- bestseller
- nowość
- promocja
Expeditionary Force. Tom 13. Reperkusje - ebook
Expeditionary Force. Tom 13. Reperkusje - ebook
Ziemi wciąż zagraża gazowy obłok, sprowadzony przez Maxolhxów i blokujący promienie słoneczne. Chcąc zmusić nieprzyjaciół, by pomogli rozwiązać ten problem, albo przynajmniej nie wchodzili ludziom w drogę, generał Joe Bishop i Skippy zademonstrowali, że są w stanie kontrolować sieci tuneli czasoprzestrzennych i pozbawić szczytowe rasy dostępu do innych rejonów Drogi Mlecznej.
Problem w tym, że rzekoma nowa superbroń ludzkości to zwykły blef. Czy nieprzyjaciel przejrzy oszustwo, czy też podejmie desperackie kroki, przekonany, że nie ma nic do stracenia? Tak czy inaczej, Wesoła Banda Piratów będzie musiała zmierzyć się z reperkusjami swoich decyzji.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68102-34-5 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dziękuję wszystkim za przybycie. – Kapitan Uhtavio „Skubaniec” Scorandum rozpoczął przemowę wyćwiczonym, monotonnym głosem, czytając tekst z promptera ustawionego przed mównicą. – Pragnę wygłosić krótkie oświadczenie. Nie będę odpowiadał na żadne pytania. Należy je kierować do Agencji Pomocy Publicznej.
Z trudem maskował uśmiech, słysząc jęki niezadowolenia na sali konferencyjnej, pełnej przedstawicieli mediów. Agencja Pomocy Publicznej Urzędu Etyki i Zgodności słynęła z tego, że na przestrzeni dziejów nigdy nikomu nie udzieliła żadnej przydatnej pomocy, a już z pewnością nie zamierzała zadbać o opinię publiczną.
– Muszę wyjaśnić kilka oburzających i całkowicie nieuzasadnionych pogłosek. – Scorandum uniósł wzrok. Tym razem zebrani zaszemrali z podekscytowaniem. Doświadczeni reporterzy wiedzieli, że w słowniku UEZ „całkowicie nieuzasadnione” oznaczają „jak najbardziej prawdziwe”. – Po pierwsze, Urząd Etyki i Zgodności w żaden sposób nie był zamieszany w tajemnicze i nadal niewytłumaczone zniknięcie ważnych jednostek liniowych Patrolu Regionalnego w układzie Mardasta. Powtarzam, w żaden sposób. – Scorandum w zawoalowany sposób przyznał, że to sprawka jego Urzędu. – UEZ odpowiedział na prośbę Patrolu o pomoc w śledztwie. – Dziennikarze zachichotali, wiedząc, że tak naprawdę UEZ kazał się Patrolowi wypchać. – Jesteśmy zdeterminowani, by zdemaskować sprawców tej podłej zbrodni, dlatego prowadzimy szeroko zakrojone przeszukanie.
Oznaczało to, że szychy z UEZ będą dostarczać wyolbrzymione, fikcyjne sprawozdania o wydatkach, a śledztwo tak naprawdę stanie się wycieczką po luksusowych kurortach i domach gry na terytorium Jeraptha. Szanse na dopadnięcie winowajców były nikłe, choć nie zerowe. W końcu wystarczyło, żeby goście z UEZ spojrzeli w lustro.
– Po drugie, odniosę się do szokujących i, prawdę mówiąc, niedorzecznych doniesień, jakoby Bosphuraqowie wycofujący się z układu Funandeng tak naprawdę skapitulowali przed niewielką grupą przestarzałych okrętów, udających ludzką Marynarkę Wojenną Organizacji Narodów Zjednoczonych. Urząd Etyki i Zgodności nawet nie jest sobie w stanie wyobrazić upokorzenia, jakie poczują Bosphuraqowie, gdy dotrą do nich te wstrętne plotki. – Tłumaczenie brzmiałoby: nie wyobrażamy sobie takiego upokorzenia, bo sami na pewno nie zachowalibyśmy się aż tak idiotycznie. – Rzecz jasna, UEZ byłby dumny, mogąc uczestniczyć w tak śmiałej i kreatywnej operacji. – Scorandum spojrzał na słuchaczy z przelotnym uśmiechem, aby podkreślić, że właśnie dlatego teraz się tym przechwala. – Bosphuraqowie przedłożyli nam podanie o udzielenie wszelkich informacji na temat tego incydentu. Oczywiście z chęcią im pomożemy. – Znaczyło to, że UEZ posłał Bosphuraqów do wszystkich diabłów. – Choć Bosphuraqowie od dawna są naszymi nieprzyjaciółmi, każde zdarzenie narażające ich na blamaż przed całą Galaktyką jest źródłem problemów, którymi należy się zająć. – Reporterzy znowu się zaśmiali. Wiedzieli, że pracownicy UEZ będą opijać porażkę Bosphuraqów wybornymi trunkami i zaśmiewać się do rozpuku. – Kończąc, chcę oświadczyć, że szerzenie tego typu pogłosek zdecydowanie w niczym nie pomaga i pragniemy wszystkich zniechęcić do podobnych działań. Jeśli wiedzą państwo, co mam na myśli.
*
Scorandum wrócił do tymczasowego gabinetu w kwaterze głównej UEZ, który odwiedzał tak rzadko, jak tylko się dało. Zastał tam adiutanta, porucznika Kinstę, który czekał na kapitana i rzucał tęskne spojrzenia w stronę skrzynki na biurku.
– Oglądał pan konferencję? Podobała się? – pytał Scorandum, zasiadając na kanapie za biurkiem.
– Doprawdy inspirująca, panie kapitanie – odparł Kinsta. – Mistrzowski występ.
– Kinsta… – Scorandum spojrzał na przybocznego z niezadowoleniem. – Gdybym chciał słuchać pochlebstw, mógłbym pogadać do własnego odbicia w lustrze.
– Chce pan usłyszeć prawdę?
– Raczej nie – przyznał Uhtavio. – Co to takiego? – Stuknął w pudełko na blacie.
– Dowód uznania od Potężnej Dziewięćdziesiątej Ósmej Floty i admirała Tashallo.
– Hmm… – mruknął Scorandum. – Zaglądał pan do środka?
– Czekałem na pana. Jest jeszcze kartka. – Kinsta wskazał czułkiem na kartonik złożony na pół i leżący na wieku.
– Ach! – Scorandum wciągnął powietrze. – Toż to… skrzynka z czterdziestoletnią burgoze Farah Trzy z zapasów rezerwy!
– Niemożliwe! – Kinsta chwycił kartkę, aby samemu ją przeczytać. Był przekonany, że szef zwyczajnie go wkręca. Tym razem jednak sławetny kapitan UEZ mówił prawdę. – Sześć butelek Farah Trzy? Nie wiedziałem, że jeszcze gdziekolwiek można je dostać.
– Sześć butelek jest warte… Hmm, Kinsta, tu jest tylko pięć.
– Ja nie mam z tym nic wspólnego! Proszę tak na mnie nie patrzeć!
Scorandum patrzył gniewnie na adiutanta. Potem jednak zauważył jeszcze jedną wiadomość, w przegródce, gdzie brakowało butelki.
– „Musiałem wypróbować jeden egzemplarz, aby skontrolować jakość. Z wyrazami szacunku, admirał Tashallo” – odczytał na głos. – Cóż, pięć flaszek to i tak nie w kij dmuchał.
– Kapitanie? – Kinsta wyciągnął z szuflady dwa kieliszki. – Skoro mowa o kontroli jakości… ja także powinienem przetestować jedną próbkę. Żeby, no wie pan, upewnić się, że to nic groźnego.
– Wesprę pana. – Uhtavio Scorandum wiedział, że jego przełożeni tak czy inaczej dowiedzą się o niespodziewanym prezencie i spróbują coś z niego uszczknąć. Z wielką niechęcią odsunął na bok dwie butelki na ofiarę dla bogów biurokracji, kolejne dwie ukrył w biurku, a piątą otworzył. – Kinsta, wznieśmy toast za Bosphuraqów.
– Czemu akurat za nich?
– Ponieważ… – Scorandum pociągnął pierwszy łyk i przewrócił oczami w wyrazie błogości. – Gdyby nasi wrogowie nie byli aż tak naiwni, nie raczylibyśmy się teraz tym zacnym trunkiem. Warto nacieszyć się tą chwilą.
– Dlaczego?
– Nasza sława i wdzięczność przywódców nie będą wieczne. Jeraptha, a wraz z nimi wszystkie inne rasy Galaktyki już wkrótce zwrócą uwagę na inną kwestię. Słyszał pan plotki o niedawnej destabilizacji części sieci tuneli czasoprzestrzennych?
– Tak, ale… – Kinsta znieruchomiał, unosząc kieliszek do ust. Napił się ostrożnie, obmyślając odpowiedź. – Sieć w tych obszarach wznowiła normalną pracę. Według Wywiadu Floty Ojczystej anomalia objęła stosunkowo niewielki skrawek Galaktyki. Mogłoby to być preludium przesunięcia tuneli, ale chwilowa usterka to jeszcze nie…
– A gdybym powiedział panu, że nie była to zwykła usterka?
– Cóż… – Kinsta upił kolejny łyk, delektując się smakiem. – Jak już mówiłem, może to być oznaka nadchodzącego przesunięcia. Nie rozumiemy, jak działa…
– Nie, Kinsta, chodziło mi o to, że to nie była usterka jak każda inna. Coś takiego nie powinno się wydarzyć w zwykłym toku działania sieci.
– Jak to?
– Wieść niesie, że ludzie umyślnie wywołali awarię.
– Uch! – Kinsta zakrztusił się burgoze z wybornego rocznika i dostał ataku kaszlu. Gdy już się uspokoił, na wszelki wypadek odstawił kieliszek na biurko. – Kapitanie, czasami nie rozumiem pańskiego poczucia humoru…
– Ja nie żartuję, Kinsta. Flota Ojczysta obawia się implikacji tego zdarzenia, ponieważ nasi szacowni patroni są przerażeni. Wiem z pewnego źródła, że Rindhalu zalecili nam wycofanie na pozycje defensywne i wzmocnienie sił.
– Ale dlaczego… Zakładając, że pogłoski nie kłamią, czy Rindhalu mówili, dlaczego ludzie mieliby zawiesić sieć?
– Najwyraźniej była to demonstracja. Jeżeli szczytowe rasy nie dadzą ludziom spokoju i nie pomogą usunąć obłoku zagrażającego Ziemi, strategiczne części sieci mogą się wyłączyć, możliwe, że na stałe.
– Niech to… – Kinsta chwycił kieliszek roztrzęsionymi szponami i wychylił drogocenny napój.
Scorandum polał adiutantowi.
– Nie zapytał pan, w jaki sposób ludziom udało się spowodować awarię – zauważył.
– Kapitanie, nauczyłem się już, że dla tych przebiegłych istot nie ma rzeczy niemożliwych – odparł Kinsta. – Nie ma więc sensu pytać, jak dokonują swoich sztuczek.
Scorandum przez chwilę kontemplował swoją burgoze, po czym pociągnął tęgi łyk.
– Trafne spostrzeżenie – pochwalił porucznika.
– Czy ta informacja została już potwierdzona?
– Na razie tyle dowiedzieliśmy się od patronów. Nie wydaje mi się, że kłamaliby w sprawie obnażającej ich słabość. Kinsta, teraz wszystko się zmieni, rozumie pan?
– Sądzę, że jest pan w błędzie.
– Ach tak? A to dlaczego? – Scorandum podejrzewał, że alkohol rozwiązał język jego przybocznemu.
– Zasady gry może i ulegną zmianie, ale rozgrywka będzie trwała nadal.
– Ach, no tak. – Kapitan UEZ musiał przyznać, że się pomylił. – Oczywiście ma pan rację. Kinsta, wróżę panu świetlaną przyszłość.
– Obyśmy tylko doczekali jakiejkolwiek przyszłości. Ludzie stanowią zagrożenie dla całej Galaktyki. Jeśli będą nieostrożni, sprowadzą na wszystkich śmierć. A do tej pory wykazywali się wyłącznie lekkomyślnością.
– Dlatego tym bardziej powinniśmy dążyć do sojuszu z nimi. Moglibyśmy służyć radą tej prymitywnej rasie. To już jednak zmartwienie naszych przywódców.
– Racja. Kapitanie, co ma pan teraz w planach?
– W planach? Nie mogę choć przez chwilę nacieszyć się naszymi sukcesami?
– Ta chwila już chyba minęła. Rządzący, społeczeństwo i cała Galaktyka czekają na pański kolejny krok po triumfie w Funandeng.
– Cholera… – jęknął Scorandum.
– Sam pan jest sobie winien. Zawiesił pan sobie poprzeczkę bardzo wysoko.
– Kinsta, chyba wypiję od razu całą tę flaszkę.
– Radziłbym się wstrzymać. Mój kontakt ze sztabu twierdzi, że po południu odbędzie się nieoficjalne zebranie w sprawie pańskiej przyszłości. Dostanie pan awans na admirała.
– Aha. – Scorandum dopił burgoze. – Skoro tak, to zamierzam obalić dwie butelki!
*
Dave wpatrywał się w ognistą kulę. Był jak sparaliżowany. Płonący i dymiący okręt, albo jego fragment, spadał prosto na niego. Czajka nie wiedział, czy to jednostka ONZ, czy Thuranów. Jakiś głos z tyłu głowy podpowiadał mu, że to bez znaczenia, czy zginie przez wrogi, czy bratobójczy ogień, jednak perspektywa zmiażdżenia przez ludzki okręt wydawała się po prostu niesprawiedliwa. Od wielkiej kuli ognia odpadały powoli kolejne odłamki, koziołkujące w powietrzu i przeistaczające się w meteory. Kiedy Czajka patrzył na to, prawdopodobnie przez dziwnie długą sekundę, ikonka na wizjerze hełmu ostrzegła, że nadlatujący obiekt uderzy w pozycję Dave’a za niecałe dwie minuty.
– Chodu! – krzyknął Ski na kanale plutonu. Zrobił krok naprzód, jednak ktoś chwycił go za lewe ramię i zmusił do zatrzymania. – Hej! Co jest?!
Jates zwolnił chwyt.
– Nie zezwalam! – zawołał. – Czajka, strefa uderzenia jest ogromna! Możesz biec, ale nic ci to nie da.
Wizjer informował jedynie o odległości od spadającego wraku i czasie pozostałym do uderzenia. Dave wybrał mrugnięciem inną ikonę i otworzył nowy ekran.
– Ja pierdolę! – Jates miał rację. Nawet we wspomaganym pancerzu nie dało się odbiec wystarczająco daleko. Okręt miał upaść siedem kilometrów na południe, ale przewidywane pole rażenia rozciągało się w najlepszym razie na ponad dwadzieścia kilometrów. Gdyby rzucić broń i przestawić pancerze na bieg półautomatyczny…
Nie. Lądowisko znajdowało się na łące. Lądowniki przygniotły wysoką trawę i krzewy, ale wszędzie wokół rósł gęsty las. Był to dobry wybór na oddalony punkt lądowania i postoju. Niskie wzgórza oddzielające żołnierzy Legii od najbliższej bazy kristańskiej kasty wojowników pozwalały się kryć bez użycia ciężkich generatorów pól maskujących. Jednak o szybkim biegu przez teren można było zapomnieć. Mechaniczne pancerze, nawet w trybie półautomatycznym, nie zapewniały odpowiedniej prędkości podczas przeprawy przez splątaną gęstwinę.
– Cholera… – jęknął Czajka. Zauważył kolejny, jeszcze większy kawał okrętu, opadający za pierwszym. Czujniki pancerza samodzielnie obliczały trajektorię. Już za chwilę odłamki ważące kilka tysięcy ton i lecące z prędkością naddźwiękową miały zmiażdżyć całą okolicę.
– Czajka, tak mi przykro – odezwał się Jates na kanale prywatnym, niemal zbyt cicho, by dało się go usłyszeć.
– Nie ma o czym mówić. Sam się zgłosiłem na tę akcję, to nie pana wina…
– Źle mnie zrozumiałeś – powiedział Jates trochę głośniej. – Po prostu żałuję, że ostatnim, co zobaczę przed śmiercią, będzie twoja paskudna gęba.
– Ach tak? Pan też nie nadaje się na konkurs pięk…
– Czajka? – Przez szum statyczny przebił się głos kobiety. – Czajka? Jesteś tam?ROZDZIAŁ 2
– Zlokalizowałeś go? – zapytała Irene Striebich drugiego pilota, gdy ich lądownik opadł gwałtownie ku ziemi.
– Sygnał się rwie. – Porucznik Suarez chwycił konsolę. – Lecimy za szybko – ostrzegł. – Nie uda nam się…
– Znajdź go! – poleciła Irene. – Czajka! Czajka, jesteś tam?
Nikt nie odpowiadał.
Striebich leciała w formacji trzech lądowników zwanych skarabeuszami. Wcześniej były cztery, ale jeden oberwał odłamkami i nie przetrwał wejścia w atmosferę. Pierwsza fala desantu przebiegła bez problemów, szybciej, niż przewidywano. Lądowniki zbliżały się do „Zatoki Chesapeake”, aby wziąć na pokład kolejnych żołnierzy i sprzęt. Wtedy jednak thurańskie okręty wyskoczyły prosto na transportowiec desantowy. Nieprzyjaciel sprowadził co najmniej dwa ciężkie krążowniki i jeden liniowy lub ciężki innego typu, a także niezliczone jednostki pomocnicze. Trzy niszczyciele Marynarki ONZ poradziły sobie ze wsparciem ogniowym na krótkim dystansie i szybko przegnały samotną, leciwą kristańską fregatę zaraz po przylocie nad planetę Globakus. Nie miały natomiast większych szans w konfrontacji z wielkimi okrętami. Podczas pierwszej fazy modernizacji floty admirał Zhao postanowił jedynie ulepszyć czujniki niszczycieli. Wówczas taki kompromis wydawał się sensowny, ale to właśnie przez tę decyzję trzy lekkie jednostki musiały teraz mierzyć się z o wiele cięższymi maszynami wroga.
– Żyleta – wymieniła nazwę swojej formacji. – Lećcie w rozproszeniu, żeby dotrzeć do lądowisk na południu. – Irene widziała gęste kłęby dymu unoszące się nad wschodnimi obszarami lądowania, zaatakowanymi przez lokalne jednostki latające. Docierały stamtąd nieliczne sygnały oznak życia, a ziemią nadal wstrząsały eksplozje wtórne. Lądowanie w tych strefach było zbyt niebezpieczne, a ocalałych mogło się okazać za mało, żeby wypełnić kabinę lądownika. – Weźcie na pokład kogo tylko się da, a potem uciekajcie stamtąd! Fala uderzeniowa nie będzie czekać!
Dwa pozostałe skarabeusze przyjęły rozkaz i skręciły w stronę własnych celów.
– Suarez, trzymaj się – powiedziała Striebich. – Odpalam silniki manewrowe z pełną mocą…
– Tu David Czajka – wśród szumu dał się słyszeć znajomy głos. – Kto…
– Dave, tu Irene! – Lotniczka nie miała czasu na dbałość o protokół. Pstryknęła palcami, aby zwrócić uwagę drugiego pilota. Suarez uniósł kciuk, nie odrywając wzroku od konsoli. Na ruchomej mapie przed Irene pojawiła się żółta ikona. – Mam cię – wydyszała Striebich. – Dave, jesteś tam?
– Tak! Mamy tu kilka…
– Lądujemy za dwadzieścia sekund. Jeśli ktoś chce się z nami zabrać, niech się ruszy, bo nie mogę długo siedzieć na ziemi. Bierzemy tylko ludzi, bez sprzętu. Powtarzam, żadnego sprzętu!
Jeżeli mężczyzna coś odpowiedział, Irene go nie usłyszała. Odpaliła dziobowe silniki manewrowe. Szarpnęła się w fotelu i pociemniało jej w oczach. Przeciągnęła palcem po dotykowym ekranie kontroli lotu. Skarabeusz zadarł dziób wysoko w górę, odsłaniając spód na działanie strumienia powietrza. Siła trzech, czterech, a przez chwilę nawet pięciu g wcisnęła Irene w fotel. Kombinezon pilota zacisnął się wokół jej nóg i brzucha, aby zapobiec odpływowi krwi z głowy. Kobieta poczuła ostre pieczenie w karku, gdy elastyczna rurka skafandra zlokalizowała tętnicę i wprowadziła utlenowane sztuczne krwinki, aby zasilić mózg i wspomóc koncentrację. Skarabeusz bardziej rzucił się, niż wzleciał, by opaść po stosunkowo nieźle kontrolowanym łuku w stronę leśnej polany.
Suarez stęknął coś niezrozumiałego. Irene domyśliła się, że drugi pilot próbuje ją ostrzec, że zaraz miną lądowisko. Skręciła zwalistą jednostkę w prawo i ustawiła ją praktycznie ogonem w dół. Obserwowała, jak prędkość lotu gwałtownie maleje.
Nagle skarabeusz opadł, ściągany w dół własnym ciężarem. Lot dziobem do przodu nie pomagał. Krótkie skrzydła lądownika nie zapewniały zbyt wielkiej nośności nawet podczas normalnego lotu. Ciemne drzewa gęstego lasu przybliżały się w zastraszającym tempie.
Irene uruchomiła dolne silniki manewrowe i ustawiła pełny ciąg, żeby powstrzymać upadek.
– Otwieraj rampę – rozkazała. Taki manewr w powietrzu był wbrew regułom, ale nie mogła czekać, aż rampa opadnie dopiero po lądowaniu. Suarez nie protestował. Wiedział, o co toczy się gra. Gdyby nawet miał jakieś pytania, wystarczyło spojrzeć w dół, na zdesperowanych ludzi, albo w górę, na wrak okrętu, który wydawał się spadać prosto na żołnierzy.
W ostatniej chwili Striebich musiała gwałtownie skręcić w lewo, aby nie przygnieść wybrzuszenia na ziemi, które okazało się zakamuflowanym żołnierzem w pancerzu mechanicznym. Lądownik dotknął ziemi lewą stroną podwozia. Konstrukcja wygięła się od ciężaru. Magnetyczny mechanizm amortyzujący przepalił się i pozwolił, by wewnętrzny cylinder uderzył w górną część podwozia, blokując je i odkształcając ramę. Przód pojazdu poradził sobie lepiej, obciążony jedynie pustą kabiną. Wciąż sprawna prawa część konstrukcji odbiła się od ziemi, przerzucając ciężar skarabeusza na lewo, a potem osiadła pod nietypowym kątem.
Na konsoli zamigały kontrolki ostrzegawcze. Irene miała je gdzieś. Lądownik wciąż był zdolny do krótkiego lotu, który planowała. Interesowały ją tylko trzy elementy konsoli. Ikona stanu silnika wskazywała, że wielkie turbiny są gotowe wynieść jednostkę na orbitę, gdyby zaszła taka konieczność. Czujniki ostrzegawcze nie wykrywały nadlatujących pocisków ani jednostek wroga. O jedno zmartwienie mniej. Do tego dochodził zegar odliczający czas do uderzenia sztucznego meteoru, lecącego z prędkością naddźwiękową. Jak długo można było pozostać na ziemi? Tego nie potrafił powiedzieć żaden przyrząd. To Irene musiała zdecydować, kiedy wystartuje, bez względu na to, ilu żołnierzy będzie musiała zostawić. Jeżeli będzie zwlekać, fala uderzeniowa zmiażdży wszystkich w okolicy.
– Piętnaście sekund. – Striebich klepnęła porucznika Suareza w ramię. – Potem ruszamy.
– Ruszamy. – Porucznik przytaknął, nadal skupiony na konsoli. – Podwozie się spieprzyło i…
– Nieważne. Nie będziemy długo lecieć. Zamknij rampę zaraz po starcie.
– Po starcie, zrozumiałem.
– Siedem sekund – oznajmiła Irene z lękiem w głosie. Drzwi pomiędzy kokpitem i kabiną były zamknięte, kobieta słyszała jednak przytłumiony tupot ciężkich butów o pokład, a czujniki informowały ją, że lądownik szybko przybiera na wadze. Dodatkowa masa nie stanowiła problemu. Dolne silniki odrzutowe skarabeusza były gotowe do działania z pełną mocą i nawet żołnierze w mechanicznych pancerzach, stłoczeni jak sardynki, nie powinni wystawić nośności jednostki na poważną próbę.
Głównym ograniczeniem był czas.
Kamery mogły pokazać, co się dzieje w kabinie i na rampie, jednak Irene wyłączyła ekran. Nie chciała patrzeć na ludzi, których nie zdoła uratować, gdy skarabeusz wystartuje.
– Trzy, dwa, jeden. Czas minął – oznajmiła, po czym zasiliła turbiny. Używała silników odrzutowych wyłącznie dla zachowania stabilności. Wielki lądownik zakołysał się, gdy płozy podwozia oderwały się od ziemi.
*
Jates, wykazując się niezwykłą szybkością i koordynacją, ważną nawet w pancerzu wspomaganym, skoczył naprzód i wylądował na rampie lądownika, przesłoniętego już przez pył i trawy wzbijane podmuchem silników, z piskiem zwalniających obroty. Siła pędu poniosła Verd-Krisa do przodu. Zderzyłby się z tłumem w wąskim przejściu do głównej kabiny, gdyby pancerz nie nawiązał automatycznie łączności z SI lądownika. Oba urządzenia uznały, że najlepiej będzie wykorzystać lepkie nanowłókna na podeszwach, dzięki czemu Verd-Kris wyhamował nagle, machając rękami dla odzyskania równowagi. I tak uderzył hełmem w plecy żołnierza stojącego przed nim. Ktoś inny szarpnął Jatesa z tyłu. Popędzany beznamiętnym głosem sztucznej inteligencji, kosmita oderwał stopy od pokładu i usunął się na bok, wciskając się w ścianę u szczytu rampy.
– Czajka! – zawołał. Gorączkowo obserwował rampę z nałożonym obrazem syntetycznym. Symbol podpisany „Czajka, David SSG-c” wskazywał, że człowiek jest blisko. Potem Jates zauważył charakterystyczne oznaczenia hełmu prywatnego przedsiębiorcy pracującego dla Legii. Czajka wbiegał na rampę. Jeszcze metr i byłby względnie bezpieczny. Wtem rozległ się ryk, a lądownik zakołysał się, startując ponownie.
Nagły ruch wytrącił Dave’a z równowagi. Mężczyzna przeżył chwilę grozy, gdy zsunął się bezradnie w tył, na próżno szukając stopami punktu zaczepienia. Pancerz musiał porozumieć się z SI lądownika albo samodzielnie podjąć decyzję, ponieważ cisnął Czajkę w przód. Dave upadł na napierśnik i spróbował złapać któryś z pasów służących do zabezpieczania ładunku. Opancerzone palce nie mieściły się w szczelinach, a skarabeusz skierował się w górę. Dave zaczął toczyć się w tył…
Wtedy ktoś chwycił go za nadgarstek. Ski zatrzymał się, machając nogami w powietrzu.
– Dzięki… – zaczął. Urwał, gdy poczuł ogromny ciężar na lewej nodze.
Ktoś zdołał podskoczyć i chwycić się Czajki w desperackiej walce o życie.
– Hej! – warknął David, gdy na wizjerze zaczęły migać alarmy o przeciążeniu. Rampa zamknęła się już w połowie, a dziób skarabeusza był nachylony pod kątem czterdziestu pięciu stopni i nadal ustawiał się do pionu.
– Czajka! – Dave usłyszał głos znajomego kosmity. – Ruchy! Musisz wejść! Nie dam rady…
– Wciągaj nas pan!
– Nie mogę! – stęknął wielki Verd. – Muszę…
Dave wiedział, co należało zrobić. Powinien kopnąć natręta wolną nogą i wyswobodzić się z uścisku. W przeciwnym razie obaj zginą.
Nie mógł się na to zdobyć.
Wyręczył go więc komputer pancerza. Przeanalizował sytuację, uwzględniając coraz ostrzejsze żądania zwolnienia rampy, wysyłane przez SI lądownika. Stwierdził, że właściciel pancerza poniesie śmierć, jeżeli nie odciąży lewej nogi. Przesłał impuls, który odepchnął rękawice drugiego żołnierza. Dave skoczył do przodu, ciągnięty przez Jatesa, i władował się w trójkę żołnierzy trzymających się pasów u szczytu rampy. Miał wrażenie, że zwichnął bark. Zanim jednak zdążył skupić się na bólu, upadł ponownie. Lądownik wzbił się pionowo w górę z pełną mocą. Jates stracił chwyt, a Dave potoczył się i uderzył o prawie domkniętą rampę. Po chwili Czajkę przygniótł opancerzony Verd-Kris.
– Ja… – wydyszał Dave. – Chyba tu zostanę.
*
Irene bała się, że popełniła poważny, być może śmiertelny błąd. Konsola pilota ostrzegała o zagrożeniu kolizją. Migały też czerwone lampki oznaczające problem z wsunięciem lewej strony podwozia. Striebich aktywowała mechanizm odcinający konstrukcję, która odpadła od lądownika, umożliwiając zasunięcie drzwi bocznych. Kiedy strumień powietrza przestał uderzać w drzwi, jednostka mogła nieco przyspieszyć. Nie żeby miało to jakieś znaczenie. Skarabeusz i tak zostanie zmiażdżony hipersoniczną falą uderzeniową spadającego okrętu.
– Co… – Suarez spojrzał zszokowany na Irene. Kobieta utrzymywała mały okręt ustawiony ogonem w dół. Silniki pracowały na pełnych obrotach. – Musimy odlecieć jak najdalej od…
– Nie ma czasu! – Przełączyła silniki z trybu strumieniowego na pełny rakietowy, znacznie zwiększając spalanie paliwa i maksymalizując ciąg. – Potrzebujemy wysokości – wyjaśniła, utrzymując kurs pionowy. – Gdy powietrze się rozrzedzi, fala uderzeniowa osłabnie.
Drugi pilot jedynie westchnął ciężko.
Irene poczuła, jak paraliżuje ją niepewność. Czy postępowała słusznie? Gdyby silniki skarabeusza nie podtrzymywały całego ciężaru jednostki, lądownik mógłby lecieć szybciej…
Nie. Jerapthański okręt mógł osiągać w atmosferze ograniczoną prędkość, zanim obciążenie cieplne na dziobie wzrośnie na tyle, żeby uszkodzić przednią konstrukcję wraz z czujnikami kontroli lotu. Ucieczka z miejsca uderzenia wraku była bezcelowa. Nie dało się umknąć przed falą uderzeniową. Jedyna nadzieja w wysokości…
– Skręt! – zawołał Suarez.
Irene dostrzegła zagrożenie. Od razu zmniejszyła moc silnika i skręciła dziób. Pierwszy fragment okrętu spadł już poniżej lądownika. Tuż za nim podążał jeszcze większy kawał tej samej lub innej jednostki. Powietrze buzowało od fal gorąca i ciśnienia, pędzących prosto na skarabeusza. W ostatniej chwili Striebich zostawiła ekran dotykowy i chwyciła się boków konsoli. Stery przejęła SI lądownika, reagująca szybciej od jakiejkolwiek istoty biologicznej.
– Boże, proszę – szepnęła Irene. – Nie pozwól mi tego spieprzyć.
*
Przez kolejne pół minuty, czy może pół życia, jak jej się wydawało, Irene była pasażerem we własnym okręcie. Fala uderzeniowa wznosiła się coraz wyżej i trafiła skarabeusza z siłą tarana. Jednostka stanęła na dziobie i schowała aerodynamiczne elementy konstrukcji, aby nie zerwał ich naddźwiękowy podmuch. Sztuczna inteligencja gorączkowo operowała silnikami manewrowymi, aby dziób pozostał skierowany w stronę fali. Takie rozwiązanie sprawdzało się do czasu, gdy czujniki zawiodły i zaczęły podawać sprzeczne dane. SI musiała się zdać na mechanizmy wewnętrzne, które jednak po chwili również zaczęły przekazywać nieprawidłowe odczyty. No, chyba że lądownik rzeczywiście obrócił się do góry podwoziem i poruszał się zaledwie czterdzieści kilometrów na godzinę.
SI musiała polegać na własnym osądzie. Było to tylko nieco lepsze od przyznania, że nie ma pojęcia, gdzie jest skarabeusz i co właściwie się dzieje. Zwykle pomocą mogły służyć wiązki naprowadzające z satelitów lub okrętów na orbicie. Teraz pozostawały domysły.
Sztuczna inteligencja zgadywała prawidłowo, albo zwyczajnie miała fart przez prawie trzydzieści sekund. Kiedy najmocniejsza część fali uderzeniowej minęła lądownik i utworzyła masywne spęcznienie chmur w stratosferze, dziób jednostki przekrzywił się w lewo, poprawił kurs w przeciwnym kierunku, po czym lądownik nagle wsunął się bokiem prosto w piekielnie szybki strumień powietrza.
Rozległ się przenikliwy, metaliczny jęk zwieńczony głuchym łomotem, gdy obluzował się jakiś ważny element. Skarabeusz obrócił się do góry nogami. Irene straciła orientację. Góra była na dole, lewa z prawej, a wnętrzności chciały wyjść na zewnątrz.
Przednie ekrany nadal działały i ukazywały oszałamiające błyski z gęstych, ciemnych chmur na mrocznym niebie. Pomiędzy kłębami chmur i dymu, patrząc w górę i w lewo, można było dostrzec zbombardowany krajobraz.
Właśnie. Ziemia była na górze, po lewej.
Skołatany błędnik nie potrafił określić, gdzie jest dół, jednak oczy Irene dobrze to wiedziały. Striebich zahaczyła kciukami o krawędzie konsoli, przesunęła palcami po ekranie dotykowym i bardzo ostrożnie obróciła zwalisty lądownik, by znowu leciał brzuchem do dołu. A przynajmniej wydawało jej się, że skarabeusz leci jak należy. Przyrządy zasypywały Irene kolejnymi mało prawdopodobnymi informacjami o statusie. Pilot musiała polegać na instynkcie. Miała wrażenie, że prawy pośladek naciska na fotel trochę mocniej, dlatego powoli przetoczyła się w lewo.
– Proszę. – Suarez podsunął zapasowy pasek do mocowania ładunku. Opadał nieznacznie na prawo i do przodu. Sprzęt mógł nawalić albo działać niedokładnie, jednak siła przyciągania zawsze wskazywała dół.
– Bez jaj – jęknęła Irene. – Przecież to podstawowa sztuczka ze szkoły lotniczej.
– Ale działa! – Suarez starał się unieruchomić dłoń z rozkołysanym paskiem.
– Dobry pomysł. – Pas zwisał mniej więcej pionowo, co potwierdzało przeczucie Irene, że lądownik leci całkiem równo. Striebich przypomniała sobie swój pierwszy lot. Gdy była jeszcze mała, wujek zabrał ją w podróż szybowcem. Do przedniej szyby przyklejony był kawałek pomarańczowej przędzy, ukazujący przepływ powietrza wokół szybowca. Było to dziecinnie proste, a jednocześnie skuteczne rozwiązanie. Teraz Irene siedziała za sterami jednostki kosmicznej, która na Ziemi byłaby warta ze ćwierć miliona dolarów, a mimo to najlepszym dostępnym przyrządem był pasek mocujący. – Masz może w kieszeni coś do mierzenia prędkości albo wysokości?
– Nie wisimy w miejscu, więc prędkość mamy dobrą. A że nie uderzyliśmy jeszcze o ziemię… – Suarez wzruszył ramionami.
– Dobrze, że przynajmniej jedno z nas zachowało optymizm. Daj jeszcze jeden pasek.
– Po co?
– Przewiąż nasze fotele i zawieś tam pierwszy pas. Ty musisz się zająć restartem silników. Żyleta, mówi Żyleta Jeden. Jest tam kto?
Usłyszała jedynie syk zakłóceń wywoływanych przez nieprzyjaciela, przerywany głośniejszymi szumami. Możliwe, że inna jednostka, być może nawet okręt kosmiczny ONZ, usiłowała nawiązać kontakt. To bez znaczenia. Wszelkie komunikaty i tak byłyby niezrozumiałe. Irene musiała bezpiecznie sprowadzić na ląd skarabeusza i ocalić pasażerów stłoczonych na pokładzie.
O ile to możliwe.
*
Silnik na prawej burcie nie chciał się zrestartować, a czujniki wewnętrzne nie potrafiły wskazać problemu. Silnik działał na poziomie dwudziestu procent mocy, a mimo to emitował drgania, od których Irene dzwoniły zęby.
– Przestaw go z powrotem na bieg jałowy – poleciła Suarezowi. – Potem powoli zwiększaj moc w pięcioprocentowych odstępach.
– Przyjąłem.
Drugi pilot regulował moc. Potrzebował minuty, żeby wybrać najlepsze ustawienie dla pojedynczego silnika. Siedemnaście procent. Wyższy poziom groził oderwaniem silnika od pylonu.
– Nie utrzymamy wysokości przy takiej mocy. – Irene wyraziła na głos to, o czym oboje dobrze wiedzieli. Niebo wokół nich ciemniało. Striebich podejrzewała, że to wina pyłu, gęstniejącego na niższych poziomach. Humorystyczna uwaga Suareza na temat odpowiedniej wysokości przestała być zabawna. Lądownik mógł spaść, zanim ktokolwiek to zauważy. Striebich stawiała, że nadal są ponad dziesięć tysięcy metrów nad powierzchnią, o ile ciśnieniomierz nie kłamał. Kabina była nieszczelna. Pilot słyszała pisk dobiegający od dołu i z tyłu. Urządzenie mierzące różnicę ciśnienia między kabiną i otoczeniem mogło nie dawać wiarygodnych odczytów. SI była wyłączona, a systemy awaryjne utknęły w procesie restartu. Jak na ironię, Striebich spędzała większość czasu na symulatorze, ćwicząc niezbyt prawdopodobne scenariusze, zakładające na przykład częściową usterkę systemów kontroli lotu. Nigdy jednak nie próbowała symulacji z całkowitą awarią komputerów. Poprzysięgła sobie, że to się zmieni, jeśli tylko wyjdzie z tego cało.
Żałowała, że nie ma przy niej Dereka. Suarez był dobrym pilotem, ale Irene słabo go znała. Spędzili wspólnie za sterami niecałe trzydzieści godzin.
– Jakieś sugestie? – zapytała pierwsza pilot.
– Ma’am, bez przyrządów nie mogę… Hej! – Spojrzał na nią. – Drony! Mają niezależny system monitorujący, który nadal działa. – Stuknął w odpowiednią konsolę. Skarabeusz przewoził nie tylko rozmaite pociski, ale także trzy drony czujnikowe. – Jeśli są sprawne…
– Wykonać. – Irene wiedziała, o co chodzi. Dron mógł wznieść się nad lądownikiem i oświetlić obszar czujnikami aktywnymi. Wówczas będzie wiadomo, gdzie znajduje się skarabeusz w stosunku do ziemi.
– Reaguje. Na wszelki wypadek wypuszczę dwa.
– Uruchom wszystkie trzy. Wyrzuć też nasze pociski, tylko pamiętaj, żeby były w trybie inercyjnym. Musimy zrzucić balast. Nie chciałabym, żeby paliwo w rakietach zagotowało się, gdybyśmy się rozbili.
– Potwierdzam. Pierwszy dron poszedł. Drugi… Drugi utknął. Drzwi lewej wyrzutni się zablokowały. Spróbuję jeszcze raz… Nic z tego. Wracam na prawą burtę. Dron trzeci wyleciał. Jedynka i trójka aktywne… O kurde!
Problem od razu stał się widoczny. Lądownik znajdował się nad kraterem uderzeniowym. A raczej nad kilkoma kraterami. Ciepło unoszące się nad miejscem katastrofy oślepiało kamerę drona.
– Wysokość dwa tysiące dziewięćset metrów – oznajmił Suarez. – Prędkość lotu sześć i pół. Tempo opadania…
– Widzę. Znajdź nam jakieś miejsce do lądowania. Szybko!
Drugi pilot nie zamierzał się sprzeczać.
– Skręćmy w lewo na trzy-trzy-pięć.
Irene delikatnie zwróciła lądownik w wyznaczonym kierunku, opuszczając dziób, aby podtrzymać prędkość. Skarabeusz, jak wiele lądowników transportowych, był kadłubopłatem. Kadłub służył za profil lotniczy, a jedynymi powierzchniami sterowymi były krótkie skrzydła. Przy dużych prędkościach powietrze przelatujące nad jednostką generowało siłę nośną. Lecąc wolno, skarabeusz opadał jak kamień.
– Ekhm, to chyba nie jest najkrótsza droga… – zaczęła Striebich.
– Najkrótsza wiedzie przez niebezpieczny teren – wyjaśnił Suarez.
Irene przygryzła wargę. Drugi pilot miał rację. Wybrany kierunek oznaczał, że wylot ze strefy uderzenia potrwa dłużej. Lądownik kierował się jednak pod wiatr względem dymu i popiołu, niesionego przeważającymi podmuchami, a teren był stosunkowo płaski.
– Zrozumiałam – powiedziała Irene. – Rozgrzewaj dolne silniki odrzutowe, musimy je przetestować. Jeśli nie działają… – Nie musiała kończyć.
– Pięć z dwunastu silników miga na czerwono.
– Sprawdzaj je po kolei.
To nie pomogło. Sprawnych było tylko siedem silników potrzebnych do lądowania pionowego. Trzy generowały ciąg z przerwami, a jeden zepsuł się podczas testu.
– Ma’am, pozostaje nam trudniejsza opcja.
– Gdyby pasażerowie mieli spadochrony, zarządziłabym ewakuację.
Suarez zerknął na dźwignię mechanizmu katapultującego.
– Nigdzie się bez pani nie ruszę – zapewnił.
– Ale my nigdzie się nie wybieramy. Teren jest nieprzyjazny, a nikt nas nie osłania z góry – odparła Striebich drżącym głosem. Jej narzeczony przebywał na jednym z zestrzelonych, uszkodzonych lub przegnanych niszczycieli. – Bez kawalerii długo nie przetrwamy.
– Racja. Ma’am, musimy dać z siebie wszystko.
– Nie widzę innego wyjścia – zgodziła się Irene. – Każ wszystkim w kabinie zabezpieczyć się najlepiej jak mogą. Potem znajdź miejsce, gdzie osiądziemy. Najlepiej z długim pasem do hamowania.
*
Teren rzeczywiście był płaski, a przy tym porośnięty drzewami. Już w starciu z pojedynczym pniem szanse lądownika nie wyglądały zbyt optymistycznie, natomiast cały zagajnik mógł roznieść skarabeusza na strzępy.
– Szlag. – Suarez spojrzał znad konsoli. – Nie widzę, gdzie moglibyśmy…
– Lecimy prosto w Hudson – zdecydowała Irene, skręcając oporny lądownik w prawo. Piloci zobaczyli, jak promienie świetlne odbijają się od wąskiej i krętej wstęgi wody.
– Hudson? O co… Aha. Aha!
– Mamy jakieś dane o tej rzece? Głęboka jest?
– Yyy… Cholera, baza danych nie odpowiada. Każę dronom wysłać impuls mapujący. Wygląda na to, że w tym miejscu rzeka jest głęboka na góra cztery metry. Ma’am, nigdy jeszcze nie lądowałem w wodzie.
Striebich wolała nie opowiadać, jak kiedyś umyślnie zatopiła w rzece kanonierkę.
– Bardziej martwią mnie te wszystkie zakręty – stwierdziła. – Przydałby się jakiś prosty odcinek.
*
Skarabeusz uderzył w rzekę z głośnym pluskiem, opuszczając dziób niżej, niż chciała Irene. Pilot wyrównała kurs z najdłuższym prostym odcinkiem, jaki udało się znaleźć, przepływający przez płyciznę poznaczoną piaszczystymi ławicami. Ciężki okręt podskoczył, a potem znowu opadł, szorując po piasku. Irene przeraziła się, dostrzegając za zasłoną kropel porośnięty drzewami brzeg, który zbliżał się z zawrotną prędkością.
Przeciążenie wcisnęło Striebich w fotel, gdy Suarez uruchomił system katapultujący.