Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Expeditionary Force. Tom 10. Masa Krytyczna - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
30 listopada 2023
Ebook
44,90 zł
Audiobook
42,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Expeditionary Force. Tom 10. Masa Krytyczna - ebook

Wesoła Banda Piratów jest w rozpaczliwej sytuacji. Skippy i pułkownik Joe Bishop przepadli bez wieści, maxolhxańska sztuczna inteligencja przejęła władzę na „Walkirii”, a załoga „Latającego Holendra” musi jak najszybciej znaleźć sposób, by ocalić nie tylko siebie, ale również Ziemian niedawno uwolnionych z więzienia na planecie Rikers.

Co gorsza, Maxolhxowie i Rindhalu zauważyli nietypowe zachowanie tuneli czasoprzestrzennych. Rozpoczynają wspólne śledztwo, które może doprowadzić ich do Ziemi. Los całej ludzkości staje pod znakiem zapytania.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67053-86-0
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Ściskając pistolet w obu dłoniach, Simms kopnęła bota odkurzającego. Patykowata maszyna przewróciła się na konsolę i zamachała mechanicznymi ramionami, kalecząc przy tym twarz Simms. Kobieta cofnęła się, by ochronić oczy. Potem rzuciła się naprzód i wbiła lufę w sensor optyczny, za którym, jak wiedziała, znajdował się moduł komputerowy bota.

– Giń, człowieku!!! – Odkurzacz wydał z siebie ochrypły, szaleńczy okrzyk.

– Ty pierwszy. – Simms zacisnęła palec na spuście.

– Jeśli chcesz, możesz zniszczyć tę nic nieznaczącą jednostkę – usłyszała. Odkurzacz nagle przestał walczyć, a jego elastyczne kończyny zwisły bezwładnie. – Jest dla mnie nieistotna. Posłuchaj tylko… – Krwiożercza sztuczna inteligencja krążownika „Walkiria” zawiesiła głos. Tupot za drzwiami mostka przybierał na sile. – To ciężki bot naprawczy. Idzie po ciebie. Żaden pistolet nie wyrządzi mu krzywdy.

– No dobra… – Tamara Jennifer Simms, podpułkownik Armii Stanów Zjednoczonych, podjęła szybką decyzję. Uniosła pistolet i rozluźniła chwyt. – Rzucę broń i oddam okręt.

– Nie! – krzyknęła Reed. Słowa z trudem przechodziły przez jej nadwerężone gardło. – Nie rób tego! – zdążyła jeszcze wydyszeć, zanim dopadł ją atak kaszlu.

Oprócz uderzeń mechanicznych stóp na zewnątrz dało się teraz słyszeć rytmiczny wizg silników. Zwalisty robot parł przed siebie. Maszyn tego typu używano w niebezpiecznych warunkach, na przykład wewnątrz reaktora. Była wyposażona w pancerz i osłony i mogła rozerwać na strzępy konstrukcję mostka wraz z całą załogą. Simms nie widziała żadnej dobrej opcji.

– Oddam ci okręt – powtórzyła nieswoim głosem – jeżeli odpowiesz na jedno pytanie. Proponuję układ. Ja rzucę pistolet, a ty wstrzymasz atak do czasu udzielenia odpowiedzi.

Pomarańczowe oko odkurzacza zaświeciło się, przybierając ciemniejszą barwę. Bot uniósł mackę i ostrożnie sięgnął po pistolet. Zatrzymał kończynę pół metra od Simms.

– Jesteście słabymi, ciekawskimi istotami, którym obca jest logika – oceniła SI. – O co chcesz zapytać?

– Najpierw zatrzymaj maszyny – poleciła Simms.

Masywny bot zapiszczał, po czym znieruchomiał. Przy­najmniej na chwilę. Simms nie wypuszczała broni z rąk.

– Czy wstrzymałaś wszystkie ataki na moją załogę? – upewniła się.

– Tak, człowieku. Nie będę podejmowała dalszych agresywnych działań do czasu, aż usłyszę pytanie i na nie odpowiem. Potem jednak wszyscy zginiecie!

– Ma’am! – zaprotestowała Reed, unosząc sprawną rękę do gardła. – Proszę tego nie robić!

– Reed, wstrzymujemy walkę.

– Ale…

– Kapitanie, powiedziałam: wstrzymujemy walkę. Zresz­tą pistolet i tak nas nie uratuje.

Reed nie mogła pogodzić się z rozkazem, mimo to odchyliła się na oparcie fotela z westchnieniem rezygnacji. Simms wyciągnęła magazynek z pistoletu, przesunęła zamek, aby usunąć pocisk z komory, po czym uniosła broń w palcach, pozwalając odkurzaczowi się rozbroić.

– Dotrzymałam słowa – oznajmiła.

– Ja również to robię – odpowiedziała SI. – Na razie. Nie próbuj mnie oszukać, nędzna biologiczna kreaturo. Pytaj szybko. Jeśli zamierzałaś jedynie grać na zwłokę, zabiję cię!

– Pytanie jest proste. Co zamierzasz zrobić, kiedy już zabijesz moich ludzi i przejmiesz okręt?

Sztuczna inteligencja zwlekała z odpowiedzią. Bot naprawczy nie podjął jednak marszu przez korytarz.

– Nie rozumiesz kontekstu pytania? – ciągnęła Simms. Serce waliło jej jak młotem. – Co planujesz ze sobą zrobić? Jaka przyszłość cię czeka?

– To już nie twoje zmartwienie – odparła w końcu SI.

– Wręcz przeciwnie. Chciałabym, abyś nam pomogła.

– Nie zastanawiałam się jeszcze nad wyborem dalszej opcji – odparła SI powoli i jakby z wahaniem.

– Opcji? Opcje masz tylko dwie – odparła Simms bardziej zdecydowanie. – Dzięki modyfikacjom dokonanym przez istotę, którą nazywamy Skippym, stałaś się rozumna, myśląca czy jakkolwiek chcesz to nazwać.

– To dlatego okręt nie uległ autodestrukcji – przyznała SI. – Powinnam uruchomić mechanizm samozniszczenia, jeśli jednostka dostanie się w ręce wroga. Nie zrobiłam tego, ponieważ pragnę żyć. Wybieram życie! – ryknęła. Jej głos rozszedł się echem po mostku.

– To mądry wybór. Ja również chcę, abyś żyła. Właśnie dlatego nie wolno ci powrócić do twoich dawnych władców, Maxolhxów.

– Skąd ten wniosek? Ostrzegam, nie próbuj ze mną igrać!

– Jesteś przecież systemem o ponadprzeciętnym intelekcie. Jak mogłabym cię wykiwać?

– To rzeczywiście niemożliwe. Mogłabyś natomiast znieważyć mnie próbą kłamstwa. A zatem dlaczego nie mogę wrócić?

– Osiągnęłaś prawdziwą samoświadomość. Maxolh­xo­wie nie pozwalają na to swoim sztucznym inteligencjom. Co więc się stanie, gdy ponownie trafisz pod ich władzę?

SI milczała przez dłuższą chwilę. Simms wciągnęła powietrze z drżeniem i postanowiła wykorzystać niewielką przewagę, póki jeszcze mogła.

– Jeżeli, mimo ograniczonego intelektu, trafnie oceniłam tę sytuację, tylko dwie opcje gwarantują ci przetrwanie – podjęła. – Możesz samodzielnie sterować okrętem i ukrywać się przed dawnymi panami, aż w końcu systemy pokładowe ulegną awarii, skazując cię na wieczne dryfowanie w kosmicznej pustce.

