Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • bestseller
  • nowość

Expeditionary Force. Tom 14. Rozgrywka - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
28 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Expeditionary Force. Tom 14. Rozgrywka - ebook

Przez lata starożytna SI znana jako Skippy (a dokładniej: Skippy Wspaniały, nie zapominajmy o tym tytule) dokonywała jednej niemożliwej rzeczy za drugą. W czym tkwi sekret siły Skippy’ego? To bardzo proste: w jego stuprocentowej, najwyższej klasy niesamowitości. A także w fakcie, że nie musiał się mierzyć z równym sobie przeciwnikiem. Aż do teraz.

Tym razem jednak przyda mu się odrobina pomocy ze strony zgrai brudnych małp.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68102-40-6
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Krążownik Bosphuraqów zbliżył się do krawędzi wyznaczonego sektora i wysłał sygnał fregatom zwiadowczym, przypisanym do trasy patrolowej eskadry. Jednocześnie rejestrował dane napływające z pięciu okrętów eskortowych rozproszonych w odległości od szesnastu do dwudziestu dziewięciu sekund świetlnych. Zarówno fregaty, jak i własne czujniki krążownika podały identyczny odczyt – absolutne nic. Oddalony o ponad dwadzieścia dni świetlnych od układu gwiezdnego sektor, w którym stacjonowała eskadra, wypełniały dryfujące bryły brudnego lodu. Gdyby coś zakłóciło orbity lodowych głazów i te przesunęłyby się bliżej gwiazdy, zamieniłyby się w komety. Ale stwierdzenie, że cokolwiek „wypełniało” przestrzeń międzygwiezdną, to ogromne nadużycie. Potężna chmura pyłu, gazu i lodowych odłamków była tak rozproszona, że dało się ją wykryć wyłącznie za pomocą aktywnych czujników. Poza tymi odpadami procesu tworzenia się układu gwiezdnego Bildegung eskadra nie wykryła innych zagrożeń. Żadnych zamaskowanych okrętów, pozostałości po tunelach czasoprzestrzennych ani ech impulsów wrogich sensorów. No, chyba że Bosphuraqowie uznaliby za wrogie nikłe echa impulsów thurańskich czujników.

I tak właśnie było.

Nikt w Galaktyce nie ufał tym nędznym zielonym cyborgom. A już na pewno nie ci, którzy znali ich najlepiej, czyli inni członkowie koalicji Maxolhxów. Wspólna operacja przejęcia ważnego strategicznie świata Bildegung z rąk Jeraptha miała być inicjatywą Bosphuraqów. Thuranie zaś mieli udzielić im tymczasowego wsparcia. Baza jerapthańskiej Floty Lokalnej i potężna stocznia na Bildegung od mileniów były solą w oku koalicji Maxolh­xów. W ciągu minionego tysiąclecia siedem ofensyw thurańskich obliczonych na zajęcie tego układu zakończyło się przegraną cyborgów. Straty poniesione w dwóch ostatnich znacząco nadwątliły ich potencjał. Poirytowani niepowodzeniami cyborgów Maxolhxowie nakłonili więc Bosphuraqów do wsparcia swoich znienawidzonych rywali w ramach obecnej operacji. Nieoczekiwane przybycie sześciuset okrętów wojennych ptaszydeł w towarzystwie niemal identycznej liczby okrętów thurańskich zmusiło jerapthańską dowódczynię bazy Bildegung do podjęcia trudnej decyzji. Z jednej strony mogła zainicjować akcję opóźniającą, aby uniemożliwić przeważającym siłom wroga szybkie przejęcie kontroli nad ważnymi wojskowymi dokami, stacjami paliw i stoczniami. Wtedy jednak niewątpliwie doszłoby do zaciekłej bitwy, wskutek której ucierpiałaby ludność cywilna jedynej w tym obszarze zamieszkiwalnej planety. Z drugiej zaś mogła się wycofać, wezwać posiłki i rozpocząć wojnę podjazdową, nękając wroga, aż Flota Lokalna przybyłaby z odsieczą.

Wybrała drugie rozwiązanie, częściowo w oparciu o zapewnienia Bosphuraqów twierdzących, że nie są zainteresowani samą planetą ani jej mieszkańcami. Zależało im jedynie na tym, by uniemożliwić Jeraptha przeobrażenie układu Bildegung w bazę do działań ofensywnych. Obie strony zakładały wówczas, że silna kontrofensywa Jeraptha nastąpi najpóźniej w ciągu kilku miesięcy.

I obie się myliły. Bosphuraqowie dotrzymali słowa i w znacznej mierze pozostawili planetę nietkniętą. Pozwolili też statkom towarowym Jeraptha na przywóz i wywóz zapasów z Bildegung, jednak opłaty, jakie li­czyli sobie za ochronę transportowców i szlaków, uczyniły dostawy nieopłacalnymi. Gwarancja względnego bezpieczeństwa mieszkańców Bildegung oraz zaangażowanie Floty Lokalnej Jeraptha gdzie indziej sprawiły, że kosztowna operacja odbicia planety utraciła priorytet.

Aż do niedawna.

Bo chociaż Bosphuraqowie dotrzymali słowa i nie skrzywdzili mieszkańców Bildegung, nie zrobili tego ze względu na honor lub chęć uniknięcia niekorzystnego rozgłosu. W rzeczywistości zamierzali złamać obietnicę przy najbliższej okazji. Taka jednak nie nadchodziła, gdyż pole manewru ograniczała im obecność zdradzieckich cyborgów, którzy nie odlecieli wbrew wcześniejszym zapewnieniom. Zamiast zadowolić się faktem, że Bosphuraqowie rozwiązali ich problem, i zająć się innymi palącymi kwestiami, Thuranie pozostawili wokół Bildegung flotę złożoną z prawie stu okrętów. W rezultacie pomiędzy dwoma rzekomymi sojusznikami zaczęły wybuchać spory. Potyczki te stały się zaś tak częste, że Maxolhxowie machnęli na wszystko ręką i oznajmili, że ich zidiociali klienci mogą tłuc się, ile chcą, o ile ograniczą swój konflikt do tego konkretnego układu gwiezdnego.

Kiedy sygnał „róbta, co chceta” dotarł do Thuranów na Bildegung jako pierwszych, ich dowódca natychmiast wprowadził w życie opracowywany od lat plan. Bosphuraqowie przewyższali ich liczebnie i dyspono­wali dwukrotnie większą liczbą okrętów wojennych, w tym większym odsetkiem jednostek ciężkich. Z racji niekorzystnego położenia Thuranie wiedzieli, że nie wygrają bezpośredniego starcia. Mimo to mieli jedną zasadniczą przewagę: Bosphuraqowie znajdowali się na końcu bardzo długiego szlaku zaopatrzeniowego, który przebiegał akurat przez terytoria cyborgów.

Z tego względu, zamiast toczyć bitwę o Bildegung, Thuranie postanowili jedynie uzmysłowić Bosphuraqom, że koszt pobytu na tym świecie przewyższy potencjalne korzyści.

Po przeprowadzeniu brutalnego ataku z zaskoczenia Thuranie odskoczyli, aby nękać szlaki zaopatrzeniowe wroga. W ciągu dwóch miesięcy od tej potyczki obie strony pogrążyły się w wojnie na wyniszczenie. I słabły wraz z każdą utraconą jednostką lub zużytym elementem, którego nie dało się łatwo wymienić. Już po pierwszym tygodniu tych zaciekłych walk zielone kurduple zaniechały prób przepędzenia wroga z Bildegung. Zamiast tego postanowili zaczekać, aż Jeraptha dostrzegą w zaistniałej sytuacji znakomitą okazję do zemsty. I doczekali się, gdy chrząszcze w końcu zebrały się do ataku pod przewodnictwem Potężnej 98 Floty. W efekcie Thuranie nie musieli już ryzykować, podejmując próby pobicia Bosphuraqów – wystarczyło pozwolić, by Jeraptha zrobili to za nich. W odpowiedzi, znając plany swoich dupkowatych rzekomych sojuszników i spodziewając się rychłego ataku ze strony Jeraptha, Bosphuraqowie zebrali większość floty i okrążyli bezbronną planetę. Skoro Jeraptha ­chcieli ją odzyskać, będą musieli zapłacić za nią własną krwią.

Krążownik Bosphuraqów, choć nie wykrył żadnych oznak aktywności Jeraptha w sektorze, czuł się narażony, działając tak daleko od planety. Dał sygnał towarzyszącym mu fregatom, aby skakały po kolei. Gdy zegar odliczał czas do skoku…

Fregaty zaczęły eksplodować.

Krążownik gorączkowo szukał źródła ataku, ale niczego nie znalazł. Ani wrogich okrętów, ani nadlatujących pocisków. Tymczasem jedna, dwie, trzy fregaty wybuchły bez ostrzeżenia. Kapitan krążownika rozkazał natychmiast skoczyć…

Nic.

Załoga zamarła z przerażenia, gdy w odległości sekundy świetlnej w czasoprzestrzeni otworzyły się bliźniacze szczeliny. Wirujące światło, towarzyszące chaotycznemu promieniowaniu, oślepiło czujniki krążownika. Po kilku sekundach zaawansowane przyrządy nie były już potrzebne. Każdy, kto spojrzał na ekran główny lub przez iluminator drzwi śluzy, mógł na własne oczy zobaczyć wyłaniające się z owych szczelin, wijące się macki Strażnika.

Działając bez rozkazów, młodszy technik nawigacji nacis­nął przycisk aktywujący zaprogramowany skok. Krążownikiem mocno szarpnęło, gdy jego napęd próbował wytworzyć zwarte pole skoku. Ostatecznie udało się. Okręt wymknął się we własnym śmiercionośnym wybuchu promieniowania, skacząc trzy razy, aby uciec przed przerażającą maszyną.

Kiedy krążownik wskoczył w pobliże planety Bildegung, ale w strefę nadzorowaną przez miejscową kontrolę ruchu, niewiele brakowało, a zostałby unicestwiony wskutek bratobójczego ostrzału. Zgromadzona tam flota Bosphuraqów była w pełni gotowa i chętna ostrzelać wszystko, co się napatoczy. Do incydentu jednak nie doszło, ale po wszystkich jednostkach i planecie poniżej rozeszła się błyskawicznie wieść:

Zbliża się Strażnik.

Podobno ludzie zdołali ponownie wprowadzić Strażników w stan hibernacji, ale najwyraźniej nie wszystkich!

Planecie zostało jedynie kilka godzin, a może minut, zanim zostanie rozerwana.

Flota Bosphuraqów zmyślnie odskoczyła i kontynuowała skoki, by znaleźć się jak najdalej od zagrożenia.

Gdy thurańskie fregaty zwiadowcze odebrały transmisję alarmową, ich dowódca przekazał wiadomość rozproszonym eskadrom: wycofać się, wykonać natychmiast skok i zebrać się w najbliższej przyjaznej bazie wojskowej. Walka ze Strażnikiem nie miała najmniejszego sensu. Doniesienia, jakoby Strażnicy w całej Galaktyce wracali do stanu uśpienia, wydawały się ewidentnie błędne. Cokolwiek próbowali zrobić ludzie – ponieśli porażkę.

Planetę Bildegung oraz trzy miliardy jej mieszkańców czekała zagłada.

*

– Strażnik? Tutaj? – zdziwił się admirał Tashallo, opadając na fotel dowódcy okrętu flagowego Potężnej 98 Floty.

– Tak – potwierdziła kapitan, trzymając drżącymi odnóżami pasek z wiadomością. – Nie ma mowy o pomyłce, sir. Admirale, wroga flota, obie wrogie floty, odskoczyły z układu. Mamy wolną drogę.

– Wolną… jeśli nie liczyć tkwiącej na niej pradawnej morderczej maszyny, dysponującej technologią, która dla nas jest czarną magią – mruknął Tashallo.

– Sir, jakie są pańskie rozkazy? – zapytała kapitan Lufundria.

– Moje rozkazy… – powtórzył głupio będący w szoku i próbujący połapać się w zaistniałej sytuacji Tashallo. Wygrał bitwę bez jednego wystrzału. Ale co właściwie na tym zyskał? Planetę, która wkrótce zostanie unicestwiona, wyrzucona z orbity albo starta na proch. Wraz z trzema miliardami mieszkańców. – Lufundria – odezwał się, po czym wziął głęboki wdech, aby się uspokoić i okazać udawaną pewność siebie. – Niech transportowce wysuną się na czoło, a lotniskowce gwiezdne wskoczą bezpośrednio na orbitę. Nie ma czasu na rozdzielenie się w szyku.

– Transportowce? Sir, te jednostki będą narażone, dopóki nie ustanowimy…

– Dopóki nie zabezpieczymy obszaru wokół planety. Kapitanie, Strażnik nas w tym wyręczył. Bosphuraqowie i Thuranie zwiali. Ale nie obronimy tego świata przed potworem. Możemy jedynie ściągnąć z powierzchni tylu naszych, ilu zdołamy, zanim… – Odwrócił wzrok. – Zanim… – Znów urwał. Po chwili jednak odzyskał rezon i wstał, a wszyscy spojrzeli na niego. – Niech transportowcom towarzyszą eskadry eskortowe. Każda dostępna jednostka ma podjąć jak największą liczbę osób z planety.

– Tak, admirale. – Lufundria poruszyła czułkami i odwróciła się, by wydać rozkazy. Lotniskowce gwiezdne, obciążone transportowcami, były bardzo daleko. Musiały nieustannie korygować kurs i prędkość odpowiednio do ruchu planety. Podczas gdy one mogły reagować szybko, załogi transportowców potrzebowały trochę czasu na przygotowanie lądowników. Poza tym przydałoby się jeszcze, aby ktoś opracował naprędce plan ewakuacji części mieszkańców w warunkach powszechnej paniki.

– Lufundria, zaczekaj – zawołał Tashallo, na co kapitan okrętu zatrzymała się. – Pozostałe jednostki skoczą na mój sygnał.

– Sir, dokąd lecimy?

– Walczyć ze Strażnikiem.

Skórzasta twarz Lufundrii pobladła.

– Walczyć?

Czułki Tashallo drgnęły w geście determinacji.

– Odwrócimy jego uwagę, podczas gdy pozostali zajmą się ewakuacją. Wygląda na to, że nasi ludzcy przyjaciele nie zdołali odesłać Strażników tam, skąd przybyli. Skoro mamy zginąć, zróbmy to, walcząc.

Lufundria stanęła na baczność.

– Sir, Potężna Dziewięćdziesiąta Ósma pokaże tej pradawnej maszynie, dlaczego budzimy powszechny lęk.

Poza krótkim ruchem czułek Tashallo nie zareagował na to odważne, choć niepoważne stwierdzenie. Podszedł do ekranu głównego i z ponurą satysfakcją obserwował, jak załoga przygotowuje się do beznadziejnej bitwy.

Kiedy wszystkie jednostki Potężnej 98 przyjęły zmienione rozkazy, admirał polecił cicho oficerowi nawigacyjnemu, aby rozpoczął odliczanie do skoku. Odliczanie do śmierci.

Wiedział, że powinien coś powiedzieć. Coś poruszającego, co zainspirowałoby załogę zmierzającą ku własnej zgubie. Słowa, które mogłyby przetrwać i zainspirować pozostałą część Floty Lokalnej do dalszej walki przeciwko niepokonanemu…

– Sir! – z zamyślenia wyrwała go Lufundria. – Jakiś okręt wyskoczył właśnie z tunelu.

– Nasz? – spytał Tashallo.

– Nie. – Jej żuwaczka poruszała się na boki, jakby chciała wypluć coś obrzydliwego. – Niezupełnie.

– Jak to, niezupełnie? Co masz na myśli?

– To jeden ze specjalnych niewykrywalnych krążowników UEZ. „Nie Chcemy Się Przechwalać Tym, Czego Nie Możecie Udowodnić, Że Zrobiliśmy” – westchnęła Lufundria. – Niejaki kapitan Scorandum pragnie pilnie z panem rozmawiać. Użył odpowiedniego kodu priorytetowego.

– Tak? Hm… Czy on wie, że zmieniliśmy plany?

– Może chce się przyłączyć do walki? – rzuciła gorzko, wiedząc, że to nie może być prawda.

Tashallo prychnął.

– Raczej chce się przekonać, jak długo wytrzyma Potężna Dziewięćdziesiąta Ósma w starciu ze Strażnikiem. Daj go na główny wyświetlacz, proszę.

Pozbawiona ciała głowa kapitana Scoranduma pojawiła się w wyświetlaczu holograficznym zajmującym środkową część mostka okrętu.

– Admirale Tashallo.

– Witaj, Skubańcu – odpowiedział Tashallo, posługując się przezwiskiem rozmówcy. – Jeśli kontaktujesz się ze mną, by przekazać mi wiadomość o aktywnym Strażniku w okolicy, to się spóźniłeś.

– To…

– Kilka fregat Bosphuraqów eksplodowało bez ostrzeżenia za sprawą nieznanej siły…

– Wiemy. To…

– Potem w tym samym miejscu pojawił się Strażnik…

– Nie pojawił się! – wtrącił głośno Scorandum, próbując zwrócić uwagę dowódcy Potężnej 98.

– …naszym zdaniem… – kontynuował Tashallo, jak gdyby nie usłyszał słów tamtego, ale zaraz się zająknął. – Słucham? Jak to nie pojawił się?

– Admirale, nie ma żadnego Strażnika – oznajmił z dumą Scorandum.

– Co najmniej trzy fregaty Bosphuraqów nie zgodziłyby się z panem.

– Te fregaty zostały zniszczone niewidzialnymi minami – wyjaśnił Scorandum, poruszając gwałtownie czułkami. – Nie zmieniali tras patrolowych. Wykorzystaliśmy ich przewidywalność.

– A więc to wasza sprawka?

– Nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć.

– Ale co z tym Strażnikiem? – dopytywał się Tashallo.

– Projekcja holograficzna – oznajmił dumnie Scorandum z szelmowskim uśmieszkiem. – Zwykła chwilowa iluzja. Projektory holograficzne i generatory promieniowania pożerają piekielne ilości energii. Już się baliśmy, że ten przeklęty krążownik Bosphuraqów nigdy nie odskoczy. Gdyby zwlekał jeszcze parę sekund, zdechłby nam hologram.

Tashallo opuścił czułki.

– Czyli nie ma Strażnika? – Nagle naszła go ochota na bardzo duży kieliszek burgoze.

– Nie – odparł Scorandum, kręcąc głową i potrząsając czułkami. – I nigdy nie było. O ile nam wiadomo, ludzie zdołali jakoś ich wszystkich uśpić.

– Kapitanie Scorandum – zawołał Tashallo – dlaczego nie uprzedził mnie pan o swojej operacji?

– No cóż, sir, nie wiedzieliśmy, czy nasz plan w ogóle wypali. Te wielkoskalowe projektory są mocno zawodne. W dodatku Bosphuraqowie niebezpiecznie zbliżyli się do pól maskujących generatory.

– Kapitanie! Podjął się pan realizacji planu, nie wiedząc, czy zadziała?

– Podczas testów tego sprzętu udały nam się trzy próby na jedenaście, więc… – Scorandum wzruszył czułkami. – Uznaliśmy, że warto spróbować. Na co komu grupa uderzeniowa, jeśli można udawać, że ma się Strażnika? – skwitował z uśmieszkiem.

– Nie wierzę, że podjął pan takie ryzyko.

– Ale obie wrogie floty przepędziliśmy – zauważył Skubaniec.

Tashallo klepnął się czułkami w czoło.

– I co mam na to odpowiedzieć?

– Wystarczy zwykłe „dziękuję”, jak sądzę. Albo… – zaczął, ale przerwał, widząc wyraz twarzy admirała. – Nie, nic. Może pan nic nie mówić.

Tashallo zmierzył go wzrokiem.

– Omówię to z pańskimi przełożonymi. Nigdy nie powinni zgodzić się na tak zuchwałe…

– Admirale, moi przełożeni nie wiedzą o tej operacji.

– Czyli przeprowadził ją pan samowolnie?

– Tak działa Urząd. Nasze dowództwo nie lubi, gdy zawraca mu się głowę nudnymi szczegółami planowanych operacji. Jeśli się powiedzie, przypisują sobie zasługę, a jeśli nie, no cóż, mogą oburzać się wraz z innymi.

– Nie wierzę…

– Urząd nigdy by nie zaaprobował tak szalonego pomysłu, więc…

Tashallo westchnął.

– Chyba robię się na to za stary. Kapitanie Scorandum, niestety, ale trudności w komunikacji uniemożliwiają mi zrozumienie tego, co pan mówi. Pojmuje pan?

– O, to znakomicie! – wykrzyknął z ulgą kapitan UEZ. – W ramach podziękowania możemy zaproponować butelkę znakomitego rocznikowego burgoze z legendarnych zapasów Rezerwy Farah Trzy.

Tashallo wybałuszył oczy.

– Oddaje mi pan butelkę, którą sam panu sprezentowałem?

– Oj, ale wtopa…

*

Na pokładzie „Nie Chcemy Się Przechwalać Tym, Czego Nie Możecie Udowodnić, Że Zrobiliśmy” porucznik Kinsta gorączkowo machał odnóżami, aby zwrócić na siebie uwagę kapitana.

– Sir – szepnął ostro – przecież wypił pan tę butelkę w zeszłym tygodniu.

– Wiem, idioto. Grałem na zwłokę. – Scorandum przerwał połączenie. – Wyskoczcie nas stąd w cholerę, zanim Tashallo postanowi zrobić z nas tarczę strzelniczą.ROZDZIAŁ 2

– Joe – wywołał mnie ponownie Chang z mostka starego, dobrego „Latającego Holendra”, tym razem nieco bardziej natarczywie.

– Kong, daj mi minutę. – Skierowałem palec wskazujący w stronę głównego ekranu, gdy Simms szeptała mi do ucha.

– Dowództwo suszy mi głowę, domagając się rozmowy z tobą. Natychmiast – kontynuował zirytowany Chang.

– W porządku. Simms… – Skinąłem jej głową i zwróciłem się znowu w stronę ekranu. – Kong, przekaż dowództwu, że skontaktuję się z nimi najszybciej jak się da. Niedługo. Najpierw musimy zająć się czymś tutaj na górze.

Chociaż Kong nie przewrócił oczami, opuścił ramiona z rezygnacją. Ziemię wciąż otaczały tysiące wrogich obcych okrętów wojennych, a z rozdarcia w czasoprzestrzeni wystawały przerażające macki nieprzewidywalnego Pradawnego. Nic dziwnego, że dowództwo SEONZ domagało się odpowiedzi. Nie mogłem ich jednak udzielić, ponieważ przedstawiciele wyższych gatunków podsłuchiwali komunikaty dowództwa. Kong wiedział, że właśnie dlatego odmawiałem złożenia raportu o sytuacji.

– Wtajemniczysz mnie w to, jak się tu, do cholery, dostałeś z tym swoim zwierzakiem?

– Tak, obiecuję. Ale będziesz musiał wejść na pokład „Walkirii”.

Uniósł brew.

– A co to, nie ufasz zabezpieczeniom SkippyTel?

– Nie w tym wypadku – potwierdziłem.

– Dobra, to zaraz przylecę…

– Wstrzymaj się jeszcze – przerwałem mu. – Za chwilę może się tu zrobić gorąco.

– Aż boję się spytać, co planujesz. Może lepiej nie zapytam. Daj mi znać, jak już będzie po wszystkim, a ja załatwię wam butelkę burbona.

– Zamiast tego wolelibyśmy trochę świeżej żywności. Kończą nam się zapasy.

Stojąca za mną Simms odchrząknęła, przypominając, byśmy nie tracili czasu.

– Ej, Kong, chcesz zobaczyć, jak Roscoe robi sztuczkę?

Nadaliśmy Strażnikowi to imię na cześć aktora komediowego z okresu niemego kina.

– Chciałbym, żebyś wyjaśnił, co się, do cholery, dzieje, i złożył raport dowództwu – burknął Kong.

– Sir – odezwała się cicho Simms – być może faktycznie warto byłoby poinformować górę, co się dzieje?

– Ech – mruknąłem. – To będzie bardzo długa rozmowa.

Przygryzła dolną wargę, okazując mi w ten sposób cierpliwość.

– Jeśli ich pan nie wtajemniczy, mogą podjąć decyzje, których potem pożałujemy.

– Cholera, masz rację. Niech to diabli. Eee… – Próbowałem przypomnieć sobie nazwisko obecnej oficer łączności. – Łączność – wywołałem ją ogólnikowo, gdyż nie chciałem zerkać na jej identyfikator i zdradzać się, że zapomniałem, kto pełni służbę. – Połącz mnie z dowództwem. Tylko dźwięk, bez wizji. – Po chwili w prawym dolnym rogu głównego ekranu zamigał zielony symbol dowództwa SEONZ.

– Melduje się generał Bishop.

– Bishop! – Od razu poznałem głos generała Urquharta. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, dodałem:

– Sir, z powodu licznej obecności obcych okrętów możemy być na podsłuchu, więc będę mówił szyfrem, dopóki nie otworzymy bezpieczniejszego kanału łączności.

Po chwili wahania, podczas której słyszałem w tle inne głosy dające mu nieproszone rady, odpowiedział:

– Zrozumiałem, Bishop. Co możesz mi powiedzieć?

– Roscoe nauczył się nowej sztuczki, chce ją pan zobaczyć?

– Generale Bishop… – westchnął ciężko, podkreślając tonacją moją rangę, jakby chciał, żebym przestał bawić się w gierki. Ponieważ jednak mianowano go przewodniczącym szefów sztabów dowództwa SEONZ nie za głupotę, podjął grę: – Tak, chętnie zobaczę nową sztuczkę Roscoe.

– Świetnie. – Pokazałem uniesione kciuki Changowi i załodze na mostku. – Będzie pan potrzebował teleskopu skierowanego w stronę Słońca, żeby to zobaczyć. I będzie opóźnienie, więc proszę o cierpliwość. Skippy, przekaż pupilkowi, żeby robił swoje.

– Uch – westchnął przesadnie Skippy. – Joe, masz jakieś ciastka? Roscoe powinien dostać nagrodę za wykonanie sztuczki.

– Może pozwolę mu przekąsić wrogi pancernik?

– Jasne – zaśmiał się. – No to patrz.

*

Nic się nie wydarzyło.

Chociaż nie, trafniej byłoby powiedzieć, że nic nie było widać.

Skutek opóźnienia, o którym wspomniałem.

Działo się to daleko od Ziemi, kilka minut świetlnych. Poza tym zdarzenie było dość subtelne, szczególnie na początku.

Efekt dało się dostrzec dopiero dziewięć minut i czterdzieści osiem sekund po tym, jak Skippy wydał Roscoe polecenie.

Chmura.

A dokładniej chmura gazowa znad Jowisza.

Zaczęła się poruszać.

Wirowała cienkimi wąsami jak poranna mgła na łące pod wpływem delikatnego wietrzyku. Nie dało się tego zobaczyć bez potężnego teleskopu i zaawansowanego oprogramowania do porównywania zdjęć przed i po. To znaczy na początku. Bo wystarczyła minuta, by stało się oczywiste, że z chmurą coś się dzieje. Coś nienaturalnego. Coś, co nie było możliwe bez sztucznej ingerencji.

Przyspieszała, czego nie dało się wytłumaczyć zasadami fizyki, mechaniki orbitalnej czy jakiejkolwiek innej nauki zrozumiałej dla brudnych małpiszonów. Kiedy ciało poruszające się po orbicie przyspiesza, siła przyciągania środka masy nie jest już w stanie go utrzymać i pod wpływem siły odśrodkowej zostaje wypchnięte z dotychczasowego toru ruchu. Z chmurą gazową znad Jowisza było jednak inaczej, bo mimo niezmienionej prędkości – wysuwała się z orbity i oddalała od Słońca.

Roscoe odpychał to cholerstwo od Ziemi.

W dodatku chmura się rozpraszała. Pomiędzy Ziemią a Słońcem pojawił się jakby klin, dzięki któremu lecące pyły i gazy nie uderzyły w atmosferę naszej planety. Wciąż się oddalały, osiągając prędkość ucieczki z układu. Dzięki temu ostatecznie miały wylecieć poza orbitę Plutona i poszybować w przestrzeń międzygwiezdną.

I to jest prawdziwa sztuczka.

Załogi „Walkirii” i „Latającego Holendra” oraz dowództwo ­SEONZ nie byli jedynymi, którzy zauwa­żyli dziwne zachowanie chmury. Sądząc po rozmowach między okrętami, które wyłapał Skippy, również Maxolhxowie i Rind­halu przyglądali się temu wydarzeniu z mieszanką podniecenia i niepokoju. Prawie wszyscy w pobliżu Ziemi skupili się na chmurze, pełni nadziei lub obawy, że wkrótce przestanie ona zagrażać ludzkości.

Wszelkie czujniki na okolicznych okrętach i na Ziemi skierowano w stronę chmury. Kanały łączności wypełnił pełen ekscytacji szmer niosący najświeższe wieści: chmura zniknęła. Albo zniknie wkrótce. Cała okolica była całkowicie skupiona na tym jednym, zdumiewającym wydarzeniu.

I dobrze.

Bo sztuczka Roscoe służyła głównie odwróceniu uwagi.

*

W kokpicie rozległ się alarm, gdy pantera w trybie maskującym prześlizgnęła się przez nakładające się na siebie pola czujników wokół pancernika obcych. Świecące na czerwono wskaźniki natężenia pola pokazywały, że ogromny okręt wojenny i jego eskortowce miały niemal stuprocentową pewność wykrycia lądownika pomimo jego zaawansowanego kamuflażu.

– Ufam wspaniałości – stwierdził pilot bardziej ze znużoną rezygnacją niż ze strachem. Albo nie zostali wykryci podczas lotu z powierzchni, albo po prostu do nich nie strzelano. Ale wejść na orbitę a zakraść się do okrętu flagowego wroga to dwie różne sprawy. – Wspaniałość jest ze mną, ufam wspaniałości.

– ZWP. – Usta drugiej pilot wykrzywiły się w grymasie. Wyrażenie „ZWP” rozeszło się poza Wesołą Bandę Piratów i przyjęło wśród personelu wojskowego na całej Ziemi oraz poza nią. Jego pierwotne znaczenie było wyrazem zaufania do Skippy’ego, który niestety wielokrotnie pokazał, że nie można mu do końca ufać. Obecnie ZWP odnosiło się do każdej sytuacji, w której wojskowi z ironią zapewniali, że ufają czemuś, czemu zaufać się nie da. Na przykład rozkazom nowo awansowanych poruczników, którzy pomimo braku doświadczenia obnosili się ze swoim przerośniętym ego. Albo pomysłom, by w danej formacji przeprowadzić kolejny projekt migracji poczty elektronicznej, o czym wszyscy oprócz idiotów podejmujących takie decyzje wiedzieli, że okaże się totalną katastrofą.

W tym wypadku dwaj piloci niewykrywalnego lądownika ufali najwyraźniej samemu Skippy’emu albo jego chełpliwemu zapewnieniu, że ich malutki stateczek da radę przecisnąć się pomiędzy polami czujników większych jednostek wroga.

Należy przy tym odnotować, że Skippy nie zgłosił się na ochotnika, by im towarzyszyć.

– Zwalniamy do trzech metrów na sekundę. Właśnie omiótł nas impuls czujnika krótkiego zasięgu. Namierza nas.

– ZWP – wycedził przez zęby pilot, czekając na wiązki cząsteczek, które unicestwią lekko opancerzony pojazd.

Tak się jednak nie stało.

Okręt nie zareagował, chociaż jego czujniki z pewnością wrzeszczały wniebogłosy o zbliżającym się zagrożeniu.

– Jeden metr na sekundę, wysuwamy zaciski dokujące – zameldowała druga pilot. – Zmierzamy prosto do celu. – Jednym okiem obserwowała podświetloną na ekranie śluzę dostępową, do której zbliżała się pantera. – Pułkowniku ­Smythe, kontakt za osiem sekund.

– Widzę – potwierdził dowódca zespołu STAR. – Przesyłka dostarczona.

– Cztery, trzy, dwa, jeden. – Nie było potrzeby kończyć odliczania, ponieważ pantera uczepiła się kadłuba obcego pancernika. Małym pojazdem mocno wstrząsnęło. Jeśli ktoś znajdował się w tej sekcji olbrzyma, z pewnością również to odczuł.

Teraz już na pewno nie było mowy o niewykrywalności.

Pod cielskiem pantery, przy włazie prowadzącym na zewnątrz, uruchomiło się urządzenie, które wystrzeliło ładunki wybuchowe tak, aby utworzyły okrąg o średnicy nieco mniejszej niż śluza okrętu. Ciężki pierścień przylgnął do zewnętrznych drzwi śluzy i momentalnie jego zawartość rozbłysła plazmowym wybuchem, który osmalił spód pantery, a jednocześnie przepalił gruby materiał kompozytowy drzwi jak bibułkę. Milisekundy później z lądownika wysunęło się mechaniczne ramię i zacisnęło się na lewitujących zewnętrznych drzwiach, odsuwając je na bok…

Żeby miotacz cząsteczek mógł wypalić otwór w znacznie słabszych drzwiach wewnętrznych.

Po trzech sekundach od wylądowania pantery na okręcie Jeremy ­Smythe ujrzał zielone światło na wyświetlaczu przeziernym i ruchem gałek ocznych wydał rozkaz. Właz na brzuchu lądownika przesunął się na bok i jego zespół kolejno skakał głową naprzód przez otwartą śluzę do odsłoniętego wnętrza pancernika.

Okrętu flagowego Maxolhxów.

*

Pokład zadrżał.

Admirał Reichert spojrzał w górę, czując ruch pod stopami.

Zjawisko to nie było niczym niezwykłym w przypadku okrętu wojennego przebywającego w strefie działań zbrojnych. Niezwykły był natomiast brak alarmów, które powinny poinformować o niezamierzonym ruchu masywnego pojazdu. Tymczasem nie pojawiły się żadne ostrzeżenia – ani w postaci powiadomień przesyłanych bezpośrednio do implantów czaszkowych załogi, ani w formie komunikatów zapasowych systemów audiowizualnych w centrum dowodzenia okrętu. Po tym, jak ludzie zademonstrowali, że ich oswojony Strażnik potrafi bawić się potężnymi okrętami wojennymi jak zabawkami, admirał Reichert nakazał wszystkim jednostkom powrót do prymitywnych ręcznych systemów sterowania, aby uniknąć takiego cyberataku.

– Okręt, meldować o stanie maszyny – zażądał, nie czekając, aż kapitan i załoga pancernika sami przekażą mu informacje.

– Przepraszam – odpowiedziała dowodząca SI lekko zniekształconym głosem. A może względnie prymitywne biologiczne uszy Reicherta po prostu nie były przyzwyczajone do słuchania mowy okrętowej SI. – Przewód zasilający uległ przeciążeniu na pokładzie siódmym, pomiędzy ramami trzydziestą ósmą i trzydziestą dziewiątą. Nie ma zagrożenia dla zdolności operacyjnych okrętu, dlatego nie uruchomiłam alarmu.

– To niedopuszczalne – splunął Reichert, wściekły, że musi rozmawiać z maszyną. – Jakiekolwiek odchylenia od normalnego funkcjonowania należy meldować… – Pokład znów się zatrząsł. Mocniej. I jeszcze raz. – Co to było? – spytał podniesionym głosem, zanim jego układ cybernetyczny zdołał opanować wzbierające w nim silne emocje. Nietypowa emocja: strach.

– Kolejne przepięcia w przewodach zasilających – poinformowała monotonnie SI Maxolhxów, głosem bardziej przypominającym bezmyślną maszynę. – Problem jest już pod kontrolą, to…

Rozległo się łomotanie w pancerne drzwi stanowiące główny punkt dostępu do centrum dowodzenia. Potem, co bardziej niepokojące, dało się słyszeć stłumione odgłosy rozmowy.

Reichert nawet nie musiał pytać SI ani nikogo z załogi o źródło tego dźwięku. Dobrze je znał.

Wystrzał z broni małokalibrowej.

Drzwi pancerne zadrżały.

Może to wcale nie taka małokalibrowa broń.

– Okręt! – ryknął Reichert, ale SI nie odpowiedziała.

Starsza kapitan Tozarko wysłała załogę do akcji, zanim Reichert zdążył wydać rozkaz. Z wnęk wokół przedziału wyciągnięto broń, a drzwi rozsunęły się, by wypuścić drony bojowe. Ich szponiaste stopy stukały o podłogę, mocno do niej przylegając. Drony wycelowały w drzwi pancerne, które rozjarzyły się pomarańczową linią u góry, gdzie palnik przepalał twardy materiał.

– Admirale, musi pan iść – powiedział członek załogi, chwytając mocno dowódcę floty i ciągnąc go w stronę wyjścia ewakuacyjnego w dalszej części przedziału. Inny załogant odłożył karabin, by przekręcić ręczną dźwignię drzwi…

Ta jednak nawet nie drgnęła. Kilku członków załogi mocowało się z nią przez jakiś czas, po czym dopadli do dwóch pozostałych wyjść ewakuacyjnych i zaczęli się z nimi szarpać. Te również okazały się zablokowane. Nawet pospieszna próba odcięcia dźwigni wprawiła ich tylko w konsternację, bo drzwi jakimś cudem nadal tkwiły nieruchomo.

Nie było jak stamtąd uciec.

Drony bojowe wystąpiły naprzód. Pięć z nich utworzyło ścianę pośrodku przedziału, tak aby załoga mogła się skryć za nimi. Trzech członków załogi, którzy jeszcze zakładali lekkie pancerze bojowe, ścisnęło się wokół admirała, chcąc go chronić.

– Kiedy boty wybiją intruzów – rozkazała kapitan Tozarko ze spokojną pewnością – ruszymy i wyeliminujemy wszelki pozostały opór.

Kryjąc się za dronami, załoga zaciskała ręce na karabinach i przełączała je na tryb pełnego automatu.

Kapitan całkiem słusznie wyraziła zaufanie do zaawansowanych dronów bojowych, celujących zabójczą bronią w jedyne wejście. Skrywający się za nimi załoganci myśleli to samo.

Tylko że w drodze do tych drzwi intruzi z pewnością napotkali wiele takich dronów.

I tamte jakoś ich nie powstrzymały.

*

– Zgaś palnik – rozkazał ­Smythe, gdy zamoco­wali ostatni odcinek przewodu plazmowego. Marine, który obsługiwał palnik, wyłączył go i wsunął do kabury. Powolne przepalanie się przez drzwi pancerne było tylko pokazówką, aby dać znajdującym się za nimi Maxolh­xom złudzenie, że mają czas przygotować się do obrony.

W rzeczywistości nie mieli go w ogóle.

– Ustawić skafandry na ochronę przed przeciążeniem termicznym – rozkazał ­Smythe, choć niepotrzebnie, bo jego zespół był już gotowy. A nawet gdyby ktoś zapomniał wykonać polecenie, komputer dowódcy samoczynnie włączyłby odpowiedni tryb w skafandrach żołnierzy. Zbroje nie potrzebowały interwencji człowieka, aby zapewnić ochronę cieplną, ale Skippy wiedział, że małpy czują się niepewnie, jeśli nie mają poczucia kontroli nad sprzętem. ­Smythe mógł także na bieżąco śledzić stan i status skafandrów podwładnych, by w razie czego przejąć kontrolę.

Ta funkcja zdalnego sterowania nie była żadną nowinką i nie dotyczyła wyłącznie nowego mecha Mark 10 Delta, w którym zespół STAR Alfa trenował przez ostatni miesiąc. Nowością było natomiast pozostałe wyposażenie Specjalnego Pułku Taktyczno-Uderzeniowego. Mark 10 nie opierał się już na pancerzu wspomaganym Kristangów, lecz był adaptacją technologii Maxolhxów. I znacznym ulepszeniem w stosunku do tego, czym dysponowały kocury. ­Smythe żałował, że jego oddział nie miał więcej czasu, na przykład sześciu miesięcy, na naukę optymalnego wykorzystania nowych możliwości skafandrów. W dodatku wciąż były z nimi drobne problemy, którymi mógłby zająć się Skippy, aby ułatwić poruszanie się w nich. Jednak w przypadku stosunkowo prostej, błys­kawicznej misji, jaką było wejście na pokład okrętu flagowego Maxolhxów, Mark 10 sprawdziły się znakomicie.

Stosunkowo prostej.

Jeszcze nie tak dawno myśl o zbliżeniu się do maxolhxańskiego okrętu wojennego nawet Jeremy’ego ­Smy­the’a przyprawiała o drżenie kolan. Odkąd jednak Wesoła Banda Piratów zajęła się Pradawnymi, zagrożenie ze strony Maxolhxów zaczęto postrzegać jako „nieznośną irytację”.

Smythe nie martwił się o powodzenie misji. Z niecierp­liwością czekał na jej zakończenie, aby jego zespół mógł zabrać się za coś poważniejszego.

– Skippy, jesteśmy gotowi?

– Potwierdzam – odparł blaszak w słuchawce Smy­the’a z godną podziwu zwięzłością.

– Na mój znak odpal przewód plazmowy – powiedział cicho ­Smythe. – Znak.

Odruchowo zmrużył oczy, widząc palące, jasne światło żarzącej się plazmy, która wgryzła się w pancerne drzwi. Nie musiał ich mrużyć, ponieważ wizjer nowego hełmu całkowicie je chronił, zapewniając jednocześnie niezwyk­le wyraźny, wzmocniony, syntetyczny obraz. Przewidując możliwość abordażu, zmyślni projektanci okrętu wyposażyli drzwi w mechanizmy obronne rozpraszające plazmę. Jednak żadne z tych wielowarstwowych zabezpieczeń nie uruchomiło się, w związku z czym plazma błyskawicznie wypaliła owalny otwór w półmetrowej barierze. Następnie ładunek wybuchowy wrzucił poluzowany kawał metalu do wewnątrz, aż ten runął na podłogę centrum dowodzenia z ogłuszającym trzaskiem.

Żadna ze stron nie traciła czasu na kontemplację tego wydarzenia. Członkowie STAR ruszyli w swoich eleganckich zbrojach, z uniesionymi karabinami…

Ale żadne pociski nie poleciały w stronę wroga.

*

Ani też wróg nie oddał strzału.

Działka dronów bojowych Maxolhxów wsunęły się z powrotem we wnęki, a maszyny przeszły w tryb spoczynkowy.

– Ognia! – krzyknęła kapitan Tozarko.

Jej załoga zareagowała natychmiast, otwierając ogień z broni ręcznej prosto w wyłom, przez który nacierały opancerzone postacie. Oddział STAR wszedł bez mas­kowania, gdyż w pomieszczeniu unosiło się tyle kurzu i dymu, że zarysy ich sylwetek i tak byłyby widoczne jak na dłoni. Intruzi sprawiali wrażenie, jakby wcale im się nie spieszyło. Pociski przeciwpancerne trafiające w ich zbroje… odbijały się, a wybuchowe penetratory okazały się niewypałami.

Tozarko dopiero po chwili zezwoliła na użycie cięższej broni w centrum dowodzenia pełnym delikatnej aparatury. Wystarczyła prosta myśl, aby jej załoga uzyskała dostęp do wyrzutni rakiet w karabinach. Mikrosekundę później komputery całej broni doszły niezależnie do identycznego wniosku: użycie maksymalnej siły jest nie tylko właściwe, lecz także konieczne. Nanoelementy głowic rakietowych połączyły się ponownie, aby zapewnić możliwie największą siłę penetracji. Ryzyko polegało na tym, że jeśli jakaś rakieta nie trafi w cel, przebije się przez kilka przedziałów znajdujących się naprzeciwko centrum dowodzenia.

Ponieważ jednak przedziały za intruzami zostały już prawdopodobnie całkowicie zniszczone, komputery sterujące karabinami wykonały elektroniczny odpowiednik obojętnego wzruszenia ramionami i uruchomiły silniki rakietowe. Rakiety poszybowały w kierunku celów…

I w mgnieniu oka bezwładnie opadły na podłogę, wzbijając w powietrze kolejne tumany kurzu. Ich silniki zgasły, wydalając obłoczki białego dymu. Nagle zablokowano nie tylko funkcję wyrzutni rakiet, lecz także odcięto całą moc karabinów, zamieniając tę wyrafinowaną broń w tępe i względnie delikatne maczugi.

Implanty czaszkowe wahających się załogantów wydobyły z archiwów dawno nieużywane schematy walki wręcz i nakazały gruczołom pompować hormony wzmagające agresję, aby przygotować ich na brutalną bitwę.

W przedziale znalazło się ośmiu ludzkich intruzów grożących załodze nieznanymi jej karabinami. Trzy drony bojowe zakończyły resety i ruszyły na wroga. Nawet z dezaktywowaną bronią maszyny te mogły miażdżyć przeciwnika potężnymi pazurami.

*

Zgodnie z procedurami ­Smythe przeszedł przez wyłom jako ostatni, zachowując bezpieczną odległość od wciąż żarzących się krawędzi. Co prawda z korytarza miałby idealny widok na rozgrywającą się bitwę, ale to nie to samo, co uczestniczyć w akcji. Z przyzwyczajenia trzymał broń w pozycji niskiej gotowości, choć wcale nie musiał, bo wizjer jego zbroi zapewniał doskonałą widoczność dzięki czujnikom na hełmie, lunecie karabinu i skafandrach pozostałych członków oddziału.

To, co zobaczył, nie spodobało mu się. Cała operacja trwała dłużej, wbrew wcześniejszym deklaracjom „Jednak Nie Tak Niezawodnego” Skippy’ego. Kontrola puszki nad wrogim okrętem okazała się nie tak wszechstronna, jak im obiecano. A kiedy zespół STAR po raz trzeci musiał spacyfikować falę nacierających na niego dronów, ­Smythe już całkiem przestał słuchać wymówek Skippy’ego. Za każdym razem, kiedy pluton musiał używać własnego drona albo omijać zautomatyzowane mechanizmy obrony wewnętrznej okrętu, nad którymi Skippy wciąż nie miał kontroli, wróg zyskiwał cenny czas. Jedyną rzeczą, która poszła zgodnie z planem, było to, że napotkali wyłącznie lokalny opór. Zarówno SI, jak i oficerowie dowodzący okrętem dowiedzieli się o problemie dopiero, gdy zespół STAR znalazł się w odległości pięćdziesięciu metrów od centrum dowodzenia.

I chociaż udało się dezaktywować miotacze cząstek i karabiny dronów, maszyny te nadal stanowiły zagrożenie, co jeszcze bardziej irytowało ­Smythe’a.

– Major Frey, czy byłaby pani tak miła i wyniosła śmieci? – zapytał sarkastycznie ­Smythe. Podczas gdy jego ludzie urabiali się po pachy, on, zgodnie z regulaminem, stał z tyłu, co dla kogoś tak mocno uzależnionego od adrenaliny było podwójnie frustrujące.

Frey nie odpowiedziała na głos, a rozkazy wydała na innym kanale, więc ­Smythe ich nie słyszał. Nie musiał. Mógł się domyślić, co powiedziała, a działania oddziału tylko to potwierdziły. Choć drony wymachiwały ramionami uzbrojonymi w zabójcze szpony, zespół STAR okazał się dla nich za szybki. Żołnierze dopadali do mechanicznych kończyn i odrywali je od opancerzonych kadłubów. Urwane ramiona wiły się, waląc pazurami o podłogę, a ludzie za pomocą wspomaganych mechanicznie rękawic podnosili je i ciskali nimi w głąb przedziału.

Niezrażone drony przykucnęły na krótkich nogach, chcąc rzucić się na intruzów w ostatniej i zapewne daremnej próbie obrony swojego terytorium. Nie zdążyły jednak, gdyż nagle zamarły, zachwiały się na prostujących się nogach i powoli upadły w stertę odłamków.

Przez chwilę w pomieszczeniu nie działo się nic. Wirującym w powietrzu drobinkom kurzu towarzyszyło brzęczenie oderwanych kończyn dronów, które resztkami energii próbowały funkcjonować samodzielnie.

Nagle z szeregów Maxolhxów rzuciła się do walki wojowniczka odziana w lekki pancerz. Z okrzykiem bojowym uniosła swój bezużyteczny karabin i ruszyła na najbliższego żołnierza.

– To już koniec! Przestańcie! – warknęła Frey przez system nagłośnieniowy skafandra, łamiąc jedną ręką karabin przeciwniczki na pół i jednocześnie wyrzucając ją w powietrze, aż spadła na konsolę z tyłu.

Ostrzeżenie nie przyniosło jednak żadnego skutku. Dzierżąc karabiny jak maczugi, obrońcy okrętu zaatakowali z całą szybkością, na jaką pozwalały ich genetycznie zmodyfikowane i cybernetycznie wzmocnione ciała. Zespół STAR nie potrzebował rozkazów, aby odpowiedzieć. Żołnierze zasypali wroga pociskami ogłuszającymi, a obcy sztywnieli i padali w bolesnych konwulsjach.

– Niech ich diabli – zaklął ­Smythe. Cybernetyka kosmitów nadal próbowała wprawić w ruch nieprzytomne ciała, szarpiąc nimi tak mocno, że aż obijały o sprzęt na mostku i raniły się do krwi. Nie chcąc doprowadzić niepotrzebnie do ich śmierci, dowódca rozkazał: – Jeszcze raz. – I kolejna salwa pocisków paraliżujących uderzyła w obrońców.

Tym razem znieruchomieli na dobre. Komputer skafandra poinformował go jednak, że trzech obcych zginęło wskutek nadmiernego obciążenia organizmów przez implanty.

Na nogach trzymało się wciąż tylko pięcioro przeciwników – kapitan okrętu trzymająca w pogotowiu broń boczną, o której musiała wiedzieć, że jest bezużyteczna, i kryjący się za trzema członkami załogi admirał Reichert, będący właściwym celem zespołu STAR. Nie spuszczając oczu ze ­Smythe’a, kapitan ostrożnie przesunęła się w bok, aż znalazła się między intruzami a admirałem.

Głos szepczący do ucha ­Smythe’a poinformował go, że aktualne opóźnienie operacji wynosi cztery minuty i trzydzieści sekund oraz że inne załogi Maxolhxów próbują nawiązać połączenie z okrętem flagowym. Choć kontrolujący łączność Skippy wysyłał komunikaty zapewniające, że z okrętem wszystko w porządku, nie na wiele się to zdało. Nikt, kto wiedział cokolwiek o budowie i funkcjonowaniu pancerników tej klasy, nie nabrałby się na historyjkę o problemach z przewodami zasilającymi. Dziwne drgania kadłuba zupełnie nie pokrywały się z objawami tego typu usterki. Stąd pięć eskortowców zapowiedziało przysłanie na pomoc lądowników wypełnionych żołnierzami. Chociaż ­Smythe wiedział, że „Walkiria” może z łatwością zestrzelić wrogi pojazd, to przecież jego własny lądownik nadal pozostawał w ukryciu i czekał uczepiony kadłuba. Gdyby rozpętała się strzelanina, byłby całkowicie bezbronny.

– Pułkowniku – głos Skippy’ego brzmiał nietypowo asekurancko. Blaszak wiedział, że schrzanił koncertowo. – Gdybyście mogli zagęścić ruchy, byłoby wspaniale. – Ostatnie sylaby wypowiedział nerwowym, piskliwym tonem.

– Przyjąłem, ty… – ­Smythe nie dokończył jednak. Nie było na to czasu. – Admirale Reichert! – zawołał, gdy osłona hełmu uniosła się, odsłaniając jego twarz i narażając go na gryzący smród zużytej amunicji oraz spalonej elektroniki. – Wiedziałem, że jest pan dupkiem, ale o tchórzostwo pana nie podejrzewałem.

– Odsuńcie się – warknął dowódca wojskowy Hegemonii Maxolhxów, przepychając się przez osłaniających go podwładnych. Wbrew ich ostrzeżeniom wyprostował się. Przewyższał ­Smythe’a o głowę. Jednocześnie wysunął pazury. – Hegemonia jest silna. Zabij mnie tutaj – odrzucił ramiona w tył i stanął wyzywająco – a mój lud mnie pomści.

– Nie przyszedłem pana zabić – odparł ­Smythe i zacis­nął opancerzoną rękawicę na szyi obcego, na co admirał wybałuszył oczy, choć bardziej ze zdziwienia niż ze strachu. – Przyszedłem skopać panu dupę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: