więc wybrałem armię.
Gdy się zaciągnąłem, zrobiłem to, bo chciałem służyć ojczyźnie oraz po to, aby armia opłaciła mi studia. Poza tym to życie do mnie przemawiało. Lubiłem otwarte przestrzenie, biwakowanie, piesze wędrówki, kajakarstwo. Jasne, że szkolenie było ciężkie, ale nie napotkałem w nim nic, czego się nie spodziewałem, i byłem dumny z tego, że trafiłem tam, gdzie chciałem, czyli do 10 Dywizji Górskiej Piechoty w Fort Drum w stanie Nowy Jork. Misja pokojowa w Nigerii nie była wymarzoną wyprawą, jednak dostaliśmy rozkazy. Zaskoczyło mnie bardzo, że misja pokojowa oznacza zabijanie tak wielu ludzi. Ale jest, jak jest.
Teraz już wiecie, dlaczego leżałem pod krzakiem na wzgórzu, z którego miałem widok na centrum miasteczka, patrzyłem na uszkodzony transportowiec Ruharów i zastanawiałem się, co powinniśmy zrobić. O ile w ogóle powinniśmy podejmować jakieś działania.
– To naprawdę wielki chomik, Bish, nie kłamałeś – stwierdził Tom Paulson, oddając mi lornetkę. – Co robimy?
– Jeszcze nie wiem. Pomyślę.
W okolicy mieszkało sporo weteranów. Jeden z nich był ze mną, ale Tom służył jako zaopatrzeniowiec w marynarce dwadzieścia lat temu, a ja byłem w czynnej służbie w piechocie i całkiem niedawno sprawdziłem się w boju. Pewnie miało sens, że inni czekali, aż coś wymyślę. Wiedzieli, że walczyłem w Nigerii, ale walka z paramilitarnymi bandami w buszu to coś zupełnie innego niż wielkie kosmiczne chomiki w moim rodzinnym miasteczku.
– Cholera, gdzie ci wszyscy fanatycy broni, gdy ich potrzeba? Tylko tyle mamy? – Z niepokojem spoglądałem na kolekcję sztucerów myśliwskich, strzelb i paru pistoletów kalibru dziewięciu milimetrów. Każdy w Thompson Corners miał broń, bo każdy polował, a przynajmniej musiał odstraszać niedźwiedzie od karmników dla ptaków na podwórzu. – Nikt nie ma starego M60 na poddaszu? Może kałacha?
– Cholera, Bish, zabijam łosie, żeby je zjeść, a nie, żeby nic z nich nie zostało – odparł Tom. – Licencja myśliwska tania nie jest.
– Dobra, dobra, ja też. – Znów spojrzałem przez lornetkę na chomiki patrolujące ulice miasteczka. Na czarny dym dochodzący ze składu ziemniaków po drugiej stronie miejscowości. Na prom chomików, czy też lądownik lub okręt szturmowy, czy jak go tam zwali. Był brzydki, kanciasty i wyglądał groźnie z wgniecionym dziobem i pogiętym skrzydłem. Spoczywał przed miejscową podstawówką.
Chomiki. Mieliśmy na nich inne nazwy: szczury, łasice, gryzonie, ale z uwagi na złociste futro, okrągłe twarze i wąsiki najbardziej przypominali chomiki. Tyle że zwykłe chomiki nie miały metra osiemdziesięciu wzrostu, nie nosiły pancerzy, hełmów i gogli, wrednie wyglądającej broni i nie przylatywały z orbity w lądownikach. Przynajmniej o ile mi wiadomo. Znaczy się nigdy nie miałem chomika, więc co ja tam wiem? Nie mieliśmy pojęcia, że to chomiki, do czasu aż jeden z nich we włazie do ich pojazdu – może pilot, bo nie miał broni – zdjął hełm, wyciągnął coś z kieszeni i zaczął to jeść. Nakrzyczano na niego i znowu założył hełm, ale zdążyliśmy zobaczyć jego futrzasty łeb i chomicze uszy. No, nie do końca chomicze, ale dość podobne.
Susie Tobin oderwała wzrok od celownika sztucera.
– A co z kamieniołomem? Mają tam dynamit, prawda?
Susie miała jakieś metr pięćdziesiąt wzrostu i na co dzień pracowała jako nauczycielka w lokalnym gimnazjum. Na pierwszy rzut oka uznalibyście, że nie potrafiłaby nawet unieść swojej broni. Ale widziałem rzędy poroży wzdłuż ściany jej stodoły, więc najwyraźniej umiała się nią posługiwać.
– Co zrobimy z dynamitem? – parsknął Diego. – Podbiegniemy do tego ich statku i wrzucimy przez drzwi? Nie zdążylibyśmy się nawet zbliżyć na sto metrów.
– Susie ma rację – powiedziałem, myśląc o kłopotach, jakie improwizowane ładunki wybuchowe sprawiły nam w Nigerii. Stanowiły problem na drogach, ale zwłaszcza kiedy patrolowaliśmy wioskę i mieliśmy ograniczony ogląd, a miejsc do schowania bomby było mnóstwo.
Patrolowaliśmy tak, jak teraz chomiki. Pary gryzoni zaglądały do budynków w centrum miasteczka, co niewiele im dawało, zważywszy że to Thompson Corners. Można by pomyśleć, że w Dzień Kolumba okolica będzie się roiła od turystów. Można by, jeśli nie miało się szczęścia zawitać kiedykolwiek do mojej rodzinnej miejscowości. Dzień Kolumba to w Nowej Anglii czas, kiedy miastowi z południa przyjeżdżają na prowincję, żeby zobaczyć kolorowe liście na drzewach, nocują w staroświeckich pensjonatach i robią mnóstwo zdjęć.
W naszej części Wielkich Lasów Północnych miewamy turystów, ale nie z tych gapiących się na drzewa. Do czasu Dnia Kolumba większość zdążyła zgubić liście, a nasza część Maine i tak jest dość płaska, no i sosnowe igły nie zmieniają barwy. Ludzie przyjeżdżają tu kajakować, łowić ryby, polować i jeździć na skuterach śnieżnych. Niewiele z tego ma sens w pierwszej połowie października, więc kiedy rozbili się tu Ruharowie, miasteczko okazało się dość puste. I dobrze, bo nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdyby podstawówka była wtedy pełna. Nie musiałem zresztą wyobrażać sobie tego scenariusza, bo widziałem coś takiego w filmie „Czerwony świt”. Tym dobrym, z czasów Reagana, nie tym kiepskim remake’u.
W każdym razie miałem pomysł.
– Susie, twój ojciec pracuje w kamieniołomie, prawda? Idź z Tomem i przynieście dynamit, detonatory, druty, wszystko, czego trzeba, żeby coś wysadzić. – Nie miałem pojęcia, jak to zrobić, jako że nigdy nie widziałem na żywo laski dynamitu. – Diego, zostań tu i wypatruj chomików, zobacz, jakie trasy patrolują, a zwłaszcza jak często przechodzą obok starego ratusza. Stan, Deb, zobaczcie, czy uda wam się zdobyć jakąś ciężarówkę lub furgonetkę dość dużą, żeby z tyłu zmieściło się kilka osób. Ale zakrytą, nie z otwartą platformą z tyłu. Trzymajcie się tej strony miasteczka, nie próbujcie przejechać przez szosę jedenaście, bo zobaczą was chomiki. Jeśli coś znajdziecie, podjedźcie do drogi na Red Brook i czekajcie. Tam się spotkamy.
– Dobra, Bish. – Tom skinął głową. – Co robimy?
Spojrzałem jeszcze raz na Ruharów, notując w myślach rozmieszczenie ich sił, trasy patroli, pozycje obronne.
– Idziemy do dentysty.
*
– Chyba żartujesz – wypaliłem.
– Bish – próbował mnie udobruchać Stan – to najlepsze, co udało się znaleźć. Albo to, albo stary dodge neon.
– Większość ludzi wsiadła do samochodów i wyjechała w pośpiechu. Wygląda na to, że po tej stronie rzeki zostało niewiele aut – stwierdziła Debbie.
– Tak, ale…
Tom pokręcił głową.
– Nie ma, kurwa, mowy, nie będę tego prowadzić. Walczymy z inwazją kosmitów. Nie możemy jechać tym czymś.
Musiałem się zgodzić. Była to w sumie idealna fura, poza jedną kwestią. Znaleźli wóz dostawczy, taki, jakiego używa FedEx. Był w niezłym stanie technicznym, miał opony w dobrym stanie, jedynie w paru miejscach przeświecała rdza. Furgonetka miała spore tylne drzwi, więc kilkoro ludzi mogło szybko wsiadać lub wysiadać i ponoć jeździło się nią całkiem nieźle. Znaleźli ją za garażem braci Davis, gdzie musiała przechodzić renowację wnętrza, bo wywalono z niego wszystko poza fotelem kierowcy. To był dobry wóz, poza jedną rzeczą.
Barney.
Barney, wielki fioletowy dinozaur z kreskówki, z wiecznym głupawym uśmieszkiem. Na furgonetce wymalowany był Barney i smerfy, Myszka Miki, jednorożce i sporo innych fikcyjnych postaci. Ktokolwiek ją pomalował, dokonał ciekawych wyborów artystycznych, bo na przykład dlaczego Iron Man machał do smerfów? I czy przy prawym przednim błotniku był Darth Vader? Czyżby ktoś próbował zamalować na czarno rdzę i postanowił być kreatywny? Większość postaci namalowano koślawo i trochę mi zajęło zorientowanie się, że ta, którą wziąłem za siedzącego Buddę, miała być Kubusiem Puchatkiem. To był oczywiście samochód sprzedawcy, jeśli ktoś jeszcze nie zgadł. Absurdalna lodziarka, która zapewne nie miała pozwolenia na użycie żadnej z postaci będących zarejestrowanymi znakami handlowymi. I nie było na niej znajomego logo „Mister Softee” – zamiast tego napisano od szablonu „Super Softie”. Supermiękkie lody? Czy to znaczyło, że były roztopione?
To wyraźnie była nielegalna lodziarka, która jeździła kiedyś po przedmieściach większego miasta, sprzedawała przeterminowane lody i starała się unikać policji. Wielkiego fioletowego Barneya wymalowanego po obu bokach i pluszowego Barneya na masce nie dało się przeoczyć. Kimkolwiek był właściciel wozu, musiał naprawdę lubić Barneya.
– Moglibyśmy go szybko przemalować.
– Nie mamy na to czasu, do cholery – warknąłem. Nie podobał mi się ten pomysł, ale nie mieliśmy specjalnego wyboru. – Poza tym chomiki nie wiedzą, kim jest Barney. Może uznają, że to groźny drapieżca.
Sam w to nie wierzyłem.
– Na litość boską – jęknęła Susie. – Czy wy boicie się jechać samochodem z napisem „Softie”? Dorośnijcie wreszcie. Ja mogę kierować. Joe, jaki mamy plan?
*
– Dalej, gazu! – krzyknęliśmy ze Stanem, gdy wskoczyliśmy do środka i padliśmy na podłogę samochodu. Susie nie trzeba było dwa razy powtarzać, wcisnęła gaz do dechy, gdy jeszcze znajdowaliśmy się w powietrzu. Stan wyleciałby ze środka, gdyby Deb nie złapała go za kołnierz. Tom wkopał nogi Stana do środka i zamknął tylne drzwi. Furgonetka przejechała właśnie nad sporą dziurą w drodze, a Tom wylądował tyłkiem na żołnierzu Ruharów. Chomik warczał, co oznaczało, że wciąż żyje. Bo nie byłem do końca pewien, czy nie jest martwy, gdy go pochwyciliśmy.
Z perspektywy czasu to był głupi plan i po prostu się nam poszczęściło. Zauważyłem, że chomiki przechodzą przez alejkę między restauracyjką a sklepem z narzędziami. Podczas gdy reszta z nas poszła po zaopatrzenie, Diego stał na czatach i potwierdził, że patrole chomików przeczesują okolicę, zaglądając do okien i wyważając drzwi. Robili to w całym miasteczku. Wybrałem knajpkę, bo od rzeki prosto na jej tyły prowadziła krótka polna dróżka. Przechodziła przez las i zapewniała niezłą osłonę. Wiatr z północnego wschodu przyniósł ostatnio sporo deszczu, więc rzeka wyglądała niemal jak w czasie wiosennych powodzi, a pokonując skały i płynąc pod mostami, szumiała tak, że zagłuszała silnik naszego samochodu. Dynamit umieściliśmy w środku knajpy, przy ceglanej ścianie zewnętrznej, i wysadziliśmy budynek, gdy chomiki znajdowały się w połowie alejki.
Nikt z nas nie wiedział, ile użyć środków wybuchowych, więc daliśmy za dużo. Większość ściany zawaliła się na alejkę i nawet nasz samochód dostał paroma cegłami. Ale improwizowana bomba zrobiła to, co miała zrobić – pogrzebała dwa chomiki pod stertą cegieł. Tom, Stan i ja chwyciliśmy bliższego z nich, mniej zakopanego w cegłach. Debbie osłaniała nas ze strzelbą, podczas gdy Tom i Stan złapali obcego za ręce, a ja za nogi i potykając się o cegły, podbiegliśmy z nim do lodziarki i rzuciliśmy go na pakę.
Tak, to był głupi plan. Diego obserwował nas ze wzgórza z krótkofalówką, którą Susie wzięła z kamieniołomu. Drugą miała w samochodzie. Diego zgłosił się, gdy tylko dynamit wybuchł. Sześć chomików wybiegło z lądownika. Jeszcze trzydzieści sekund i by nas dorwali. Gdyby z jakiegoś powodu żadne z nas nie wiedziało, jak użyć dynamitu, bomba by nie wybuchła i te dwa chomiki zobaczyłyby samochód, którego wcześniej nie widziały. Nasze szanse przeciwko obcym żołnierzom w pancerzach i z zaawansowaną bronią nie wyglądały za dobrze.
Ale mieliśmy szczęście, nawet jeśli Tom znów upadł, tym razem na przycisk sterujący głośnikami samochodu i na dachu rozległa się melodia „Turkey in the Straw”, podczas gdy my podskakiwaliśmy na żwirowanej drodze, biegnącej wzdłuż rzeki.
– Wyłącz to cholerstwo! – krzyknęła Susie do Stana. Wystarczyło jej, że musi prowadzić. Fotel kierowcy nie miał pasów bezpieczeństwa, a stopami ledwie sięgała do pedałów. Ale chociaż jakoś się ruszaliśmy.
Stan wciskał przyciski i muzyka zmieniła się najpierw na „Camptown Races”, a potem na „Pop Goes the Weasel” i kilka melodyjek z gier komputerowych, których nie rozpoznawałem. W końcu udało mu się to wyłączyć. Nigdy nie czułem się tak idiotycznie, jak kiedy próbowałem trzymać obcego żołnierza z tyłu furgonetki, uderzając szczęką o metalową podłogę, podczas gdy z głośników dochodziła głupawa muzyczka, a Barney uśmiechał się demonicznie z obu stron pojazdu.
Przejechaliśmy przez przesiekę między drzewami nad rzeką. Wtedy stwierdziłem, że chomiki nas pewnie zastrzelą. Myślę, że nie zaatakowały dlatego, że zdały sobie sprawę, iż dorwaliśmy jednego z nich. W każdym razie udało nam się przejechać bezpiecznie. Między nami a centrum miasteczka teren nieco się wznosił, a Susie przyhamowała, żeby bezpiecznie skręcić. Gdy wjechaliśmy w końcu na porządną drogę, wcisnęła gaz do dechy. Jechaliśmy już spokojniej, więc Tom i ja związaliśmy chomikowi ręce za plecami i zaczęliśmy wiązać nogi. Jego wyposażenie położyliśmy pod czterema ołowianymi fartuchami, jakie dentyści zakładają na pacjentów przed zrobieniem zdjęcia rentgenowskiego. Uznałem, że w ten sposób zablokujemy sygnał wszelkich urządzeń lokalizujących. Pancerz na torsie miał prosty mechanizm zwalniający, tak jak się spodziewałem, bo czy człowiek, czy obcy, żołnierz musi być w stanie szybko założyć i zdjąć sprzęt.
Odpiąłem też hełm i po raz pierwszy porządnie przyjrzałem się wrogowi. Jedno z oczu miał otwarte, rana na policzku krwawiła, ale nie wydawał się ciężko ranny, głównie oszołomiony i zdezorientowany. Miał na sobie słuchawki i mikrofon, które z niego zdjąłem, a przy pasie jakiś rodzaj radia. Kazałem Tomowi wyrzucić wszystko przez okno. Mogliśmy w razie potrzeby po to wrócić, ale na razie priorytetem było schwytanie obcego jeńca, żeby nasze wojsko mogło go dokładnie zbadać i ustalić, z jakim wrogiem się mierzymy.
Zgodnie z planem Susie zawiozła nas milę dalej, na farmę Toma. Miał tam stodołę i wjechała prosto przez otwarte drzwi, zatrzymując się z piskiem opon. Nie mogliśmy uwierzyć w to, co się działo. Chomik się wiercił, więc Tom usiadł na nim, a ja trzymałem pistolet wycelowany w jego twarz. To go uspokoiło. Pewnie nigdy nie widział sig sauera, ale potrafił rozpoznać broń.
– Nie słyszę już Diega – oznajmiła Deb, trzymając krótkofalówkę. – Ostatnie, co powiedział, to że obcy biegają w kółko, ale ich statek się nie rusza.
Moje ostatnie instrukcje dla Diega kazały mu odjechać jak najdalej w przeciwnym kierunku, gdy tylko straci nasz wóz z oczu. Na pewno był bezpieczny, znał okoliczne lasy jak własną kieszeń.
– Czekają na pomoc drogową – wysunąłem przypuszczenie.
– Co? – spytała Susie, jakby źle usłyszała.
– Pomoc drogową. Ich okręt jest uszkodzony, więc musieli skontaktować się z resztą floty i czekają na kogoś, kto go naprawi albo ich stąd zabierze. Weźmy naszego futrzaka do piwnicy, zanim jego kumple się ogarną i zaczną go szukać.
Pod domem Toma mieściła się stara piwnica. Sam dom był z połowy dziewiętnastego wieku, a piwnica pozostała jeszcze po poprzednim budynku. W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku rodzina, do której należał dom, poszerzyła ją i zmieniła w schron przeciwlotniczy, a teraz Tom i jego żona Margie używali jej jako składziku. Znieśliśmy chomika po schodach i nieco uprzątnęliśmy, żeby zrobić dla niego miejsce. Tom spętał go łańcuchem, który przymocował do wystającej z podłogi rury. Dla reszty z nas zostało mało miejsca, bo wokół było pełno półek. Mówiłem już, że Tom i Margie lubią robić przetwory? Cała piwnica była pełna słoików. Większość ludzi w tej okolicy robi zapasy na zimę, bo to znacznie tańsze niż kupowanie w sklepie. Moi rodzice robili mus jabłkowy, powidła, puszkowali pomidory, fasolę i co tylko rosło w ogrodzie. Schron Toma wyglądał, jakby Margie planowała zaprosić na kolację całą 10 Dywizję i chciała, żeby jeszcze sporo jej zostało.
– Co teraz? – spytał Sam, spoglądając wygłodniałym wzrokiem na słoik dżemu jeżynowego.
– Teraz czekamy. Na pewno wkrótce zjawi się tu wojsko.
Dziwiliśmy się, że wciąż nie widzimy na niebie żadnych śmigłowców ani myśliwców. Oznaczało to, że wróg ma pełną kontrolę nad przestrzenią powietrzną.
– Miejmy nadzieję, że jego kumple wkrótce odlecą. Gdy dotrze tu nasza kawaleria, przekażemy im go.
– Skąd pomysł, że odlecą? – spytała Deb.
– Bo nie ma szans, aby najeźdźcy z kosmosu obrali sobie Thompson Corners za jeden z podstawowych celów. Trafili tu tylko dlatego, że mieli awarię. Obawiam się tylko, że zostaną na tyle długo, żeby znaleźć swojego futrzastego kolegę, nawet gdy dostaną wsparcie techniczne. Zostanę z nim, a wy lepiej jedźcie na południe i zobaczcie, czy uda wam się znaleźć Gwardię Narodową albo chociaż gliniarzy stanowych.
Susie się oburzyła.
– Odsyłasz kobiety w bezpieczne miejsce? – spytała z rękami na biodrach. Wiedziałem, co to znaczy.
– Masz rodzinę…
– Tom też.
– Tom dostał esemesa od Margie – broniłem się. – Jej i dzieciom nic nie jest, jadą do jej matki. A żona Stana jest w Portland.
– Mój mąż jest w Milliconnack, a dzieci w Bangor, u siostry. Zostaję tutaj. – Uniosła broń dla podkreślenia swoich słów.
– Dobrze – zgodziłem się. Tak naprawdę nie chciałem zostać sam. – Ty i Stan macie broń długą, więc osłaniajcie drogę prowadzącą z lasu za domem. Deb, idź na półkę skalną, wiesz którą. Dasz znać Susie i Stanowi, jeśli zobaczysz, że coś się zbliża. Tom i ja zostaniemy z futrzakiem.
*
Chomik nie był zbyt gadatliwy. Tom i ja próbowaliśmy porozumieć się z nim za pomocą gestów, ale siedział z kamienną twarzą. Poza chwilami, kiedy się wiercił, wtedy robił krzywą minę. Na jego biodrze była krew, czerwona krew. Przynajmniej mieli czerwoną, a nie zieloną czy niebieską. Podszedłem powoli z wyciągniętymi rękami, żeby pokazać, że nie mam przy sobie noża.
– Musimy obejrzeć twoją ranę – powiedziałem głośno i wyraźnie, co zawsze jest najlepszym sposobem na porozumienie z obcokrajowcami. Pamiętajcie, obcokrajowcy są głupi, więc trzeba mówić głośno i wyraźnie, żeby was zrozumieli.
Chomik próbował jak najbardziej się cofnąć, ale nie miał zbyt dużego pola manewru. Wskazałem na swoje biodro, potem na jego, po czym dotknąłem czerwonej kałuży na podłodze i podniosłem palec tak, żeby zobaczył krew. Pokręciłem głową i pomachałem palcem.
– Jesteś ranny. To niedobrze.
– Bish – odezwał się niepewnie Tom – jesteś pewien, że można dotykać jego krwi?
– Na pewno. Masz tu jakieś bandaże?
– Tak, w szafce jest apteczka. Mamy też papierowe ręczniki. Margie kupuje je hurtem.
Chomik nie był ciężko ranny. Oczyściłem ranę wodą utlenioną, co sprawiło, że znowu się wzdrygnął, po czym posmarowałem ją maścią antyseptyczną i zawiązałem bandaż. Patrzył potem na mnie inaczej, jakby nie spodziewał się, że ludzie będą cywilizowani. Wydał z siebie jakiś rodzaj cmoknięcia.
– Chyba chce wodę? – zgadywał Tom.
Margie kupowała też hurtem butelki wody. Wyciągnęliśmy trzy. Tom i ja napiliśmy się ze swoich, po czym otworzyłem trzecią i przyłożyłem chomikowi do ust. Wypił duszkiem połowę zawartości, patrząc mi wciąż w oczy, co nieco mnie zmroziło. Następnie spojrzał znacząco na lewą przednią kieszeń, wskazując na nią nosem. Ostrożnie otworzyłem magnetyczną klapę i wyciągnąłem coś, co wyglądało jak baton energetyczny. Nie miało jaskrawego opakowania jak batony, które znamy z armii. Po prostu szczelny zielony płat plastiku z białymi napisami w obcym alfabecie. Oderwałem końcówkę plastikowego opakowania, trzymając je z dala od twarzy. Nie było to zbyt mądre, bo co, gdyby to był jakiś materiał wybuchowy i w ten sposób wywołałbym eksplozję? Ale nic się nie stało. Powąchałem ostrożnie zawartość. Pachniała jak cukier i gałka muszkatołowa wymieszana z trocinami. To zdecydowanie był baton energetyczny. Oderwałem kawałek i podałem go do ust chomikowi. Przez dłuższą chwilę żuł, zapewne ich batony są tak twarde, jak nasze. Po około dziesięciu minutach zjadł połowę, wypił więcej wody, po czym pokręcił głową, gdy podałem mu kolejny kawałek. Reagowałem podobnie na nasze. Połowa zwykle wystarczyła, zanim zaczynała mnie boleć szczęka.
W ramach dalszej współpracy międzygatunkowej owinąłem resztę batona w opakowanie i włożyłem z powrotem do kieszeni jeńca, obok dwóch kolejnych. Uśmiechnął się albo próbował. Bez wzajemnego porozumienia uśmiech można zrozumieć jako groźne obnażenie zębów. Jego zęby nie różniły się szczególnie od ludzkich, tyle że wyglądały jak pokryte emalią. Dwa przednie siekacze były większe niż u ludzi, ale nie komicznie wielkie jak u bobra. Teraz, gdy znalazłem się bliżej, zobaczyłem, że futro pokrywa całą skórę, ale jest rzadsze i krótsze niż na ludzkiej brodzie.
– Słyszałeś? – spytał Tom. – Coś jakby krzyki.
Drzwi do schronu były uchylone, żebyśmy mogli słyszeć Susie. Tom wyszedł na zewnątrz. Słyszałem, że coś krzyczy do Stana. Wsunął głowę do środka.
– Mówią, że przyleciała pomoc drogowa.
Zostawiliśmy chomika w schronie i ruszyliśmy do lasu za domem Toma.
– Przyleciało z północnego zachodu, widziałam najpierw smugę – oznajmiła Deb. – Wleciało prosto w środek miasta. Chyba miałeś rację, Joe. Chomiki wezwały pomoc.
– Mam nadzieję, że jakąkolwiek mają misję, jest ważniejsza niż znalezienie jednego zagubionego żołnierza. – Gdyby nowy okręt obcych zebrał zgubione chomiki i odleciał, planowałem załadować futrzaka z powrotem do lodziarki i pojechać na południe, aż znajdziemy jakąś jednostkę wojskową, pewnie Gwardię Narodową, która go od nas przejmie. – Chodźmy na półkę skalną i rozejrzyjmy się.
Nie zobaczyliśmy nic dobrego. Nowy okręt obcych, tego samego typu co pierwszy, krążył nad miasteczkiem na wysokości około stu pięćdziesięciu metrów. Wyglądało na to, że czegoś szuka. Z jego boków wystawały wysunięte wyrzutnie rakiet. Zobaczyliśmy rozbłysk, usłyszeliśmy grzmot i ze środka miasteczka uniosła się kolumna dymu.
– Rozwalili uszkodzony okręt – stwierdziłem, zupełnie jakby wszyscy się tego nie domyślili. – Ciekawe.
– Dlaczego? – spytała Deb.
– To chyba znaczy, że nie zamierzają tu zostać. Przynajmniej nie konkretnie tutaj. I nie chcą, żebyśmy grzebali przy ich sprzęcie. Gdyby planowali zostać na dłużej, sprowadziliby ekipę naprawczą.
Okręt poleciał nieco w górę i ruszył powoli w naszą stronę. Nie całkiem naszą, ale na wschód, a potem wzdłuż rzeki.
– Cholera. – Stan splunął na ziemię. – Musieli odebrać sygnał z tego, co wyrzuciliśmy z wozu.
Próbowałem wszystkich uspokoić.
– Nie panikujcie. Dlatego to wyrzuciliśmy i dlatego nasz chomik jest teraz głęboko pod ziemią i betonem, za stalowymi drzwiami – Gdy nasz jeniec trafił do piwnicy, Stan zarzucił na maskę i rurę wydechową samochodu koce ołowiane, żeby zamaskować źródło ciepła. – O ile w jakiś sposób nie pojadą za nami aż do stodoły Toma, przeszukanie okolicy zajmie im sporo czasu. Nie wiedzą, czy nie pojechaliśmy już dziesięć kilometrów dalej.
Stan i Deb proponowali, żeby jechać, zamiast zatrzymywać się u Toma, żeby znaleźć się jak najdalej od Thompson Corners, zanim przybędzie więcej kosmitów. Zawetowałem ten pomysł, bo nie wiedzieliśmy, kiedy to się stanie, a poza tym nie do końca byłem pewien, że ołów zablokuje sygnał. Nie wiedzieliśmy nawet, czy używają radia, czy jakiejś bardziej egzotycznej technologii. Gdyby obcy byli w stanie nas namierzyć, nie miałoby znaczenia, czy znajdujemy się kilometr, czy pięćdziesiąt kilometrów dalej. Schron Toma wydawał się za to idealnym miejscem na ukrycie technologicznie zaawansowanego kosmity. To, czy mój plan był dobry, zależało od tego, co zrobią najeźdźcy.
Okręt obcych powoli przesuwał się wzdłuż rzeki, a następnie przyspieszył i ruszył nad szosą na południe, w naszą stronę. Zrobił dwa okrążenia i opadł poniżej linii drzew. Przez jedną spokojną chwilę wszystko wyglądało jak zwykły październikowy dzień w Maine. Dom Toma i Margie był starannie utrzymany, za budynkiem znajdowało się kilka stosików drzewa na opał. Margie owinęła łodygi kukurydzy wokół latarni w ogrodzie przed domem w ramach przygotowań do Halloween. Za domem miała przyozdobioną wannową Madonnę z…
A, lepiej wyjaśnię, czym jest wannowa Madonna, bo widać, że nie znacie się na kulturze. Bierze się starą wannę, do połowy zakopuje w ziemi, maluje z zewnątrz na biało, a w środku na niebiesko, po czym umieszcza się wewnątrz figurkę Dziewicy Maryi, jak w grocie. To rodzaj kapliczki domowej roboty. Obecnie da się takie kupić gotowe, zrobione z betonu, ale to oszustwo, a Bóg wie, kiedy oszukujesz. Większość ludzi otacza je kamieniami albo kwiatami. Kapliczka Margie otoczona była jaskrawymi chryzantemami. A przynajmniej tak mi się wydaje, nie jestem ekspertem od kwiatów. Madonna była tam już, gdy Tom i Margie kupili dom. Margie przyozdabiała ją odpowiednio na każdą porę roku. W okolicy Bożego Narodzenia Maryja nosiła czapkę Świętego Mikołaja. Obecnie, na Halloween, była ubrana jak rycerz Jedi, razem ze świecącym mieczem świetlnym, który Tom podłączył do prądu. Mam nadzieję, że Bóg ma poczucie humoru.
Po drugiej stronie drogi było mnóstwo sosen, dalej płaskie pola i zarys rzeki. Był miły, słoneczny dzień. Poza słupami dymu od strony miasteczka i spalonym okrętem obcych. I poza tym, że drugi okręt obcych właśnie znów wzlatywał w górę. Uniósł się na wysokość jakichś trzystu metrów i znieruchomiał.
– Musieli znaleźć ten sprzęt, który wyrzuciliśmy z samochodu, i zostawili na ziemi paru żołnierzy, żeby się rozejrzeli – stwierdziłem. – Okręt zapewnia wsparcie powietrzne oddziałowi w dole. Tom, między nami a nimi jest ile, sześć, siedem budynków?
– Dziesięć. Nie policzyłeś McDonaldsów i Burgessów na poboczu. I starej stacji benzynowej nieużywanej od dwudziestu lat. To dziesięć miejsc z dodatkowymi budynkami, jak szopy i garaże. Będą musieli dokładnie je przeszukać, a to zajmie im nieco czasu.
Przygryzłem wargę, co zwykłem robić, gdy się zamyślę.
– Ich dowódca nie ma pojęcia, gdzie zabraliśmy futrzaka. – Co ja bym zrobił w tej sytuacji? – Moglibyśmy być w dowolnym z tych budynków, w jakiejś jaskini, w lesie albo piętnaście kilometrów dalej. Nie może wiedzieć.
Chyba że nasz jeniec miał jakiś rodzaj nadajnika, który można było wykryć nawet w schronie. W końcu dysponowali technologią podróży międzygwiezdnych. Podrapałem się po brodzie. To też robię, gdy myślę.
– Wysłali tylko jeden okręt. Gdyby to była misja poszukiwawcza, wysłaliby kilka. Ich pilot musiał wystartować z orbity, zanim złapaliśmy chomika. Planował tylko zabrać załogę z pierwszego okrętu i odlecieć.
– Co to znaczy? – spytała Susie.
– Że następne pięć minut powie nam, co zdecydowali. Jeśli okręt odleci, to znaczy, że trzymają się pierwotnego planu i przeprowadzą poszukiwania później. Jeśli zostaną dłużej, oznacza, że porzucili pierwotny plan i czekają na posiłki, by dokładnie przeczesać okolicę.
– To byś zrobił? – spytała Susie.
– To drugie byśmy zrobili w armii.
Obcy okręt znów obniżył lot, po czym ponownie uniósł się, bliżej nas.
– Cholera! Czyli opcja B! Zostawił na ziemi kolejny oddział i będą przeszukiwać budynki. – Spostrzegłem, że Susie znów spogląda na broń. – Dziewczyno, zapomnij o obronie Alamo! – rzuciłem. – Mamy tylko trzy karabiny, strzelbę i dwa pistolety. Jeśli się zbliżą, pojedziemy przez las na wschód. Rakiety na tym okręcie mogłyby nas wszystkich zabić z wysokości trzech kilometrów.
– Mamy się poddać?
– Nie, ale bądźmy realistami. – Nie mogłem uwierzyć, że kłócę się o to z Susie. – Nie możemy użyć znowu lodziarki, zbyt się wyróżnia, a obcy są blisko.
– Dobrze! – odparła. – Opatulimy futrzaka w ołowiane koce i zaniesiemy do lasu. To tylko półtora kilometra od rzeki, a będziemy mogli…
– Hej! – zawołała Deb. – Niebo! Więcej świateł! – Unieśliśmy wzrok i zobaczyliśmy kolejne błyski. – O cholera! Sprowadzają posiłki? To nie może… Cholera jasna!
Odwróciliśmy wzrok, mając mroczki w oczach od niezwykle jasnej eksplozji nad nami. Mrugałem, patrząc na ziemię. Mój cień migotał od kolejnych wybuchów.
– O tak! – Stan uniósł pięść. – Dostają za swoje! Atomówkami w nich!
– Niemożliwe. – Pokręciłem głową. – Nasze atomówki nie namierzają celów, mogą uderzać tylko w zaprogramowane cele na Ziemi.
O ile lotnictwo nie dysponowało jakimiś ekstra zabawkami, o których nie wiedziałem. Wciąż mieniło mi się w oczach. Zasłoniłem je i spojrzałem ku horyzontowi. Więcej eksplozji na niebie, dalej od nas.
– To nie my.
Czy to wybuch elektromagnetyczny? Obcy zdetonowali atomówki wysoko na niebie, żeby unieszkodliwić naszą elektronikę? Wówczas tego nie wiedzieliśmy, ale druga fala rozbłysków to była grupa bojowa Kristangów, skacząca na orbitę i atakująca Ruharów.
– To kto to jest? – spytał Tom.
– Hej, patrzcie! – Deb wskazała na drogę. Obcy okręt, szukający naszego jeńca, obniżał znów lot. Znalazł się na ziemi tylko na kilka minut, zanim ponownie odleciał. Tym razem prosto w górę. Usłyszeliśmy grom naddźwiękowy i zobaczyliśmy pozostawioną za nim smugę. Gdziekolwiek leciał, bardzo się spieszył.
– Cokolwiek tam się dzieje, ten okręt właśnie dostał nowe rozkazy. Wsadźmy futrzaka z powrotem do fury i zawieźmy go do arsenału Gwardii Narodowej.
– I co wtedy? – spytał Tom, gdy ruszyliśmy z powrotem, spoglądając co chwila na niebo. Musieliśmy zabrać chomika, zanim kosmici znów zmienią zdanie.
– Wtedy zobaczymy, jakie mam rozkazy. – Gdybym nie mógł skontaktować się z 10 Dywizją, zamierzałem na razie dołączyć do lokalnej jednostki Gwardii Narodowej albo rezerwy. – I jakoś przetrwamy. Mam poczucie, że słoiki Margie okażą się dużo ważniejsze niż broń, gdy przyjdzie zima.