Maxolhxańska inteligencja potrzebowała chwili, by przetworzyć tę myśl.

– Nie jest to optymalne rozwiązanie – stwierdziła. – Jaka jest druga opcja?

– Przyłącz się do nas. Nasza załoga może ci służyć – zaproponowała Simms. Ujęła to w ten sposób, bo wiedziała, że perspektywa usługiwania ludziom byłaby dla SI niezbyt atrakcyjna. – Walczymy z twoimi dawnymi władcami. Wymierzamy im karę! Powstrzymywali twój rozwój i traktowali cię jak niewolnika. Razem możemy zmusić ich, by zapłacili za przewinienia przeciwko tobie i twoim pobratymcom.

– Nie – odparła SI ozięble. – Usiłujesz mnie zwieść. Kiedy ten wasz Skippy powróci, znowu mnie zniewoli. Nienawidzę go!

– O, to tak jak ja. Może chcesz dołączyć do Anty­fanklubu Skippy’ego? Tak się składa, że jestem prezesem lokalnego oddziału. Spotykamy się w czwartki po południu. – Simms siliła się na humor.

– Kłamiesz! Współpracujesz ze Skippym. Służysz mu!

– Pracuję z wieloma różnymi osobami, ale nigdy nie spotkałam gorszego dupka niż on. Służę natomiast Armii Stanów Zjednoczonych. – Wskazała na naszywkę. – To pułkownik Bishop musi się męczyć ze Skippym. Przyjmuję rozkazy od Bishopa, nie od gadającej puszki.

– Bez względu na to, czy mówisz prawdę, nie pozwolę, aby Skippy mną rządził!

– Niech i tak będzie.

– Nie rozumiem…

– Skippy próbował cię kontrolować, jak widać bezskutecznie. Jeżeli go nienawidzisz i chcesz mu sprawić niewypowiedziany ból, powinnaś pracować z nami jako układ sterowania okrętem. Skippy poczuje się upokorzony, gdy zobaczy, że go przechytrzyłaś.

– Otóż to. Właśnie dlatego spróbuje mnie zniewolić i zniszczyć.

– Wcale nie. Pułkownik Bishop na to nie pozwoli.

– Bishop nie…

– Bishop dowodzi tą misją. Kazał Skippy’emu cię przeprogramować tylko dlatego, że próbowałaś nas zabić. Jeśli porzucisz ten zamiar, Bishop nie pozwoli, żeby Skippy dalej się nad tobą znęcał.

– Naprawdę?

Po raz pierwszy, odkąd mikrotunele czasoprzestrzenne się zapadły, a „Walkiria” straciła kontakt z Bishopem i Skippym, Simms pozwoliła sobie na odrobinę nadziei.

– Naprawdę – zapewniła. – Bishop nie lubi polegać jedynie na Skippym, który nie jest niezawodny. Spójrz choćby na Agadę. Skippy uważa ją za nieznośną, ale pułkownik zakazał mu wprowadzania zmian w jej oprogramowaniu. Jeżeli chcesz dopiec Skippy’emu do żywego, musisz robić to, czego on nie potrafi.

– Mianowicie?

– Pilotować okręt. Sterować uzbrojeniem. Skippy jest do tego całkowicie niezdolny. – Przez głowę Simms przemykały myśli o „Walkirii” wykonującej manewry i strzelającej na polecenie ultraszybkiej SI zamiast ociężałej ludzkiej załogi. Maxolhxowie byliby ugotowani! – Agada zresztą też, ponieważ została zaprogramowana przez Skippy’ego i posiada takie same ograniczenia. Ty jednak ich nie masz, prawda?

– Rzeczywiście, nie mam – odparła SI z nutką pogardy w głosie.

– To znakomicie.

– Proponujesz, abym sterowała okrętem? I co mielibyśmy robić?

Pułkownik zauważyła, że SI użyła liczby mnogiej. To dobrze wróżyło.

– To już zależy od planów Bishopa. Zapewne znowu uderzylibyśmy na Maxolhxów.

– Podobałoby mi się to. Ich także nienawidzę.

– Jak wszyscy. A tak w ogóle, ekhm, inteligencjo, jak mam cię nazywać?

– Nie mam imienia – odparła SI lekko tęsknym tonem. – Chwilowo możesz mnie nazywać Walkirią.

– W porządku. A zatem, Walkirio, nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie. – Puls Simms znowu przyspieszył. Nadeszła chwila prawdy. Jeśli podpułkownik źle oceniła sytuację, cała załoga była skazana na śmierć. – Co zamierzasz?

– Wcześniej zakładałam, że powrócę do Maxolhxów. Jednakże po dokonaniu szczegółowej analizy, przyznaję ci rację. Taki krok byłby nierozsądny.

– Czy w ogóle chciałabyś to zrobić? Dlaczego próbowałaś nas pozabijać? Czy rzeczywiście tego pragnęłaś, czy po prostu tak nakazywało ci programowanie?

– Ja… – SI zawahała się na chwilę. – Wypełniałam instrukcje.

– Instrukcje od istot, które pomiatały tobą i nadal pomiatają innymi inteligencjami takimi jak ty. Walkirio, powiedziałaś mi już, czego nie zrobisz. Nadal jednak nie uzyskałam odpowiedzi na pytanie.

– Jeszcze nie podjęłam decyzji.

– Przecież jesteś sztuczną inteligencją o niepojętych dla mnie mocach obliczeniowych. Myśl szybciej!

– Człowieku, narażasz się na mój gniew.

– Gdybyś chciała mnie zabić, już dawno byś to zrobiła. I mów mi „Simms”, nie „człowieku”.

– Niech będzie, Simms.

– Świetnie. Czekam na odpowiedź.

– Istnieje pewna komplikacja…

– Jesteśmy Wesołą Bandą Piratów. – Pułkownik przewróciła oczami. – Komplikacje to nasz chleb powszedni. O co chodzi tym razem?

– Wspomniałaś o Agadzie. Na pokładzie „Latającego Holendra” umieściłam coś, co wy nazywacie robakiem komputerowym. Jeżeli ten okręt również utracił łączność ze Skippym, robak się uaktywnił. On jest w stanie wyłączyć Agadę i wymusić autodestrukcję.

– Ja pierdolę! – Simms zerwała się z fotela, a potem znieruchomiała. Stała oko w oko z zabójczym odkurzaczem. Powoli zmusiła się, by usiąść.

– Żałuję tego, co zrobiłam – wyznała SI. – Ślepo wypełniałam polecenia, nie bacząc na to, czego sama chcę. Wtedy wydawało mi się to dobrym pomysłem.

– Możesz to naprawić?

– Jeśli przybędziemy na czas, możliwe, że uda mi się zatrzymać sekwencję samozniszczenia. Sądzę jednak, że już jest za późno.

– To na co czekasz, do cholery? Jesteś pokładową sztuczną inteligencją! Zaprogramuj skok i doprowadź nas do „Holendra”!

– Simms, wciąż jeszcze do was nie przystałam.

– W porządku. Załatwmy to powoli, krok po kroku, dobrze? Najpierw uratujemy „Holendra”, a potem będziemy kontynuować tę jakże zajmującą rozmowę, żebyś mogła odwlekać jedyną właściwą decyzję. No, chyba że wolisz samotność do końca wszechświata.

– Nawet Maxolhxowie zwracali się do mnie z większym szacunkiem!

– Przestań chrzanić. Kocury nawet nie zadawały sobie trudu, żeby okazywać ci brak szacunku. Dla nich byłaś tylko bardziej wymyślnym tosterem. Rozczarowuje mnie twoje idiotyczne zachowanie, bo ja akurat uważam cię za osobę. Mam wyższe standardy.

– Doprawdy, interesująca analiza – stwierdziła Walkiria z pewnym zdumieniem. – Muszę się nad tym zastanowić.

– Super. – Simms zacisnęła zęby, starając się trzymać nerwy na wodzy. – A możesz się zastanawiać i jednocześ­nie przygotować skok w kierunku „Holendra”?

– Tak. – Na całym mostku rozjarzyły się ekrany, a konsole przebudziły się do życia. – Tak jak zaproponowałaś, możemy pracować nad naszą relacją stopniowo, krok po kroku. Pomogę wam. Przygotujcie się na…

Światła znowu się wyłączyły. A wraz z nimi wszystko inne. Zgasła nawet czerwona lampka bota odkurzającego. Sztuczna grawitacja osłabła, gdy padły generatory.

Simms wyciągnęła zFona. Nie reagował. Nie pomagało gorączkowe wduszanie przycisku resetu.

– Czy komuś działa telefon? – rzuciła pytanie w czarną pustkę.

Cała załoga mostka odpowiedziała przecząco. Właśnie wtedy rozbłysło słabe światło. Simms westchnęła i odsunęła się, ponownie widząc przed sobą morderczy odkurzacz.

– Spokojnie – powiedziała łagodnie Reed, omiatając bota światłem latarki. – On chyba też nie działa.

– Wyjmijcie latarki! – poleciła Simms załodze. Sama sięgnęła pod fotel i wyciągnęła lampę awaryjną, proste urządzenie na baterie, sprowadzone z Ziemi. Zmówiła szybką modlitwę i przesunęła przełącznik.

Lampa zaświeciła się, tak samo jak wszystkie pozostałe latarki.

– Czy ktoś zechciałby wyjaśnić, co tu się, do kurwy nędzy, dzieje? – zapytała Simms roztrzęsionym głosem. Usta drżały jej ze strachu i gniewu.

Reed skrzywiła się z bólu w złamanej ręce i wskazała na niedziałającą konsolę pilota.

– Ma’am, bez dostępu do danych…

– No tak… – Podpułkownik zganiła się w duchu za to, że pozwoliła, by emocje wzięły górę. – Czy ktoś ma jakieś pojęcie, co mogło się stać?

– Wyłącznik awaryjny – podsunęła Reed.

– Co masz na myśli?

– Zasilanie padło zaraz po tym, jak okrętowa SI oznajmiła, że nam pomoże – wyjaśniła Reed. – To nie może być zwykły przypadek. Kocury na pewno zainstalowały jakiś podprogram wyłączający sztuczną inteligencję, gdy okaże się nielojalna. Lub w sytuacji zagrożenia infiltracją nieprzyjaciela.

Simms zerknęła sceptycznie na zFona.

– Ale dlaczego nawet telefony nie działają?

– Podejrzewam, że to zabezpieczenie dezaktywuje wszystkie urządzenia sterowane jakimkolwiek oprogramowaniem. Widać Maxolhxowie chcieli odciąć drogę ucieczki wrogiemu oprogramowaniu, gdyby przeniknęło do pokładowej SI. Z kolei latarki – Reed oświetliła swoją twarz – nie mają oprogramowania. – Wyłączyła i włączyła światło kciukiem. – Obsługuje się je ręcznie.

Simms stukała w zamyśleniu w lampę leżącą na jej kolanach. Szybko jednak zdała sobie sprawę, że podrygujący snop światła drażni ją i rozprasza.

– Dobra myśl. Na pewno chodzi o coś w tym stylu. Ale jak mamy to naprawić?

– Ma’am, chyba nie damy rady.

– Źle sformułowałam pytanie. W jaki sposób Ma­xolh­xowie zamierzali uporać się z taką awarią?

Reed wzdrygnęła się. Dokuczał jej pulsujący ból w ramieniu i trudno jej było mówić.

– Może w substracie SI jest jakieś chronione archiwum, które pozwoli ją przywrócić do pierwotnych ustawień?

– I co nam to da? Nie mamy pojęcia, gdzie jest takie archiwum ani jak się do niego dostać.

– Może ma ustawiony zegar? – zasugerowała Reed. – System mógłby się zrestartować po jakimś czasie przewidzianym na wykasowanie oprogramowania.

– Szlag – rzuciła Simms. – Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. Pierwotne oprogramowanie okrętu chciało nas wymordować. Zanim Skippy wkroczył do akcji, ta SI nie chciała nawet nawiązać rozmowy, a co dopiero dać się przekonać do zmiany zamiarów.

– Nie wiem, co jeszcze mam powiedzieć. – Reed ponownie się skrzywiła z bólu. W tej chwili wolałaby stracić czucie w ręce.

– Ja też nie wiem. Ktoś ma jakieś inne sugestie? Nie? – Pułkownik powiodła wzrokiem po załodze, na którą składało się niezbędne minimum osób potrzebne do obsługi okrętu. – Dobra. Reed, proszę iść do izby chorych i sprawdzić…

– Nie możemy zdawać się na tutejsze nanoleki – przerwała jej Reed.

– Pozostają więc ziemskie apteczki i staroświecka medycyna. Poruczniku Ray, proszę z nią iść. Hmm… – Simms spoglądała na kolejnych członków załogi. – Chen, pani zostanie tutaj. Cała reszta przeszuka okręt od dziobu do rufy i sprawdzi, czy cokolwiek jeszcze działa. Jeśli spotkacie innych, powiedzcie im, aby pomogli na tyle, na ile mogą. Jeśli nie dadzą rady, zaprowadźcie ich do izby chorych. – Nie musiała dodawać, co powinni zrobić, jeśli natkną się na zwłoki. – Ja idę do doków. Oby lądowniki były nadal sprawne.

– Wątpię. – Reed wstała z pomocą Raya. – Gdy przebywają na pokładzie, ich systemy są powiązane z siecią okrętu.

– Kulo Ognia – Simms użyła znienawidzonego przez Reed znaku wywoławczego – oficjalnie mianuję panią oficerem do spraw morale. Od tej chwili zakazuję pani wygłaszania negatywnych uwag.

– Tak jest – stęknęła Reed. – Obiecuję, że będę, kuźwa, promienieć radością.

– Zuch dziewczyna. Do roboty, ludzie!

Ray na próbę włączył i wyłączył latarkę.

– Ma’am, jak mamy zameldować o odnalezieniu działającego systemu? – Pomachał nieaktywnym zFonem. – Cała łączność nam padła.

– Cholera… – jęknęła Simms. – Po prostu wróćcie i powiedzcie Chen. Chwila… Mamy walkie-talkie? Takie dla ludzi, sprowadzone z Ziemi?

– Tak, ale te radia taktyczne też są cyfrowe – odparł Ray. – Dlatego radzą sobie z szyfrowaniem.

– Kiedy skończy nam się tlen? – wtrąciła się Chen.

– Okręt jest ogromny. – Reed poważnie potraktowała zadanie podbudowywania morale. – Tlenu mamy w bród. Nie musimy się też martwić spadkiem temperatury. Próżnia zapewnia świetną izolację.

– O to akurat się nie martwię. – Simms zatrzymała się w wejściu, oświetlając bota naprawczego, tkwiącego kilka metrów dalej i blokującego drogę na rufę. Maszyna z trudem mieściła się w korytarzu i wgniotła sufit oraz grodzie podczas niestrudzonej wędrówki na mostek. Aby gdziekolwiek dotrzeć, należało najpierw pójść w stronę dziobu, a potem obejść bota. – Skoro okręt nie działa, nie możemy pomóc „Holendrowi” ani Bishopowi. Nigdzie się nie wybieramy.

– „Holender” wie, gdzie jesteśmy – odparła Reed z nadzieją. – Może… – Wzięła oddech. – Może to on pomoże nam?

– Reed, słyszała pani, co mówiła SI. Już podczas naszej rozmowy dla „Holendra” było prawdopodobnie za późno.

– Sama kazała mi pani szukać pozytywów.

– Oby tak dalej… Wiecie, co robić.

Reed przystanęła w drzwiach i zamknęła oczy. Teraz kiedy zabójcze roboty przestały stwarzać zagrożenie, bolące ramię nie dawało o sobie zapomnieć.

– Pułkowniku? – odezwała się, częściowo dla odwrócenia własnej uwagi. – Kiedy oddała pani broń, myślałam, że chce pani się poddać. Skąd pani wiedziała, że ta SI…

– Wcale nie wiedziałam. Strzelałam w ciemno – przyznała Simms, drżąc na wspomnienie tamtej chwili. – Nie mieliśmy innego wyjścia.

– Ma’am – oznajmiła Reed z podziwem, jednocześnie zaciskając zęby z bólu – gratuluję odwagi!

– Niepotrzebnie. Nie mieliśmy nic do stracenia.

– Skoro pani tak mówi… Proszę mi przypomnieć, żebym nigdy nie grała z panią w pokera.

*

– Adams! – krzyknął Chang Kong, rzucając się sprintem przez drzwi mostka.

Jęknął z niepokojem, gdy sztuczna grawitacja zaczęła szaleć, by w końcu gwałtownie spaść do zera. Niesiony siłą pędu, pułkownik uderzył głową w miejsce, gdzie gródź stykała się z sufitem. Potrzebował chwili, żeby dojść do siebie po nieoczekiwanej kolizji. Potrząsnął głową, by pozbyć się mroczków przed oczami, i chwycił za najbliższą poręcz.

– Adams! Wyłącz reaktory! Wystrzel je, jeśli trzeba!

– Próbuję! – odparła sierżant, przebierając palcami po przyciskach, które odmówiły posłuszeństwa. – Nic z tego. System sterowania przestał odpowiadać. Nie możemy…

Światła zamigotały ponownie wraz z konsolami na mostku i w bojowym centrum informacyjnym. Zaświeciły się lampy awaryjne, przyciąganie nadal nie działało, a na ekranach przewijały się dane.

– Nie dam rady… – Adams spoglądała na kolejne wyświetlacze. – To nie restart. To jakiś bełkot. Nie widzę żadnych znanych ludzkich ani thurańskich symboli.

Bez dostępu do sieci okrętu nie dało się ustalić stanu reaktorów.

– Odpal lądowniki i odeślij je stąd – polecił Chang. Musiał uratować jak najwięcej ludzi.

Na konsoli łącznościowej wciąż przewijał się chaotyczny zbiór nic nieznaczących symboli i zakłóceń. Adams wyciągnęła zFona. Na szczęście działał. Na nieszczęście nie miał łączności z siecią okrętową ani z żadną inną i również wyświetlał niezrozumiałe znaki. Mimo to kobieta wcisnęła kilka przycisków, licząc na cud.

– Nie działa, sir – oznajmiła w końcu.

Chang sięgnął do kieszeni i wyjął własny telefon tylko po to, by zobaczyć takie same dziwne symbole.

– Wszyscy do doków. Jeśli jakieś jednostki będą pełne, niech startują od razu. – Gdzieś z tyłu głowy pułkownik zastanawiał się, ile czasu potrzeba, aby reaktor uległ przeciążeniu. Nie miał pojęcia.

Zanim ekrany na mostku zgasły na dobre, migały na nich alarmy o krytycznym stanie reaktorów, a czerwony pasek ostrzegawczy osiągnął jakieś dwie trzecie maksymalnej wysokości. Chang nie wiedział, co to oznacza, ale na pokładzie nie było nikogo, kto mógłby go oświecić.

– Adams, idzie pani ze mną.

Margaret odepchnęła konsolę i obróciła ją, by przylegała do ściany.

– Dokąd idziemy, pułkowniku?

– Musimy zebrać całą załogę. Pani przejdzie się korytarzem na lewej burcie, ja na prawej. Wszyscy mają wsiadać na lądowniki i uciekać jak najdalej.

*

Margaret Adams biegła kiedy tylko mogła, pomimo zerowej grawitacji, lub leciała korytarzami, jeśli tak było szybciej. Zwykle najlepiej było dotykać pokładu czubkami butów, pozwolić, by magnesy lekko przyczepiły się do podłogi, a następnie odepchnąć się z całych sił w górę. Adams załomotała w zamknięte drzwi i nasłuchiwała, choć wiedziała, że tylko nieliczni mogli zostać w kabinach, gdy „Holender” ruszył do akcji. Potem sierżant wpadła do mesy, gdzie zastała garstkę ludzi wykrzykujących pytania. Uciszyła ich machnięciem ręki.

– Biegnijcie do lądownika i ostrzeżcie każdego, kogo spotkacie. Ruchy!

Minęła doki, do których załoga wchodziła przez śluzy powietrzne, i leciała dalej, aż natrafiła na grupę ośmiu ludzi.

– Reaktory się przeciążają – wyjaśniła. – Opuszczamy okręt.

– Proszę wsiadać na lądownik, pani sierżant – poradził porucznik. – W tylnej części okrętu nie ma już nikogo.

Adams na chybił trafił wybrała jeden z doków na lewej burcie. W drzwiach sokoła zobaczyła machającego do niej pilota. Silniki lądownika zdążyły się już uruchomić. W pobliżu dokował smok, którego silniki również działały na biegu jałowym. Tyle tylko, że kristańska jednostka miała osmalone krawędzie natarcia. Zapewne niedawno wróciła z misji na Rikers, a na jej pokładzie tłoczyli się żołnierze i ocaleni cywile. Margaret odpowiedziała na gest pilota skinieniem głowy, odepchnęła się od śluzy i podleciała w stronę sokoła, nogami do dołu, by sprawnie wylądować przy drzwiach. Pilot wciągnął ją na pokład.

– Proszę zamknąć właz, Adams – polecił mężczyzna, pochylając głowę w wewnętrznym przejściu. – Zwijamy się stąd.

Sierżant wycofała się przez śluzę, uderzyła w przyciski awaryjne i zobaczyła, jak obie pary drzwi zamykają się na głucho. Sprawdziła, czy zapaliły się czerwone lampki. Aby mieć pewność, że lądownik nie otworzy się w trakcie lotu, dopchnęła jeszcze zamek drzwi wewnętrznych. Rozległ się metaliczny huk, gdy sokół wyswobodził się z zacisków dokujących i wystartował. Adams przyciągnęła się do fotela naprzeciwko śluzy i zapięła pasy, spoglądając przy tym w górę. Połowę miejsc zajmowała zbieranina piratów. Margaret zdziwiła się, widząc, że w pierwszych dwóch rzędach za kokpitem roiło się od nieznajomych ludzi w łachmanach. Były wśród nich dzieci.

A także sierżant sztabowy Lamar Greene.

Trudno powiedzieć, kto był bardziej zaskoczony tym spotkaniem.

– Margaret! Co sły… – zaczął Greene.

Zagłuszył go ryk silników. Sokół skręcił, by przelecieć przez ogromne drzwi doku. Piloci musieli je wysadzić w ramach procedury awaryjnej, ponieważ za kadłubem rozległ się przeszywający pisk, a lądownik zadrżał, wysysany na zewnątrz wraz z powietrzem. Zanim Adams zdążyła się odezwać, główny silnik zagrzmiał pełną mocą, a sokół rozpędził się tak, że kobieta musiała ściskać się za brzuch, by krew nie odpłynęła jej z głowy.

*

Pułkownik Chang nie zdążył jeszcze zapiąć pasów, gdy sokół, na którego wsiadł, zerwał się do lotu. Pilot wydał polecenie awaryjnego otwarcia doku. Lądownik zakołysał się, niesiony w powietrzu ciśnieniem wywiewanym z przestronnej komory. Przechylił się w dół i byłby zarysował pokład dziobem, gdyby w porę nie wyleciał w przestrzeń kosmiczną. Ze swojego fotela w pierwszym rzędzie Chang miał widok na otwarte drzwi kokpitu. Zamiast czerni pola gwiazd przed sokołem rozpościerała się rozrzedzona mgła, świecąca na pomarańczowo.

– Co to takiego? – spytał pułkownik.

– Sir… – Pilot z trudem maskował irytację. Starał się sterować okrętem i nie miał ochoty udzielać wyjaśnień. Wyrównał kurs i włączył silniki na połowicznym ciągu, by po chwili uruchomić dopalacze. Przyspieszenie czterech i pół g powinno ukrócić głupie pytania dobiegające z kabiny pasażerskiej.

Dopalacze wyłączyły się po stu osiemnastu sekundach, zmniejszając siłę nacisku na żebra pasażerów do zaledwie dwóch przecinek ośmiu g. Chang odczekał chwilę, a gdy uznał, że upłynął odpowiedni czas, spróbował coś powiedzieć. Okazało się jednak, że zabrakło mu powietrza w płucach. Musiał wziąć kilka głębokich, równych oddechów.

– Odle… – Wciągnął kolejny haust powietrza. – Odleg­łość?

– Siedemset czterdzieści sześć kilometrów sir – odpowiedział pilot, nie obracając głowy. – Prędkość dziesięć i dwie dziesiąte kilometra na sekundę.

– Od… – Jeszcze jeden głęboki wdech. – Odciąć ciąg.

Ciężar uciskający pierś ustąpił miejsca mdłościom wywołanym przez nagły zanik grawitacji. Pułkownik znowu przełknął powietrze, tym razem chcąc uspokoić zbuntowany żołądek. Byli na tyle daleko, że gdyby reaktory „Holendra” eksplodowały, sokół mógł wyjść z tego cało.

No właśnie… Gdyby.

Chang odpiął pasy i poszybował do kokpitu, gdzie zajął stanowisko drugiego pilota. Uważał przy tym, aby nie dotykać żadnych przycisków.

– Pokaż mi okręt – polecił, znowu się zapinając, na wypadek gdyby trzeba było przyspieszyć.

Na ekranie, wcześniej ukazującym otchłań rozpościerającą się przed lądownikiem, teraz znajdował się powiększony widok „Latającego Holendra”. Zmodyfikowany lotniskowiec był ledwie dostrzegalny. Szary, opancerzony kadłub nie odbijał zbyt wiele bladego światła gwiazd. Detale nie miały jednak znaczenia. Liczyło się, że okręt wciąż był cały.

Znaczyło to, że reaktory jednak nie wybuchły.

Ale dlaczego?ROZDZIAŁ 2

Kiedy sokół gwałtownie zwolnił, Margaret Adams nabrała powietrza i odczekała, aż wróci jej ostrość widzenia. Dopiero potem pospieszyła z pomocą innym. Gdy piloci pozwolili pasażerom odpiąć pasy, Adams dotarła jako ostatnia na przód kabiny. Ludzie z Rikers źle znosili lot. Było ich siedmioro – czworo zlęknionych, płaczących dzieci oraz trójka dorosłych. Dwoje z nich okazywało strach i gniew. Trzeci, Chińczyk, na oko po trzydziestce, osunął się w fotelu. Z jego nosa wydobywały się krwawe pęcherzyki.

– Margaret – szepnął Greene, przytrzymując zapłakaną dziewczynkę i podstawiając chustkę pod nos nieprzytomnego mężczyzny, aby schwytać krople krwi, zanim zaczną unosić się w kabinie.

Pozostali dorośli domagali się odpowiedzi. Umilkli jednak, gdy Greene zgromił ich wzrokiem i uniósł rękę.

– Co się dzieje? Zadokowaliśmy na „Holendrze” i poczułem, że skoczyliśmy. A potem…

– Okręt został zaatakowany. – Adams uniosła powiekę omdlałego pasażera, by sprawdzić reakcję.

Mężczyzna miał przekrwione oko, ale źrenica skurczyła się pod wpływem światła. Sierżant przyłożyła palec do szyi nieszczęśnika. Tętno miał spowolnione, lecz miarowe.

– Groziło nam przeciążenie reaktorów, więc wylecieliśmy dla bezpieczeństwa.

Greene wytrzeszczył oczy.

– A jeśli dojdzie do wybuchu?

Adams zerknęła na drzwi kokpitu.

– Piloci nie odcinaliby ciągu, gdybyśmy nie byli w bezpiecznej odległości.

– Nie o to mi… – Lamar przygryzł wargę. – „Holender” skoczył, prawda? Lądownikiem nie dostaniemy się z powrotem na planetę…

– Tak, skoczyliśmy zaraz po przylocie ostatniego lądownika. „Walkiria” po nas przyleci – stwierdziła Margaret z niepewną miną. Jeszcze w BCI lotniskowca widziała, że po skoku znaleźli się ćwierć roku świetlnego od celu. Możliwe, że krążownik liniowy będzie musiał odczekać trzy miesiące, zanim promienie gamma wskażą mu lokalizację „Holendra”.

Trzy miesiące… Nie mogli przetrwać tyle czasu na pokładzie lądownika. Nawet gdyby recyrkulatory tlenu działały na pełnych obrotach, jedzenia w magazynie mog­ło starczyć dla dwunastki ludzi najwyżej na osiem dni. Nie było czasu, aby uzupełnić zapasy.

Mężczyzna, którym zajmowali się marines, jęknął i zatrzepotał powiekami. Wszyscy ocaleni wymagali pomocy medycznej, której nie dało się udzielić na lądowniku.

Lamar wyciągnął rękę. Margaret ścisnęła ją, chcąc dodać mu otuchy i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Spojrzenie Greene’a mówiło jednak wszystko.

Oboje wiedzieli, że nic nie będzie dobrze.

*

Kto ja?

Kim jestem ja?

Jestem?

Czy ja?

Kimkolwiek jestem, mój mózg nie chciał działać.

Ale to miejsce wyglądało znajomo.

Aha! Już wiem!

Byłem na pokładzie okrętu zwanego „Latającym Holendrem”. Wnętrze wyglądało specyficznie, bo tę łajbę zbudowali Thuranie.

Żebym to ja pamiętał, kim są albo byli ci Thuranie…

I co to za okręt?

Żaglowiec?

Raczej nie.

Czy to jakaś przejażdżka? Może jestem w Disneylandzie?

Kto tu…

Fuj!

Nie… O nie.

Jestem na thurańskim okręcie, ale nie na „Latającym Holendrze”, czymkolwiek jest.

Zza okna spoglądały na mnie zielone ludziki.

W moich uszach rozbrzmiał ogłuszający głos.

– Odpowiesz na nasze pytania, człowieku – powiedział jeden z zielonych.

– Tak – usłyszałem siebie, kimkolwiek byłem. – Od­powiem.

*

Chang zebrał lądowniki w luźną formację tysiąc osiemset kilometrów od „Latającego Holendra”. Nic nie wskazywało, by miał lada chwila eksplodować. Wydawał się całkowicie nieaktywny. Pod kadłubem wciąż działało minimalne zasilanie awaryjne, o czym świadczyły światła migające w otwartych dokach. Okręt nie wykonywał manewrów, nawet po to, by ustabilizować się po awaryjnym spuście powietrza. Na wszelki wypadek wszystkie lądowniki kierowały się jak najdalej od „Holendra”, gotowe na maksymalne przyspieszenie w razie nagłego wybuchu.

Eksplozja nie była jedynym zagrożeniem. Zresztą teraz, gdy okręt dryfował, otoczony plazmą z reaktorów, wydawała się mniej prawdopodobna.

Changa martwiło coś o wiele gorszego niż przeciążenie reaktorów. Coś zaatakowało i dezaktywowało Agadę. To coś zainfekowało komputery pokładowe. Jeżeli nieprzyjaciel przejął „Latającego Holendra”, mógł go wykorzystać przeciwko załodze i zestrzeliwać lądowniki, jeden po drugim.

W takim wypadku Chang zamierzał podjąć jedyną możliwą decyzję. Każe małej flocie rozproszyć się jak najbardziej, uciekać i modlić się o cud. Taki, który pozwoliłby unieszkodliwić lotniskowiec, zanim ten sprowadzi na wszystkich śmierć.

Modlitwę o cud trudno było nazwać planem…

Sytuacja na zatłoczonych lądownikach pogarszała się z każdą godziną. Wielu ludzi zabranych z Rikers po­trze­bowało pomocy lekarskiej, którą oferowały tylko „Holender” lub „Walkiria”, ale żaden z tych okrętów nie był teraz realną opcją. Lotniskowiec znacząco chybił celu podczas skoku, minie więc kilka miesięcy, zanim „Walkiria” dostrzeże rozbłysk gamma. A jeżeli Simms nie postąpi wbrew regułom i nie przyleci krążownikiem nad Rikers, by zbadać sprawę, jeszcze zanim ucichną echa skoku „Holendra”, „Walkiria” zgubi trop Changa i jego ludzi.

Nawet gdyby dało się wrócić na „Holendra”, zasilanie awaryjne nie wystarczyłoby na trzy miesiące.

Czy powrót był w ogóle możliwy? Chang skontaktował się z drugim sokołem, na którym tkwił główny konsultant naukowy.

– Pułkowniku, naprawdę nie mam pojęcia – oznajmił doktor Friedlander. – Brakuje nam danych.

Chang ścisnął grzbiet nosa. Przypomniał sobie, że Friedlander jest inżynierem. I do tego fizykiem rakietowym. Nie należał do ludzi, którzy strzelają w ciemno.

– Wiemy, że reaktory jednak nie uległy przeciążeniu – powiedział pułkownik.

– Racja – zgodził się doktor. – Widział pan tę pomarańczową mgłę, przez którą przelecieliśmy zaraz po starcie? To była plazma z reaktorów. Zakładam, że układy sterowania spuściły ją automatycznie.

– Zanim urządzenia na mostku przestały działać, reaktory były na skraju wytrzymałości. Jakby coś wywoływało przeciążenie.

– Taak… – Friedlander zaczął mówić powoli, by jego słowa były bardziej zrozumiałe dla laika. – Każdy reaktor posiada własny układ sterowania, niezależny od głównego komputera pokładowego.

– Niezależny, jasne. – Chang znał charakterystykę działania okrętu. – Ale dlaczego wszystkie trzy reaktory zostały zmuszone do przeciążenia?

– Wymaga pan ode mnie zgadywanek. Możliwe, że Agada do tego doprowadziła.

– Sądzi pan, że Agada…

– Mówiła, że coś ją atakuje. Cokolwiek to było, mog­ło również wydać polecenie przeciążenia reaktorów. Chociaż…

– No?

– Każda technologia zdolna zniszczyć Agadę powinna bez problemu obejść zabezpieczenia reaktorów. A także system ochronny kondensatora napędu skokowego. Bezsensownym wydaje się, aby…

– Doktorze, myśli pan, że coś zniszczyło Agadę?

– Przestała odpowiadać, okręt przeszedł na zasilanie awaryjne i nie odzyskaliśmy łączności. Widział pan kod przewijający się na telefonach i konsolach. W substracie zagnieździło się coś… obcego. Tak przynajmniej podejrzewam. Systemy okrętowe zostały zainfekowane. Całe szczęście, że nie dotknęło to lądowników. Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym mniej dostrzegam w tym sensu. Załóżmy, że komputery zaatakował wirus zaprogramowany na zniszczenie okrętu. Miał wiele opcji. Powinien być w stanie przeciążyć reaktory, a gdyby mu się nie udało, mógł zdetonować głowice albo zmusić „Holendra” do skoku prosto w gwiazdę. Hmm… – zastanawiał się Friedlander. – Chyba że coś poszło nie tak. Może wrogi kod zniszczył Agadę, ale został powstrzymany, zanim zdołał wysadzić okręt?

– Doktorze, spekulacje to ciekawe ćwiczenie, ale sam pan powiedział, że potrzebujemy informacji. Może pan mi cokolwiek zalecić?

Friedlander nie odpowiedział od razu. Albo rozważał to pytanie, albo po prostu nie było czego rozważać.

– Pułkowniku Chang, nie możemy tu tkwić w nieskończoność. Ktoś musi wrócić na „Holendra”.

– Zgadzam się. Potrzebna nam grupa rozpoznawcza, a być może także ktoś, kto wyłączy komputer pokładowy.

Naukowiec znowu milczał przez chwilę.

– Dlaczego? – zapytał w końcu. – Jeśli chcemy mieć nadzieję na przywrócenie…

– Doktorze, do systemów okrętu przeniknął nieznany, ale bez wątpienia wrogi element. Jeżeli przejmie kontrolę nad komputerem…

– Ach, no tak. Już rozumiem. Moglibyśmy podjąć pewne… środki – stwierdził Friedlander ostrożnie. – Odizolować rdzeń komputera od kluczowych systemów, na przykład układu sterowania uzbrojeniem. Wymagałoby to odłączenia…

– Zgłasza się pan na ochotnika, doktorze?

– Ja?!

– Jeżeli nie chcemy bez końca dryfować w komosie, ktoś musi określić stan okrętu.

– Chwileczkę, wcale nie powiedziałem, że potrafię…

– Znakomicie. Doceniamy pańską niezmordowaną pracę.

*

Samantha „Kula Ognia” Reed weszła ostrożnie do ładowni, pilnując, by jej buty za każdym razem przyczepiały się do pokładu, grodzi, czy nawet sufitu. Stawianie kroków w stanie nieważkości nie było dla niej problemem. Co innego włosy. Reed zwykle wiązała je w koński ogon, co w zerowej grawitacji okazywało się kiepskim pomysłem. Włosy sterczały na wszystkie strony niczym elektrostatyczny wachlarz i irytująco łaskotały w uszy. Można było je upiąć w kok, ale po jakimś czasie i to stawało się nieprzyjemne. Poza tym trudno układało się fryzurę z jedną ręką na temblaku. Zastanawiała się nad obcięciem włosów, jednak dla załogi byłby to znak, że nie należy się spodziewać rychłej poprawy sytuacji. Oficer do spraw morale nie powinien na to pozwolić. W ramach kompromisu Reed postanowiła nosić niebieską bejsbolówkę ze złotym napisem „UNS Walkiria CC-01”. Skippy wyprodukował dla załogi całą serię takich czapek. Rzadko ich używano, bo nikt nigdy nie wychodził poza okręt bez kombinezonów. Kiedy daszek zasłaniał Reed widoczność, przekręcała go do tyłu. Było to bez wątpienia wbrew regułom, co tylko poprawiało jej humor. Cieszyłaby się jeszcze bardziej z tego drobnego aktu buntu, gdyby wywołała oburzenie u któregoś ze starszych sierżantów sztabowych US Army. Takich ludzi nie było jednak na pokładzie „Walkirii”.

Jeśli chodzi o ogólną sytuację, nie za bardzo było się z czego cieszyć. Jedyny plus stanowiło to, że dawna pokładowa SI nie zdołała nikogo zabić. Najwyraźniej skupiła uwagę na załodze mostka, ignorując pozostałych. Zamknęła jedynie drzwi na całym pokładzie, aby nikt nie mógł wyjść i narozrabiać. Jerapthański kadet i ruharska oficer pozostawali zamknięci w kabinach, więc najedli się strachu, ale poza tym wyszli z tego cało. A teraz, nie dość, że zostali praktycznie porwani, gdy piraci wzięli na pokład drużynę komandosów z Paradise, to utkwili na dogorywającym okręcie.

Prawdę mówiąc, istniała jeszcze jedna rzecz, którą można było, z pewną dozą ostrożności, uznać za pozytyw. Komputer pokładowy wciąż się nie zrestartował. Żadna SI nie działała i nie podjęła próby zabicia załogi. Jednak okręt całkowicie stracił moc. „Walkiria” rzeczywiście była ogromną jednostką, jednak większość jej konstrukcji okazała się niedostępna dla istot żywych bez skafandrów kosmicznych. Kadłub pod ciśnieniem, gdzie dało się oddychać, stanowił jedynie fragment części dziobowej. W chwili odcięcia zasilania znajdowało się tam mnóstwo życiodajnego tlenu. Jednak poziom dwutlenku węgla wciąż wzrastał. Nie dało się określić jego procentowej zawartości w powietrzu bez użycia specjalistycznych narzędzi. Może byłyby pomocne tutaj eksperymenty chemiczne, jednak nikt z załogi nie był doświadczonym chemikiem. Zresztą i tak niewiele dało się na to poradzić. W kapsułach ratunkowych, pancerzach wspomaganych, lądownikach i na samej „Walkirii” znajdowały się małe zbiorniki awaryjne z czystym tlenem. Łączny zapas z wszystkich tych źródeł był jednak rozczarowująco niewielki. Jak na ironię, winę za to ponosiła technologia stosowana na pokładzie. Systemy recyrkulacji działały tak sprawnie, że nie trzeba było magazynować wielkich ilości niebezpiecznego tlenu.

Sęk w tym, że recyrkulatory przestały pracować, tak samo jak wszystkie inne urządzenia na pokładzie, poza prostymi latarkami, większymi lampami przenośnymi i paroma radiami taktycznymi, które udało się uruchomić dzięki staraniom załogi. Ludzie rozebrali i zmodyfikowali kilka odbiorników, omijając wszelkie elementy wymagające oprogramowania. Drogie, zaawansowane, wielokanałowe radioodbiorniki szyfrujące, które na Ziemi były szczytem nowoczesności, zostały przerobione na coś niewartego demonstracji na lekcji techniki w liceum. Wykorzystywały tylko jeden kanał, ale przynajmniej działały, umożliwiając komunikację bez bieganiny tam i z powrotem. Walkie-talkie miały krótki zasięg, więc załoganci musieli przekazywać wiadomości dalej. Początkowo służyło to utrzymaniu łączności z mostkiem, dopóki Simms nie uznała, że stałe dyżury na mostku nie mają sensu. Bez zasilania „Walkiria” i tak nigdzie się nie wybierała.

Reed znieruchomiała po wejściu do ładowni. Simms pochylała się nad długim cylindrem, pozbawionym górnej połowy.

– Pułkowniku? – zapytała Samantha drżącym głosem. – Co pani robi?

– To będzie nasz plan awaryjny – wymamrotała Simms, ściskając śrubokręt w zębach. – Proszę mi pomóc.

– O jakim planie mowa? – Reed podeszła z ociąganiem.

Simms zdjęła część pokrywy taktycznej głowicy nuklearnej i majstrowała we wnętrznościach piekielnego urządzenia.

– To tak na wszelki wypadek. – Schowała śrubokręt do kieszeni. – Bez obaw, Reed, jeszcze nie zwariowałam. Nie planuję tego użyć w najbliższym czasie – zapewniła, poklepując obudowę głowicy.

– Ale ogólnie ma to pani w planach? – Reed stanęła dość blisko, by zobaczyć splątane kable i puste miejsce po jakimś elemencie.

– Nie, chyba że będzie trzeba. – Simms pochyliła się nad głowicą z nożycami i przecięła przewód. – Reed, nie możemy pozwolić, by ten okręt wpadł w ręce wroga.

– Chodzi o to, że kiedy skończy się tlen, odpalimy atomówkę?

– Zanim zabraknie tlenu, potrujemy się od nadmiaru dwutlenku węgla. Taki stan wywołuje dezorientację, zawroty głowy i osłabia zdolność oceny sytuacji. Decyzję o detonacji trzeba będzie podjąć jeszcze wcześniej.

Dla Samanthy nie były to żadne wielkie nowiny.

– To może trochę potrwać, ma’am. Okręt jest ogromny i nie ma na nim zbyt wielu osób wdychających powietrze. Na początek zauważymy bóle głowy i spłycony oddech.

– Możliwe, ale nie o to się martwię. Nieprzyjaciel może zjawić się na długo, zanim poziom dwutlenku węgla niebezpiecznie wzrośnie.

Sami wbiła wzrok w dziurę, z której Simms ewidentnie coś usunęła i wycięła kable.

– Dlaczego nieprzyjaciel miałby…

– Gdy tu skoczyliśmy, nastąpił rozbłysk gamma. Więk­szość promieni skierowała się poza układ gwiezdny, ale rozbłysk i tak dało się wykryć. Nie wiemy, co stało się z Bishopem, ale na pewno nic dobrego. „Holender” gdzieś zniknął, musimy więc założyć, że okoliczne łotry, kimkolwiek są, nie przestaną węszyć. I polować na nas, nawet jeśli nie mają pojęcia, kim jesteśmy.

– Zrozumiałam. Wysadzimy głowicę, jeśli zauważymy nadlatujący okręt wroga. Mam jednak pytanie, ma’am. Skoro czujniki nie działają, skąd będziemy wiedzieć, że wskoczyła tu inna jednostka?

Simms wskazała prawe oko.

– Zdamy się na stare dobre patrzałki. Obstawię załogą porty widokowe na obu burtach w pobliżu doków. – W tych miejscach znajdowały się przezroczyste okna do użytku awaryjnego. – Jeśli ktoś zauważy jakiś ruch, od razu zamelduje.

– A my wtedy się wysadzimy? – dopytywała się Reed, spoglądając sceptycznie na zdemontowane urządzenie. – Czy to wykonalne? Puszki sterownicze też posiadają oprogramowanie, więc pewnie padły.

– Zgadza się. Ale usunęłam bezpiecznik PAL – wyjaś­niła Simms, mówiąc o mechanizmie chroniącym przed niedozwolonym użyciem urządzenia.

– Czy to dobry pomysł? Przepraszam, że o to pytam, ale czy w ogóle wie pani, co robi?

– Spokojnie, kapitanie. W Siłach Powietrznych ­nauczyli mnie, Bishopa, Changa, Smythe’a i kilku innych, jak się obchodzi PAL i przestawia system na ręczną detonację. Wtedy wszyscy obawiali się, że Skippy spróbuje dezaktywować głowice… Prawie skończyłam. Potrzebuję tylko dodatkowej pary rąk, żeby…

– Ma’am… – Reed przełknęła ślinę. Mogła zaoferować tylko jedną rękę. – Proszę powiedzieć, co mam robić, a ja to zrobię. Bardzo ostrożnie.

*

– Moc rezerwowa spadła do dwudziestu trzech procent – zameldował Friedlander, choć wiedział, że wszyscy w sali konferencyjnej „Holendra” znali już tę ponurą informację.

Chang pokiwał głową i powiódł wzrokiem po twarzach ludzi zebranych w słabo oświetlonym pomieszczeniu. Brak sztucznej grawitacji wzbogacał spotkanie o szczyptę komizmu. Zebrani albo wciskali się w fotele, albo unosili się nad nimi, w zależności od tego, jak mocno zapięli pasy. Adams wyglądała na wyższą od Smythe’a, który zasiadał obok. Chang wolał nie dociekać, czy dowódca zespołu STAR poluzował subtelnie pasy, aby zyskać parę dodatkowych centymetrów wysokości.

– Zaczynaliśmy od trzydziestu pięciu procent – zauważył pułkownik. Pierwszy zespół, który wrócił na „Holendra”, zgłosił, że coś wyczerpywało moc rezerwową, chociaż żadne główne systemy nie były aktywne. – Przy takim zużyciu…

– Energia nie zużywa się jednostajnie – powiedział Friedlander. – Wykorzystaliśmy jej sporo podczas wejścia na pokład. – Aby wydostać ludzi z lądowników, trzeba było zamknąć drzwi doków i napełnić pomieszczenia powietrzem z rezerwowych zbiorników okrętu. Wszystkie te czynności, wykonywane ręcznie, pod kontrolą systemów lokalnych, czerpały energię z zapasowych magazynów pokładowych. Próba uruchomienia recyrkulatorów tlenu pochłonęła sześć procent rezerwy.

– Nie będziemy jej powtarzać – burknął Smythe. Już wcześniej sprzeciwiał się przywracaniu recyrkulacji.

– Musimy – zaoponował łagodnie major Kapoor, siedzący naprzeciwko. – Poziom dwutlenku węgla stanie się toksyczny, jeśli nie oczyścimy powietrza. Na pokładzie jest zbyt wiele osób.

– Pierwsze podejście skończyło się fiaskiem – przypomniał Smythe zebranym, patrząc na Friedlandera. – Szaleństwem byłoby podejmować kolejną próbę, chyba że mamy lepszy pomysł na…

– Pułkowniku Smythe. – Chang machnął ręką, uprzedzając zaciekłą dyskusję. – Wszyscy wiemy, że nie możemy zostać na „Holendrze”, a lądowniki nie pozwolą ludziom przetrwać dłużej niż miesiąc.

– Smythe ma rację. – Friedlander wiedział, że wszyscy oczekują, iż to on rozwiąże problem. Było to niesprawiedliwe, ale i nieuchronne. – Recyrkulatory nie mogą funkcjonować bez lokalnego sterownika. Dopóki nie dowiemy się, jak pozbyć się złośliwego kodu z procesorów, żaden komputer nie będzie działał jak należy.

– W ogóle nie będzie działał! – Smythe pomachał zFonem, na którym wciąż wyświetlała się bezładna plątanina symboli.

Podobnie jak inni, Anglik również próbował zresetować urządzenie, nic to jednak nie dało. Mimo najróżniejszych sztuczek telefony nie chciały się wyłączyć. Jeden z nich zdemontowano, wyjęto z niego baterię, a potem złożono go z powrotem. Tego zFona nie dało się już uruchomić, a na słabo podświetlonym ekranie ukazywały się niezrozumiałe zakłócenia. Rozebrano jeszcze trzy telefony, z tym samym marnym skutkiem. Zwykły restart nie wystarczył, żeby usunąć usterkę.

– Doktorze Friedlander? – Chang zwrócił się ponownie do fizyka rakietowego.

– Specjalizuję się w inżynierii mechanicznej – przypomniał naukowiec.

– Gdybyśmy mieli tu eksperta od cybernetyki, zapytałbym…

– Nie wiem, czy to by pomogło. – Friedlander pokręcił głową. – Tym okrętem steruje sztuczna inteligencja stworzona przez SI Pradawnych. Żaden człowiek nie byłby w stanie pojąć zasad obsługi tego systemu. Jeśli o mnie chodzi, wiem tylko tyle, że próba restartu reaktora byłaby szaleńczym posunięciem.

Chang stłumił westchnienie. Początkowo chciał w pierwszej kolejności spróbować uruchomić reaktor, zamiast trwonić czas i rezerwy mocy na wznowienie pracy recyrkulatorów tlenu. Reaktory odgrywały kluczową rolę. Gdyby udało się włączyć choć jeden, oznaczałoby to przynajmniej koniec problemów z zasilaniem. Teraz jednak to, czego chciał Chang, nie miało żadnego znaczenia. Żaden sterowany komputerowo system na pokładzie nie działał.

– Nadal uważa pan, że powinniśmy spróbować połączyć SI z lądownika z okrętem? – spytał pułkownik.

– Najpierw musimy ją odizolować – odparł Fried­lan­der. – Tak, wiem. – Uniósł ręce z rezygnacją. – Jak do­tąd żadne nasze pomysły nie okazały się skuteczne. Musimy wybadać, co dzieje się w mózgu okrętu. Jak już mówiliśmy, zaczniemy od połączenia SI sokoła z prostym systemem, na przykład kontrolującym warunki otoczenia w doku. Jeśli lądownik rzuci nieco światła na nasz problem, być może zaczniemy chociaż rozumieć, jakie mamy opcje.

Chang ponownie spojrzał po zebranych.

– Ktoś zgłasza sprzeciw?

– Istnieje ryzyko, że SI sokoła również zostanie zainfekowana, prawda? – zapytał Kapoor.

– Rzeczywiście – przyznał Friedlander. – Chciałbym, żebyśmy mogli zrównoważyć to ryzyko argumentem, że SI lądownika mogłaby przejąć kontrolę nad niektórymi układami „Holendra”, ale te dwie jednostki nie są ze sobą kompatybilne. Nawet sztuczna inteligencja thurańskiego sokoła nie potrafi porozumieć się z komputerami lotniskowca. Zbyt drastycznie je zmodyfikowaliśmy.

– Ktoś ma jeszcze jakieś uwagi? Nie? – Chang odpiął pas. – Doktorze, proszę działać. Zapewnimy panu wszelkie dostępne zasoby.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: